Spowiedź - Lew Tołstoj - ebook + audiobook

Spowiedź audiobook

Lew Tołstoj

4,3

Opis

„Spowiedź” to krótka rozprawa rosyjskiego pisarza Lwa Tołstoja, napisana w latach 1879-1880, stanowiąca świadectwo przemiany światopoglądowej, której autor doświadczył na przełomie lat 70. i 80. XIX wieku.

Tołstoj dokonuje w Spowiedzi rozrachunku ze swoim poprzednim stylem życia. Jako arystokrata rosyjski, pisarz obracał się w najwyższych kręgach władzy politycznej i wojskowej Imperium Rosyjskiego. Na kartach Spowiedzi kontestuje powyższe elementy swojego życia i kwestionuje dotychczasowe osiągnięcia, poddając drobiazgowej analizie swe czyny, pobudki i dążenia. Zadaje ważne pytania, takie jak: „Po co żyję?” czy „Jaki jest sens życia?”. Podejmując się próby odpowiedzi, przykłada do nich wzorce znane z religii, filozofii i nauki, dochodząc do konkluzji, że nie są one w stanie udzielić rzetelnych odpowiedzi na postawione pytania.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 2 godz. 52 min

Lektor: Krzysztof Baranowski
Oceny
4,3 (50 ocen)
24
15
11
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tojalukasiewicz

Nie oderwiesz się od lektury

Mocne gówno… polecam 👍
00

Popularność




I.

Zostałem ochrzczony i wychowany w prawosławnej chrześcijańskiej wierze. Jej zasady wpajano we mnie przez cały czas mojego dzieciństwa i młodości. Ale kiedy w osiemnastym roku życia opuszczałem drugi kurs uniwersytetu, nie wierzyłem już w nic z tego, co we mnie wpajano.

Wnosząc z różnych wspomnień, nigdy tak naprawdę nie wierzyłem, a jedynie miałem zaufanie do tego, w co wierzyli starsi; ale zaufanie to oparte było na kruchych podstawach.

Pamiętam, gdy skończyłem jedenaście lat, pewien chłopczyk dawno już zmarły, Włodzio M., uczeń gimnazjum, bawiąc u nas w niedzielę, zakomunikował nam, jako ostatnią nowość, odkrycie, którego dokonał w gimnazjum. Polegało na tym, że Boga nie ma i że wszystko, czego nas uczą — jest tylko wymysłem (było to w roku 1838).

Pamiętam, jak się zainteresowali tą nowiną moi starsi bracia; wezwali i mnie na naradę i pamiętam, jak żywo zajęliśmy się wszyscy tą wiadomością i za jak bardzo zajmującą i prawdopodobną ją uważaliśmy.

Pamiętam jeszcze, że gdy mój starszy brat, Dymitr, będąc na uniwersytecie, z właściwą naturze swej namiętnością raptownie nawrócił się i zaczął uczęszczać na nabożeństwa, pościć i życie prowadzić czyste oraz moralne, my wszyscy, nie wyłączając starszych, naśmiewaliśmy się z niego i przezwaliśmy, nie wiedzieć czemu, Noem.

Pamiętam, że Musin-Puszkin, wówczas kurator kazańskiego uniwersytetu, zapraszając nas do siebie na wieczorek taneczny, namawiał mojego brata, odrzucającego zaproszenie, i drwiąco go przekonywał, że również Dawid tańczył przed arką Przymierza.

Zgadzałem się wtedy z tymi drwinami starszych i wyprowadzałem z nich wniosek, że uczyć się katechizmu trzeba, chodzić do kościoła również, ale nie należy tego wszystkiego brać zbyt na serio. Pamiętam jeszcze, że w bardzo młodym wieku czytałem Woltera, a drwiny jego wcale mnie nie oburzały, przeciwnie: niezwykle mnie bawiły. Zobojętnienie moje dla wiary nastąpiło u mnie tak, jak się to działo i dzieje teraz u ludzi naszego poziomu umysłowego. Zdaje mi się, że w większości wypadków dzieje się to tak: ludzie żyją tak, jak żyją wszyscy, a wszyscy żyją na podstawie zasad nie tylko niemających nic wspólnego z religią, lecz wprost przeciwnych jej; nauka religii nie przyjmuje udziału w życiu i w stosunkach z ludźmi, nie spotykamy jej i we własnym życiu, nie mamy z nią do czynienia; religię wyznaje się gdzieś z dala od życia i niezależnie od niego. O ile się z nią stykamy, stanowi ona zewnętrzne, oderwane od życia zjawisko.

