Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Fenomenalna trzecia część znanej na całym świecie serii, którą zaczął „Projekt Rosie”, polecany przez Billa Gatesa.
Główny bohater, profesor genetyki Don Tillman, do wszystkiego podchodzi w sposób ściśle naukowy. Często musi się zmierzyć z ludzkimi problemami, które okazują się o wiele trudniejsze niż najbardziej zawiłe równania matematyczne. Najpoważniejszym jest fakt, że jego syn Hudson przeżywa kłopoty w szkole – nie umie się dopasować do otoczenia. Na szczęście Don ma bogate doświadczenie, jeśli chodzi o niedopasowanie do społeczeństwa. Profesor weźmie się za bary z systemem edukacji i stawi czoła ważnym pytaniom na swój temat. A przy okazji otworzy najlepszy na świecie bar z cocktailami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 424
Wszystkim osobom ze środowiska autystycznego,które były inspiracją i wsparciemdla takich książek.
Każdy człowiek jest szczególnym przypadkiem.
Albert Camus, Upadek
1
Problemy zaczęły się, kiedy stojąc na jednej nodze, obierałem ostrygi. Gdyby nie fakt, że jestem człowiekiem nauki świadomym tego, że cechą ludzkiej natury jest inklinacja do doszukiwania się wzorów tam, gdzie są one pozornie nieobecne, mógłbym konkludować, iż zostałem ukarany przez jakąś boską istotę za grzech pychy.
Wcześniej tego dnia wypełniałem kwestionariusz samooceny pracownika, w którym pytano między innymi:
„Co uważasz za swoje najsilniejsze cechy (lub cechę)?”.
Pytanie zostało skonstruowane niezbyt precyzyjnie, bo nie wskazywało kontekstu ani wymaganego stopnia uogólnienia. Znajomość genetyki zdawała się oczywistą odpowiedzią, która jednak była zawarta już w tytule stanowiska: profesor genetyki. Wiedza dotycząca tłuszczakomięsaka śluzowatego miała niewielkie znaczenie, bo moje badania naukowe nad tym rodzajem nowotworu już dobiegały końca. Obiektywność i inteligencja mogły sugerować, że według mnie niektórym pracownikom naukowym brakuje tej cechy, co byłoby zgodne z prawdą, lecz zapewne nietaktowne. Brak taktu był czymś, na co musiałem szczególnie uważać.
Nadal poszukiwałem odpowiedzi, kiedy Rosie wróciła do domu.
– A co ty tu robisz w piżamie? – zapytała.
– Przyrządzam kolację. Chcąc dobrze zagospodarować czas, jednocześnie rozwiązuję pewien problem. I wykonuję przysiady na jednej nodze.
– Chodziło mi raczej o to, dlaczego masz na sobie piżamę.
– Zdarzył się drobny incydent dotyczący eksplozji kasztana. Podjąłem próbę akceleracji procesu pieczenia przez podniesienie temperatury. To tłumaczy obecność tłustych, oleistych plam na różnych nietypowych powierzchniach. – Wskazałem zacieki na suficie. – Moje ubranie także zostało poddane zanieczyszczeniom. Żeby uniknąć dalszej straty czasu, przebrałem się od razu w piżamę, pomijając etap odzieży przejściowej.
– Nie zapomniałeś, że Dave i Sonia przychodzą na kolację?
– Skądże! Dzisiaj jest druga środa miesiąca. To także dzień, w którym wymieniam głowicę szczoteczki do zębów.
Imitując mój głos, co oznaczało dobry humor, Rosie powiedziała:
– Goście. Piżama. Niedozwolona kombinacja.
– Dave i Sonia już widzieli mnie w piżamie. Podczas wycieczki na Cape Canaveral...
– Tylko mi tego nie przypominaj.
– Jeżeli jest dosyć czasu na zmianę odzieży, powinienem go przeznaczyć również na kwestionariusz samooceny.
Opisałem problem.
– Napisz po prostu to samo, co w ubiegłym roku.
– W ubiegłym roku nie wypełniałem tego kwestionariusza. Ani rok wcześniej. Ani...
