Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dramat o rewolucji i mechanizmach dochodzących do głosu w konfliktach politycznych, osnuty na faktach z dziejów Wielkiej Rewolucji Francuskiej 1789 roku.
Jest wiosna 1794 r. Francja znajduje się w stanie oblężenia, największe mocarstwa Europy chcą zmiażdżyć młodą republikę, bojąc się, że idee wolności, równości i braterstwa rozleją się poza jej granice i zaczną obalać trony. W kraju trwa kolejny kryzys żywnościowy, a władze muszą z równą determinacją zwalczać obce armie, co opozycję wewnętrzną — upokorzoną arystokrację, konspirujących rojalistów, konserwatywny kler, ale też część ludu rozczarowaną zbyt umiarkowaną (lub zbyt radykalną) polityką liderów. Sprawa Dantona to dramat polityczny Stanisławy Przybyszewskiej przedstawiający kluczowe postaci rewolucji francuskiej w momencie, kiedy ich drogi ostatecznie się rozchodzą.
Losy Francji są w rękach jej przedstawicieli w Konwencie Narodowym i dwóch Komitetów: Ocalenia Publicznego i Bezpieczeństwa Powszechnego. Georges Danton, za zasługi dla obalenia monarchii nazywany Człowiekiem Dziesiątego Sierpnia (tego dnia 1792 r. lud Paryża aresztował króla), teraz zwolennik szukania pokoju z najeźdźcami, cieszący się posłuchem wśród paryskiego ludu — wraca do polityki mimo ostrzeżeń, że może za chwilę podzielić los radykalnej lewicy, tzn. zostać zatrzymany i zgilotynowany. Maximilien Robespierre, także prawnik, lider stronnictwa jakobinów, umacnia swoją już niemal dyktatorską władzę — a kolejny krok na tej drodze to pozbycie się właśnie Dantona i Camille'a Desmoulinsa, których wpływ na sankiulotów go niepokoi. Wie przy tym, że i on prędzej czy później spotka się z „wielką wdową”.
W miarę postępów rewolucji zaostrzają się spory o kształt nowego państwa — czy ma być federacją lokalnych komitetów w duchu demokracji bezpośredniej czy scentralizowanym państwem z rozbudowaną administracją (jak w przyszłości państwa socjalistyczne)? Jak uregulować gospodarkę? Czy powinna działać zgodnie z ideą tzw. wolnego rynku, w którym to producenci i (w największym stopniu) pośrednicy będą odpowiadać za dostępność towarów? Czy jednak potrzebna jest interwencja administracji, która ustanowi maksymalne ceny na najbardziej potrzebne towary i będzie karać tych, którzy na głodzie i niedostatku najuboższych chcą zbić majątki? Takie dylematy stają przed każdą rewolucją społeczną, która ma ambicje nie tylko obalenia ancien régime, ale też zbudowania nowego, bardziej sprawiedliwego ustroju. W dramacie Sprawa Dantona Stanisława Przybyszewska skupia się jednak nie na dylematach gospodarczych i politycznych, ale na konflikcie dwóch typów mentalnych. Robespierre to ascetyczny idealista, kierujący się „wyższymi wartościami” i gotowy na niepopularne posunięcia, zaś Danton to hedonista, który folguje swoim naturalnym instynktom i potrzebom, traktując politykę jako grę, w której może chodzić o poprawę bytu — ale wyłącznie własnego.
Ambicją Przybyszewskiej było ukazanie ponadczasowych prawideł rządzących konfliktem politycznym, widziała w sporze Dantona i Robespierre'a przykład tego, co dzieje się w sercu każdej rewolucji, stąd w dramacie sporo anachronizmów i angielskich wtrąceń, które miały sygnalizować, że chodzi tu o zjawisko uniwersalne, a nie o historyczną rekonstrukcję.
Jak sama przyznawała, jej faworytem, z którym wytworzyła emocjonalną więź, był przywódca jakobinów, Robespierre. Aby ukazać wielkość tej postaci, jego oponenta przedstawiła wręcz karykaturalnie. W kilku miejscach odeszła od prawdy historycznej lub dała wiarę nieprzychylnym opiniom na temat Człowieka Dziesiątego Sierpnia. W jej sztuce Danton to nie tyle umiarkowany polityk, kierujący się raczej zdrowym rozsądkiem i sceptycznym spojrzeniem na naturę ludzką niż czystym idealizmem, co cyniczny oszust, brytyjski agent, złodziej, spekulant, gardzący w głębi duszy ludem, o który rzekomo walczy. Przybyszewska przedstawiła go także jako brutalnego (i żałosnego) starca (choć w chwili śmierci miał dopiero 35 lat), który kupił sobie młodą żonę i nieustannie molestuje ją seksualnie, posuwając się nawet do gwałtu. To wyjaśnia czemu w sztuce Louise nie chce zaangażować się w ratowanie — słusznie, jej zdaniem — oskarżonego męża.
Przybyszewska wplotła też w dramat wątki homoromantyczne, choć nie mają one dziś uzasadnienia w badaniach historycznych. Nie wiemy, czy trzy główne postaci, Dantona, Robespierre'a i Desmoulinsa, łączyły emocjonalne i seksualne relacje. Trzeba jednak przyznać autorce, że jej progresywne spojrzenie na biseksualność dalece wyprzedzało epokę, w której nieheteronormatywność w sztuce zwykle oznaczać miała, że bohater jest w jakiś sposób gorszy lub skazany na cierpienie.