Z życia człowieka, z jego czynów, jak wtedy, tak i teraz, nie można się domyślać żadną miarą, czy jest on wierzący, czy też nie. Jeżeli jest różnica między jawnym wyznawcą religii a odstępcą, nie wypadnie ona na korzyść pierwszego. Jak teraz, tak wówczas, jawną dewocję spotykamy głównie u ludzi tępych, okrutnych, niemoralnych i wyniosłych. Rozum zaś, uczciwość, prostotę i dobroduszność spotykać można najczęściej u ludzi niewierzących.

W szkołach uczą katechizmu i posyłają uczniów do kościoła; od urzędników żądają świadectw z odbytej spowiedzi. Ale człowiek naszej sfery, który się już nie uczy i nie odbywa służby państwowej i teraz, a dawniej tym bardziej, mógł przeżyć dziesiątki lat, nie przypomniawszy sobie ani razu, że żyje wśród chrześcijan i sam wyznaje chrześcijańską wiarę.

Dziś również, jak i dawniej, wiara przyjęta przez zaufanie i podtrzymywana zewnętrznie po trosze rozpływa się pod kierunkiem nauki i doświadczenia życiowego, przez co człowiek często wyobraża sobie, że ta wiara, którą mu wpojono w dzieciństwie, żyje w nim jeszcze, podczas gdy już dawno nie został po niej żaden ślad.

S., rozumny i prawy człowiek, opowiadał mi, jak przestał wierzyć. Mając już lat dwadzieścia sześć, raz na noclegu, podczas polowania, starym przyjętym w dzieciństwie zwyczajem, ukląkł wieczorem do modlitwy. Starszy brat, bawiący z nim na polowaniu, leżał na sianie i patrzył na niego. Kiedy S. skończył modlitwę i zaczął się do snu układać, brat spytał go: „A ty wciąż jeszcze odmawiasz pacierz?”.

I więcej do siebie nie mówili. Ale S. od tego dnia przestał odmawiać pacierz i chodzić do kościoła. Słowa brata nie przekonały go, w duszy jego nie nastąpił żaden przełom, tylko zdanie owo, wypowiedziane przez brata, było jak pchnięcie palcem w ścianę, która i tak własnym ciężarem chyliła się do upadku; zdanie to wskazało mu, że na miejscu wiary była już pustka i że wobec tego słowa wymawiane podczas modlitwy i znak krzyża stały się bezmyślną czynnością. Uznawszy tę bezmyślność, umiał jej zaniechać.

Tak bywa, jak sądzę, z większością ludzi. Mówię o ludziach naszej sfery umysłowej, mówię o ludziach szczerych względem siebie, a nie o tych, którzy religię uczynili środkiem dla dojścia do jakiegokolwiek celu. (Ci ludzie są najprawdziwszymi niedowiarkami, gdyż jeżeli religia jest dla nich środkiem dla doścignięcia jakiegokolwiek życiowego celu — to na pewno nie jest to religia). Ludzie naszego poziomu umysłowego znajdują się w tym położeniu, że światło wiedzy i życia rozproszyło sztuczną budowlę, a oni albo już to zauważyli i wyswobodzili się, albo też jeszcze tego nie zauważyli.

Religia zaszczepiona mi w dzieciństwie znikła we mnie tak, jak i w innych, z tą tylko różnicą, że ponieważ już w piętnastym roku życia zacząłem czytać filozoficzne książki, utratę religijności szybko sobie uświadomiłem. Od szesnastego roku życia przestałem się modlić i z własnej woli przestałem chodzić do kościoła oraz pościć. Nie wierzyłem w to, co mi od dziecka wpajano, ale wierzyłem w coś. W co wierzyłem, tego bym żadną miarą nie mógł określić. Wierzyłem w Boga albo raczej nie odrzucałem wiary w Boga, ale w jakiego Boga, tego nie mógłbym powiedzieć; nie odrzucałem Chrystusa i jego nauki, ale na czym polegała ta nauka, tego także nie umiałbym powiedzieć.

Teraz, gdy wspominam te czasy, widzę jasno, że wiarą moją, to znaczy tym, co oprócz zwierzęcych instynktów kierowało moim życiem — jedyną moją prawdziwą wiarą była wiara w udoskonalenie. Ale na czym polegało doskonalenie i jaki był jego cel, nie umiałbym powiedzieć. Starałem się doskonalić umysłowo — uczyłem się wszystkiego, czego mogłem i co mi życie nasuwało; starałem się doskonalić wolę, tworzyłem sobie zasady, których się starałem trzymać; doskonaliłem się fizycznie wszelkiego rodzaju ćwiczeniami, wyrabiając siłę i zręczność, hartowałem się też przez abnegację, wyrabiając w sobie wytrzymałość oraz cierpliwość. To wszystko uważałem za doskonalenie się. Zasadą była, rozumie się, moralna doskonałość, ale wkrótce zmieniła się na doskonałość w ogóle, to znaczy na pragnienie, by być lepszym nie wobec Boga i samego siebie, lecz wobec ludzi. W bardzo zaś krótkim czasie to dążenie, aby być doskonałym wobec ludzi, zmieniło się w pragnienie, aby być od innych ludzi silniejszym, czyli sławniejszym, znakomitszym i bogatszym.