– Od dwunastu pracujesz lat na uniwersytecie Columbia i ani razu nie musiałeś wypełniać kwestionariusza samooceny?
– Nie zajmowałem się wypełnianiem kwestionariusza. Zawsze byłem zajęty zadaniami o wyższym priorytecie. Niestety tym razem David Borenstein nalegał. Zagroził, że jeżeli jutro nie będzie miał tego dokumentu na biurku, podejmie jakieś bliżej nieokreślone kroki dyscyplinarne.
– Utknąłeś na pytaniu o twoje silne cechy?
– Istotnie.
– Napisz: umiejętność radzenia sobie w trudnych sytuacjach. To dobra odpowiedź i nie odbije ci się czkawką. Jeżeli nie znajdziesz lekarstwa na raka, nikt ci nie powie: „Przecież miał pan sobie radzić w trudnych sytuacjach”.
– Ty też napotkałaś takie pytanie?
– Och, ze dwadzieścia razy w samym ubiegłym miesiącu.
Medyczny projekt badawczy, nad którym Rosie obecnie pracowała, też dobiegał końca, więc już się rozglądała za pracą na wyższym stanowisku. Okazało się, że to nie takie łatwe, bo większość dostępnych ofert wiązała się z pracą kliniczną. Rosie argumentowała: „Jestem gównianym lekarzem, ale dobrym pracownikiem naukowym. Po co marnować czas na coś, z czym sobie nie radzę?”. Ta sama logika przyświecała moim decyzjom dotyczącym wypełniania kwestionariuszy.
– Zakładam, że ty też udzieliłaś optymalnej odpowiedzi? – upewniłem się. – Że radzisz sobie w trudnych sytuacjach?
– Ja zwykle piszę, że umiem pracować w grupie, ale w twoim przypadku...
– Mogłoby mi się to odbić czkawką.
Rosie zaśmiała się.
– Wyręczę cię, a ty wykorzystaj ten czas, żeby się doprowadzić do używalnego stanu. Widzisz? Praca zespołowa. – Chyba zauważyła moją minę, bo uzupełniła swoją ofertę: – Spokojnie, dam ci ten kwestionariusz do sprawdzenia, kiedy skończę.
Zajmując się obróbką pozostałych ostryg, snułem rozważania nad sformułowaną przez Rosie sugestią. To satysfakcjonujące, że moja partnerka dostrzegła u mnie bez podpowiadania ważną, pozytywną cechę. Rzeczywiście, dobrze sobie radziłem z rozwiązywaniem problemów.
Moją przewagę nad innymi osobnikami stanowiło atypowe – chociaż wielu ludzi wolało używać słowa „pokrętne” – podejście do analizy sytuacji oraz zgodny z nim dobór reakcji na otoczenie. Podczas trwającej dwadzieścia pięć lat kariery zawodowej te cechy pomagały mi pokonać stawiane przez codzienność przeszkody oraz zainicjować przełomowe rozwiązania. Przyniosły również korzystne rezultaty w moim życiu osobistym.
W wieku dwudziestu lat byłem studentem informatyki bez kompetencji społecznych – nawet według standardów obniżonych do poziomu studentów informatyki pozbawionych kompetencji społecznych – a moja szansa na znalezienie partnerki życiowej była równa zeru.
Obecnie głównie dzięki przemyślanej implementacji różnorodnych technik rozwiązywania problemów wykonywałem stymulującą i dobrze płatną pracę, miałem najpiękniejszą i najbardziej kompatybilną ze mną żonę (Rosie) oraz byłem ojcem utalentowanego, szczęśliwego dziesięciolatka (Hudsona), który już przejawiał oznaki innowacyjnego myślenia.
Wyodrębniłem biologicznego ojca Rosie spośród sześćdziesięciu pięciu potencjalnych kandydatów, zapobiegłem finansowej porażce przedsiębiorstwa przemysłu chłodniczego należącego do mojego przyjaciela Dave’a, a po szczegółowej analizie preferencji konsumentów baru, w którym razem z Rosie pracowaliśmy na pół etatu, opracowaliśmy koktajl, który został laureatem nagrody czytelników „New York Magazine”.