Również postaci kobiece stworzone są w sposób współczesny, a ich prawo do samostanowienia także w kwestii seksualnej wyrażone wprost. Wnikliwa czytelniczka pewnie zwróci jednak uwagę na występujące w didaskaliach wyrażenia typu „histeryczne piski kobiet”, które dziś już nie pojawiłyby się u autorki o feministycznych zapatrywaniach.
Lewicowe przekonania i zainteresowanie polityką lat 20. i 30. XX wieku skłoniły Przybyszewską do szukania nowej perspektywy na rewolucję francuską. Odrzuciła liberalne spojrzenie gloryfikujące postać Dantona jako reprezentanta wyważonego centrum, przeciwstawiła się też konserwatywnej ocenie rewolucji jako krwawej rzezi, zdolnej tylko na chwilę obalić „naturalny porządek rzeczy”, w którym masy rządzone są przez lepszych od siebie. (Nota bene, sama jednak w jakimś stopniu podzielała przekonanie, że masy są niebezpieczne, nieobliczalne czy wręcz bezrozumne, bo gotowe ulec dowolnym manipulacjom takim, jak te stosowane przez dantonistów w drugim i trzecim akcie dramatu.) To spojrzenie utrudniło jej znalezienie teatru gotowego wystawić Dantona. Zwróciła się o pomoc w tej sprawie do redaktora „Wiadomości Literackich”, Mieczysława Grydzewskiego, i za jego pośrednictwem zainteresowała sztuką Leona Schillera. Mimo jego życzliwości dramat nie miał szczęścia, prapremiera we Lwowie (w reżyserii Edmunda Wiercińskiego z 1929 r.) padła ofiarą krytyki ze strony konserwatystów, a także inwestorów, którzy woleli lżejszy repertuar. Kolejna próba inscenizacji, tym razem w Warszawie w reż. Aleksandra Zelwerowicza (1933 r.), nie spodobała się publiczności, którą być może zraził jej prorządowy charakter.
Sprawa Danotna to dzieło, które przyniosło autorce, Stanisławie Przybyszewskiej, spóźnioną i zasłużoną sławę. Spóźnioną, bo podjęła się trudnego zadania, które dziś określilibyśmy jako zmiana dyskursu na temat budzący skrajne emocje, jakim była (i jest) rewolucja francuska. Zasłużoną, bo dzięki wnikliwym studiom historycznym i psychologicznym, a także odwadze twórczej przedstawiła nową interpretację wydarzeń historycznych i głównych postaci rewolucji. Udało jej się także pokazać złożone procesy polityczne w emocjonujący sposób.
Dopiero w PRL-u Przybyszewska, już pośmiertnie, zyskała uznanie, a jej sztuki wydanie drukiem i kilka inscenizacji. Przyczynił się do tego przede wszystkim Jerzy Krasowski, reżyser, aktor, dyrektor i kierownik artystyczny teatrów, który odszukał maszynopis Sprawy… i wystawił na jego podstawie sztukę. Jego tropem podążył Roman Taborski. Skorzystał on z przechowanego przez Halinę Barlińską, ciotkę autorki, archiwum Przybyszewskiej, które po jej śmierci za pośrednictwem Stanisława Helsztyńskiego trafiło do Polskiej Akademii Nauk. Przygotował na tej podstawie wydanie książkowe (Wydawnictwo Morskie, 1975), w którym zamieścił trzy rewolucyjne sztuki — Dziewięćdziesiąty trzeci, Sprawa Dantona i Thermidor — uwzględniając przy tym liczne uwagi samej Przybyszewskiej. Naszą edycję oparliśmy właśnie na tym wydaniu, tylko w niewielkim stopniu wprowadzając uwspółcześnienia i zachowując oryginalną interpunkcję zgodnie z zastrzeżeniami autorki, że ma ona wyrażać emocje i być wskazówką interpretacyjną dla reżyserów. W dramacie zastosowaliśmy także specjalne klamry, wprowadzone zgodnie ze wskazówkami autorki do wydania z 1975 r., jednak zrezygnowaliśmy z rozróżnienia klamry czerwonej (dla zaznaczenia równoczesności wszystkich objętych nią kwestii) i czarnej (dla wskazania równoczesności kilku kwestii objętych kolejnymi klamrami). W dwóch miejscach, gdzie w wydaniu źródłowym klamry nachodzą na siebie, dodaliśmy przypisy.
Sprawa Dantona doczekała się ekranizacji w reżyserii Andrzeja Wajdy (1983 r., pt. Danton) z Gerardem Depardieu w roli tytułowej i wybitną kreacją Wojciecha Pszoniaka jako Robespierre'a. Również w XXI w. sztuka Przybyszewskiej była kilkukrotnie wystawiana, m.in. przez Jana Klatę w Teatrze Polskim we Wrocławiu w 2008 r.
Dramat Sprawa Dantona Stanisławy Przybyszewskiej dostępny jest jako e-book w formatach EPUB i MOBI oraz jako PDF.
Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.
Stanisława Przybyszewska
Sprawa Dantona
Epoka: Modernizm Rodzaj: Dramat Gatunek: Tragedia
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 287
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury.
ISBN-978-83-288-7337-7
Widzieliście, obywatelu... afisz?
Co znowu za afisz?
O, tam na rogu... znów przylepili po nocy, psiekrwie!...
A niechże sobie... mało ich to ponalepiali od Nowego Roku? Dla nas afisz nie nowina.
