Efekt Rosie - Graeme Simsion - ebook

Efekt Rosie ebook

Graeme Simsion

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Don Tillman powraca! Niesztampowy bohater „Projektu Rosie”, genetyk ze zdiagnozowanym zespołem Aspergera, podejmuje wysiłek, by przyswoić sobie protokół norm i zachowań dotyczących ojcostwa. Inicjuje więc projekt „Dziecko”: ustala nowy system posiłków, by dostarczyć swojej żonie Rosie odpowiednią ilość substancji odżywczych, projektuje najbezpieczniejszy wózek świata (w komplecie z kaskiem dla niemowląt) - krótko mówiąc, doprowadza Rosie do szału. Na szczęście jego najlepszy przyjaciel Gene jest w pobliżu i służy mu nie zawsze dobrą radą...

„Efekt Rosie” to niebanalna komedia z ujmującymi bohaterami, pierwszorzędnym humorem i wartką akcją.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 437

Oceny
4,2 (153 oceny)
66
59
22
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Chilim26

Całkiem niezła

Dobre, choć pierwsza część była zdecydowanie lepsza. Czy tylko ja odniosłam wrażenie, że największy problem bohatera to problem z alkoholem?
00
NandiH

Całkiem niezła

Pierwsza część jakoś mi bardziej przypadła so gustu... Tutaj dzieją się jakieś dziwne akcje, trochę tego za wiele.
00
niewiemcoczytac

Nie polecam

Oj, jak ciężko i opornie czytało się tę część. Duuuuże rozczarowanie.
00
dobrywieczorek

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo mi się podoba sposób myślenia Dona: problem-rozwiązanie. Sympatyczna lektura. Polecam serdecznie.
00
laustr

Dobrze spędzony czas

Pierwsza część zdecydowanie lepsza, ale świetnie się czyta i miło spędza czas.
00

Popularność




Tytuł oryginału THE ROSIE EFFECT

Copyright © 2014 by Graeme Simsion. By arrangement with the author. All rights reserved. First published by The Text Publishing Company, Australia. Copyright © 2016 for the Polish edition by Media Rodzina Sp. z o.o.

Projekt graficzny serii Andrzej Komendziński

Projekt logotypu Gorzka Czekolada Dorota Wątkowska

Projekt okładki W.H. Chong

Wszelkieprawazastrzeżone. Przedruklubkopiowaniecałościalbofragmentów książki – z wyjątkiem cytatów w artykułach i przeglądach krytycznych – możliwe jest tylko na podstawie pisemnej zgody wydawcy.

ISBN 978-83-8008-182-6

Media Rodzina Sp. z o.o. ul. Pasieka 24, 61-657 Poznań tel. 61 827 08 [email protected]

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer firmy Elibri.

1

Piątkowy rozkład dnia nie uwzględniał konsumpcji soku pomarańczowego. Zrezygnowaliśmy z Rosie z Ujednoliconego Programu Posiłków – co pozytywnie wpłynęło na „spontaniczność”, lecz doprowadziło do wydłużenia czasu zakupów, a także akumulacji zapasów oraz strat w kuchni – jednak trzymaliśmy się zasady, że każdy tydzień powinien zawierać trzy dni bezalkoholowe. Zgodnie z moimi przewidywaniami, bez ram narzuconych przez formalne regulacje realizacja tego celu okazała się niezwykle trudna. Rosie ostatecznie dostrzegła trafność proponowanych przeze mnie rozwiązań.

Piątki i soboty były dość oczywistymi terminami spożycia alkoholu. W weekendy nie mieliśmy zajęć na uczelni. Mogliśmy spać do późna, istniała też możliwość uprawiania seksu.

Seksu absolutnie nie należało planować, a już na pewno nie negocjować go w otwartej dyskusji, niemniej odkryłem sekwencję, która najczęściej prowadziła prosto do celu: babeczka z jagodami z cukierni Blue Sky, potrójne espresso z kawiarni Otha’s, zdjęcie koszuli oraz imitacja Gregory’ego Pecka w roli Atticusa Fincha z filmu Zabić drozda. Odkryłem, że niepożądane jest stosowanie za każdym razem wszystkich czterech elementów ani zachowanie zawsze tej samej kolejności, ponieważ w ten sposób moje intencje stawały się zbyt oczywiste. Chcąc uniknąć przewidywalności, rzucałem dwukrotnie monetą, by wybrać komponent przeznaczony do usunięcia.

Na półce w lodówce, obok świeżych przegrzebków nabytych rano na targu Chelsea, umieściłem butelkę pinot gris Elk Cove, ale kiedy wróciłem z praniem z piwnicy, na stole stały dwie szklanki soku pomarańczowego. Sok pomarańczowy jest niekompatybilny z winem. Pijąc najpierw sok, znieczulilibyśmy kubki smakowe na obecność ledwo wyczuwalnego cukru resztkowego, którym charakteryzuje się szczep pinot gris, co wywołałoby wrażenie cierpkości. Odwrotna kolejność również byłaby niepożądana. Sok pomarańczowy ulega gwałtownemu rozkładowi – stąd tak wiele lokali serwujących śniadania podkreśla, że podawany w nich sok jest „świeżo wyciśnięty”.

Rosie była w sypialni, co nie sprzyjało natychmiastowemu nawiązaniu dyskusji. Nasz lokal mieszkalny pozwalał na dziewięć różnych kombinacji rozmieszczenia dwojga mieszkańców – a sześć z nich wiązało się z przebywaniem w odrębnych pomieszczeniach. W idealnym lokum, którego wizję wspólnie sprecyzowaliśmy przed przyjazdem do Nowego Jorku, istniałoby trzydzieści sześć możliwych kombinacji wynikających z obecności sypialni, dwóch gabinetów, dwóch łazienek i salonu połączonego z kuchnią. Ten lokal wzorcowy miałby być usytuowany na Manhattanie w pobliżu linii metra 1 albo A, które zapewniałyby wygodną komunikację z wydziałem medycznym uniwersytetu Columbia, a także miał posiadać balkon z widokiem na wodę lub wydzielone na dachu miejsce do grillowania.

Tymczasem nasze dochody składały się z pensji wykładowcy akademickiego i dwóch wynagrodzeń za sporządzanie drinków na pół etatu, przy czym tę kwotę pomniejszały opłaty za czesne Rosie. Konieczny był zatem kompromis, który sprawiał, że nasze mieszkanie nie miało żadnej z pożądanych cech. Zdecydowanie za bardzo przywiązaliśmy się do lokalizacji w Williamsburgu, ponieważ właśnie tam mieszkali nasi przyjaciele Isaac i Judy Eslerowie, którzy z całego serca polecali tę okolicę. Trudno podać logiczne uzasadnienie, dlaczego czterdziestoletni (wówczas) wykładowca genetyki i trzydziestoletnia dokształcająca się absolwentka studiów medycznych mieliby pasować jak ulał do tej samej dzielnicy, co pięćdziesięcioczteroletni psychiatra i pięćdziesięciodwuletnia garncarka, którzy nabyli prawo własności lokalu, zanim wzrosły ceny. Czynsz był wygórowany, a lokal miał wiele usterek, z których usunięciem administracja nieszczególnie się spieszyła. Klimatyzacja nie była w stanie zrekompensować temperatury zewnętrznej wynoszącej trzydzieści cztery stopnie Celsjusza, czyli w granicach normy dla Brooklynu w drugiej połowie czerwca.

Redukcja oczekiwań w kwestii przestrzeni życiowej oraz fakt wzięcia ślubu spowodowały, że pierwszy raz w życiu dzieliłem tak niewielką przestrzeń, będąc w długotrwałym związku z inną istotą ludzką. Obecność fizyczna Rosie była niezwykle pozytywnym rezultatem projektu „Żona”, ale po dziesięciu miesiącach i dziesięciu dniach małżeństwa wciąż próbowałem się przystosować do nowej roli jednego z komponentów ludzkiej komórki społecznej. Od czasu do czasu przebywałem w łazience dłużej, niż tego wymagały niezbędne czynności.

Sprawdziłem datę w telefonie – stwierdziłem z całą pewnością, że jest piątek 21 czerwca. A zatem, na szczęście, wciąż nie dotyczył mnie scenariusz, w którym mój mózg za sprawą jakiejś usterki miałby przestać prawidłowo rozpoznawać dni. To jednak stanowiło potwierdzenie, że został naruszony protokół konsumpcji alkoholu.

Moje rozważania przerwała Rosie, która w samym ręczniku wyszła z sypialni. To był mój ulubiony jej kostium – ponieważ kompletnego braku odzieży raczej nie da się zakwalifikować jako kostiumu. Kolejny raz patrzyłem oszołomiony jej niezwykłą urodą i nie mogłem się nadziwić, dlaczego wybrała właśnie mnie na partnera życiowego. I jak zwykle w ślad za tą myślą pojawiła się niechciana emocja: krótkotrwała, ale silna obawa, że pewnego dnia Rosie zrozumie swój błąd.

– Co tam gotujesz? – zapytała.

– Nic. Jeszcze nie zainicjowałem gotowania. Wciąż trwa faza gromadzenia składników.

Rosie zaśmiała się, a jej ton sugerował, że błędnie odczytałem pytanie. Oczywiście żadne pytania nie byłyby konieczne, gdyby wciąż obowiązywał Ujednolicony Program Posiłków. Udzieliłem Rosie informacji, na której jej zależało:

– Przegrzebki z hodowli odnawialnej z mirepoix z marchwi, selera, szalotek i papryki, polane dressingiem na bazie oleju sezamowego. Rekomendowanym napojem do tego dania jest pinot gris.

– Chcesz, żebym ci w czymś pomogła?

– Musimy się dobrze wyspać. Jutro czeka nas przeprawa na Nawaronę.

Treść frazy wypowiadanej w filmie przez Gregory’ego Pecka była kompletnie nieistotna. Efekt wynikał jedynie ze sposobu jej wygłoszenia oraz z zawartego w niej przesłania, że zostały spełnione najwyższe standardy zdolności przywódczych i pewności siebie, niezbędnych podczas przyrządzania przegrzebków sauté.

– Może ja wcale nie jestem senna, kapitanie… – powiedziała Rosie. Uśmiechnęła się i zniknęła za drzwiami łazienki.

Nie poruszyłem tematu dyslokacji ręcznika. Już dawno pogodziłem się z faktem, że Rosie losowo umieszcza ten przedmiot higieny osobistej w łazience lub w sypialni, więc w istocie przeznacza dla niego aż dwie lokalizacje.

Nasze preferencje dotyczące porządku znajdują się na przeciwnych końcach spektrum. Kiedy przeprowadzaliśmy się z Australii do Nowego Jorku, Rosie spakowała trzy walizki o największych dostępnych gabarytach. Sama odzież zajmowała niebywale dużo miejsca. Moje rzeczy osobiste zmieściły się w dwóch torbach podręcznych. Skorzystałem z okazji, by podwyższyć standard niezbędnych do życia przedmiotów, i oddałem wieżę stereo oraz komputer stacjonarny mojemu bratu Trevorowi, łóżko, pościel i sprzęt kuchenny wysłałem do domu rodzinnego w Shepparton, a rower sprzedałem.

Tymczasem Rosie w ciągu kilku tygodni po naszym przyjeździe jeszcze bardziej powiększyła swój stan posiadania o akcesoria dekoracyjne. Skutki tych zabiegów odzwierciedlał chaotyczny wystrój naszego lokum: rośliny doniczkowe, nadliczbowe krzesła i niepraktyczny stojak na butelki z winem.