Dopisywało mi doskonałe zdrowie, między innymi dzięki regularnym zajęciom z doskonalenia sztuk walki oraz programowi utrzymywania sprawności fizycznej, który zintegrowałem z innymi czynnościami. W sprawach dotyczących sprawności umysłowej mogłem liczyć na wsparcie mojej grupy terapeutycznej w składzie: Dave oraz emerytowany muzyk o imieniu George.
Kreatywne myślenie poskutkowało wypracowaniem w ciągu dwunastu lat małżeństwa zachowań, które spełniały zapotrzebowanie Rosie na spontaniczność, nie redukując nadmiernie mojej efektywności. Mógłbym sobie życzyć więcej seksu, ale jego częstotliwość i tak przekraczała średnią wartość dla naszego wieku i długości trwania związku, a także była nieskończenie wyższa niż w okresie poprzedzającym poznanie Rosie.
Jedyną skazą zakłócającą obraz była terminacja długiej przyjaźni z moim mentorem, Gene’em. Jednak gdybym wyznaczył wykres wskaźnika zadowolenia z życia, to nawet biorąc pod uwagę ów czynnik, obecnie znajdowałem się na wierzchołku paraboli.
Skierowałem uwagę z powrotem ku ostrydze, której anatomia nie pozwalała na umieszczenie czubka noża w jej wnętrzu. W dolnej szufladzie znajdował się zestaw narzędzi zawierający obcęgi. Gdybym je zastosował w celu naruszenia brzegu muszli, mógłbym doprowadzić do powstania odstępu wystarczającego do umieszczenia w nim ostrza. Pozwoliłem sobie na chwilę satysfakcji. Don Tillman – najlepszy pod słońcem specjalista od rozwiązywania problemów.
Rosie ponownie zjawiła się z moim notebookiem.
– Jak chcesz odpowiedzieć na pytanie: jakie cechy chciałbyś w sobie zmienić? Napisałam: stosunek do mody.
– Już mi wytknęłaś tę piżamę.
– Żartuję. Ale zawsze się znajdzie coś, co można poprawić. Dobrze widzę, że włożyłeś skarpety do wspinaczki w górach?
– Raczej wielozadaniowe. Wybitnie ciepłe.
Zwróciłem tułów w jej kierunku zgodnie z konwencją, która wymaga, by podczas rozmowy ludzie patrzyli na siebie. Współbieżnie ugiąłem jedną nogę w kolanie, żeby zapewnić sobie dostęp do obcęgów, wysuwając drugą po to, by kończyna stanowiąca podporę zachowała pozycję pionową, jak tego wymaga ćwiczenie przysiadu na jednej nodze, w ręce zaś trzymałem ostrygę oraz nóż.
Sięgnąwszy do szuflady za moimi plecami, wyczułem na dużym obszarze lepkość. Analizując później tę sytuację, doszedłem do oczywistego wniosku. Ostatnio Rosie poinstruowała Hudsona, żeby po przyrządzeniu śniadania odkładał na miejsce użyte produkty. Ten oczyszczając stół, zapewne koncentrował się na innym zagadnieniu, więc ułożył syrop klonowy w pozycji poziomej wewnątrz przypadkowej szuflady, nie upewniwszy się, że nakrętka jest szczelna.
Gwałtownie cofnąłem dłoń – to była prymitywna reakcja na nieoczekiwany bodziec. W rezultacie utraciłem równowagę.
Najlepszym rozwiązaniem byłoby postawienie na ziemi stopy, która do tej pory pozostawała uniesiona, ale mój instynkt wzbraniał się przed przerwaniem ćwiczenia gimnastycznego. Uchwyciłem zatem inną szufladę, lecz ta nie zapewniła dostatecznego wsparcia mojemu ciału. Możliwe też, że poślizgnąłem się na plamie oleju powstałej po eksplozji kasztanów. Efektem końcowym był upadek, na szczęście z niewielkiej wysokości.
Rosie chichotała.
– Wielozadaniowość – powiedziała. – Na pewno jest co ulepszyć pod tym względem. – Po chwili dodała: – O cholera, zraniłeś się.