Ależ obywatelu, to oni... to Wielki Sędzia1!
Wielki Sędzia! — Tydzień jak Wielki Sędzia poszedł z dymem2. Jeszcze się po nim całowali.
No a tam macie go znowu! — Ej, obywatelu: Wielki Sędzia to nie byle kto! jeszcze ciszej Wam plotą, że to niby ma być Pache3... Poczciwiec Pache! Noworodek Pache! — A ja wam powiadam, oby...
A stulisz ty nareszcie pysk z tym twoim Wielkim Sędzią? — Co mnie to obchodzi, czy to Pache, czy nie Pache robi z siebie zatraconego durnia?
Ależ nie złośćcie się tak od ra...
Pudziesz4?
Ooo, Madeleine! Chodź no, zobacz! Znowu afisz!
Ech, to zwykły...
Gdzie tam zwykły! Dokładnie to samo, co dawniej... zachwycona Słuchaj: „Obywatele! Znosicie od dwu lat rządy Konwencji5, a z każdym miesiącem trudniej wam o chleb. Obywatele! Nie dajcie sobie zamydlić oczu! Wiedzcie, że w łonie Konwencji — na samym stoku niezachwianej „Góry”6 — czają się zdrajcy: tygrysy, co poże...”
Nie czytaj tych bredni! Chodź tu, bo ci zajmą miejsce!
Przepraszam. To rezerwowane miejsce kobiety.
Co takiego?!...
Dla prawdziwego sankiuloty7 rezerwowane miejsca kobiet są nietykalne.
Oj... a cóż będzie w takim razie z przyszłością narodu?...
Madeleine — Madeleine — więc przecież coś z tego będzie!
Suzon, będziesz ty cicho nareszcie?
Widzieliście? Hebertyści8 znów chcą nam głowy zawracać.
Ci panicze z Biur Wojennych9 sądzą, że nam jeszcze mało rozruchów i strzelania, i gilotyn!
To wszystko ten wariat Vincent10: ma ci smarkacz armię po to, żeby Paryż żywić; tymczasem jemu się zachciewa Konwencję tą armią burzyć! — Bodaj czy mu się nawet korona nie marzy...
Więc wam się zdaje, że to Vincent tak minuje Paryż od trzech miesięcy? Że to Vincent zamierza się na rząd, ba — na sam Wielki Komitet11? Vincent?...
No a kto? Hébert może? Ha, ha!
Albo Pache?
Hébert i Pache to pionki, a Vincent — to młodziutki generalik12 o ptasim mózgu. Inwalida marszczy się groźnie Nie takiej to musi być miary, kto śmie podnieść rękę na Komitet Ocalenia Publicznego — dziś, gdy ten Komitet literalnie kraj na plecach niesie i kieruje polityką Europy...
Moi drodzy: w Paryżu, a może na całym świecie, jest jeden tylko człowiek, co by się na to ważył — Ale to nie Vincent.
Tylko?... Wyostrzyliście nam ciekawość, obywatelu...
Kto to taki? To ten ma być Wielkim Sędzią, prawda? Kto to?...
Wszystko jedno: tę Konwencję warto by raz gruntownie wyczyścić — nawet za cenę rozruchów. O, jakżeśmy odbiegli od dziewięćdziesiątego drugiego! Dzisiejszy rząd to istne bagno korupcji i fałszer...
Ale co to się znów z tym chlebem stało? Już od trzech tygodni było zupełnie dobrze, a tu raptem masz — stój znów w ogonkach przez dzień i noc!
A cóż, obywatelu — wojna.
To nie wojna, to te cholery skupywacze! Na nic policja; na nic gilotyna; bezczelne to jak szczury.
Ci to mają zyski dopiero! Raz z swego rzemiosła świńskiego, a potem to im Jego Brytyjska Mość Pitt13 drugie tyle płaci, że morzą rewolucję głodem...
Jak płaci tym, co zarażają Konwencję, a w nas niszczą resztki wiary...
Wiecie, co mnie się zdaje? Ten nagły głód nie jest naturalny. Wywołują go umyślnie ci, co chcą rząd wywrócić: głodzą nas w tym celu jak zwierzęta na arenę!
Cóż wy taka smutna, obywateleczko? Narzeczony na wojnie, co?
Proszę mi dać spokój.
Nie gniewajcie się, panienko; ja was przecież chcę pocieszyć...
Proszę odejść!
Wynoś się pan!
Obywatelko, ja nie do was. Ja do tej młodej panienki.
Kundlu parszywy, znoś mi się stąd!
Gdzie wasze miejsce?
Wszędzie. Ulica jest dla wszystkich.
Poza rzędami nie wolno się wałęsać.
Niby co? A kto mi zakaże?
Ja!
I potrafimy wyegzekwować rozporządzenie!
O, nie! Trzeba było stać tu od początku!
Dalej, na sam koniec!
No, nareszcie! O, ale jacyśmy jeszcze nieostrożni!
Cóż to znaczy... o tej porze?
Na trwogę!!!
Dobranoc. Mamy insurekcję.
Wiedziałam, że dziś się coś stanie!...
Prędko, do domu!
No a chleb?!
Ma być nowa rzeź! Jak we wrześniu15!!
Teraz to bandy Vincenta! Będzie gorzej!
Prędzej! — Do domów! — Wracajmy! — Okiennice i bramy! — Uciekać!! Rzeź!!! — A chleb?! — Stratują nas! — Muszę mieć chleb! — Nie ruszę się! — A niechże rżną: muszę — mieć — chleb!!!
