Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Krzysztof Środa napisał kiedyś: „Od pewnego czasu dochodzę do wniosku, że ornitologia – wraz z entomologią – są naukami, które powinno się wykładać w akademiach teologicznych i seminariach duchownych. Po pewnym wahaniu do tych dwóch nauk dodałbym trzecią – ichtiologię”. Teraz sam postanowił poświęcić tej ostatniej odrębną książkę i oddaje w ręce czytelnika swoisty przewodnik, osobistą encyklopedię – na pół eseistyczną, na pół prozatorską opowieść o rybach, ich pięknie, naturze i łowieniu. Jest tu także literatura, jest i o literaturze, nie tylko naukowej. Pojawia się Ota Pavel, niedoceniany Putrament, są japońskie haiku i uwagi księdza Kluka. Gwar bazarów w Maroku, Kambodży i Wietnamie przeplata się z ciszą, w której wędkarz czeka na swoją zdobycz. Ale przede wszystkim jest tu tajemnica żywiołu dla nas ludzi niedostępnego, niemego i ukrytego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 152
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Fotografie na okładce i wewnątrz tomu © by Krzysztof Środa
Copyright © by Krzysztof Środa, 2019
Redakcja Magdalena Budzińska
Korekta d2d.pl
Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Skład Alicja Listwan / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN978-83-8049-881-5
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Wołowiec 2019
Wydanie I
Na razie wiem tylko tyle, że muszę zacząć od szronu. Od tego, że kiedy szliśmy z Wojtkiem nad kanał, zmarznięta nocą trawa była jasna, mimo że niebo dopiero robiło się szare. To mógł być koniec września, ale raczej październik.
Wstawaliśmy tak wcześnie, żeby o wschodzie słońca być już na jeziorze. A trzeba było jeszcze ściągnąć łódkę na wodę, załadować do niej torby, wędki i inne rzeczy, a potem powiosłować kanałem pod prąd, o tej porze przyjemnie ospały, żeby dwieście metrów dalej wymknąć się wąską furtką nigdy niezamykanej śluzy na otwartą przestrzeń. Stamtąd widać już było wyspę. Chodziło o to, żeby dopłynąć do niej, zanim słońce zacznie wychylać się znad lasu.
Kotwiczyliśmy łódkę na skraju pasa grążeli – tych kwitnących na żółto roślin, które osoby nieznające się na rzeczy nazywają liliami wodnymi – i wtedy mogliśmy już, mrużąc oczy, zarzucać te cudaczne spinningowe przynęty na głęboką wodę, na wschód, tam gdzie złote światło świtu odbijało się od jej powierzchni. Łapaliśmy szczupaki.
Musiałem zacząć od szronu. Szron jest ważny, tak samo jak szary świt, ponieważ dziś trudno mi wyobrazić sobie powód, dla którego byłbym gotów wstawać tak wcześnie. Ryb nie łapię już od dawna.
To nie jest kwestia wieku. Kiedy poznaliśmy pana Górkę, był starszy niż ja teraz. Sporo starszy. A mimo to wstawał wcześnie, może nie zawsze tak jak my, ale wcześnie. I łowił ryby. W każdym razie próbował. Jego domek stał nad kanałem, niedaleko miejsca, gdzie zostawialiśmy łódkę na noc. Zdarzało się, że kiedy ściągaliśmy ją na wodę, był już na nogach. Sam jednak rzadko wypływał na jezioro. Nie miał łódki. Miał tylko kajak. I bardzo dziwną wędkę.
Trudno będzie to wytłumaczyć osobom nieznającym się na rzeczy. Były już późne lata osiemdziesiąte, druga połowa raczej niż pierwsza. W tym czasie nawet niezamożny wędkarz mógł sobie pozwolić na spinningowy kij z włókna szklanego i kołowrotek ze stałą szpulą. To naprawdę kosztowało niewiele. Ale nie pan Górka. Pan Górka zrobił sobie krótki, lecz solidny spinning, obcinając starą bambusową wędkę, na której zamontował archaiczny kołowrotek ze szpulą obrotową. Może dosztukował do bambusa szczytówkę z włókna, nie pamiętam. Jeśli tak, niewiele to zmieniało. Z takiego sprzętu trudno wyrzucić błystkę na większą odległość.