Jej diagnoza była prawidłowa. Nóż do ostryg dostał się w zagłębienie nogi z tyłu, na wysokości kolana. Rosie uklękła, żeby ocenić zasięg uszkodzeń tkanek.
– Nie dotykaj go!
Hudson stał w drzwiach, także w piżamie, jak to miał w zwyczaju w każdą środę po szkole.
– Wszystko w porządku – poinformowała go Rosie. – Przecież nie złamał kręgosłupa.
– Skąd wiesz? – zapytał Hudson.
– Jestem lekarzem, pamiętasz?
Był to mało przekonujący argument, zważywszy na jej samoocenę kompetencji w dziedzinie medycyny. Nóż wbił się na pewną głębokość i na podłodze już powstała kałuża krwi.
– Musimy zadzwonić pod dziewięćset jedenaście – zasugerował Hudson.
– Doskonała sugestia – potwierdziłem.
– Gdzie twój telefon? – zapytała Rosie.
– W futerale. Leżę na nim.
– Nie ruszaj się! – powiedział stanowczo Hudson, zajmując strategiczną pozycję między Rosie i mną.
– Nie możemy użyć twojego telefonu? – zapytałem Rosie.
– Hudson, idź sprawdzić, czy jest w mojej torbie.
– Obiecujesz, że go nie ruszysz? Obiecujesz?
– Obiecuję. Ale już idź po ten telefon.
– Zapewne wezmą mnie do szpitala – zauważyłem. – Do tej pory sprawiająca kłopoty ostryga prawdopodobnie rozluźni mięsień na tyle, że możliwe będzie jej otwarcie w konwencjonalny sposób.
– Don, nie myśl teraz o obiedzie.
– Będziesz musiała sama dostarczyć kwestionariusz samooceny pracownika. Ostateczny termin...
Hudson wrócił z telefonem Rosie. Ta stuknęła w wyświetlacz i powiedziała:
– Kurde.
Wysnułem wniosek, że wyczerpała się bateria – częsty przypadek spowodowany brakiem rutyny w kwestii jej ładowania.
Na szczęście zabrzęczał dzwonek u drzwi. Dave i Sonia byli – w tej kolejności – samozatrudnionym rzemieślnikiem i kontrolerem finansowym. Można było założyć z niemal stuprocentową pewnością, że co najmniej jedno z nich będzie miało funkcjonujący telefon. Hudson aktywował zamek elektroniczny.
Reakcja Soni była zgodna z moimi oczekiwaniami – jednocześnie histeryczna, krytyczna i praktyczna.
– O, mój Boże! Wiedziałam, że pewnego dnia zdarzy ci się wypadek. Nie do pomyślenia, że musisz gotować po przyjściu z pracy. Możesz się ruszać?
– Nie podchodź – powstrzymała ją Rosie. – Zadzwoń pod dziewięćset jedenaście.
– Już się robi – powiedział Dave. – To ci wystarczy, Don?
– Istotnie, tak.
Rosie stała wpatrzona w swój telefon.
– Wszystko w porządku? – zapytała Sonia.
Było to dziwne pytanie, ale Rosie zapewne zinterpretowała je jako: „Wszystko w porządku oprócz tego, że Don wykrwawia się na podłodze, czekając na wezwany przez Dave’a ambulans?”.
– Dostałam pracę. – Po chwili Rosie powiedziała to jeszcze raz, głośniej, a potem zaczęła płakać. – Dostałam pracę. Zdawało mi się, że nie mam na nią żadnej szansy.
– Jaką pracę? – zapytałem, patrząc na nią z podłogi.
– Dla Judasza.
Judaszem był profesor Simon Lefebvre, były kolega zawodowy z Australii, który przez kilka lat „randkował” z naszą przyjaciółką Claudią, dopóki nie został przyłapany na zdradzie.
– Judasz przeprowadza się do Nowego Jorku?
– Nie, to praca w Melbourne. Wiedziałam, że nie słuchałeś.