Idiotki!
Szkoda!
To nowa rekwizycja dzwonów. Próbują dla wyboru. — Tym razem mają podobno już brać i z Notre-Dame.
Rekwizycje — pobory — zimno — głód — i nasi synowie, co giną setkami dzień w dzień. — Czyż się ta wojna nigdy nie skończy?
A spytajcież się Komitetu Ocalenia, czemu nie chce zawrzeć pokoju!
Ładnie byśmy wyszli wszyscy razem na pokoju przedwcześnie zawartym, podyktowanym przez wroga!
Myślicie, że Komitet dla sportu wojnę prowadzi, czy co? Albo o jakiś kawałeczek gruntu, jak królowie?!
Wszystko jedno. Dawniej rewolucja była weselsza. Teraz stała się ponura i nudna.
O, to prawda! O ileż było weselej w dziewięćdziesiątym drugim! Dziesiątego sierpnia16... Wiecie, tej jednej godziny na placu Karuzeli, gdy mi łapę przetrącili — nie oddałbym za sto zdrowych ramion. Wojna na ulicy, to... to sam raj.
A dla kogo walczycie i o co, to już was nie obchodzi, prawda?
Pewno, że obchodzi! Myślicie, że wesoło bić się pod szpicrutą oficera o jakieś osobiste rodzinne nieporozumienia między królami — dla których jesteśmy towarem tańszym od koni? O, nie, mój panie! To jednak nie to samo, co z własnej woli stawiać i wywracać barykady o Prawa Człowieka17!
Prawa Człowieka! — To była cztery lata temu wiara, dla której każdy, bez wahania, oddawał życie, a nawet mienie. Tymczasem cztery lata minęły; cierpimy i walczymy bez wytchnienia; a co zdobędziemy, to zagrabią albo zmarnują nasi przedstawiciele. — Rząd wolnościowy! Wodzowie wolnego ludu! Człowiek, co zyskał władzę, z miejsca staje się świnią, wszędzie i zawsze; wszystko jedno, czy siedzi na tronie, czy w Konw...
Czy on oszalał?! — Zmiłujcie się! — Wstydziłbyś się! Człowieku, miejże rozum! Głową to przypłacisz!
Głową? Wielkie nieszczęście! Dla człowieka, co stracił wiarę, śmierć nie taka straszna!
Pocieszcie się, obywatelu: rewolucja nie zboczyła z drogi. Lecz Praw Człowieka nie można wywalczyć w sześć tygodni — po tysiącleciach niewoli.
Pańska rozpacz to dezercja — rozumie pan? Walczymy dopiero cztery lata; i będziemy walczyć do samej śmierci. Nie o nas chodzi, o nie! Chodzi o swobodę ludzkiego rozwoju — może dopiero dla naszych prawnuków!
Łatwo wam gadać, paniczu. Gdybyście mieli rodzinę do wyżywienia — myślelibyście inaczej po takich czterech latach.
Ale nie myślałbym głośno, obywatelko.
A Konwencję należy podziwiać, zamiast mieć do niej małostkowe pretensje. Cóż stąd, że wśród siedmiuset deputowanych jest parę głupców i łotrów? Cóż oni znaczą — wobec jednego Robespierre’a18 na przykład?
To fakt: odkąd on chory19, rewolucja zwalnia biegu i zaczyna się chwiać.
To człowiek wyjątkowy. Jedyny umysł zdolny objąć całokształt sytuacji i to pod każdym kątem widzenia; a przy tym czysty.
Właśnie. Bo zresztą, jak który bystry — to złodziej...
Jak „Człowiek Dziesiątego Sierpnia”20...
...a często także i zdrajca. — Tymczasem jemu jednemu można zaufać naprawdę.
Rządzi lepiej niż najlepszy król; lecz o dyktaturze nie pomyśli nawet!
No, niechby tylko spróbował! — Ale on się już wysłużył, moi drodzy.
Oszalałeś?!
Tak, to prawda! Chaumette też mówi, że to człowiek zużyty; i ma zupełną rację!
Rewolucja dawno ukończona; teraz potrzeba Republice pokoju i swobody; tymczasem on przeciąga wojnę, przeciąga terror, wyczerpuje i zniechęca naród...
Aha, ten chodził do szkoły Dantona21!
Idioto! Jest wręcz przeciwnie; Robespierre był dobry, póki starczyły środki łagodne. Za to dziś trzeba energii! Dziś trzeba środków radykalnych, których on się boi — inaczej kontrrewolucja zarazi cały kraj, jak już zaraziła Konwencję...
Wolę ja szkołę Dantona od szkoły Héberta! To wy, zdrajcy, nas głodzicie! Takie to te wasze radykalne środki!
O — albo patrzcie na to. Czy to ma sens? Dzień w dzień kogoś prowadzą. Przecie już się mdło robi na samą myśl o tej wiecznej jatce publicznej! I czemu ten wasz Komitet nie przestanie?
Hej, co to za jeden?
Gadajcie: co to za jeden?
Emigrant; ale co wam do tego?
Co nam do zbawienia Ojczyzny, hę? Co nam do tego?
Cóż to, na piechotkę dla odmiany?
Jak jeden, to po co go wieźć? Zdrów jest, może iść.
Pewno — w jedną stronę może iść. — Ale z powrotem będzie trudniej... co, panie hrabio? Na piechotkę — z powrotem?...
Czemużby nie? O tak, główkę pod pachę i dalej!