No więc miał tylko kajak i dziwną wędkę. A poza tym chyba już nie starczało mu sił. Po prostu. Coraz rzadziej łowił ryby. Coraz rzadziej je widywał. Brakowało mu tego. Dlatego starał się być na brzegu, kiedy wracaliśmy z jeziora. Już z daleka pytał, jak nam poszło. Podnosiliśmy wtedy szczupaki, żeby mu je pokazać – dwa lub trzy, tyle zwykle udawało się nam złapać – a pan Górka uśmiechał się radośnie i schodził po stromym brzegu kanału, żeby przytrzymać łódkę, kiedy będziemy z niej wysiadać.
Któregoś dnia, znaliśmy się już wtedy lepiej, zaproponował, że oskrobie i wypatroszy naszego szczupaka. Mieliśmy tylko jednego, był jednak całkiem spory. Nie wiedzieliśmy, co powiedzieć. To było krępujące. Różnica między łowieniem ryb a ich skrobaniem jest mniej więcej taka jak między przygotowaniem obiadu a pozmywaniem naczyń. Takie rzeczy robi się samemu. Ale pan Górka nalegał.
– Nie, nie trzeba. Co se pan będzie ręce brudził – powiedział któryś z nas.
– Panowie, to żaden problem. Szach, szach i po wszystkim.
Tak właśnie powiedział: „Szach, szach”. Był dziwnie ożywiony. Widzieliśmy, że nie może oderwać oczu od leżącego w trawie martwego szczupaka. Wreszcie zrozumieliśmy. Pan Górka nie proponował nam, że go oskrobie. Pan Górka prosił, żebyśmy pozwolili mu to zrobić. Nie mogliśmy odmówić.
Ryby najlepiej sprawia się nad wodą, tak żeby można było spłukiwać co jakiś czas oddzieloną od skóry łuskę, a potem, kiedy już wyjmie się wnętrzności, umyć ciało od środka. U szczupaków pod kręgosłupem zawsze zostaje ciemne pasmo czegoś, co wygląda jak zakrzepła krew, choć pewnie jest jakąś inną odmianą organicznej materii. Staliśmy nad kanałem, czyli tuż obok wody, było jednak późne popołudnie, pół godziny przed zmierzchem. O tej porze obsługa starej elektrowni wodnej położonej jakiś kilometr dalej w dół rzeki otwierała zaporę, żeby spuścić nadmiar wody z jeziora, i kanał zamieniał się w rwący potok. To było ryzykowne – w tak szybkim nurcie pokryta śluzem ryba, mimo że już nieżywa, mogła wyślizgnąć się z dłoni.
Pan Górka był na to przygotowany. Wyjął z kieszeni nóż i metrowy mniej więcej sznurek, do którego końca przywiązana była wędkarska agrafka. Wędkarska agrafka – przez niektórych wędkarzy zwana, żeby brzmiało to jeszcze okropniej, agrawą – to długi na sześć, może osiem centymetrów druciany pałąk w kształcie wykoślawionej litery „U”. Tam, gdzie jest góra litery, znajduje się blaszane zapięcie. Pan Górka przebił drutem szczękę szczupaka, zamknął agrafkę i zszedł na brzeg kanału. Drugi koniec sznurka zawiązał wokół własnej nogi na wysokości kostki. Kucnął i zabrał się do pracy. Znał się na tym.
Szach, szach. Faktycznie szło mu szybko. Mimo że cały czas coś gadał. Kiedy ryba była już wypatroszona i czysta, obciął jej głowę. Było po wszystkim. Ale on nie przestawał mówić. Własna opowieść wciągnęła go tak bardzo, że zapomniał o przywiązanym do nogi sznurku. Ruszył pod górę z rybą w jednej ręce i nożem w drugiej. Za nim podskakiwała w trawie ciągnięta na agrafce głowa szczupaka.
W wydanej w latach trzydziestych ubiegłego wieku encyklopedii Ultima Thule przeczytać można, co następuje: „Szczupaki dochodzą do 2 m długości i wagi 35 kg, takie jednak olbrzymy są niezmiernie rzadkie; przy dzisiejszym ubóstwie naszych wód już osobniki przekraczające 1 m uważane są za osobliwość”. Cóż mamy powiedzieć dzisiaj, gdy nasze wody są nieporównanie uboższe? Owszem, wciąż zdarzają się sztuki metrowe i większe, ale coraz częściej mianem okazu zaczyna się określać szczupaki pięciokilowe, czyli według standardów przedwojennych przeciętne. Wciąż jednak są to ryby dość pospolite. Pomijając wody typowo górskie, spotkać je można we wszystkich jeziorach i rzekach – nawet niewielkich – i to nie tylko w Europie, ale na całej prawie półkuli północnej.