Nie chodziło jedynie o liczbę przedmiotów – problemem była ich organizacja. Lodówkę wypełniały pojemniki z niedojedzonymi produktami na kanapki, dipami i nadpsutym nabiałem. Rosie nawet zaproponowała, żebyśmy pozyskali drugą lodówkę od mojego przyjaciela Dave’a. Mieliśmy posiadać po jednej lodówce per capita! Nigdy przedtem podstawowe zalety Ujednoliconego Programu Posiłków – bardzo konkretna lista dań na każdy dzień tygodnia, ujednolicona lista zakupów i zoptymalizowane zapasy – nie były tak oczywiste.

Istniał tylko jeden wyjątek od zdezorganizowanej egzystencji Rosie. Ten wyjątek stanowiła zmienna, którą domyślnie były jej studia medyczne, ale aktualnie nastąpiło zawężenie do pracy doktorskiej na temat wpływu zagrożeń środowiskowych na wczesny rozwój zaburzeń dwubiegunowych. Rosie została przyjęta od razu na zaawansowany poziom studiów doktoranckich, pod warunkiem że podczas wakacji letnich ukończy pisanie pracy doktorskiej. Ten termin nieuchronnie się zbliżał – dzieliły nas od niego jedynie dwa miesiące i pięć dni.

– Jak to możliwe, że pod jednym względem jesteś tak dobrze zorganizowana, a pod każdym innym pozwalasz, żeby rządził tobą chaos? – zapytałem Rosie, reinstalując sterownik jej drukarki, bo sama zainstalowała niewłaściwy.

– Bo kiedy jestem skupiona na doktoracie, nie zawracam sobie głowy innymi sprawami. Nie sądzę, żeby Freud miał manię sprawdzania daty ważności na mleku.

– Na początku dwudziestego wieku nie podawano na produktach daty przydatności do spożycia.

Niebywałe, że dwoje tak odmiennych ludzi mogło stworzyć udaną parę.

2

Cytrusowa anomalia nastąpiła pod koniec tygodnia, który już i tak obfitował w zaburzenia. Jeden ze współużytkowników zamieszkiwanego przez nas obiektu zniszczył moje obie „porządne” koszule, ponieważ podrzucił swoją brudną odzież do naszego automatu we współdzielonej przez lokatorów pralni. Rozumiem jego działanie na rzecz zwiększenia wydajności, ale któreś z jego ubrań zafarbowało nasze jasne pranie, nadając mu trwały, nierównomierny odcień fioletu.

Z mojego punktu widzenia, nie było żadnego problemu. Już dałem się poznać jako profesor wizytujący na wydziale medycznym uniwersytetu Columbia i nie musiałem się przejmować, jakie wywołuję „pierwsze wrażenie”. Ponadto nie wyobrażałem sobie, by ktoś mógł mi odmówić obsługi w restauracji tylko ze względu na kolor koszuli. Zewnętrzna odzież Rosie, w większości czarna, nie ucierpiała podczas tego incydentu. Problem zatem ograniczył się do bielizny.

Argumentowałem, że nowy odcień nie budzi mojego sprzeciwu, zresztą nikt i tak nie ogląda bielizny Rosie, może z wyjątkiem lekarza, którego profesjonalizm powinien go powstrzymać od obserwacji natury estetycznej. Okazało się jednak, że Rosie już omówiła tę kwestię z Jerome’em – czyli sąsiadem, którego zidentyfikowała jako winowajcę. Chciała zapobiec w przyszłości podobnym incydentom. To działanie nosiło znamiona rozsądnej, wyważonej decyzji, tymczasem Jerome zasugerował Rosie, żeby się odwaliła.

Nie zdziwiło mnie, że spotkała się z oporem. Rosie zwykle wybierała bardzo bezpośredni rodzaj komunikacji. Podczas rozmowy ze mną taka taktyka była słuszna, a czasami nawet konieczna, lecz inni często odbierali tę komunikatywność jako sygnał do konfrontacji. Zachowanie Jerome’a nie wskazywało na jego gotowość do eksploracji kompromisowych rozwiązań.

Rosie chciała, żebym „zrobił z nim porządek” i wykazał, że „nie damy sobą pomiatać”. Zawsze radzę moim uczniom sztuki walki, aby unikali dokładnie takiego rodzaju zachowania. Jeżeli obie strony konfliktu zamierzają dowieść swojej dominacji, a zatem wybierają algorytm „odpowiedzi siłą na siłę”, ostatecznym rozwiązaniem może być tylko kalectwo lub śmierć jednej ze stron. Z powodu prania!

Jednakże konflikt w pralni miał niewielkie znaczenie w kontekście całego tygodnia. Zdarzyła się bowiem prawdziwa katastrofa.

Często spotykam się z zarzutem, że nadużywam tego słowa, ale każdy rozsądny człowiek przyzna, że to właściwe określenie dla kryzysu sytuacji małżeńskiej moich najbliższych przyjaciół, która dotyczy również dwojga dzieci, wciąż będących na ich utrzymaniu. Gene i Claudia mieszkali w Australii, ale zaistniałe okoliczności miały wprowadzić dalsze zaburzenia do mojej rutyny.

Przeprowadziłem konwersację z Gene’em za pomocą połączenia przez Skype’a, a jakość komunikacji była niesatysfakcjonująca. Ponadto dopuszczam możliwość, że Gene był pijany. Niechętnie dzielił się szczegółami, zapewne dlatego, że:

ludzie z reguły nie lubią w otwarty sposób omawiać zachowań seksualnych, w których sami uczestniczyli,

zachował się szczególnie głupio.

Obiecał Claudii, że porzuci swój projekt, który wymagał uprawiania seksu z kobietami ze wszystkich krajów świata, ale nie dotrzymał tego zobowiązania. Do pogwałcenia umowy doszło podczas konferencji w Göteborgu w Szwecji.

– Don, okaż mi chociaż trochę zrozumienia – powiedział. – Jak wysokie było prawdopodobieństwo, że ona mieszka w Melbourne? Przecież pochodziła z Islandii!

Przypomniałem mu, że sam jestem Australijczykiem, a mieszkam w Stanach Zjednoczonych. Ten kontrprzykład posłużył mi jako argument obalający absurdalną tezę Gene’a, że ludzie nie przemieszczają się poza granice swoich krajów.

– Okej, no ale od razu w Melbourne? I że zna Claudię! Jakie mogło być prawdopodobieństwo, że zna Claudię?

– Mam za mało danych, żeby to wyliczyć.

Zwróciłem mu uwagę, że powinien zadać te pytania, zanim dodał do swojej listy nowy obiekt badań. Jeżeli potrzebował rzeczywistych wskaźników prawdopodobieństwa, to musiałbym skompletować informacje na temat modeli migracji poszczególnych narodowości oraz zasięgu sieci kontaktów towarzyskich i zawodowych Claudii.

W grę wchodził jeszcze jeden czynnik.

– Dla prawidłowej analizy ryzyka musiałbym wiedzieć, ile kobiet uwiodłeś, odkąd zgodziłeś się zaprzestać tych badań. Oczywiście ryzyko wzrasta wprost proporcjonalnie do ich liczby.

– Jakie to ma znaczenie?

– Duże, o ile rzeczywiście chcesz poznać przybliżoną wartość prawdopodobieństwa. Zakładam, że było ich więcej niż zero…

– Don, konferencje, a przynajmniej te zagraniczne, się nie liczą. Przecież właśnie dlatego się na nie jeździ. Wszyscy to rozumieją.

– Jeżeli Claudia też jest taka wyrozumiała, to nie wiem, w czym problem.

– Chodzi o to, że nie powinieneś dać się przyłapać. Co się dzieje w Göteborgu, zostaje w Göteborgu.

– Przypuszczalnie Islandka nie została zaznajomiona z tą zasadą.

– Należy do tego samego klubu czytelniczego, co Claudia.

– Czy kluby czytelnicze rządzą się szczególnymi prawami?

– Nieważne. W każdym razie to koniec. Claudia wyrzuciła mnie z domu.

– Jesteś bezdomny?

– Mniej więcej.

– Niebywałe. Już powiedziałeś dziekan?

Dziekan wydziału nauk społecznych i biologicznych uniwersytetu w Melbourne była szczególnie wyczulona na publiczny wizerunek uczelni. Domyślałem się, że bezdomny człowiek na czele zakładu psychologii „wyglądałby nieszczególnie”, jak zwykła mówić.

– Biorę trochę wolnego – wyjaśnił Gene. – Kto wie, może pewnego dnia pojawię się w Nowym Jorku i postawię ci piwo?

To był niesamowity pomysł! Nie tyle z powodu piwa, które mogłem nabyć we własnym zakresie, ile ze względu na fakt, że mój najdawniejszy przyjaciel mógłby być ze mną w Nowym Jorku.

Całkowita liczba moich przyjaciół – oprócz Rosie i najbliższej rodziny – wynosiła sześcioro. Oto oni w porządku malejącym na podstawie całkowitego czasu rzeczywistego naszych kontaktów:

Gene, którego rady często okazywały się słabo ugruntowane, mimo to dysponujący rozległą wiedzą teoretyczną na temat pociągu seksualnego przedstawicieli

homo sapiens

, która zapewne wynikała z jego libido, niezwykle rozbuchanego jak na pięćdziesięciosiedmioletniego mężczyznę.

Claudia, żona Gene’a, psycholog kliniczny i najrozsądniejsza osoba na świecie. Zanim Gene zadeklarował chęć zmiany swoich zwyczajów, wykazywała niezwykłą tolerancję dla jego niewierności. Zastanawiałem się, jaka przyszłość czeka ich córkę Eugenie oraz Carla, syna Gene’a z poprzedniego małżeństwa. Eugenie skończyła dziewięć lat, a Carl siedemnaście.

Dave Bechler, technik systemów chłodniczych, którego poznałem na meczu baseballowym podczas mojej pierwszej wizyty z Rosie w Nowym Jorku. Od tamtej pory regularnie spotykaliśmy się na cotygodniowych „męskich wieczorach”, podczas których omawialiśmy zagadnienia związane z baseballem, chłodnictwem oraz małżeństwem.

Sonia, żona Dave’a. Pomimo pewnej nadwagi (szacunkowy BMI: dwadzieścia siedem) była wyjątkowo piękna i miała dobrze płatną pracę na stanowisku kontrolera finansowego w placówce przeprowadzającej zapłodnienia metodą in vitro. Powyższe atrybuty były przyczyną stresu Dave’a, który wyrażał zaniepokojenie, że Sonia może go porzucić dla kogoś bardziej atrakcyjnego lub zamożnego. Dave i Sonia od pięciu lat próbowali się rozmnożyć metodą zapłodnienia pozaustrojowego (co dziwne, wcale nie w miejscu zatrudnienia Soni, chociaż – jak sądziłem – mogliby tam liczyć na upust cenowy, a także geny najwyższej jakości). Ostatnio odnieśli sukces i narodziny ich dziecka zostały zaplanowane na Boże Narodzenie.

(ex aequo) Isaac Esler, urodzony w Australii psychiatra, którego w pewnym momencie uważaliśmy za najbardziej prawdopodobnego biologicznego ojca Rosie.

(ex aequo) Judy Esler, żona Isaaca Eslera, Amerykanka. Judy była artystką tworzącą ceramikę, która oprócz tego zajmowała się pozyskiwaniem funduszy na cele dobroczynne i badania naukowe. To jej zawdzięczaliśmy obecność niektórych przedmiotów dekoracyjnych, które zagracały nasze mieszkanie.