O mój Boże... a on taki ładny... biedaczek!
O tak — to rzeczywiście smutny widok...
Raczej dziękujcie Bogu za energię i czujność Komitetów! Więc wolelibyście, żeby asygnaty spadły do wartości starego papieru? Żeby każdy mógł żądać tysiąc funtów za wiązkę drzewa i okradać was z tej odrobiny jadła, jaką przynajmniej teraz dostajecie?!
Nareszcie! — Trzy godziny każą nam czekać! — Byleśmy tylko wszyscy dostali...
Co to za jedni?
Toś ty jeszcze nigdy w ogonku nie stała? — Armia Rewolucyjna. Żołnierze Vincenta.
A oni nam po co?
Utrzymać porządek. — Zobaczycie, jaki oni ten porządek utrzymują.
Ile tam jeszcze sztuk? — Ile bochenków? — Ile on tam ma? — Czy starczy dla wszystkich? — Czy jest dość?
A czy ja wiem? Nie liczyłem!
To znaczy, że za mało!...
Spiesz się — już tylko siedem sztuk!
Siedem sztuk — siedem bochenków — co, znowu! — Prędzej, do środka! Mnie się należy!! — Ja muszę dziś dostać!!!
My się zabijamy... a ci tu, psiakrew, stoją jak malowani, widzicie ich!
No, ruszcie się, ruszcie — dalej! — A radźcież nam teraz, od czego wy jesteście? — Armia Rewolucyjna! — Im tylko przewroty w głowie! — Wypchać by was, jednego z drugim, a waszych Vincentów też! — Żeby który bodaj palcem kiwnął... — Gadajcie przynajmniej: co mamy robić?!
I wynoście się do domów, marsz!
Oni naumyślnie! — Łapówkę wzięli, żeby nas nie wpuścić! Kreatury zdrajców!
Z bagnetem na lud!... Pitt ich opłacił! — Bydlęta! — Świnie! — Banda!— Do stu piorunów, ja chcę chleba! kobieta: A wyrwijże im który te rożna!
Wywalić drzwi!!!
Wywalić! — Tam mnóstwo chleba! — To skupywacz! — Wywalić! — Dalej, wywalić!!
O, nie! My też chcemy chleba! — Niedoczekanie wasze! Albo wszyscy, albo nikt! — Precz stąd! — Nam się pierwej należy! — Złodzieje! — Bandyci!!
Dalej, wal go! — Baby, na bok!
Co się tu dzieje?
Chleba... brak chleba... bezprawie... od trzech dni... skupywacz... i znowu... naumyślnie... zdrajcy!... nieprawda... siedem sztuk... zataraso...
Cicho! Gadać po ludzku!
Znów tylko siedem bochenków! Dzień w dzień za mało! — On musi nas wpuścić! — Nie ma prawa! — Tymczasem, o, zatrzasnął, bestia! — On ma pełny magazyn: to skupywacz! coraz gwałtowniej Tak jest, skupywacz! — Pitt go opłaca, a tych tu też! — Trzeba wyłamać drzwi! — Zobaczymy, ile on tam schował! poklask Wyłamać! — Trzeba wyłamać!!
Kto jeszcze raz powie „wyłamać”, zostanie aresztowany. Cisza. Nikły, żałosny protest Skoro jest siedem bochenków — dostanie je tych siedmioro, na których kolej. u końca pierwotnego rzędu znów nieśmiały protest. Kto miał teraz wejść?
A wy od czego? — Dla ozdoby? — I to wy pozwalacie na takie skandale?!
A co, to nasza wina, że ten tam ma siedem bochenków?
Ależ podzielmy się, ludzie!
Co... podzielić? — Podzielić, mówi... — A dobrze! — Świetny pomysł! — Ilu nas jest? — Liczyć! — Podzielić! Podzielić! — Osiemnastu. — Ilu tam? Dwudziestu trzech — siedemnastu — nie ruszać się! — Dwudziestu jeden. — Tak, dwudziestu jeden! — Równy rachunek! protest E, co mi tam po kromeczce... — Ja muszę przynieść bochenek! — Czekam od świtu! — Mam prawo do całego chleba! — Żadnych podziałów! Było przyjść wcześniej! — Myślą, że wszystko dla nich!
No to nikt nic nie dostanie!
Dalej, obywatele: ustawić się trójkami, prędzej! Każdy dostanie po jednej trzeciej, a my zrewidujemy sklep.
To ja pójdę zobaczyć. Ale wątpię, czy co znajdę: to człowiek uczciwy.
Aresztuję was w imieniu prawa.
Z-za-a co?...
Czy on powiedział, że trzeba usunąć Konwencję?
Nie... — Ależ skąd! — No tak, właściwie powiedział... — Nie: nie „usunąć”! — Przekręcili! — Ale to tylko tak — i nie że trzeba — że warto by — ale to tylko tak ot, nic nie myślał — z naciskiem nie powiedział przecie „usunąć”!
No, tylko jak?
Wyczyścić!
Trudno; zabierzcie chleb, a dajcie mi kartę. W komitecie sekcji sprawa pewno się wyjaśni.
To ten szpicel... kręcił się od świtu... Wszędzie tego pełno, jak wszy... A widzicie, nie mówiłem? Widzicie, jak to dziś trzeba uważać?!
Wy też musicie kartę pokazać.
Ja?!!
Tak, właśnie wy.
Ależ ja nic nie... za co wy mnie... krzyk, który sprowadza nagłą a zupełną ciszę Jezus Maria, oni mnie zetną!!!