Prawdopodobnie słuchałem, tyle że zignorowałem nazwiska personelu oraz nazwę miejsca, żeby się skupić na istotniejszych parametrach. Sam mogłem znaleźć zatrudnienie na uniwersytecie w dowolnym miejscu zamieszkania, zwłaszcza że nie dbałem o swój status, bo teraz to Rosie miała zatroszczyć się o rozwój swojej kariery i o większość spraw związanych z wychowaniem Hudsona.
– Czy to będzie problem? – zapytała Rosie.
– Oczywiście, że nie. To doskonała wiadomość. Ponadto nie będę musiał wypełniać formularza samooceny pracownika. Powinniśmy to uczcić drinkiem. W trybie natychmiastowym.
Rosie pokręciła głową.
– Wracamy do domu. Muszę zadzwonić do Phila.
Phil był ojcem Rosie.
Sukces Rosie więcej niż zrównoważył ból pod moim kolanem. Wykres zadowolenia z życia znowu powędrował w górę. Ostatni raz tego dnia. W drzwiach, obejmując dłońmi głowę, stał Hudson.
Zapewne nietypowa perspektywa wywołana moim usytuowaniem na podłodze oraz fakt, że Hudson miał na sobie piżamę, sprawiły, że zaskoczył mnie swoim wzrostem, a także tym, że jednocześnie wyglądał niezwykle młodo. Za sprawą ciemnych włosów, dłuższych niż u większości jego rówieśników, oraz okularów w czarnych oprawkach wyglądał jak ja w wieku dziesięciu lat. Jego wyraźnie widoczna rozpacz jeszcze bardziej wzmacniała tę identyfikację.
Wszyscy w kuchni zamilkli i zwrócili wzrok na niego.
– Dobrze się czujesz, Hudson? – zapytała Sonia.
– Nie. Nie chcę jechać do Australii. Nie chcę zmieniać szkoły. W ogóle niczego nie chcę zmieniać.
2
W czerwcu następnego roku nasza sytuacja uległa diametralnej zmianie. Przeprowadziliśmy się do czteropokojowego domu w „topowej” dzielnicy Melbourne – Northcote – kilka minut rowerem od uniwersytetu. Nasz nowy dom był otoczony ogrodem, miał garaż oraz wystarczająco dużo przestrzeni, by pomieścić należącą do Hudsona kolekcję powieści z gatunku fantastyki naukowej, które obecnie wysypywały się z jego pokoju na korytarz.
Moje ścięgno podkolanowe zdrowiało. Rosie pracowała dla Judasza, Hudson uczęszczał do szkoły, a ja zapewniłem sobie stanowisko profesora genetyki. To wszystko było wykonalne w ramach zaplanowanego uprzednio potencjału.
Pojawiło się jednak pięć nowych problemów. Były to (w porządku rosnącym pod względem dokuczliwości):
1. Znalezienie lekarstwa na raka. Dołączyłem do zespołu badawczego, który oceniał skuteczność indywidualnego podejścia do metod leczenia raka na podstawie struktury genetycznej pacjenta. Była to potencjalnie wartościowa praca, ale brakowało mi do niej kwalifikacji. Na głównym badaczu zrobił wrażenie mój stopień naukowy z nauk informatycznych, ale w tej dziedzinie zaszły olbrzymie zmiany przez dwadzieścia dziewięć lat, odkąd skonfigurowałem się od nowa jako genetyk. Odłożyłem na jakiś czas wszystkie opcjonalne zajęcia, takie jak aikido i karate, żeby tylko uzupełnić wiedzę, ale kursy internetowe wymagały dużo czasu oraz zasobów intelektualnych, które wolałbym przeznaczyć do rozwiązywania ważniejszych problemów.
Po zaakceptowaniu tej roli odkryłem, że Laszlo Hevesi, mój kolega z katedry fizyki, także złożył podanie o przyjęcie. Nadawałby się doskonale, ale jak dało się przewidzieć, „źle mu poszło na rozmowie”. Mówiąc o swoich mocnych stronach, raczej nie mógł użyć takich sformułowań, jak „gracz zespołowy” albo „fashionista”. Ale nie sądzę, żeby chorzy na raka ubolewali nad faktem, że lekarstwo na ich chorobę wynalazł mężczyzna pracujący przed ekranem komputera w kasku rowerowym i goglach.