Sześcioro przyjaciół – zakładając, że Eslerów wciąż mogłem zaliczać do przyjaciół. Intensywność naszych kontaktów spadła do zera po incydencie z tuńczykiem błękitnopłetwym, do którego doszło sześć tygodni i pięć dni wcześniej. Jednak nawet gdyby się okazało, że zostało mi czworo przyjaciół, to i tak było ich więcej niż kiedykolwiek przedtem. A teraz zaistniała możliwość, by wszyscy przyjaciele – jedynie z wyjątkiem Claudii – mieszkali ze mną w Nowym Jorku.

Podjąłem natychmiastowe działania i zwróciłem się z pytaniem do dziekana wydziału medycznego na uniwersytecie Columbia profesora Davida Borensteina, czy Gene mógłby spędzić swój urlop naukowy na tutejszej uczelni. Gene, jak sugeruje jego imię – choć to kompletnie sprawa przypadku – jest genetykiem, ale specjalizuje się w psychologii ewolucyjnej. Można by mu znaleźć zajęcie na takich kierunkach, jak psychologia, genetyka albo medycyna, jednak w mojej rekomendacji odradzałem psychologię. Większość psychologów odrzuca teorie Gene’a, a według moich prognoz, eskalacja konfliktów w jego otoczeniu była niewskazana. Tego rodzaju wnikliwa analiza wymagała empatii na poziomie, który był dla mnie niedostępny przed wspólnym pożyciem z Rosie.

Uprzedziłem dziekana, że Gene jako wykładowca z tytułem profesorskim zapewne nie będzie chciał pracować w zwyczajnym trybie. David Borenstein znał protokół urlopu naukowego, zgodnie z którym Gene pobierałby wynagrodzenie od uczelni macierzystej w Australii. Reputacja Gene’a również nie była mu obca.

– Jeżeli się zgodzi na współautorstwo paru opracowań i będzie trzymał ręce z dala od studentek, to znajdę dla niego zajęcie.

– Oczywiście, oczywiście.

Gene był ekspertem w dziedzinie publikacji prac sygnowanych jego nazwiskiem przy minimalnym nakładzie pracy. Na pewno zostałoby nam dosyć czasu na omawianie interesujących nas zagadnień.

– Mówię poważnie o tych studentkach. Jeżeli wpakuje się w kłopoty, to będę musiał ciebie pociągnąć do odpowiedzialności.

Była to nielogiczna groźba typowa dla pracowników administracji uniwersyteckiej, ale przynajmniej dała mi pretekst do reformy zachowania Gene’a. Na szczęście analiza danych osobowych doktorantek pozwoliła mi stwierdzić, że żadna z nich raczej go nie zainteresuje. Na wszelki wypadek postanowiłem to jednak potwierdzić, kiedy zatelefonowałem do Gene’a, żeby podzielić się wiadomością o pozyskaniu dla niego pracy.

– Już badałeś Meksyk, zgadza się?

– Spędziłem parę chwil w towarzystwie kobiety tej narodowości, jeśli o to pytasz.

– Uprawiałeś z nią seks?

– W pewnym sensie.

Kilka doktorantek pochodziło z zagranicy, ale Gene już zrealizował badania nad popędem przedstawicielek populacji najgęściej zaludnionych krajów.

– A zatem przyjmujesz tę pracę? – zapytałem.

– Wolałbym porównać wszystkie opcje.

– Chyba żartujesz. Columbia ma najlepszy wydział medyczny na świecie. I jest gotowa zatrudnić człowieka znanego z nieróbstwa i niestosownych zachowań.

– I kto to mówi? Z niestosownych zachowań?

– Masz rację. Mnie też zatrudniła. To świadczy o wysokim stopniu tolerancji. Możesz zacząć od poniedziałku.

– Od poniedziałku? Don, przecież nie mam się gdzie zatrzymać.

Wyjaśniłem, że na pewno znajdę rozwiązanie tego drobnego zagadnienia praktycznego. A zatem Gene wybierał się do Nowego Jorku! Znowu miał się znaleźć na tej samej uczelni, co ja. I Rosie.

Patrząc na stojące na stole dwie szklanki soku pomarańczowego, nagle zrozumiałem, że moja silna ochota na alkohol jest symptomatyczna dla próby zneutralizowania obaw przed podzieleniem się z Rosie informacjami dotyczącymi Gene’a. Tłumaczyłem sobie, że niepotrzebnie się denerwuję. Rosie wielokrotnie podkreślała, że ceni spontaniczność. Niemniej ta prosta analiza pomijała trzy istotne czynniki:

Rosie nie lubiła Gene’a. Jeszcze w Melbourne czuwał nad przebiegiem jej przewodu doktorskiego i teoretycznie wciąż był jej promotorem. Rosie miała wiele zastrzeżeń do jego stosunku wobec etyki zawodowej i nie tolerowała jego zdrad małżeńskich. Moja argumentacja, że przeszedł metamorfozę, straciła wszelkie podstawy.

Rosie przywiązywała dużą wagę do „czasu dla siebie”. Od teraz część czasu nieuchronnie poświęcałbym Gene’owi, który stanowczo twierdził, że jego związek z Claudią przestał funkcjonować. Gdyby jednak istniał choć cień szansy, żeby go uratować, to zdawało się uzasadnione, by na pewien czas nadać naszemu zdrowemu małżeństwu niższy priorytet. Nie miałem wątpliwości, że Rosie nie podzieli tej opinii.

Czynnik trzeci był najpoważniejszy i możliwe, że wynikał z mojej błędnej oceny sytuacji. Starałem się o nim nie myśleć i skupiłem się na bieżącym problemie.

Dwie szklanki koktajlowe wypełnione pomarańczowym napojem przypomniały mi pierwszy raz, kiedy coś „zaiskrzyło” między mną i Rosie – wielką noc koktajli, podczas której pobraliśmy próbki DNA od wszystkich męskich osobników obecnych na spotkaniu absolwentów studiów medycznych z rocznika matki Rosie i ustaliliśmy, że żaden z nich nie jest biologicznym ojcem Rosie. Kolejny raz moja umiejętność przyrządzania koktajli miała przyczynić się do rozwiązania problemu.

Trzy razy w tygodniu dorabialiśmy z Rosie w barze The Alchemist przy West 19th Street w pobliżu Flatirona, więc akcesoria barmańskie oraz składniki do produkcji drinków były naszymi podstawowymi narzędziami pracy (chociaż nie udało mi się przekonać naszej księgowej do tego samego punktu widzenia). Zlokalizowałem wódkę, galliano i kostki lodu, dodałem te produkty do soku pomarańczowego i zamieszałem. Zamiast zacząć konsumpcję drinka przed powrotem Rosie, nalałem sobie wódkę z lodem, uzupełniłem odrobiną soku z limetki i szybko wypiłem. Niemal od razu poczułem, że poziom stresu spadł do dającej się zaakceptować wartości.

W końcu Rosie wyszła z łazienki. Oprócz zmiany kierunku przemieszczania się jedyną od razu zauważalną modyfikacją był fakt, że jej pofarbowane na czerwono włosy teraz były mokre. Odniosłem jednak wrażenie, że jej nastrój się poprawił – niemal tanecznym krokiem ruszyła w kierunku sypialni. Najwidoczniej przegrzebki okazały się doskonałym pomysłem.

Dopuściłem możliwość, że w tym stanie emocjonalnym jej umysł będzie bardziej otwarty na rewelacje o urlopie naukowym Gene’a, niemniej zdawało się, że roztropniej będzie odłożyć dyskusję na ten temat dopiero na godziny poranne, żeby nie zakłócić uprawiania seksu. Oczywiście Rosie wyraziłaby surową krytykę, gdyby wydedukowała, że właśnie z tego powodu wstrzymałem ujawnienie najnowszych danych. Małżeństwo to skomplikowane zjawisko.

Rosie już była przy drzwiach sypialni. Nagle odwróciła się i zadeklarowała:

– Daj mi pięć minut na przebranie się, a potem mam nadzieję, że zjemy najlepsze przegrzebki pod słońcem.

Użyła sformułowania „najlepsze pod słońcem”, przywłaszczając sobie mój ulubiony zwrot, co wyraźnie wskazywało na jej dobry humor.

– Pięć minut?

Najdrobniejsza pomyłka mogła mieć katastrofalny wpływ na proces przygotowania przegrzebków.

– No, może piętnaście. Nie musimy się spieszyć z jedzeniem. Możemy się najpierw napić i pogadać, kapitanie Mallory.

Przywołała imię filmowej postaci granej przez Gregory’ego Pecka – kolejny dobry znak. Niepokojąca była jedynie zapowiedź pogadania. Wiedziałem, że padnie pytanie: „Co ciekawego cię dzisiaj spotkało?”, a ja będę zmuszony powiedzieć o urlopie naukowym Gene’a. Postanowiłem poświęcić się gotowaniu i maksymalnie utrudnić dostęp do siebie. Tymczasem umieściłem oba koktajle Harvey Wallbanger w lodówce, ponieważ w razie stopnienia lodu groził im wzrost temperatury powyżej rekomendowanego minimum. Ponadto chłód spowolnił proces rozkładu soku pomarańczowego.

Wróciłem do przygotowania kolacji. Nigdy przedtem nie korzystałem z tego przepisu, zatem dopiero po rozpoczęciu pracy odkryłem, że warzywa należy pokroić w kostkę o boku długości sześciu milimetrów. W spisie wymaganych produktów nie było mowy o linijce. Udało mi się zainstalować w telefonie aplikację ułatwiającą pomiar, jednakże w chwili, gdy Rosie znowu znalazła się w zasięgu mojego wzroku, dopiero kończyłem sporządzanie kostki wzorcowej. Tym razem Rosie miała na sobie suknię – w najwyższym stopniu nietypowy dobór odzieży na kolację w domu. Suknia była biała i mocno kontrastowała z jaskrawoczerwonymi włosami Rosie. Efekt był piorunujący. Postanowiłem, że odłożę informacje o przyjeździe Gene’a na nieco późniejszy termin. Wątpiłem, by Rosie miała mi to za złe. Trening aikido też mógł poczekać do rana. Dzięki tej reorganizacji zyskalibyśmy czas na seks po kolacji. Albo przed. Byłem gotów wykazać się elastycznością.

Rosie usiadła w jednym z foteli, które zajmowały znaczną część salonu.

– Chodź do mnie. Musimy porozmawiać – powiedziała.

– Kroję warzywa. Mogę rozmawiać stąd.

– Co się stało z sokiem?

Pobrałem z lodówki szklanki ze zmodyfikowanym sokiem pomarańczowym, jedną podałem Rosie i usiadłem naprzeciw niej. Wódka i przyjazny ton Rosie wpływały na mnie relaksująco, lecz pamiętałem, że to jedynie powierzchowny efekt. W mojej podświadomości wciąż działały procesy związane z Gene’em, Jerome’em i sokiem.

Rosie uniosła szklankę, jakby proponowała toast. Okazało się, że dokładnie to miała na myśli.

– Kapitanie, świętujemy dzisiaj specjalną okazję – powiedziała.

Przyglądała mi się przez parę sekund. Dobrze wie, że nie przepadam za niespodziankami. Przyjąłem hipotezę, że osiągnęła jakiś kamień milowy w swoim przewodzie doktorskim. A może zaproponowano jej stanowisko na wydziale psychiatrii po ukończeniu studiów medycznych? To byłyby wyjątkowo pomyślne wiadomości. Oszacowałem, że szansa na seks wynosi ponad dziewięćdziesiąt procent.

Rosie uśmiechnęła się, a potem – zapewne dla wzmocnienia efektu dramatycznego – popiła łyk drinka. Katastrofa! Równie dobrze w szklance mogła się znajdować trucizna. Rosie wypluła wszystko na swoją białą suknię i pobiegła do łazienki. Pospieszyłem za nią w samą porę, by stwierdzić, że zdjęła suknię i umieściła ją pod kranem z bieżącą wodą.