Naturę szczupaka zdradza jego sylwetka. Długie, wąskie ciało i potężna płetwa ogonowa każą przypuszczać, że w jego życiu jedną z najważniejszych umiejętności jest wykonanie nagłego ruchu do przodu. I tak jest faktycznie. Ryba ta nie odbywa długich wędrówek, nie ugania się za drobnicą po otwartej toni, lecz zaczajona przy dnie lub w gąszczu podwodnej roślinności, czatuje na zdobycz. Niewiarygodna szybkość, z jaką potrafi przemieścić swoje ciało na odległość metra do dwóch, sprawia, że ofiara rzadko uchodzi z życiem. Jeśli tak się jednak zdarzy, drapieżnik nie ponawia ataku ani nie próbuje jej ścigać, lecz wraca na stanowisko, by tam czekać na następną okazję. A w przypadku szczupaka – można powiedzieć – każda okazja jest dobra.
Jak pisał Alfred Brehm, „w jego żołądku oprócz ryb znajdowano żaby, młode kaczki, gęsi, karczowniki ziemnowodne, ale nigdy ropuchy, których jad jednak musi być dla niego co najmniej nieprzyjemny”. Ksiądz Jan Krzysztof Kluk, pierwszy, zdaje się, poważny polski przyrodnik, powołując się na niejakiego Rzączyńskiego, twierdzi, że widziano szczupaka, który pożarł pijącego wodę lisa. Kanibalizm, niebędący u tej ryby wyjątkiem, lecz regułą, sprawia, że w niewielkich stawach lub gliniankach, w których pojawiły się szczupaki, po jakimś czasie zostaje jeden lub kilka osobników – na tyle zbliżonych do siebie wielkością, że nie są w stanie połknąć jeden drugiego. Ale również w takiej sytuacji żarłoczność może zwyciężyć nad rozsądkiem, znajduje się bowiem martwe szczupaki, które udławiły się, próbując pożreć swojego rówieśnika.
W płytkich rzekach i jeziorach o czystej wodzie udaje się niekiedy – z mostu lub wysokiego brzegu – zaobserwować młode osobniki, choć z racji ich maskującego ubarwienia nie jest to łatwe. Duże sztuki przebywają z reguły głębiej. Zdarza się jednak, że w pogoni za zdobyczą wyskakują nad powierzchnię. Opadający na wodę szczupak średniej wielkości wywołuje dźwięk przypominający głośne klaśnięcie, ale chlupot powodowany przez osobniki rekordowych rozmiarów wędkarze, skłonni jak wiadomo do koloryzowania, porównują do odgłosu wrzucanego do wody worka cementu.
Inną okazją do przyjrzenia się tej rybie jest okres tarła. Wczesną wiosną, niedługo po spłynięciu śniegów, szczupaki wylegają na rozlewiska rzek i jezior. Całkowicie zaprzątnięte czynnościami związanymi z przedłużeniem gatunku, zapominają o ostrożności i dają się podglądać intruzom. Niestety z okoliczności tych częściej od miłośników przyrody korzystają kłusownicy, którzy brodzą po zalanych łąkach i olszynach uzbrojeni w ościenie, widły i inne niebezpieczne narzędzia, przynosząc wstyd naszemu z kolei gatunkowi.
Wybredny ksiądz Kluk wyraża się o mięsie szczupaka zaskakująco pochlebnie. Nie tylko nazywa je smacznym i zdrowszym od mięsa innych ryb, ale różnym częściom szczupaczego ciała przypisuje właściwości lecznicze. I tak na przykład twierdzi, że „żołć z żywego szczupaka wyięta i zażyta uspokaja febrę”. Zaleca również, by jego tłuszczem smarować stopy „dzieciom kaszlącym i spać nie mogącym”. Cokolwiek myślelibyśmy o racjonalności tych zaleceń, przyznać jednak trzeba, że nasz przyrodnik zachowuje, przynajmniej niekiedy, właściwy uczonemu krytycyzm, na zakończenie akapitu poświęconego medycznym pożytkom ze szczupaka stwierdza bowiem: „O mniemaniu lekkomyślnym ludzi, iakoby kostki w głowie Szczupakowey wyrażały narzędzia Męki Chrystusowey, namieniać mi się niechce”.