II.

Kiedyś opowiem wzruszającą i pouczającą historię mojego życia z dziesięciu lat mojej młodości. Sądzę, że wielu, wielu ludzi doświadczyło tego samego. Całą duszą pragnąłem być lepszy, ale byłem młody, miałem namiętności, a byłem sam, zupełnie sam, kiedy szukałem dobrego. Za każdym razem, gdy się starałem wypowiedzieć to, co stanowiło najtajniejsze moje pragnienia: że chcę być moralnie dobry, spotykałem lekceważenie i żarty, a kiedy oddawałem się występnym namiętnościom, chwalono mnie i zachęcano. Ambicja, chciwość władzy i zysku, duma, gniew, zemsta — wszystko to było otoczone szacunkiem.

Oddając się namiętnościom, dawałem dowód mojej dojrzałości i czułem, że wszyscy są ze mnie zadowoleni. Dobra moja ciotka, u której mieszkałem, najlepsze stworzenie pod słońcem, mawiała mi, że niczego tak dla mnie nie pragnie, jak stosunku z mężatką: „rien ne forme un jeune homme, comme une laison avec femme comme il faut”1; jeszcze drugiego szczęścia dla mnie pragnęła — abym został adiutantem i to najlepiej przy cesarzu; i największego szczęścia — abym się ożenił z bardzo bogatą panną i żebym wskutek takiej żeniaczki miał jak największą liczbę niewolników. Bez strachu, wstrętu i bólu nie mogę wspominać tych lat. Zabijałem ludzi na wojnie, wyzywałem na pojedynki, by zabić; przegrywałem w karty, przejadałem pracę chłopów, męczyłem ich, wprowadzałem w błąd, oszukiwałem. Kłamstwo, złodziejstwo, cudzołóstwo wszelkiego rodzaju, pijaństwo, gwałt, zabójstwo; nie było przestępstwa, którego bym nie popełnił, i za to wszystko mnie chwalono, poważano, a moi rówieśnicy uznawali mnie za stosunkowo moralnego człowieka.

Tak przeżyłem lat dziesięć. W tym czasie zacząłem pisać — przez ambicję, chciwość i dumę. W swoich utworach popełniałem to samo, co w życiu. Dlatego aby posiąść sławę i pieniądze, trzeba było ukrywać dobre, a wypowiadać złe. Tak też czyniłem. Ileż razy starałem się ukrywać w swych utworach pod pozorem obojętności, a nawet lekkiej ironii, to dążenie do dobrego, które stanowiło treść mojego życia. I udawało mi się: chwalono mnie.

W wieku dwudziestu sześciu lat przyjechałem po wojnie do Petersburga i spotkałem się z literatami. Przyjęto mnie jak swego, pochlebiano mi. Nim zdążyłem się zorientować, przyjąłem literackie klasowe poglądy na życie tych ludzi, do których się zbliżyłem, a wymazałem z pamięci, już tym razem zupełnie, dawniejsze me usiłowania w dążeniach do poprawy. Poglądy te podstawiły mi zasady, które usprawiedliwiały moje niemoralne życie.

Pogląd na życie tych ludzi, moich towarzyszy po piórze, polegał na tym, że życie w ogóle się rozwija i że w tym rozwoju główną rolę odgrywamy my, ludzie myśli, a z ludzi myśli największy wpływ wywieramy my, artyści i poeci. Naszym powołaniem — uczyć ludzi. Aby zaś nie nasunęło mi się naturalne pytanie: „co też ja umiem i czego mogę uczyć?”, teoria objaśniała, że tego wiedzieć nie potrzeba, gdyż artysta i poeta uczą bezwiednie. Uważałem się za cudownego artystę i poetę, wobec czego bardzo łatwo mi było przyswoić sobie tę teorię.

Ja — artysta, poeta — pisałem i uczyłem sam nie wiem czego. Płacili mi za to pieniądze, miałem wyborne jedzenie, wspaniałe mieszkanie, piękne kobiety i wytworne towarzystwo; miałem sławę. A więc widocznie to, czego uczyłem, było bardzo dobre.

Wiara ta w znaczenie poezji i rozwój życia była religią, a ja jednym z jej kapłanów. Kapłanom jej było bardzo wygodnie i przyjemnie. I ja dość długo żyłem w tej wierze, nie podejrzewając jej prawdziwości. Ale na drugi czy trzeci rok takiego życia zacząłem wątpić w słuszność takiej religii i zacząłem ją badać. Pierwszy powód do zwątpień dała mi zauważona niezgoda między kapłanami tej religii. Jedni mówili: my jesteśmy najlepszymi i najpożyteczniejszymi nauczycielami, my uczymy tego, co potrzeba, a inni uczą niewłaściwie. I sprzeczali się, kłócili, łajali, oszukiwali jeden drugiego. Poza tym było między nami wielu ludzi, którzy nie zastanawiali się nad tym, kto ma słuszność, a po prostu dążyli z pomocą swej literackiej działalności do materialnych korzyści. Wszystko to nasuwało mi wątpliwości co do prawdziwości naszej religii.

Oprócz tego, zwątpiwszy w prawdziwość tej religii, zacząłem uważnie badać jej kapłanów i przekonałem się, że wszyscy prawie kapłani tej wiary, to jest literaci, byli to ludzie niemoralni i w większości źli, marnych charakterów — wielu z nich stało niżej od tych ludzi, których spotykałem w moim poprzednim hulackim i wojskowym życiu — ale zarozumiali i zadowoleni z siebie, tak jak mogą być tylko zadowoleni z siebie ludzie święci albo tacy, którzy nie wiedzą, co to jest świętość. Ludzie mi obrzydli i ja sam sobie obrzydłem i zrozumiałem, że taka wiara — to oszustwo. Ale dziwna rzecz, chociaż to całe kłamstwo pojąłem dość prędko i wyrzekłem się go, godności nadanej mi przez tych ludzi, godności artysty, poety, nauczyciela — nie wyrzekłem się. Naiwnie wyobrażałem sobie, że jestem poetą, artystą i mogę uczyć wszystkich, sam nie wiedząc, czego uczę. Tak też zrobiłem. Ze zbliżenia się do tych ludzi zyskałem nową wadę — chorobliwie rozwiniętą dumę i szaloną pewność siebie oraz przekonanie, że powołany jestem, aby uczyć ludzi, choć sam nie wiedziałem czego.

Teraz, gdy wspominam te czasy i swój ówczesny nastrój, tych ludzi (takich zresztą i dziś jest tysiące), to żal mi i wstydzę się; mam takie uczucie, jakiego doznaje się w domu obłąkanych.

Tysiące robotników dzień i noc dobywając sił ostatnich pracowało, składało, drukowało miliony słów i poczta rozwoziła je po Rosji, a my wciąż uczyliśmy i nie mogliśmy zdążyć nauczać i ciągle gniewaliśmy się, że nas za mało słuchają.

Straszne to dziwne, ale teraz już to rozumiem. Jedynym prawdziwym, serdecznym naszym pragnieniem była chęć zebrania jak największej ilości pochwał i pieniędzy.

Aby dojść do tego celu, nie umieliśmy nic innego robić, jak tylko pisać książki i gazety. To też robiliśmy to. Ale by pracując tak bezużytecznie, utwierdzić się w pewności, żeśmy bardzo ważni ludzie, potrzebne nam było rozumowanie, które by usprawiedliwiało naszą działalność. I oto wymyśliliśmy co następuje: wszystko, co istnieje, jest rozumne. Wszystko, co istnieje — ulega rozwojowi. Rozwój zawdzięczamy oświacie. Oświatę mierzy się rozpowszechnianiem książek i gazet. A nam płacą pieniądze i szanują nas za to, że piszemy książki i gazety, i dlatego jesteśmy najpotrzebniejszymi i najlepszymi ludźmi. Rozumowanie to byłoby bardzo dobre, gdybyśmy się wszyscy zgadzali; ale ponieważ każda myśl, wypowiedziana przez jednego z nas, znajdowała myśl diametralnie przeciwną, wypowiedzianą przez innego, powinniśmy się byli opamiętać. Myśmy tego jednak nie dostrzegali; nam płacili pieniądze i ludzie naszej partii nas chwalili — a więc każdy z nas z osobna uważał się za sprawiedliwego. Teraz widzę jasno, że podobieństwo do domu wariatów było całkowite; ale wówczas niejasno zdawałem sobie z tego sprawę i jak inni obłąkani, wszystkich miałem za szaleńców, za wyjątkiem siebie.

1rien ne forme… (fr.) — nic lepiej nie kształci młodego człowieka, jak dobra relacja z kobietą.