Stała w samej bieliźnie w odcieniach fioletu i co chwila polewała wodą suknię. Kiedy zwróciła się do mnie, jej mina wyrażała zbyt skomplikowane emocje, których nie umiałem nazwać.

– Jesteśmy w ciąży – powiedziała.

3

Analiza oświadczenia Rosie sprawiła mi poważną trudność. W późniejszym terminie dokonałem introspektywnej rewizji tej sytuacji i zrozumiałem, że mój umysł zaatakowały informacje w trójnasób niezgodne z logiką. Po pierwsze, sformułowanie „jesteśmy w ciąży” było sprzeczne z podstawowymi prawami biologii. Sugerowało, że mój stan w jakiś sposób również uległ zmianie. Rosie na pewno nie użyłaby zwrotu: „Dave jest w ciąży”, tymczasem według definicji zawartej w jej słowach, było to dopuszczalne.

Po drugie, nasze plany nie uwzględniały ciąży. Rosie wprawdzie użyła jej jako argumentu, rzucając palenie, ale uznałem, że po prostu przyjęła taką ewentualność w ramach motywacji. Ponadto wszechstronnie omówiliśmy ten temat. Drugiego sierpnia ubiegłego roku, jeszcze w Australii, dziewięć dni przed naszym ślubem jedliśmy kolację w restauracji Jimmy’ego Watsona przy Lygon Street w Carlton w Victorii. Nagle jakaś para postawiła w przejściu między stołami pojemnik na dziecko, a Rosie zadeklarowała chęć reprodukcji.

Już podjęliśmy decyzję o przeprowadzce do Nowego Jorku, próbowałem więc perswadować, że powinna się wstrzymać z tym zamiarem do końca studiów medycznych i specjalizacji. Rosie nie zgodziła się z moją opinią – jej zdaniem, wtedy już byłoby za późno. W chwili uzyskania kwalifikacji miałaby trzydzieści siedem lat. Zaproponowałem, żebyśmy przynajmniej poczekali do końca studiów. Specjalizacja w psychiatrii nie była Rosie niezbędna do zawodu researchera badań klinicznych nad chorobami psychicznymi, którą dla siebie zaplanowała, więc gdyby jej studia wykoleiły się z powodu dziecka, to nie wszystko byłoby stracone. Przypominam sobie, że nie podzielała mojego zdania. W każdym razie ważne decyzje życiowe wymagają:

wyraźnego zdefiniowania dostępnych opcji, np. zero dzieci, określona liczba dzieci albo sponsorowanie jednego lub większej liczby dzieci za pośrednictwem organizacji charytatywnej,

prezentacji zalet oraz wad każdej z opcji, np. swobody podróżowania, możliwości ograniczenia czasu pracy, ryzyka destabilizacji lub zmartwień wynikających z podejmowanych przez dziecko działań – każdemu czynnikowi należy przypisać wspólnie uzgodnioną wagę,

obiektywnego porównania opcji pod kątem wyżej wymienionych czynników,

implementacji planu, która może doprowadzić do ujawnienia nowych czynników, co będzie się wiązać z rewizją punktów 1, 2 oraz 3.

Arkusz kalkulacyjny jest jednym z oczywistych narzędzi realizacji punktów od 1 do 3, a jeżeli punkt 4 charakteryzuje się szczególnie wysokim stopniem złożoności, na przykład dotyczy przygotowań do zaistnienia nowej jednostki ludzkiej i zaspokajania jej potrzeb przez wiele lat, to warto skorzystać z pomocy dedykowanego oprogramowania do zarządzania projektami. Niestety, nie były mi znane żadne arkusze kalkulacyjne ani diagram Gantta dla projektu „Dziecko”.

Trzecim oczywistym naruszeniem zasad logiki był fakt, że Rosie zażywała skuteczne doustne środki antykoncepcyjne, które zawodziły jedynie w pół procenta przypadków, o ile był przestrzegany idealny program ich przyjmowania. „Idealny” w tym przypadku znaczyło: „właściwa pigułka raz dziennie”.

Nie rozumiałem, w jaki sposób Rosie udało się do tego stopnia zdezorganizować, że popełniła błąd nawet podczas tak prostej, powtarzalnej czynności.

Wiem, nie każdy podziela moją opinię, że planowanie ma więcej zalet niż akceptacja, by przypadkowe zdarzenia pchały nasze życie w nieprzewidywalnych kierunkach. W świecie Rosie – który zgodziłem się z nią dzielić – zamiast terminologii biologicznej dopuszczalne było używanie języka psychologii popularnej w celu oswojenia nieoczekiwanych zdarzeń, a także zapominanie o przyjęciu niezbędnych środków farmakologicznych. W naszym przypadku zaistniały wszystkie trzy z tych okoliczności, a ich kulminacją był kompletny zamęt, wobec czego zdawało się, że kwestia soku pomarańczowego, a nawet urlopu naukowego Gene’a, straciły swą moc.

Oczywiście minęło dużo czasu, zanim przeprowadziłem tę analizę. Stojąc w łazience, zdałem sobie sprawę, że w kategorii stresu psychicznego trudno o gorszą sytuację. Mój umysł niebezpiecznie otarł się o stan zachwiania wrażliwej równowagi, a potem został zaatakowany z niemal niewyobrażalną siłą. Rezultat był łatwy do przewidzenia.

Awaria reaktora.

Zdarzyło się to po raz pierwszy od dnia, w którym poznałem Rosie – a właściwie po raz pierwszy od śmierci mojej siostry Michelle, która zmarła wskutek źle zdiagnozowanej ciąży pozamacicznej.

Teraz byłem starszy i dojrzalszy, a może to mój nieświadomy umysł chciał chronić związek z Rosie – i dlatego miałem parę sekund na racjonalną reakcję.

– Dobrze się czujesz, Don? – zapytała Rosie.

Odpowiedź była jednoznacznie negatywna, ale nawet nie próbowałem otwarcie tego przyznać. Przeznaczyłem wszystkie zasoby umysłu na realizację planu awaryjnego.

Wykonałem dłońmi gest „zatrzymanie czasu” i usunąłem się z pola gry. Winda stała na naszym piętrze, ale zdawało mi się, że minęła wieczność, zanim jej drzwi się otworzyły – a potem zamknęły za moimi plecami. W końcu mogłem uwolnić emocje w otoczeniu pozbawionym przedmiotów i osób, które mógłbym uszkodzić.

Wiem, że wyglądałem na szaleńca, kiedy krzyczałem i waliłem pięściami w ściany windy. Nie miałem co do tego wątpliwości, bo zapomniałem wybrać przycisk parteru, zatem winda zjechała aż do piwnicy, a kiedy otworzyły się drzwi, zobaczyłem za nimi Jerome’a z koszem na bieliznę. Miał na sobie fioletowy T-shirt.

Moja złość nie była skierowana przeciwko niemu, ale najwyraźniej nie dostrzegł tej subtelnej różnicy. Wyprostował rękę i pchnął mnie mocno w pierś, zapewne przygotowując grunt pod samoobronę. Bez zastanowienia unieruchomiłem jego ramię i wykonałem obrót dookoła własnej osi. Jerome z całej siły wpadł na ścianę windy, a potem znowu ruszył w moim kierunku, tym razem wyprowadzając cios. W tej chwili już nie kierowały mną emocje, lecz instynkty nabyte podczas treningów sztuk walki. Zrobiłem unik i pozwoliłem mu się odsłonić. Widziałem, że rozumie swoją sytuację i spodziewa się kontrataku. Nie było jednak takiej potrzeby, więc puściłem go wolno. Pobiegł schodami na górę, zostawiając kosz z praniem. Musiałem się wydostać z zamkniętej przestrzeni, więc ruszyłem za nim. Obaj wypadliśmy na ulicę.

Na początku nie miałem żadnego planu, więc po prostu biegłem za Jerome’em, który co chwila zerkał przez ramię. W końcu udało mu się zniknąć w jednej z bocznych uliczek, a mnie zaczęło się rozjaśniać w głowie. Skręciłem na północ w kierunku Queens.

Nigdy wcześniej nie przemieszczałem się pieszo do mieszkania Dave’a i Soni. Na szczęście, dzięki logicznemu systemowi numeracji ulic – który powinien obowiązywać we wszystkich miastach – nawigacja do tej lokalizacji była dziecinnie prosta. Biegłem, ile sił w nogach, przez mniej więcej dwadzieścia minut. Kiedy stanąłem przed właściwym budynkiem i wybrałem przycisk domofonu, byłem zdyszany i spocony.

Po potyczce z Jerome’em moja złość wyparowała bez śladu. Cieszyłem się, że nie doszło do rękoczynów. Moje emocje wymknęły się spod kontroli, ale wyniesiona z treningów dyscyplina je spacyfikowała. To podziałało uspokajająco, jednak potem ogarnęło mnie uczucie bezradności. Jak miałem wytłumaczyć swoje zachowanie Rosie? Nigdy przy niej nie wspominałem o niebezpieczeństwie awarii reaktora. Zaniechałem tego z dwóch powodów:

od ostatniej awarii minęło dużo czasu, a mój poziom zadowolenia wzrósł na tyle, by sądzić, że ten stan już nigdy się nie powtórzy,

Rosie mogłaby mnie odrzucić.

Odrzucenie stało się jak najbardziej racjonalną opcją dla Rosie. Miałaby podstawy, żeby uważać mnie za groźnego brutala. A przecież była w ciąży. Z niebezpiecznym brutalem. To byłoby dla niej straszne.

– Halo? – dobiegł z domofonu głos Soni.

– Tu Don.

– Don? Wszystko w porządku?

Sonia potrafiła wydedukować z mojego głosu – a prawdopodobnie też z braku zwyczajowego pozdrowienia: „Serwus!” – że wpadłem w kłopoty.

– Nie. Zdarzyła się katastrofa. A właściwie kilka katastrof.

Sonia wpuściła mnie do środka.

Lokal mieszkalny Dave’a i Soni był większy od naszego, ale część przestrzeni już zajęły akcesoria dziecięce. Uderzyło mnie, że wkrótce słowo „nasze” może zmienić znaczenie.

Zdawałem sobie sprawę z faktu, że jestem skrajnie pobudzony. Dave poszedł po piwo, a Sonia nalegała, żebym usiadł, ale czułem się bardziej komfortowo, chodząc po pokoju.

– Co się stało? – zapytała Sonia. Proste pytanie, a jednak nie byłem w stanie sformułować odpowiedzi. – Z Rosie wszystko w porządku?

Już po wszystkim ponownie rozważałem różne aspekty naszej rozmowy i zachwyciła mnie błyskotliwość tego pytania. Nie tylko stanowiło doskonały punkt wyjścia, ale także pozwoliło mi spojrzeć na problem z innej perspektywy. Rosie czuła się dobrze, przynajmniej w sensie fizycznym. Poczułem, że wraca mi spokój. Racjonalne myślenie już zainicjowało proces porządkowania bałaganu wywołanego przez emocje.

– Nie chodzi o Rosie. To ja mam problem.

– Co się stało? – powtórzyła Sonia.

– Awaria reaktora. Moje emocje wymknęły się spod kontroli.

– Pękła ci żyłka?

– Jaka żyłka?

– W Australii tak się nie mówi? Straciłeś zimną krew?