Ten problem miał także wymiar osobisty. Mój ojciec cierpiał z powodu zaawansowanego stadium raka prostaty, więc matka ucieszyła się, że wracamy do Australii. Wytłumaczyłem jej, że zanim wyniki naszych badań wpłyną na praktykę kliniczną, ojciec już dawno umrze, jeśli nie z powodu raka, to ze starości.
Istniała jednak możliwość, że problem niewystarczających kompetencji zawodowych rozwiąże się sam z powodu drugiej komplikacji.
2. Awantura o wykład z genetyki. Z powodu mojej wadliwej oceny sytuacji groziło mi wyrzucenie z pracy. Miałem stanąć przed komisją dyscyplinarną i przygotowanie do obrony mojego stanowiska już pochłonęło sto dwadzieścia osiem godzin, nie wspominając o zaburzeniu godzin snu.
Rosie zaproponowała radykalne rozwiązanie. „Pieprz ich. Zarobisz dwa razy więcej w sektorze prywatnym. I nie będziesz musiał wygłaszać wykładów”. Przekonała mnie, żebym zainteresował współpracą niewielką firmę zajmującą się edycją genomu.
– Uwielbiasz to – powiedziała Rosie. – Wciąż o tym mówisz. Teraz masz okazję przełożyć to na praktykę.
– Brakuje mi niezbędnej wiedzy.
– No to się nauczysz. Przecież od jakiegoś czasu i tak spędzasz na nauce każdy wieczór.
Rozmowa kwalifikacyjna przebiegła nadspodziewanie dobrze. Mój potencjalny pracodawca, Dang Minh, kobieta w przybliżeniu czterdziestoletnia, oprowadziła mnie po laboratorium z entuzjazmem wskazującym na psychozę maniakalną, a potem uprzedziła mnie, że wkrótce firma przeniesie się do nowej siedziby.
– Zmieniamy świat. Co dzień rozwiązujemy niemożliwe problemy. Jak można nie chcieć tu pracować?
Sęk w tym, że ostrożnie podchodziłem do ryzyka, które wiązało się z używaniem moich umiejętności zawodowych i interpersonalnych poza światem akademickim. To mi jednak pokazało, że mam różne opcje do wyboru. W odróżnieniu od mojego przyjaciela Dave’a.
3. Katastrofa Dave’a. Dave też doświadczył kontuzji kolana i obecnie nie był w stanie wywiązywać się ze swojej roli mechanika urządzeń chłodniczych. Z powodu wad amerykańskiego systemu kompensacji pracowników albo niewykupienia polisy ubezpieczeniowej, a może dlatego, że do wypadku doszło w barze, popadł w kłopoty finansowe. Sonia, która niedawno urodziła drugie dziecko z in vitro, musiała wrócić do pracy przed upływem urlopu. Dave teraz zajmował się dzieckiem, ale nie cieszył się z tej roli. Rosie krytycznie go oceniła. „Powiedz mu: witaj w świecie obowiązków, które kobiety wykonują od zawsze”.
Można było oczekiwać, że niezdrowa tusza Dave’a (szacunkowy BMI w chwili naszego wyjazdu z Nowego Jorku: trzydzieści pięć) spowolni proces gojenia. Zachęcałem go podczas naszych cotygodniowych dyskusji przez Skype’a do zmniejszenia ilości pokarmów i przeznaczenia więcej czasu na zajęcia rehabilitacyjne. Niechęć do obu tych rzeczy wskazywała na niebezpieczny stan jego umysłu. Jako członek jego grupy wsparcia psychologicznego musiałem znaleźć lekarstwo na ten stan.
4. Rosieukrzyżowanie. Rosie wpadła na taką nazwę tego problemu, czerpiąc inspirację z serii powieści Henry’ego Millera. W oryginale pierwsza część tego słowa naprawdę brzmi Różo-, więc sam nie dostrzegłbym związku.
Rosie została rekrutowana do projektu dotyczącego zaburzenia dwubiegunowego, który miał przeprowadzić badanie pilotażowe. To była owa „wymarzona praca”, która zainicjowała naszą relokację. Podczas pierwszych miesięcy w Australii nasz syn Hudson przeżywał trudny okres w świetlicy po zajęciach lekcyjnych, więc Rosie – za zgodą kierownika Judasza – skróciła swoje godziny pracy, żeby móc trzy razy w tygodniu odbierać Hudsona ze szkoły. Jej ojciec Phil zajmował się tym przez pozostałe dwa dni.
Potem, kiedy przygotowywano propozycję finansowania głównego projektu, Judasz wykorzystał niepełny etat Rosie jako pretekst do zastąpienia jej na stanowisku głównego badacza.
– Bez żadnych konsultacji. Po prostu dał moją pracę Stefanowi.
– Zdegradował cię?
– Status mam nadal ten sam, ale już nie prowadzę projektu.
– A zatem nie musisz niczym zarządzać? Nie marnujesz czasu na zebraniach? Nie rozwiązujesz problemów innych ludzi? Nie robisz żadnej z tych rzeczy, na które narzekałaś? Niesamowite. I udało ci się to osiągnąć bez demonstrowania braku kompetencji! Powinniśmy to jakoś uczcić.
– Don, ale ja chcę kierować tym projektem.
– Zatem powinniśmy poddać analizie inne formy opieki pozaszkolnej, które pozwolą ci wrócić do pracy w pełnym wymiarze godzin.
– Nie. Hudson potrzebuje opieki jednego z nas. I oboje wiemy, kto to musi być.
Już wcześniej dyskutowaliśmy na ten temat. Jako starszy od Rosie i zatrudniony na pełnym etacie, bez przerw w karierze, zarabiałem o wiele lepiej od niej. Redukcja godzin pracy Rosie w celu zapewnienia opieki Hudsonowi znowu uruchomiła błędne koło.
Jedyną rzeczą, która miała dla mnie jeszcze większe znaczenie od Rosieukrzyżowania, było zapewnienie szczęścia naszemu dziecku.
5. Problem z akomodacją Hudsona. Reakcja Hudsona na naszą relokację była przewidywalna. Podobnie jak ja, nasze dziecko odczuwało awersję do zmian w rutynie. Była to racjonalna odpowiedź umysłu na konieczność nauczenia się od nowa i ponownej optymizacji czegoś, co działało bez zarzutu, ale niektórych przemian nie da się uniknąć. U Hudsona takie zmiany stanu – z których warto wymienić tranzycję z etapu opieki domowej do żłobkowej, potem przedszkolnej, a następnie szkolnej – wywoływały traumę, a jej efekty często były widoczne jeszcze przez jakiś czas po momencie przemiany.
Kilka tygodni po rozpoczęciu nauki przez Hudsona w nowojorskiej szkole nauczycielka zaprzestała praktyki odprowadzania dzieci po lekcjach do miejsca, w którym oczekiwali rodzice. Hudson nie przyswoił sobie trasy z sali lekcyjnej do bramy ani nie zapoznał się z nikim, kto opanował ten szlak. Skręt w niewłaściwym miejscu spowodował zgubienie drogi, na szczęście na terenie szkoły, ale zanim Rosie uzyskała prawo wstępu i zlokalizowała Hudsona, on już zdążył popaść w rozpacz.
Był to dopiero pierwszy z serii podobnych przypadków, których większości można by uniknąć, dając Hudsonowi wskazówkę, że należy zapisać w pamięci lokalizację charakterystycznych obiektów oraz kolejność zakrętów, jednak zdawało się, że szkoła interpretuje jego zachowanie raczej jako działanie celowe – włóczenie się – niż przewidywalną konsekwencję faktu, że jego mózg po prostu nie został wyposażony w funkcję samorzutnego zapamiętywania trasy.
Rosie nie mogła podjąć pełnowymiarowej pracy, dopóki Hudson nie „osiądzie” w innej szkole podstawowej. Przez jakiś czas jej praca zawodowa ograniczała się do wspólnego ze mną przyrządzania drinków w koktajlbarze.