Ryby nie obchodzą właściwie nikogo poza wędkarzami. Rybaków, restauratorów i kucharzy można pominąć – ich relacje z tymi pozbawionymi głosu istotami nie są bezinteresowne. Jak jest z ichtiologami, nie wiem. Ryby to ich praca. Mogę tylko przypuszczać, że niektórzy ją lubią i, jak to uczeni, miewają do przedmiotu swoich badań stosunek z gruntu niepraktyczny.
Przepraszam, zapomniałem o akwarystach. Ich ryby na pewno obchodzą. Zapomniałem, ponieważ nigdy nie miałem akwarium. Byłem natomiast wędkarzem. Dwa razy. Najpierw jako chłopiec, potem jako dorosły mężczyzna.
A może miałem akwarium? Faktycznie, jakieś akwarium pamiętam z dzieciństwa. Ale to mogło być akwarium kolegi. Roberta. On na pewno je miał. Był jeszcze drugi kolega – Witek. Miał cztery akwaria. Może więcej. Prawie pół ściany akwariów. A to moje? Może było, a może go nie było. Więc nie wiem. Jeśli było, to krótko. A jeśli było krótko, to dlatego, że szybko mnie znudziło. Dopiero później zrozumiałem, dlaczego tak się stało – jeśli się stało. Zrozumiałem dopiero wtedy, gdy zostałem wędkarzem po raz drugi. Za pierwszym razem byłem jeszcze za mały. Otóż znudziło mnie, ponieważ w akwarium ryby są doskonale widoczne.
Ryby doskonale widoczne mają zaledwie połowę uroku ryb niewidocznych lub ledwie widocznych – tych, które pojawiają się jak duchy pod powierzchnią wody i chwilę później znikają. Nie ma w nich żadnej tajemnicy. Bycie widocznymi jest sprzeczne z ich naturą. Może nie tyle z ich własną, ile z naturą relacji, która je z nami łączy. A jeszcze dokładniej – z naturą relacji, która je od nas oddziela.
Właściwie tylko wędkarz ma szansę to pojąć. Co nie znaczy, że każdy wędkarz z tej szansy korzysta. Korzystają prawdopodobnie nieliczni. Pozostali, ci, którzy nic nie rozumieją z owej akwatycznej zagadki, stają się jej nieświadomymi ofiarami. Zostają w nią wciągnięci. Tak się mówi, kiedy ktoś utonie: „Wciągnęła go woda”. Wędkarze też czasem toną, jak wszyscy, choć może nieco częściej niż inni. Ich jednak woda wciąga. Nie ich ciała. Ich dusze.
Woda jest przejrzysta, ale nawet jej gładkie lustro zwykle więcej skrywa, niż pokazuje. Łatwiej zobaczyć w nim odbicie nieba i przelatujących ptaków, niż podejrzeć życie toczące się po jego drugiej stronie.
Nie każdy myśliwy wie, do czego strzela. Są tacy, którzy o zmierzchu lub nocą, przy księżycu, zabijają własnych kolegów lub wałęsających się po polach wieśniaków. Generalnie jednak można przyjąć, że łowiectwo polega na strzelaniu do zwierząt, które się widzi. Z łowieniem ryb jest inaczej.
Gdybym wiedział, że będę kiedyś pisał książkę o rybach, nie trwoniłbym najbardziej frapujących – dla mnie przynajmniej – przemyśleń na ich temat, rozsiewając je po innych książkach, tych wcześniejszych. Tam mogło ich pewnie nie być, tu będzie ich brakowało.
Szkoda – chciałem napisać i pogodzić się z tym. Pomyślałem jednak, że w dzisiejszych czasach, już nawet nie nowoczesnych, ale jak mówią nowocześni filozofowie, „ponowoczesnych”, uchodzą rzeczy, których dawniej robić nie wypadało. Ta radosna swoboda dotyczy w pierwszym rzędzie wszystkiego, co wiąże się z tekstem – z jego pisaniem, interpretowaniem, komplikowaniem. Dlaczego więc miałbym się krępować i nie zacytować samego siebie?
Otóż od pewnego czasu dochodzę do wniosku, że ornitologia – wraz z entomologią – są naukami, które powinno się wykładać w akademiach teologicznych i seminariach duchownych. Po pewnym wahaniu do tych dwóch nauk dodałbym trzecią – ichtiologię.