– Istotnie. Cierpię na jakąś dolegliwość o charakterze psychicznym. Nigdy nie powiedziałem o niej Rosie. Nikomu nie powiedziałem. Nawet przed sobą nie umiałem się przyznać do choroby psychicznej – jedynie do depresji, na którą zapadłem w trzeciej dekadzie życia w efekcie izolacji społecznej. Pogodziłem się z faktem, że mój umysł jest skonfigurowany inaczej niż u większości ludzi, a raczej – dla ścisłości – jest to konfiguracja faworyzująca tylko jeden koniec spektrum różnych ludzkich konfiguracji. Przypisana mi od urodzenia umiejętność analizy logicznej wyraźnie przewyższała moje kwalifikacje interpersonalne. Bez ludzi mojego pokroju nie mielibyśmy penicyliny ani komputerów. Ale psychiatrzy już dwadzieścia lat temu byli gotowi zdiagnozować u mnie chorobę psychiczną. Zawsze sądziłem, że się mylą, a ponadto nie zarejestrowali objawów innych odchyleń niż depresja, jednak wysoka podatność rdzenia jądrowego mojej psychiki na stopienie była słabym ogniwem tej argumentacji. Chodziło o gwałtowne reagowanie na brak racjonalności, ale sama reakcja też jest nieracjonalna.

Dave wrócił i podał mi piwo. Sobie też nalał i od razu wypił duszkiem pół szklanki. Z powodu znacznej nadwagi Dave ma zakaz picia i robi wyjątek tylko podczas naszych wieczornych wypadów. Jednak aktualną sytuację zapewne można było potraktować jak okoliczność łagodzącą. Pomimo klimatyzacji cały czas się pociłem, na szczęście piwo pomogło mi się schłodzić. Sonia i Dave byli wspaniałymi przyjaciółmi. Dave umiał słuchać innych, więc cierpliwie wysłuchał mojego wyznania, że cierpię na zaburzenia psychiczne.

– Mnie też nigdy o tym nie mówiłeś – powiedział. – Co to za…

– Wybacz nam na minutę, Don – wtrąciła Sonia. – Chcę porozmawiać z Dave’em w cztery oczy.

Wyszli do kuchni. Wiedziałem, że zgodnie z konwencją musieliby zastosować jakiś fortel, który pozwoliłby im ukryć fakt, że zamierzają rozmawiać o mnie, ale bez mojego udziału. Na szczęście nie należę do ludzi, których łatwo zirytować, a Dave i Sonia dobrze o tym wiedzą.

Dave wrócił sam. Z nową szklanką piwa.

– Jak często się to zdarza? No wiesz, ta awaria…

– Z Rosie dopiero pierwszy raz.

– Uderzyłeś ją?

– Nie.

Chciałem odpowiedzieć: „Oczywiście, że nie”, ale nic nie jest pewne, kiedy logiczne myślenie grzęźnie pod niekontrolowanymi emocjami. Przygotowałem plan awaryjny, który okazał się skuteczny. Mogłem odpowiadać jedynie za to.

– Popchnąłeś ją… czy coś w tym rodzaju?

– Nie. Nie doszło do aktów przemocy ani innego kontaktu fizycznego.

– Don, miałem powiedzieć: „Stary, nie leć ze mną w kulki”, ale wiesz, że nie lubię rozmawiać z tobą w taki sposób. Jesteś moim przyjacielem… Po prostu powiedz mi prawdę.

– Ty także jesteś moim przyjacielem, a zatem wiesz, że brakuje mi kompetencji w zakresie fałszowania rzeczywistości.

Dave się zaśmiał.

– To prawda, ale jeśli chcesz mnie przekonać, to powinieneś przynajmniej spojrzeć mi w oczy.

Popatrzyłem mu w oczy. Były niebieskie. Zaskakująco jasne. Nigdy przedtem tego nie zauważyłem, co niewątpliwie wynikało z faktu, że dotąd ani razu nie patrzyłem mu w oczy.

– Nie doszło do przemocy. Możliwe, że trochę nastraszyłem sąsiada.

– Cholera, chyba jednak wolałem, kiedy nie zgrywałeś psychopaty.

Martwiły mnie podejrzenia Dave’a i Soni, że dopuściłem się rękoczynów wobec Rosie, ale pewną ulgę przyniósł mi fakt, że sprawy mogły przybrać jeszcze gorszy obrót i że martwią się przede wszystkim o nią.

Sonia pomachała do nas, stojąc w drzwiach gabinetu Dave’a, gdzie rozmawiała z kimś przez telefon. Uniosła do góry kciuki, a potem zaczęła podskakiwać jak dziecko, wymachując wolną ręką. Nic w tej scenie nie miało sensu.

– O mój Boże! – krzyknęła. – Rosie jest w ciąży!

Nagle w pokoju powstało zamieszanie, jakby znalazło się w nim co najmniej dwadzieścia osób. Dave stuknął swoją szklanką o moją, rozlewając przy tym piwo, a nawet objął mnie ramieniem. Chyba poczuł, że stężały moje wszystkie mięśnie, więc cofnął rękę, ale po chwili Sonia powtórzyła te czynności, a Dave huknął mnie otwartą dłonią w plecy. Czułem się jak w przejściu podziemnym w godzinach szczytu. Z jakiegoś powodu oboje uznali mój problem za powód do świętowania.

– Rosie wciąż jest przy telefonie – powiedziała Sonia i podała mi słuchawkę.

– Don, dobrze się czujesz? – zapytała Rosie.

Dziwne, że teraz ona martwiła się o mnie.

– Oczywiście. To tylko chwilowy stan.

– Don, przepraszam. Nie powinnam była tak na ciebie naskoczyć. Wrócisz do domu? Naprawdę muszę z tobą porozmawiać. Ale… Don… nie chcę, żeby to było chwilowe.

Rosie chyba sądziła, że moja uwaga dotyczyła jej stanu – jej ciąży – niemniej ta ostatnia wypowiedź dostarczyła mi istotnych informacji. Jadąc do domu furgonetką Dave’a, doszedłem do wniosku, że Rosie już zdecydowała, że mamy do czynienia ze stałą funkcją, a nie tymczasowym zaburzeniem. Incydent z sokiem pomarańczowym mógł posłużyć jako dowód posiłkowy. Rosie nie chciała uszkodzić zapłodnionej komórki jajowej. Teraz należało przetworzyć szczególnie dużą liczbę informacji. Na szczęście mój umysł już działał prawidłowo, to znaczy, przynajmniej w przewidywalny sposób. Awarię reaktora, której doświadczyłem, można opisać jako psychologiczny odpowiednik restartu systemu wskutek przeładowania nadmiarem danych.

Pomimo mojej coraz lepszej orientacji w kwestiach społecznych niewiele brakowało, a nie zwróciłbym uwagi na znak wysłany przez Dave’a.

– Don, chciałem cię poprosić o pewną przysługę, ale zdaje się, że teraz… no wiesz, kiedy Rosie jest w ciąży i w ogóle…

„Doskonale” – pomyślałem w pierwszej chwili, jednak potem zrozumiałem, że druga część wypowiedzi Dave’a i ton, którym ją zaprezentował, sugerowały, że oczekuje, abym wyraził odmienną opinię po to, żeby nie musiał czuć wyrzutów sumienia, prosząc mnie o pomoc, kiedy moją głowę zaprzątają inne problemy.

– Nie ma sprawy.

Dave się uśmiechnął. Odnotowałem u siebie falę zadowolenia. Kiedy miałem dziesięć lat, nauczyłem się łapać piłkę dzięki treningowi o intensywności znacznie przewyższającej wysiłek, który wkładali w to moi rówieśnicy. Satysfakcja, jaką odczuwałem za każdym razem, kiedy udało mi się dokonać tej sztuki, która dla innych była zaledwie rutynowym ćwiczeniem, była porównywalna z emocją aktualnie odczuwaną przeze mnie dzięki podniesieniu moich kompetencji społecznych.

– To nic wielkiego – powiedział Dave. – Właśnie skończyłem budować piwniczkę na piwo dla pewnego Anglika z Chelsea.

– Piwniczkę na piwo?

– To coś w rodzaju piwniczki na wino, tyle że jest przeznaczona na różne gatunki piwa.

– Brzmi jak konwencjonalny projekt. Z perspektywy chłodzenia zawartość powinna być nieistotna.

– Poczekaj, aż ją zobaczysz. Facet władował w nią dużo forsy.

– Sądzisz, że może się targować?

– To było dziwaczne zlecenie i facet też jest dziwny. Jest z Anglii, a ty z Australii… Pomyślałem, że uda wam się znaleźć wspólny język. Potrzebne mi wsparcie moralne. Wiesz, żeby nie dał mi popalić.

Dave zamilkł, a ja skorzystałem z okazji, żeby się zastanowić. Zostałem ułaskawiony. Rosie zapewne sądziła, że mój wniosek o przerwę w grze oznaczał, że potrzebuję czasu na przemyślenie konsekwencji jej oświadczenia. Fakt, że stopił mi się rdzeń jądrowy, pozostał niezauważony. Wyglądało na to, że Rosie bardzo się cieszy z ciąży.

Nowo zaistniała sytuacja wcale nie musiała bezpośrednio na mnie wpłynąć. Rano jak zwykle miałem pobiec na Chelsea Market, poprowadzić trening aikido w centrum sztuk walki oraz wysłuchać ubiegłotygodniowego podcastu „Scientific American”. Zaplanowaliśmy też powtórną wizytę na specjalnej wystawie żab w Muzeum Historii Naturalnej, a potem zamierzałem przyrządzić sushi, pierożki gyoza z dynią, zupę miso i tempurę z ryby łososiowatej rekomendowanej tego dnia przez pracowników stoiska „Lobster Place”. Rosie tak bardzo nalegała na wprowadzenie „czasu wolnego” do naszych planów weekendowych, a sama aktualnie wykorzystywała go do pracy nad doktoratem. Ja mogłem więc przeznaczyć ten czas na spotkanie z klientem Dave’a. Chciałem jeszcze zajrzeć do sklepu z wyposażeniem domu i kupić specjalistyczny stoper oraz pompkę próżniową, żeby zapobiec wietrzeniu wina, które zwykła pić Rosie. Tymczasem miał je zastąpić sok.

Poza tą drobną korektą w dystrybucji napojów życie miało się toczyć bez zmian. Oczywiście nie licząc przyjazdu Gene’a. Wciąż musiałem stawić czoło tej kwestii. Wziąwszy pod uwagę okoliczności, wydawało się roztropne, by ogłosić tę wiadomość w późniejszym terminie.

Po wizycie u Dave’a wróciłem do domu o dziewiątej dwadzieścia siedem. Rosie zarzuciła mi ramiona na szyję i zaczęła płakać. Już od jakiegoś czasu wiedziałem, że lepiej nie interpretować takich zachowań w czasie rzeczywistym ani nie szukać wyjaśnień, żeby ustalić, jakie emocje reprezentują, chociaż taka informacja zwrotna byłaby przydatna w celu sformułowania adekwatnej reakcji. Zastosowałem taktykę rekomendowaną przez Claudię i wcieliłem się w postać graną przez Gregory’ego Pecka w Białym kanionie – silnego, milczącego mężczyznę. Przyszło mi to bez trudu.

Rosie szybko doszła do siebie.

– Zaraz po telefonie wstawiłam przegrzebki i resztę do piekarnika – powiedziała. – Już powinny być dobre.

Była to opinia wynikająca z niedoinformowania, ale doszedłem do wniosku, że nawet jeśli potrawa zostanie w piekarniku jeszcze godzinę, to dodatkowe straty będą marginalne.

Znowu przytuliłem Rosie. Wpadłem w stan euforycznej satysfakcji, co jest typową ludzką reakcją na oddalenie groźnego niebezpieczeństwa.

Zjedliśmy przegrzebki z sześćdziesięciosiedmiominutowym opóźnieniem, już w piżamach. Udało mi się wykonać wszystkie zaplanowane zadania. Oprócz zawiadomienia Rosie o przyjeździe Gene’a.