Prędzej, obywatelko. Kartę.
Ale to dla domu!...
Ja wam tylko potrzymam. Znajdźcie kartę.
Co ta mała przeskrobała, komisarzu?
Podobno zdradziła takie wzruszenie na widok skazanego emigranta, że należy przypuszczać, iż to jej kochanek...
Co?!!
... lub krewny.
Powiedziała, że ładny, to wszystko! — Żal jej było przystojnego chłopca, przecie to jeszcze głupiutkie! — Dla niej chłopiec to chłopiec!
O, tu karta... A teraz mnie za to zabiją!
Nie zabiją, nie — chyba żeście chciała objąć dyktaturę nad krajem. — Czy ją kto z was zna?
Naturalnie! To Suzanne Ferrus, córka fryzjera spod dwunastego!
A puśćcież ją! — Ona myśli, że teraz to już prosto na szafot!
Tak... do III Jak sądzisz: co począć z tym ptaszkiem? Wziąć do sekcji i przepytać, czy od razu puścić?
Puść ją. Nie mamy czasu na nonsensy. — A trzeba być idiotą, żeby myśleć, że arystokratka zacznie w głos żałować swego wspólnika, na ulicy.
No, obywatelko — ruszajcie zatem.
Dziękuję wam, obywatele!
Hej! Wasz chleb! Macie tu wasz chleb! śmiech powszechny. Suzon wraca i bierze chleb; po drodze zaczepiają ją przyjaźnie. Do kolegi Więc cóż? Znalazłeś co?
Nic zupełnie. Wiedziałem z góry, że to nie spekulant.
Hej, kolego! Strzeż no ty się przed zbytnią ufnością do ludzi! Teraz musimy podejrzewać wszystkich!...
To już przesada. Wyglądam jak gigantyczny przekwitły ostromlecz.
To pańska zwykła fryzura. Tylko twarz panu wychudła i dlatego zapewne wydaje się...
Może być. — Poradźcież co na to; nie można zachować powagi na mój widok.
Dziś już za późno. Jutro znów przytnę panu włosy. — Swoją drogą nikt wśród moich klientów nie ma tak gęstych. Grzebień w nich tonie.
À propos klientów — macie mnóstwo źródeł informacji. Podobno Wielki Sędzia znów kusi po nocach? Czyście co słyszeli?
Słyszy się takie nonsensy...
No cóż takiego? Może to ja mam być tą tajemniczą istotą obecnie?
Na Boga! — Nie, do tego jeszcze nie doszło...
No więc?
Powiadają, ż-że... że Danton.
Skąd to macie...
Wybaczcie, obywatelu... nie mogę... to jest wo-wolałbym... nie...
Mniejsza o to. lekkie pukanie Proszę!
Dzień dobry! Proszę wybaczyć, że nie wstaję. Niechże pani wejdzie...
Wstał pan już? — Czy nie za wcześnie jednak?...
Za wcześnie... po pięciu tygodniach! — Zresztą, w taki dzień jak dziś trup by wstał.
Ale podłoga chwieje się jeszcze... prawda?
Troszkę — lecz to jej dodaje uroku. — Nie mogę się nasycić rozkoszą swobodnego ruchu. Mięśnie zmartwychwstają... Życie jest rzeczą nad wyraz przyjemną, proszę pani.
No — sądzę, że pan gotów.
Nie... wolę się nie widzieć. Dziękuję wam. — Jutro proszę już przyjść o zwykłej porze! Fryzjer kłania się i wychodzi. Robespierre obraca się w krześle, ręce do łokci opiera o poręcz i patrzy z nieokreślonym uśmiechem w oczy równie nieruchomej kochanki. Nagle wstaje i podaje jej dłonie Przywitajmy się, lwico. Eléonore wstaje spokojnie; obejmują się i całują. Lecz to jej nie wystarcza; opuszcza się z wolna na kolana, łasząc się twarzą i torsem o ramię, pierś, bok, biodro i udo przyjaciela. On stoi oparty o dość odległy stół — by nie stracić równowagi, gdy mu ramionami otoczyła kolana — i przegięty wstecz w postawie rozkosznie niewygodnej. Broni się — bez przekonania — lewą ręką. Dopiero gdy mu się uścisk osuwa poniżej biódr, chwyta powietrze trochę gwałtownie i prosi poważniej — Och, Léo... przestań. ona udaje oczywiście, że nie słyszy. Ciszej a intensywniej Przestań... przestań.
Prawda. Wykroczyłam przeciw twoim zasadom.
Moim zasadom... ty?!
Jedną z nich w każdym razie umiejętnie wbiłeś mi w pamięć: „Wszelki objaw miłości przy świetle dziennym jest nietaktem w najgorszym guście”.
To agresywne zasady człowieka pracy — mnie, zmokłej kurze, tak dzisiaj obce!
Chwała Bogu. Już sobie i pazury ostrzyć zaczynamy... dla próby na sobie samym, przypatruje mu się Tak: jesteś zdrów. — Szkoda.
No wiesz...
Trudno, najdroższy: byłam szczęśliwa dzięki twemu cierpieniu. Tyś się skręcał w szponach malarii — za to ja miałam cię przez całe godziny, ba — przez dni i noce. Choroba nie szpeci cię nawet: z tym wyrazem tragicznej bierności było ci niezmiernie do twarzy. Siedziałam i uczyłam się twych rysów na pamięć. Nie pielęgnowałam cię: nie jestem żoną. Ładnie byś zresztą na tym wyszedł! W rękach mojej matki byłeś bezpieczny.