Hudson wykazywał wyraźne zróżnicowanie zdolności do przyswajania poszczególnych obszarów nauki szkolnej. Matematyka: celujący; sport: niedostateczny. Język angielski: wyśmienity; charakter pisma: nieczytelny. Nauki ścisłe: gotów do podjęcia o wiele trudniejszych wyzwań; plastyka: już jest dla niego dużym wyzwaniem. W domu lubił czytać, co jednak wykluczało inne czynności.
W świecie dorosłych nierówna dystrybucja umiejętności jest o wiele cenniejsza niż przeciętność w każdej dziedzinie. Nie jest dla mnie istotne, czy moja lekarka świetnie sobie radzi z trafianiem w piłkę drewnianą pałką – ani czy znajduje drogę do pracy, nie patrząc na znaki drogowe – ale zależy mi na tym, żeby była możliwie najskuteczniejsza w praktyce lekarskiej. Natomiast w systemie szkolnym odchylenia od miałkiej przeciętności w każdej dziedzinie (z wyjątkiem sportu) są uważane za wady.
Jednak w szkole w Nowym Jorku nauczyciele i koledzy Hudsona zdawali się akceptować jego unikalną konfigurację. Miał dwoje przyjaciół, jednego płci męskiej, a drugiego żeńskiej, a także w zadowalający sposób wchodził w interakcję z dzieckiem Dave’a i Soni – Ziną. Wyglądało na to, że wszystko działa dobrze, czego nie można było powiedzieć o moich szkolnych doświadczeniach w prowincjonalnej mieścinie Shepparton, gdzie spędziłem najgorszy okres mojego życia.
W Australii zapisaliśmy Hudsona do szkoły prywatnej, która w przygotowanym przeze mnie arkuszu analiz osiągnęła marginalnie wyższą ocenę niż lokalna szkoła publiczna. Szkoła ta blisko współpracowała ze stowarzyszoną z nią szkołą średnią, miała przyspieszony tok nauki matematyki oraz chwaliła się, że ceni różnorodność.
Różnorodność musiała oznaczać między innymi obecność uczniów płci żeńskiej – to według Rosie było koniecznym warunkiem.
– Nie chcę, żeby wyrósł na faceta, dla którego kobiety są jakimś obcym gatunkiem.
Zwróciłem jej uwagę na fakt, że sam uczęszczałem do koedukacyjnej szkoły publicznej, a i tak większość ludzkości jest dla mnie obcym gatunkiem.
– Możliwe, ale przynajmniej miałeś okazję przyjrzeć się obu płciom.
Hudson zaczął naukę w czwartym kwartale piątej klasy. Początkowo wykazywał zadowolenie ze składnika akademickiego. Rosie martwiła się, że nie ma przyjaciół, ale moim zdaniem prawdopodobnie zastosowała jako kryterium swoją własną łatwość nawiązywania relacji społecznych. Hudson zgłaszał zastrzeżenia jedynie wobec słabej organizacji programu zajęć świetlicowych – brakowało w nim konsekwencji lub choćby oficjalnie publikowanego planu. Właśnie to sprowokowało decyzję Rosie o wyłączeniu go z zajęć w świetlicy oraz serię zdarzeń w pracy zaistniałych w jej następstwie.
Ale teraz, osiem miesięcy później, po upływie pięćdziesięciu procent ostatniego roku nauki Hudsona w szkole podstawowej byliśmy pewni, że coś jest nie tak. Osiągał gorsze wyniki w nauce i chociaż jego opisowa ocena przedstawiona przez wychowawcę zawierała niejednoznaczne opinie, Rosie była przekonana, że miała nam zasygnalizować „trudną kwestię”. Zarezerwowaliśmy termin na spotkanie z wychowawcą. Mieliśmy na nie przyjść dwunastego dnia trzeciego kwartału.
Rosie podejrzewała też, że Hudson udawał chorobę, by unikać obecności w szkole. W domu kilka razy zdarzyło mu się eksplodować z powodu frustracji wywołanej jakąś przeszkodą. Nabrzmiewał jakiś problem, niczym ogólna niemoc przed pojawieniem się właściwych symptomów choroby, a ja czekałem, kiedy się ujawni. Od tego momentu miał uzyskać priorytet nad wszystkimi innymi sprawami.