4

Miałem szczęście, że do naszego zbliżenia seksualnego doszło już w piątek wieczorem, czyli przed zwyczajowym terminem. W sobotę rano, kiedy wróciłem truchtem z targu, Rosie zebrało się na mdłości. Wiedziałem, że to normalny symptom w pierwszym trymestrze ciąży, i dzięki mojemu ojcu znałem właściwą terminologię. („Don, jeśli mówisz, że jesteś mdlący, to znaczy, że innym chce się rzygać na twój widok.”) Mój ojciec przywiązuje ogromną wagę do precyzyjnego doboru słów.

Istnieje teoria ewolucyjna, która wyjaśnia poranne mdłości zachodzące na początku ciąży. Na tym krytycznym etapie rozwoju płodowego system immunologiczny matki zostaje osłabiony, a zatem jest niezwykle ważne, by nie wchłaniała ona żadnych szkodliwych substancji. Z tego powodu jej żołądek zostaje przestrojony na tryb odrzucania niepożądanych pokarmów. Wyraziłem zatem sugestię, żeby Rosie nie przyjmowała żadnych leków, które mogłyby zakłócić te naturalne procesy.

– Słyszę, słyszę – powiedziała Rosie. Była w łazience i wsparła się rękami o szafkę z umywalką. – W takim razie mój talidomid może się czuć bezpieczny w kuchennej szafce.

– Masz talidomid?

– Spokojnie, Don, żartuję.

Wytłumaczyłem, że wiele środków farmaceutycznych może przeniknąć przez ściany łożyska, i przytoczyłem kilka przykładów wraz z opisem deformacji, które mogą być skutkiem tego zjawiska. Nie podejrzewałem Rosie o zażywanie tych leków – po prostu dzieliłem się z nią interesującymi informacjami, które przeczytałem wiele lat wcześniej, ale ona zamknęła przede mną drzwi. Nagle uświadomiłem sobie, że jedną ze szkodliwych substancji Rosie na pewno przyjmowała. Otworzyłem drzwi.

– A co z alkoholem? Od kiedy jesteś w ciąży?

– Zdaje się, że mniej więcej od trzech tygodni. Od teraz już nie piję, okej?

Z jej tonu wywnioskowałem, że odpowiedź negatywna byłaby niepożądana. Oto jednak mieliśmy przed sobą dobitny przykład konsekwencji braku solidnego planowania. Te konsekwencje były na tyle istotne, że zasłużyły na własne pejoratywne określenie, nawet w czasach, w których do planowania nie przykładano należytej wagi – mieliśmy do czynienia z nieplanowaną ciążą. Gdyby była zaplanowana, Rosie mogłaby zawczasu zrezygnować z konsumpcji alkoholu. Ponadto mogłaby się umówić na konsultację medyczną w celu oceny zagrożeń, a także wprowadzilibyśmy program oparty na badaniach wskazujących, że codzienne uprawianie seksu poprawia jakość DNA nasienia.

– Paliłaś papierosy? Albo marihuanę?

Niecały rok temu Rosie rzuciła palenie, ale od czasu do czasu zdarzały się jej nawroty, zwykle towarzyszące konsumpcji alkoholu.

– Hej, przestań, bo zaczynam się bać. Nic nie paliłam. Wiesz, czym najbardziej powinieneś się przejmować? Sterydami.

– Bierzesz sterydy?

– Nie, nie biorę sterydów. Ale przez twoje pytania czuję się zestresowana. Stres powoduje wydzielanie kortyzolu, który jest hormonem sterydowym. Kortyzol przenika przez łożysko, a jego wysokiemu stężeniu w okresie płodowym przypisuje się depresję na dalszych etapach życia.

– Analizowałaś ten temat?

– Och, przez ostatnie pięć lat. Jak myślisz, czego dotyczy moja praca doktorska? – Rosie wychyliła się zza drzwi łazienki i wysunęła język. Ten gest nie współgrał z wizerunkiem naukowca, specjalisty w swojej dziedzinie. – Twoim zadaniem na najbliższe dziewięć miesięcy jest zadbanie o to, żeby w moim otoczeniu było jak najmniej stresogennych czynników. Powtórz: „Rosie nie może się denerwować”. Teraz twoja kolej.

Wykonałem polecenie:

– Rosie nie może się denerwować.

– Prawdę mówiąc, właśnie jestem podenerwowana. Czuję, że podniósł mi się poziom kortyzolu. Chyba przydałby mi się relaksujący masaż.

Jeszcze jedno krytyczne pytanie nie dawało mi spokoju. Próbowałem je zadać w jak najmniej stresogenny sposób podczas ogrzewania w dłoniach oliwki do masażu.

– Jesteś pewna, że to ciąża? Skonsultowałaś się z lekarzem?

– Przecież studiuję medycynę, pamiętasz? Zrobiłam test dwa razy. Najpierw wczoraj rano, a potem powtórzyłam go przed naszą rozmową. Jak pan wie, panie profesorze, niezwykle rzadko się zdarza, żeby dwa wskazania pod rząd były błędne.

– Istotnie. Ale brałaś pigułki antykoncepcyjne.

– Widocznie zapomniałam. A może nie sprostały twojej potencji.

– Zapomniałaś raz czy wiele razy?

– Jak mogę pamiętać coś, o czym zapomniałam?

Widziałem opakowanie tych tabletek. Było jednym z wielu damskich akcesoriów, które pojawiły się w moim otoczeniu, kiedy Rosie się wprowadziła. Każda z drobnych plastikowych banieczek była podpisana nazwami kolejnych dni tygodnia. Ten system zdawał się całkiem dobry, chociaż uważałem, że przydałoby się nanieść na opakowanie mapę konkretnych dat. Można by też zastosować coś w rodzaju cyfrowego dozownika wyposażonego w alarm. Jednak wyglądało na to, że w obecnej formie opakowanie zaprojektowano tak, żeby nawet kobiety o wiele mniej inteligentne niż Rosie zaoszczędziły sobie pomyłek. Niedopatrzenie nie powinno umknąć jej uwadze. Tymczasem ona zmieniła temat.

– Myślałam, że ucieszyła cię wiadomość, że będziemy mieli dziecko.

Owszem, cieszyłem się – tak samo, jak cieszyłbym się na pokładzie samolotu, gdyby kapitan ogłosił, że po awarii obu silników jeden udało się ponownie uruchomić. Cieszyłem się, że prawdopodobnie przeżyjemy, ale wciąż byłem w szoku, że w ogóle doszło do takiej sytuacji, i oczekiwałem drobiazgowego badania przyczyn i okoliczności.

Zdaje się, że zbyt długo zwlekałem z odpowiedzią, bo Rosie powtórzyła swoją uwagę:

– Wczoraj wieczorem powiedziałeś, że się cieszysz.

Odkąd Rosie postanowiła, że powinniśmy wziąć udział w ceremonii ślubnej zorganizowanej ni mniej, ni więcej, tylko w kościele, by uczcić irlandzkie korzenie jej matki, choć ta była ateistką (Phil odprawił rytuał przekazania córki – co niewątpliwie było profanacją feministycznej filozofii Rosie, która tego dnia wystąpiła w niezwykłej białej sukni i welonie, których nie zamierzała już nigdy więcej wkładać, a potem – dzięki jak najbardziej słusznemu przepisowi – cudem uniknęła obsypania ścinkami kolorowego papieru), wiedziałem, że w małżeństwie rozsądek często musi ustąpić pierwszeństwa harmonii. Niewykluczone, że nawet zgodziłbym się na confetti, gdyby nie było zakazane.

– Oczywiście, oczywiście – potaknąłem. Próbowałem dalej prowadzić racjonalną, pokojową konwersację, jednocześnie analizując wspomnienia i wcierając oliwkę w nagie ciało Rosie. – Po prostu zastanawiam się, jak do tego doszło. Z naukowego punktu widzenia.

– To się stało w sobotę rano. Wyszedłeś po śniadanie, a potem zrobiłeś ten swój numer, w którym się wcielasz w Gregory’ego Pecka z Rzymskich wakacji. – Rosie zaprezentowała swoją interpretację: – „Powinnaś zawsze nosić moje rzeczy”.

– Miałem na sobie koszulę?

– Pamiętasz! Tak. Musiałam ci przypomnieć, żebyś ją zdjął.

A zatem pierwszego czerwca. Dzień, który odmienił moje życie. Znowu.

– Nie spodziewałam się, że to się stanie tak szybko – powiedziała Rosie. – Myślałam, że minie parę miesięcy albo lat, jak u Soni.

Z analizy retrospektywnej wynika, że to był najlepszy moment, żeby powiedzieć o Genie. Jednak wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że Rosie właśnie się przyznała do celowego osłabienia skuteczności antykoncepcji, czym dała mi podstawy do ujawnienia moich własnych rewelacji. Byłem całkowicie skupiony na czynnościach związanych z masażem.

– Czujesz się mniej zestresowana? – zapytałem w końcu.

Rosie zaśmiała się.

– Naszemu dziecku już nie grozi niebezpieczeństwo. Przynajmniej na razie.

– Masz ochotę na kawę? Włożyłem twoją babeczkę z jagodami do lodówki.

– Nie, po prostu rób dalej to, co do tej pory.

Wskutek kontynuacji tych czynności przedział czasu między śniadaniem a lekcją aikido skurczył się do zera, więc znowu przepadła szansa na omówienie kwestii Gene’a. Kiedy wróciłem z treningu, Rosie zaproponowała, żebyśmy anulowali wizytę w muzeum na rzecz jej dalszej pracy nad doktoratem. Ja zaś wykorzystałem uzyskany w ten sposób margines czasu na zgłębienie właściwości piwa.

Dave zawiózł mnie do nowego wieżowca między High Line i rzeką Hudson. Byłem zdumiony, kiedy się okazało, że piwniczka to naprawdę średniej wielkości pokój w lokalu na trzydziestym dziewiątym piętrze, znajdujący się bezpośrednio pod mieszkaniem na ostatniej kondygnacji, które miała obsługiwać. Oprócz tego pomieszczenia cały lokal był nieużywany. Dave pokrył ściany pokoju materiałem izolacyjnym i zainstalował w nim rozbudowany system chłodzący.

– Powinienem był lepiej zaizolować sufit – zauważył Dave.

Zgodziłem się z nim. Zyski z oszczędności prądu szybko pokryłyby każdą cenę. Od kiedy poznałem Dave’a, dużo się nauczyłem o chłodnictwie.

– Dlaczego tego nie zrobiłeś?

– Prawo budowlane. Pewno udałoby się obejść przepisy, ale klient się boi kosztów bieżących.

– Wygląda na to, że twój klient jest szczególnie bogatym człowiekiem. Albo szczególnym miłośnikiem piwa.

Dave wskazał palcem na sufit.

– I to, i to. Kupił dwa czteropokojowe mieszkania. W tym chce trzymać tylko piwo.

Nagle przyłożył palec do ust, co jest zwyczajowym sygnałem, by zachować milczenie lub dotrzymać tajemnicy. W drzwiach stanął niski, chudy mężczyzna z pooraną zmarszczkami twarzą i długimi siwymi włosami ściągniętymi w kucyk. Gdybym miał odgadnąć jego zawód, stawiałbym na hydraulika. Jeżeli naprawdę okazałby się hydraulikiem, który wygrał loterię, to mógł być bardzo wymagającym klientem.

– Hello, Dave – powiedział z silnym brytyjskim akcentem. – Przyprowadziłeś kumpla? – Wyciągnął dłoń w moim kierunku. – George.

Zgodnie z protokołem towarzyskim potrząsnąłem jego dłonią, używając takiej samej – umiarkowanej – siły jak on.

– Don.