Gdybym tylko mógł uwierzyć w ten twój metaliczny egoizm, lwico...
Przyjacielu: miłość to nie miłosierdzie.
A dzieci, dearest25?...
Dzieci? z podgiętymi kątami ust Człowieku: a na cóż mi nędzna karykatura, gdy mam oryginał? — Niech sobie natura zakłada wylęgarnie w innych ciałach — niezdolnych do szczęścia.
Szczęścia?... — Ach, dwa lata temu chyba! z niesymetrycznie przeciągniętymi ustami Zapewne... nasze ówczesne wieczory... i noce... Nasze idylliczne plany — Great God! 26 — Gdym myślał, że się spełnia swoją porcję rewolucyjnej roboty za rok lub dwa, a potem wraca do domu! — Léo: te czasy minęły!
W porównaniu do dziś byłam wówczas uboga.
Kochałem cię wtedy. — Dziś jesteś mi środkiem nasennym.
Wiem.
Dziecko, ty kłamiesz! Tym gorzej, jeśli też i wobec siebie samej! Natura w tobie uczepiła się płonnej nadziei — i dla tego kłamstwa marnujesz swe cenne życie w sposób wręcz ohydny!
Léo: rewolucja potrwa z dwa stulecia. Nigdy nie będę wolny, rozumiesz? Nigdy. Rząd dwudziestogodzinnych dni coraz cięższej pracy aż do samej śmierci. Dziś mam trzydzieści pięć lat... nim dobrnę do czterdziestki będę ruiną — niczym najrozrzutniejszy pięćdziesięcioletni rozpustnik!
I cóż stąd, jedyny? Póki mogę cię widzieć choćby w przelocie — póty przesycasz mi życie niewypowiedzianą radością. Gdy mnie rzucisz — będę cię przecież widzieć co dzień z galerii Konwencji i klubu.
Kobieto: czy ty nie czujesz, jak cię taka niewola poniża?! Posłuchaj: rewolucja wchłania nie tylko mój czas — lecz całą moją istotę. Dziś już nie posiadam osobistego życia. Przestaję być człowiekiem: ludzka wrażliwość, ludzkie uczucia, pragnienia — wszystko to zsycha stopniowo i odpada w tej piekielnej temperaturze ześrodkowanego wysiłku. Staję się bezosobowym, potwornie rozszerzonym, rozognionym mózgiem. Dziś widzę, co się ze mną dzieje, bo mam czas... i aż mi nieswojo. — Dziecko: ja cię już nie kocham. Jesteś mi dosłownie obojętna! — Zważ: jedyna obecnie sposobność, by spędzić parę minut razem — to gorączkowe spazmy żądzy u mnie; spazmy, które są podłą męczarnią, a wynikają z bestialnego wyczerpania. Czy ty wiesz, Léo, że mi jest absolutnie wszystko jedno, kto mnie od tej udręki uwolni? — Czy wiesz, że cię nieraz pierwsza lepsza dziewka zastępuje... i że mi to nie sprawia różnicy? Że jeśli się do ciebie zbliżam — to tylko dlatego, że brak mi sił, by przejść kilka ulic i oszczędzić ci przynajmniej tego poniżenia?...
Léo — człowieku — przecież to hańba! Szarpnij się, chociaż ci trudno — i uwolńże się nareszcie!
Nie wysilaj się, carino27. Czyż twoja w tym wina, że los przeznaczył mnie do twego użytku? Robespierre marszczy brwi. Ona uśmiecha się wąsko O co ty się trapisz? Przecie po to tu właśnie jestem, by ci oszczędzić wędrówek po mieście, gdyś zmęczony, i uchronić cię od zakażenia. — Gorszę cię? Nie, nie, chéri28: choćbyś dobierał słów jeszcze zjadliwszych — nie zmienisz naturalnego faktu, że jestem twoją własnością. Cokolwiek od ciebie pochodzi — jest mi sensem istnienia, nie hańbą.
Wstyd mi za ciebie.
Przesadzasz.
Tak, przyjacielu — wstyd mi za ciebie: to fakt. — Ale równocześnie mogę odczuć twą wspaniałość... dziś, gdy po pięciu tygodniach wypoczynku — człowiek we mnie nieśmiało próbuje się ocknąć. — Za dwa tygodnie... będziesz mi znów już tylko ciałem kobiecym... pod ręką. — Och, jacyście wy szczęśliwi — ludzie prywatni!... I jakże ciebie straszliwie szkoda, Léo!
Ale te dwa tygodnie, Maxime — darujesz mi! — Powiedziałeś wyraźnie!
Dwa tygodnie... swobodnego człowieczeństwa. Dwa tygodnie... czternaście dni... być głupim sobą, nie odpowiedzialnym za nic na świecie... i o tej boskiej porze roku... Niestety, to nie do pomyślenia. Cztery dni jednak — gwarantuję słowem honoru.
Jak to... sądzisz, że się wyliżesz za cztery dni?
Przecie już mi nic nie jest. Za to — jestem maniakalnie spragniony waszego życia. Chorobliwie: jak pijak, gdy mu odmówią alkoholu...
Listy dla pana. Tu depesza z Komitetu Bezpieczeństwa29.
Maxime, pow...
Psssst, poczekaj...
Żmijo!...
Już po moich wakacjach, Léo.
Za pół godziny... muszę... być w Ko-mitecie... odrywa na chwilę oczy Więc proszę cię o filiżankę kawy. Jeśli chleba nie ma, to nic nie szkodzi.
Natychmiast.
Jesteś przytomny — wstałeś nawet. To całe szczęście. zasiada, nie czekając na zaproszenie. Robespierre podejmuje pilnik na nowo Czy dostałeś zeznanie Haindla31?
A jakże. Dopiero co.
Widzisz, że miałem rację? — Gdybyś mi był dał wolną rękę tydzień temu, mielibyśmy dziś spokój. A Bóg wie, co z tego teraz będzie.
Nic się nie stało ani nie stanie. To tylko hebertyści.
Tylko!...
Tylko. Puste pałki są nieszkodliwe, nawet gdy chcą wysadzać Paryż w powietrze. Rozwiążemy Armię Rewolucyjną, a Vincenta osadzimy w więzieniu. Voilà tout32.
Maxime — wstrzymywałem się dotąd od indagacji — ale zaczynasz mnie niepokoić. Skąd ta podejrzana skłonność do pół- i ćwierćśrodków — u ciebie?!
Moja niechęć do przelewu krwi, chciałeś powiedzieć? — Synu, bo stoimy na samej granicy terroru. Jesteśmy zmuszeni tępić fałszerzy, skupywaczy, zdrajców. A jeśli się tego straszliwego środka nie opanuje — nie zdoła pohamować jego tendencji do potęgowania się — to każdy nowy krok jest krokiem ku katastrofie.
Lecz skoro nie ma innego środka wewnętrznej obrony?
Gdy nie ma — to trudno. Ale uczniak Vincent, raz, nie jest niebezpieczny — po wtóre, jest, lub był, działaczem rewolucyjnym. To znaczy, że dla pewnego procentu ludności — jest wodzem. A piętnować i tracić wodzów, przyjacielu — to niszczyć rewolucję w samym rdzeniu jej życia: w duszach ludzkich. Bo wtedy ludzie tracą wiarę.
Radzę ci pomedytować nad tymi dwoma słowami.
Gdyby szło o Collota, powiedzmy... ale Vincent! Za nim idzie kilkudziesięciu zatraceńców w najgorszym razie.
Wystarczy, gdy zwątpienie zgasi kilkadziesiąt dusz. Bo zwątpienie szerzy się jak dżuma. Wiara — przebudzenie się ludzkiej duszy w zwierzęciu roboczym — to słaby płomyk. Jeśli jej nie będziemy strzec jak Ciała Pańskiego — możemy dożyć dnia, gdy zniechęcona Francja jednogłośnie zażąda powrotu do chlebodajnej niewoli. A co wtedy, Saint-Just? odkłada pilnik i wpatruje się w przyjaciela z skośnym, asymetrycznym uśmiechem Wyobrażasz sobie naród francuski zmuszony być wolnym pod presją armat rewolucyjnego rządu?...
To dedukcje bez miary, uwieszone na włosku. Dla przyszłego stulecia — nie można poświęcać jutra.
Komunały są czasem... oślepiające. Eléonore wchodzi, przynosząc śniadanie. Witają się przyjaźnie z Saint-Justem. Robespierre wstaje i pomaga jej nakryć Dziękuję ci serdecznie... co, prawdziwy chleb?! Ulubienico bogów, bądź błogosławiona! Antoine, cukru oczywiście nie ma — czy mam cię gościć tą smołą?
Będę ci wdzięczny. Nie spałem; jestem zmęczony i zły.
Wszystko jedno, Saint-Just. W tym wypadku — dobro Republiki nie wymaga ofiar ludzkich. Nie traćmy proporcji z oczu.
Pozwól zatem, że uzupełnię informacje Haindla dwoma drobnymi faktami:
Po pierwsze: chodzą wiarygodne pogłoski, że Desmoulins33 napisał nowy numer — to by był siódmy — w którym otwarcie wzywa ogół do buntu przeciw Komitetom; po drugie: od trzech dni Paryż szepce o bliskim przewrocie i o dyktaturze Wielkiego Sędziego jako o rzeczy... prawdopodobnej.
A pamiętasz, prawda, że pierwotny Wielki Sędzia — którym miał być Pache — został uroczyście wyśmiany przez całe miasto.
Sapienti sat34.
Tym razem kto?...
Nikt nie wymawia nazwiska. Czyli że...
Przeklęta banda!! wraca z wolna Tak. To samo mówił mi fryzjer — wykrztusił nawet nazwisko, zatrzymuje się Nie uwierzyłem... półgłosem, w którym tętni krzyk Czy ten cham oszalał?! Ratować własną skórę za cenę katastrofy państwowej... pada na krzesło. Szeptem Wielki Boże!...
Pij, bo wystygnie.
Skoro hebertyści są na żołdzie Dantona — to rzeczywiście nie ma rady. Trzeba będzie poświęcić czterech wodzów, żeby go rozbroić. Zabiera się do śniadania z determinacją, bo bez apetytu.
Maxime — mówię do dawnego, nieugiętego Robespierre’a: oszczędzimy społeczeństwu wiele, jeśli poślemy Dantona razem z Vincentem. Od razu.
Danton jest nietykalny, Saint-Just.
Człowiek, co sprowadził na Paryż te trzy tygodnie głodu — musi zginąć na szafocie już za to jedno, jeśli sprawiedliwość rewolucyjna istnieje.
Sprawiedliwość rewolucyjna!!...