W kontekście spraw ludzkich nie ma żadnego znaczenia, czy przelatująca żołna ma pierś błękitną, czy zieloną. […] Tak jak nie ma żadnej potrzeby, by ustalać, tym bardziej że to niełatwe, czy maleńki niebieski motyl siedzący na źdźble trawy to pospolity modraszek ikar, czy rzadko spotykany modraszek lazurek.
A jednak są ludzie, którzy do tego rodzaju rozróżnień przywiązują wielką wagę, a widok dodatkowej kropki na błękitnym skrzydełku motyla potrafi ucieszyć ich niemal tak samo, jak innych cieszy znaleziony w nadmorskim piasku złoty pierścionek. Więcej – żeby mieć do czynienia tych rozróżnień odpowiednio wiele okazji, ludzie ci wyprawiają się w męczące niejednokrotnie podróże, studiują przyrodnicze książki oraz atlasy i prowadzą – wkładając w to wiele cierpliwości i determinacji – systematyczne obserwacje, w których pomagają sobie lupami, lunetami i aparatami fotograficznymi o nieproporcjonalnie długich obiektywach.
Podziwiałem ich zawsze. Ale jednocześnie – samemu nie będąc całkowicie wolnym od podobnych, choć nieporównywalnie słabszych namiętności – zadawałem sobie pytanie, co nimi kieruje. I nie potrafiłem na nie odpowiedzieć. Dziś zaczynam podejrzewać, że ta z gruntu niepraktyczna fascynacja różnorodnością barw i kształtów jest zakamuflowaną formą religijności. Nie tylko dlatego, że można ją uznać za wyraz pokornego podziwu dla samej formy istnienia świata. Również z tego powodu, że towarzyszy jej – tak to sobie wyobrażam – przeczucie ukrytej za tą zmysłową formą tajemnicy.
Motyle, chrząszcze i ptaki – te ostatnie nie zawsze, ale najczęściej – są stworzeniami niewielkimi, więc ich trudna do wytłumaczenia różnorodność prowokuje do uznania ich za litery alfabetu, w którym ktoś próbuje przekazać nam jakieś przesłanie. A ponieważ alfabet ten liczy dużo więcej niż trzydzieści sześć liter, z góry wiadomo, że nie uda nam się go odczytać. Żadnego kamienia z Rosetty przecież nie będzie.
Jeśli chodzi o ryby, sprawa jest jeszcze bardziej zagadkowa. O rybach można powiedzieć wszystko to, co powiedziałem o motylach i ptakach – a także to, że żywioł, w którym żyją, choć inny, jest dla nas, ludzi, równie niedostępny. Ale powiedzieć trzeba również, że o ile sposób istnienia owadów i ptaków polega na radosnym manifestowaniu swojej obecności, o tyle z rybami […] jest odwrotnie. Widujemy je rzadko, na ogół tylko przez chwilę i prawie nigdy wyraźnie. Chyba że jakimś sposobem uda nam się wydobyć je z wody. Dlatego stojąc na brzegu jeziora czy rzeki […] możemy się tylko domyślać, że tam są. Jeśli ktoś zna się na rzeczy, może pewnie wyobrazić sobie, jak wygląda toczące się pod przysłowiowym lustrem wody nieme życie, dajmy na to, płoci, okoni, szczupaków i węgorzy. Ale nigdy nie będzie miał pewności. Litery tego alfabetu, nie dość że niezrozumiałe, są na dodatek ukryte.
Pisałem już – mało który wędkarz zastanawia się nad naturą namiętności każącej mu budzić się przed brzaskiem w chłodne październikowe noce. Ci, którzy próbują, używają pewnie innych terminów i dochodzą do innych wniosków. Moja teoria nie jest więc obowiązująca. Lubię ją jednak, ponieważ wyjaśnia, dlaczego woda wciąga nie tylko ciała, lecz także dusze.
Stojący nad wodą wędkarz kieruje myśli i wszystkie moce wyobraźni tam, w głąb, pod zwodnicze odbicie nieba, które bywa wprawdzie piękne, ale w słoneczny dzień nie ma w nim, poza Bogiem może, żadnej tajemnicy. Jeśli chodzi o Boga, nie wiadomo w ogóle, czy on istnieje. Tak, to też jest jakaś zagadka, można jednak zrozumieć, że nie każdy czuje się na siłach, by szukać jej rozwiązania. Poza tym da się chyba żyć bez niego.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.