Po wymianie formalności George rozejrzał się po pomieszczeniu.

– Jaką temperaturę nastawiłeś?

Dave udzielił odpowiedzi, która, moim zdaniem, prawdopodobnie była błędna.

– Generalnie w przypadku piwa nastawiamy czterdzieści pięć stopni. Fahrenheita.

George nie wyglądał na zadowolonego.

– Kurde frak, chcesz je zamrozić? Jak będę miał ochotę na lagera, to go po prostu wezmę z lodówki na górze. Powiedz mi, co wiesz o prawdziwym piwie. O ale.

Dave jest wybitnym specjalistą, ale uczy się z praktyki i własnych doświadczeń. Tymczasem ja zdobywam wiedzę skuteczniej dzięki lekturze – właśnie dlatego dość długo trwało, zanim nabyłem kompetencje w takich dziedzinach, jak aikido, karate i praktyczny aspekt przyrządzania koktajli. Dave zapewne nie miał żadnego doświadczenia w kwestii angielskiego piwa.

Odpowiedziałem zatem w jego imieniu.

– Rekomendowaną temperaturą dla angielskich bitterów jest dziesięć do trzynastu stopni Celsjusza. Trzynaście do piętnastu dla porterów, stoutów i innych ciemnych ale. To odpowiednik pięćdziesięciu do pięćdziesięciu pięciu i czterech dziesiątych stopnia Fahrenheita dla bitterów i pięćdziesięciu pięciu koma cztery do pięćdziesięciu dziewięciu stopni Fahrenheita dla ciemnych ale.

George się uśmiechnął.

– Australijczyk?

– Istotnie.

– Mogę ci to wybaczyć. Mów dalej.

Przeszedłem do dalszego opisu zasad prawidłowego przechowywania piwa typu ale. George zdawał się usatysfakcjonowany moją wiedzą.

– Niezły bystrzak – powiedział i zwrócił się do Dave’a: – Lubię ludzi, którzy są świadomi swoich braków i w razie potrzeby potrafią poprosić o pomoc. A zatem, to Don będzie trzymał pieczę nad moim piwem, tak?

– No, niezupełnie – bąknął Dave. – Don jest raczej kimś w rodzaju… konsultanta.

– Nic nie musisz mówić. Doskonale cię rozumiem – powiedział George. – Ile?

Dave’a cechuje silnie rozwinięta etyka zawodowa.

– Muszę to przeliczyć – odparł. – Jest pan zadowolony z wyposażenia?

Dave wskazał na urządzenia chłodnicze, panele izolujące i rury wystające z sufitu.

– Co o tym sądzisz, Don? – zapytał George.

– Niewystarczająca izolacja – powiedziałem. – Należy oczekiwać wysokich kosztów zużycia energii elektrycznej.

– Szkoda zachodu. Już i tak miałem ciężką przeprawę z nadzorem budowlanym. Nie chcą, żebym robił dziury w suficie. Poczekam z tym do czasu, kiedy będę budował schody między piętrami. – Zaśmiał się. – Poza tym wszystko w porządku?

– Istotnie. – Miałem do Dave’a pełne zaufanie.

George zaprowadził nas na piętro. Jego apartament był niesamowity, ale zupełnie konwencjonalny jako angielski pub. Ściany zostały usunięte, żeby połączyć trzy pokoje sypialne z salonem, którego umeblowanie stanowiły drewniane stoły i krzesła. Na barze znajdowało się sześć nalewaków połączonych przewodami z piwniczką pod podłogą, a na ścianie wysoko pod sufitem wisiał telewizor z dużym ekranem. Dostrzegłem nawet podest dla zespołu muzycznego z gotowymi do użycia pianinem, perkusją i wzmacniaczami. George zachowywał się bardzo przyjacielsko i wyjął dla nas z jednej z lodówek za barem piwa z małych lokalnych browarów.

– Co za sikacz – powiedział, kiedy piliśmy je na balkonie, patrząc w kierunku rzeki Hudson i New Jersey. – Naprawdę dobry towar powinien dotrzeć w poniedziałek. Przypłynął tu tym samym statkiem, co ja.

George wszedł z powrotem do domu, a po chwili wrócił z małą skórzaną torbą.

– No, to teraz przedstaw mi złe wieści – zwrócił się do Dave’a, który zinterpretował te słowa jako prośbę o rachunek i podał mu złożoną kartkę papieru.

George zerknął na nią, a potem wyjął z torby dwa grube pliki studolarowych banknotów. Jeden plik wręczył Dave’wowi, a z drugiego odliczył trzydzieści cztery banknoty.

– Trzynaście tysięcy czterysta. I po sprawie. Nie ma potrzeby zawracać głowy naszemu przyjacielowi fiskusowi. – Wręczył mi wizytówkę. – Zadzwoń do mnie, Don, jeśli będziesz miał jakieś zmartwienia.

George wyraźnie dał mi do zrozumienia, że chce, abym sprawdzał sprawność piwniczki rano i wieczorem, przynajmniej przez pierwsze parę tygodni. Dave potrzebował tego kontraktu. Tuż przed zajściem Soni w ciążę porzucił stałą pracę, żeby zacząć własny biznes, i nie zarabiał najlepiej. Ostatnio brakowało mu środków na zakup biletów na baseball. Sonia zamierzała przestać pracować po urodzeniu dziecka, co też musiało się wiązać z dodatkowymi kosztami.

Dave był moim przyjacielem, więc nie miałem wyboru. Czekała mnie kolejna zmiana rutyny, by wygospodarować czas na dwie wizyty dziennie w Chelsea.

Przed moim blokiem zatrzymał mnie dozorca, którego z reguły staram się omijać z daleka, żeby uniknąć potencjalnych pretensji.

– Panie Tillman, wpłynęła do nas bardzo poważna skarga od jednego z sąsiadów. Podobno pan na niego napadł.

– Błąd logiczny. To on mnie zaatakował, a ja jedynie wykorzystałem w minimalnym stopniu znajomość aikido, żeby zapobiec uszkodzeniu ciała u obu z nas. Ponadto ten pan zafarbował na fioletowo bieliznę mojej żony i dopuścił się napaści słownej na nią.

– I dlatego pan go zaatakował.

– Błąd logiczny.

– Moim zdaniem, wcale nie. Przed chwilą sam pan przyznał, że użył przeciwko niemu ciosów karate.

Chciałem podjąć polemikę, ale zanim zdążyłem otworzyć usta, dozorca wygłosił dłuższą mowę:

– Panie Tillman, lista oczekujących na mieszkanie w tym bloku jest taka długa. – Rozłożył ręce w sposób, który zapewne miał zilustrować tę tezę. – Jeśli pana wyrzucimy, to już następnego dnia znajdzie się ktoś inny na pana miejsce. Ktoś normalny. To nie jest ostrzeżenie, naprawdę mam zamiar porozmawiać z zarządcą budynku. Nie potrzebujemy tutaj szajbusów, panie Tillman.

5

Sobotnie połączenie przez Skype’a z matką w Shepparton odbyło się planowo o dziewiętnastej zero zero według czasu wschodnioamerykańskiego letniego, a o dziewiątej rano według czasu wschodnioaustralijskiego.

Interesy w rodzinnym sklepie żelaznym szły jako tako; mój brat Trevor powinien częściej ruszać się z domu i znaleźć sobie kogoś takiego jak Rosie; u wujka, dzięki Bogu, nastąpiła remisja.

Ja zdołałem zakomunikować, że u mnie i u Rosie wszystko dobrze, w pracy też dobrze, natomiast wszelkie podziękowania za poprawę prognoz dotyczących stanu zdrowia wujka powinno się kierować raczej do medycyny niż do bóstwa, które przypuszczalnie dopuściło do rozwoju raka w jego organizmie. Matka sprostowała, że użyła jedynie figury retorycznej, a nie zamierzała przedstawiać naukowych dowodów nadprzyrodzonej interwencji, Boże uchowaj („To również był środek ekspresji językowej, Donaldzie”). Nasze rozmowy niewiele się zmieniły przez ostatnie trzydzieści lat.

Przygotowanie kolacji było długotrwałym procesem, ponieważ półmisek kolorowego sushi wymagał użycia wielu składników. Do czasu, gdy zasiedliśmy do stołu, nadal nie zdążyłem przekazać Rosie informacji o przyjeździe Gene’a.

Rosie chciała porozmawiać o ciąży.

– Trochę pobuszowałam w Internecie. Wiedziałeś, że nasze dziecko ma zaledwie parę centymetrów?

– Określenie „dziecko” jest mylne. Stopień zaawansowania tego organizmu niewiele się różni od blastocysty.

– Na pewno nie będę go nazywać blastocystą.

– W takim razie, embrion. Jeszcze nie jest płodem.

– Uwaga, uwaga, Don. Powiem to tylko raz. Nie chcę, żebyś przez czterdzieści tygodni serwował mi komentarze naukowe na ten temat.

– Trzydzieści pięć. Zgodnie z przyjętą konwencją okres trwania ciąży liczy się od dwóch tygodni przed poczęciem, do którego, według naszych przypuszczeń, doszło przed trzema tygodniami w następstwie symulacji sceny z Rzymskich wakacji. Zresztą ten fakt należy potwierdzić w asyście lekarza posiadającego odpowiednie kwalifikacje. Czy już umówiłaś się na wizytę?

– Dopiero od wczoraj wiem, że jestem w ciąży. W każdym razie, jeżeli o mnie chodzi, to będę mówić, że noszę w sobie dziecko. Potencjalne dziecko.

– Dziecko w budowie.

– Niech ci będzie.

– Doskonale. Wobec tego dla wygody możemy je nazywać Bud.

– Bud? Brzmi jak siedemdziesięcioletni dziadek. O ile to będzie chłopiec.

– Pomijając kwestię płci, na podstawie danych statystycznych można założyć, że Bud w końcu rzeczywiście osiągnie wiek siedemdziesięciu lat, o ile będzie się rozwijać bez przeszkód, pomyślnie przejdzie swoje narodziny, a w środowisku nie zajdą żadne wielkie zmiany, które zaburzą statystykę, takie jak holokaust nuklearny, zderzenie z meteorytem podobnym do tego, który spowodował wyginięcie dinozaurów…

– …albo zagadanie na śmierć przez ojca. Tak czy owak, to męskie imię.

– Po angielsku to również nazwa jednej z części morfologicznych rośliny. Zwiastuje pojawienie się kwiatu. Ludzie tradycyjnie łączą kwiaty z kobiecością. Twoje imię też nawiązuje do kwiatów. Bud brzmi idealnie. Mechanizm rozrodczy kwiatu. Pąk róży. Rosebud. Rosie-bud… Pączek.

– Okej, okej. Pomyślałam, że nasze maleństwo – na razie „w budowie” – mogłoby spać w salonie, dopóki nie przeprowadzimy się do większego mieszkania.

– Oczywiście. Musimy kupić Pączkowi składane łóżko.

– Co? Don, dzieci śpią w kołyskach.

– Miałem na myśli przyszłość. Kiedy już dorośnie do własnego łóżka. Moglibyśmy je kupić od razu. Żeby się przygotować. Jedźmy jutro do sklepu z łóżkami.

– Jeszcze nie potrzebujemy łóżka. Nawet z kupnem kołyski możemy się wstrzymać. Poczekajmy, dopóki się nie okaże, że wszystko w porządku.

Nalałem do kieliszka resztę pinot gris z poprzedniego wieczoru. Żałowałem, że w butelce nie ma więcej wina. Subtelność jakoś się nie sprawdzała.

– Potrzebujemy łóżko dla Gene’a. Rozeszli się z Claudią. Gene dostał pracę na Columbii i zatrzyma się u nas, dopóki nie znajdzie innego lokum.

Ten aspekt urlopu naukowego Gene’a nie był przez nas do końca przemyślany. Prawdopodobnie powinienem się skonsultować z Rosie, zanim zaproponowałem mu nocleg. Zdawało się jednak logiczne, że Gene zamieszka z nami, a jednocześnie będzie szukał lokalu dla siebie. Mieliśmy okazję pomóc bezdomnemu w potrzebie.

Zdaję sobie sprawę z moich ograniczeń w kwestii przewidywania ludzkich reakcji. Mógłbym się jednak założyć, że zgadnę pierwsze słowo, które Rosie wypowie po usłyszeniu tej wiadomości. Trafiłbym celnie sześć razy pod rząd.

– Kurwa. Kurwa, kurwa, kurwa, kurwa, kurwa.

Niestety, moja hipoteza, że Rosie w końcu zaakceptuje tę propozycję, okazała się chybiona. Kolejne argumenty, które przygotowałem na tę okazję, nie kruszyły stopniowo jej oporu, lecz raczej przyniosły odwrotny skutek. Nawet mój najsilniejszy asumpt – że Gene jest najbardziej kompetentnym człowiekiem pod słońcem, który może ją wesprzeć w pracy nad ukończeniem doktoratu – został odrzucony z czysto emocjonalnych pobudek.

– Nie ma mowy! Absolutnie nie zgodzę się, żeby ten narcystyczny, obłudny, szowinistyczny, świętoszkowaty, niedouczony… wieprz spał w naszym domu!

Moim zdaniem, oskarżanie Gene’a o niedostatki wiedzy było niesprawiedliwe, ale kiedy zacząłem wyliczać jego referencje, Rosie poszła do sypialni i trzasnęła drzwiami.

Sięgnąłem po wizytówkę George’a, żeby przepisać jego dane do mojej książki adresowej. Znajdowała się na niej nazwa zespołu muzycznego Dead Kings. Ku mojemu zdziwieniu, od razu ją rozpoznałem. Dzięki temu, że mój gust muzyczny ukształtowała przede wszystkim kolekcja płyt ojca, znałem tę brytyjską grupę rockową, popularną w drugiej połowie lat sześćdziesiątych.

Według informacji na stronie Wikipedii zespół wznowił działalność w 1999 roku, żeby umilać czas podróżnym podczas rejsów atlantyckich. Dwaj członkowie oryginalnego składu Dead Kings już nie żyli, ale zastąpili ich inni muzycy. George grał na perkusji. Miał na koncie cztery małżeństwa, cztery rozwody i siedmioro dzieci, ale na tle innych członków zespołu zdawał się dość zrównoważony. Jego profil internetowy nie zawierał informacji o zamiłowaniu do piwa.

Kiedy poszedłem do łóżka, Rosie już spała. Sporządziłem rozszerzoną listę zalet wspólnego mieszkania z Gene’em, jednak uznałem, że nieroztropnie byłoby z tego powodu budzić Rosie.

Rosie wstała wcześniej niż ja, co było niezwykłe i zapewne wynikało z wcześniejszego przejścia w tryb spoczynku poprzedniego wieczoru. Nietypowo zaparzyła kawę w makinetce.

– Pomyślałam, że nie powinnam pić espresso – powiedziała.

– Dlaczego?

– Za dużo kofeiny.

– Kawa z makinetki zawiera dwa i pół raza więcej kofeiny niż espresso.

– Cholera. Chciałam dobrze…

– To orientacyjne dane. Espresso, które kupuję w Otha’s, zawiera trzy shoty. Twoja kawa zaś jest niezwykle słaba, zapewne dlatego, że brakuje ci doświadczenia.

– No to już wiemy, kto zaparzy kawę następnym razem.

Rosie była uśmiechnięta. Zdawało się, że to dobry moment, żeby przedstawić nowe argumenty przemawiające na korzyść Gene’a. Jednak Rosie odezwała się pierwsza.

– Don, jeśli chodzi o Gene’a… Wiem, że jest twoim przyjacielem. Rozumiem, że po prostu starasz się być lojalny i miły. I gdyby nie fakt, że zaszłam w ciążę… Powiem to jednak tylko raz i możemy żyć dalej, jakby nigdy nic – nie ma u nas miejsca dla Gene’a. Koniec gadania.

Skatalogowałem w myślach zwrot „koniec gadania” jako przydatną technikę zamykania dyskusji, ale już po paru sekundach Rosie sama skontrowała ten przykład.

– Hej ty! – powiedziała, gdy tylko moje stopy dotknęły podłogi. – Mam dzisiaj mnóstwo pisania, ale wieczorem porządnie przetrzepię ci tyłek. Chodź tu i mnie przytul.

Pociągnęła mnie z powrotem na łóżko i pocałowała. No i jak tu wywnioskować z tak niespójnych sygnałów stan emocjonalny jednostki ludzkiej?

Poddawszy tę interakcję z Rosie analizie retrospektywnej, doszedłem do wniosku, że uwaga o trzepaniu mojego tyłka była metaforą i należało ją zinterpretować pozytywnie. The Alchemist stał się dla nas czymś w rodzaju ringu, na którym prześcigaliśmy się w sporządzaniu koktajli. Uważam, że sztucznie wprowadzony do pracy zawodowej czynnik rywalizacji z reguły wywołuje odwrotny skutek, ale nasza wydajność wykazywała stałą tendencję wzrostową. Czas, który spędzaliśmy za barem, mijał szybko, co w wyraźny sposób wskazywało, że dobrze się tam bawiliśmy. Niestety, pewnego dnia zmienił się właściciel. Każda modyfikacja sytuacji optymalnej może wpłynąć na nią jedynie negatywnie i nowy menedżer o imieniu Hector – którego podczas prywatnych rozmów nazywaliśmy Winomanem – był tego doskonałym przykładem.

Winoman miał mniej więcej dwadzieścia osiem lat, szacunkowy BMI: dwadzieścia dwa, czarną bródkę i okulary w grubych oprawkach, które mnie kiedyś stygmatyzowały jako kujona, ale ostatnio były w modzie.

Zastąpił stoliki długimi ławami, zwiększył intensywność oświetlenia i zredukował znaczenie koktajli na rzecz hiszpańskiego wina, które szło w parze z odmienionym menu, skoncentrowanym wokół paelli.

Winoman był świeżo upieczonym magistrem zarządzania, więc domyślam się, że wprowadzone przez niego zmiany wynikały z trendów w branży usług gastronomicznych. Niestety, poskutkowały spadkiem liczby klientów, a w konsekwencji zwolnieniem dwojga naszych współpracowników, co wytłumaczono trudną sytuacją finansową.

– Zjawiłem się tu w samą porę – mówił Winoman. Często to powtarzał.

Trzymaliśmy się z Rosie za ręce podczas pieszego etapu drogi w okolice budynku Flatiron. Rosie była w dobrym humorze pomimo rytualnego sprzeciwu wobec czarno-białego uniformu, w którym, moim zdaniem, wyglądała bardzo atrakcyjnie. Dotarliśmy na miejsce dwie minuty przed czasem – o dziewiętnastej dwadzieścia osiem. Tylko trzy stoły były zajęte, nikt nie siedział przy barze.

– Ledwo zdążyliście – zauważył Winoman. – Punktualność jest jednym z czynników wpływających na ocenę waszej pracy.

Rosie rozejrzała się po opustoszałej sali.

– To nie wygląda na jakiś szczególny napór klientów.

– Sytuacja wkrótce się zmieni – powiedział Winoman. – Mamy rezerwację dla szesnastu osób. Na ósmą.

– Myślałem, że nie przyjmujemy rezerwacji – zauważyłem. – Zdawało mi się, że takie są nowe zasady.

– Nowe zasady są takie, że przyjmujemy pieniądze. A ci ludzie to VIP-y. Wyjątkowe VIP-y. Moi znajomi.

W barze było tak pusto, że minęło dwadzieścia minut, zanim ktoś zamówił koktajl. Czteroosobowa grupa (średni wiek czterdzieści parę lat, szacunkowy BMI: od dwudziestu do dwudziestu ośmiu) usiadła przy barze, chociaż Winoman starał się posadzić klientów przy stole.

– Czym możemy państwu służyć? – zapytała Rosie.

Dwaj mężczyźni i dwie kobiety wymienili się spojrzeniami. Niesamowite, że ludzie potrzebują rady swoich przyjaciół i kolegów, podejmując tak rutynową decyzję. Jeżeli jednak potrzebowali doradztwa zewnętrznego, to najlepiej, żeby pomoc nadeszła od profesjonalisty.

– Polecam koktajle – powiedziałem. – Znajdują się państwo w barze koktajlowym, a zatem możemy spełnić wszelkie wymagania, jeśli chodzi o smak i gatunek alkoholu.

Winoman zajął pozycję na lewo ode mnie po drugiej stronie baru.

– Don może państwu przedstawić także naszą nową kartę win – powiedział.

Rosie położyła na barze zamknięty egzemplarz oprawnego w skórę dokumentu zawierającego listę win. Klienci go zignorowali. Jeden z mężczyzn uśmiechnął się.

– Koktajl brzmi zachęcająco. Poproszę whisky sour.

– Z białkiem czy bez? – zapytałem zgodnie z nowym rozporządzeniem, by negocjować każde zamówienie.

– Z białkiem.

– Z lodem czy straight?

– Z kostkami lodu.

– Doskonale. – Zwróciłem się do Rosie: – Boston sour z lodem raz.

Uderzyłem dłonią w blat i włączyłem stoper w moim zegarku. Rosie już stała za mną przy półkach z alkoholami i wiedziałem, że zaraz pozyska whisky. Postawiłem na barze shaker, umieściłem w nim łyżkę lodu, przekroiłem cytrynę, a jednocześnie przyjąłem i sprecyzowałem pozostałe trzy zamówienia. Czułem na sobie wzrok Winomana. Miałem nadzieję, że jako absolwent zarządzania potrafi docenić moje kompetencje.

Proces, który zaprojektowałem i udoskonaliłem, w optymalny sposób wykorzystuje umiejętności moje i Rosie. Ja dysponuję szerszą znajomością receptur, a ona ma lepiej rozwinięte zdolności manualne. Zasady ekonomii skali produkcji dyktują decyzję, by jedna osoba zajęła się wyciskaniem całkowitej objętości soku z cytryny wymaganej do sporządzenia wszystkich drinków albo wykonała dla wszystkich porcji jednocześnie procedurę odmierzania i nalewania danego alkoholu. Oczywiście możliwości takiej racjonalizacji należy dostrzec i zidentyfikować w czasie rzeczywistym, co wymaga sprawnego umysłu oraz pewnej biegłości. Nie sądzę, aby dwoje barmanów pracujących indywidualnie nad koktajlami mogło wykonać to zadanie równie skutecznie.

Kiedy skończyłem nalewać trzeci koktajl – Cosmopolitan – Rosie już zdążyła przybrać Mojito i stukała palcami w kontuar. A zatem rzeczywiście przetrzepała mi tyłek, przynajmniej w pierwszej rundzie. Kiedy doskonale zsynchronizowanym gestem podaliśmy klientom drinki, ci zaśmiali się i nagrodzili nas brawami. Byliśmy już przyzwyczajeni do takiej reakcji.

Winoman też się uśmiechał.

– Zapraszam do stołu – powiedział do naszych klientów.

– Tutaj jest nam dobrze – odparł mężczyzna, który zamówił Boston sour. – Fajny show. To najlepsza whisky sour, jaką piłem.

– Proszę usiąść przy stole, a ja zorganizuję dla państwa tapas. Na koszt firmy.

Winoman zdjął z półki cztery kieliszki.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki