Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czeczenia – kraj przeorany okrutną wojną. Maroko – raj dla turystów z Europy. W książce Krzysztofa Środy te dwie odległe krainy stają się częścią jednej opowieści o naturze świata, o przenikaniu się brutalności i delikatności, strachu i odurzenia. To proza pełna historii, które chciałoby się zapomnieć zaraz po przeczytaniu, oraz opowieści całkiem innych, jak choćby ta o Janie Potockim, autorze „Rękopisu znalezionego w Saragossie” i podróżniku, który pragnął zrozumieć ludzką naturę, badając zwyczaje egzotycznych ludów i dzieje dawnych cywilizacji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 122
Krzysztof Środa
Las nie uprzedza
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Krzysztof Środa
Copyright © by Krzysztof Środa, 2016
Redakcja Magdalena Budzińska
Korekta Sandra Trela / d2d.pl, Ewa Czernatowicz / d2d.pl
Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8049-360-5
Wolałbym pisać inną książkę. Zupełnie inną. Może nawet dla dzieci. No nie, nie aż tak. Ale dla chłopców owszem. Takich, co mają już dziesięć lat, ale nie mają jeszcze czternastu. To najlepszy wiek – zaraz potem zaczynają się te historie z kobietami i wszystko, co się z tym wiąże.
A dopóki się nie zaczną, jest fajnie. Jeszcze gra się w kapsle, jeszcze ogląda się filmy rysunkowe. Jeszcze się płacze. Nie, żeby później się nie płakało, ale wtedy z innych już powodów. Więc robi się te wszystkie rzeczy – ogląda się komiksy, zbiera bezwartościowe znaczki, wydaje pieniądze na ciastka i oranżadę, przez cztery miesiące w roku ma się strupy na kolanach – a już zaczyna się podejrzewać, że nie na tym to wszystko polega.
Czyta się jeszcze książki o Indianach, ale również te inne – o wnętrzu atomu, odległych galaktykach, nieszczęśliwych artystach i zagadkowym życiu zwierząt. Aż w końcu zdarza się taki dzień, że dostrzega się piękno w dowodzie na twierdzenie Pitagorasa albo w wierszu z kanonu szkolnych lektur. Chociaż nie przychodzi jeszcze do głowy, żeby nazwać to w ten sposób. I wydaje się, że wszystko wciąż jest możliwe.
Tak, dla takich chłopców z pewnością warto napisać książkę. Ich codzienne zajęcia i zabawy wyglądają dziś chyba inaczej, ale w sprawach najważniejszych nie mogło zmienić się wiele. Więc warto. Kiedyś próbowałem. To znaczy nie pisać, ale na początek wymyślić. Wymyślić intrygującą, a do tego zabawną historię, w której jakimś przewrotnym sposobem zaszyfruję potwierdzenie owych mglistych intuicji – że nie na tym to wszystko polega. Że trzeba się bardzo postarać, bo jest w tym jakaś zagadka.
Wymyśliłem niewiele. Właściwie tylko tyle, że opowieść powinna zacząć się pod koniec wakacji. Najlepiej któregoś z ostatnich dni sierpnia, kiedy jeszcze jest pięknie i upalnie, ale wieczory robią się chłodniejsze i wiadomo już, że zaraz rozpocznie się ten inny czas. Czas całkowicie zaprojektowany przez dorosłych. Przyszło mi to do głowy ot tak, samo z siebie, ale zaraz dostrzegłem w tym zamyśle symboliczny sens. Zarys, jak to nazywają religioznawcy, rytuału przejścia.
Potrzebowałem jeszcze tylko jakiegoś drobnego, lecz znaczącego elementu, zdarzenia, które chłopiec – mój bohater – przeniesie w pamięci z tego pierwszego do drugiego świata. Które później okaże się znakiem naprowadzającym na rozwiązanie.
I niestety od razu je znalazłem – we własnej z kolei pamięci. Przypomniały mi się wakacje, które spędzałem razem z kuzynem u dziadków w małym domu z ogródkiem na dalekim przedmieściu. To nie było żadne letnisko. Ale my, mając lat dziewięć czy dziesięć, potrafiliśmy znaleźć tam sobie mnóstwo zajęć. Mieliśmy hamak rozpięty między dwiema jabłonkami, studnię, z której czerpało się wodę, kręcąc skrzypiącą korbą, grządkę z pomidorami, orzechy dojrzewające na drzewie przed kuchennym oknem i zagrodzony siatką kąt ogrodu, gdzie babcia trzymała kury. No i, z tyłu domu, warsztat stolarski dziadka, pełen narzędzi, listewek, śrub i innych fascynujących przedmiotów.
Mieliśmy więc wiele rozrywek. Nie wszystkie pamiętam. Z pewnością jednak zajmowaliśmy się chwytaniem owadów – koników polnych, motyli, chrząszczy. Niektóre więziliśmy w słoikach, inne wrzucaliśmy w pajęczyny pająków krzyżaków, a jeszcze inne zatruwaliśmy zmywaczem do paznokci lub inną domową trucizną i przypinaliśmy szpilkami do kartonowych tabliczek.
Tego dnia udało nam się jakimś sposobem uwięzić w słoiku pasikonika – z tych dużych, zielonych, które dorastają do pięciu centymetrów lub więcej, a letnimi popołudniami ukryte wśród liści zawzięcie muzykują.
Napisałem „jakimś sposobem”, bo chociaż widywaliśmy je z bliska już wcześniej, nie mieliśmy śmiałości ich dotknąć. Baliśmy się ich potężnych żuwaczek, a jeszcze bardziej – wyrastających z tyłu odwłoków długich kolców w kształcie szabli. Niepotrzebnie. Wiele lat później dowiedziałem się, że te groźnie wyglądające kolce nie są ani żądłem, ani żadnym innym orężem. Entomologowie nazywają je pokładełkami, ponieważ służą samicom do składania w ziemi jaj, z których później wyklują się nowe pasikoniki.
Nie pamiętam więc, jak tego dokonaliśmy, ale się udało. Zielony owad znalazł się w słoiku i teraz trzeba było zdecydować, co z nim zrobić. No i zdecydowaliśmy. Że trzeba go zabić.
Zabić nie tak, bez żadnej potrzeby, z czystego okrucieństwa czy bezmyślności. Chodziło chyba o to, żeby go potem zasuszyć i uczynić elementem naszej entomologicznej kolekcji. Żeby po prostu go mieć. Wtedy jeszcze nie znaliśmy pewnie słowa „trofeum”.
Był naprawdę duży. Wyglądało na to, że zmywacz do paznokci tym razem nie wystarczy. A nawet gdyby miał wystarczyć, nie mieliśmy odwagi, by wziąć pasikonika w palce i unieruchomić, tak by móc precyzyjnie umieścić kroplę trucizny na jego głowie. Rozwiązanie jednak się znalazło.
Napisałem „znalazło”, bo na szczęście nie pamiętam, kto je znalazł. Dziadek, który toczył nieustającą wojnę ze szkodnikami nawiedzającymi ogródek, trzymał w komórce przyrząd wyglądający jak gruba pompka rowerowa zakończona krótkim poprzecznym walcem. Rozpylacz azotoksu. Nie wolno nam było go dotykać, ale wiedzieliśmy świetnie, jak się go używa.
Więc ktoś z nas wpadł na ten pomysł. Ktoś poszedł po rozpylacz. Ktoś zdjął ze słoika pokrywkę, a ktoś inny poruszył tłokiem urządzenia, żeby wstrzyknąć do środka zabójczą substancję. Ktoś nałożył pokrywkę z powrotem i mocno zakręcił. A potem razem patrzyliśmy na to, co działo się w środku.
Pasikonik nie umarł, tak jak na to liczyliśmy, od razu, jak rażony gromem. Wcale nie umarł. Można powiedzieć, że wręcz przeciwnie. Do tej pory, zamknięty w niezrozumiałej dla niego twardej przezroczystości, pozostawał nieruchomy, czasem tylko poruszał skrzydełkiem lub którąś z sześciu kończyn. Teraz uruchomił je wszystkie naraz i wykręcając je dziwacznie, zamienił się w drgający, pokraczny ideogram nieistniejącego pisma. Ta problematyczna figura przyszła mi do głowy dopiero teraz, kiedy o tym piszę. Wtedy rzecz jasna nie widziałem w środku słoika żadnego ideogramu. Widziałem tylko jego nazbyt oczywiste znaczenie. Pasikonik cierpiał. Nie wiemy, jak cierpią pasikoniki. Ale wyglądało na to, że cierpi strasznie.
Co działo się później? Jak skończyło się jego życie? Tego jednego nie pamiętam. Pamiętam jednak dziwnie wyraźnie to, co działo się w mojej głowie w jego ostatnich minutach – okropny żal i jeszcze gorszą bezradność. Było jasne, że już nic nie można zrobić. Że każde wyjście jest złe. A wyjścia były trzy.
Można było nie robić nic. Poczekać, aż pasikonik umrze w słoiku. Tyle że w tym wariancie trzeba byłoby na to patrzeć. Bo przecież nie potrafilibyśmy się powstrzymać. Można też było go wypuścić. Byliśmy jednak – mimo okropnego żalu – na tyle przytomni, by wiedzieć, że nie uratujemy w ten sposób naszego zielonego kolegi. Że to tylko przedłuży jego agonię. No i można było – wyjście trzecie i chyba najlepsze – odkręcić pokrywkę, wyrzucić pasikonika i od razu go rozdeptać. Żeby już nie cierpiał.
Ale rozdeptać pięciocentymetrowego pasikonika to nie to samo, co rozdeptać skorka, prusaka czy osę. Jego ciało jest zbyt duże, by nie poczuć go pod butem, by nie usłyszeć chrzęstu jego chitynowych elementów, no i – na sam koniec, kiedy już podniesie się nogę – by nie zobaczyć na ziemi rozmazanej plamy wnętrzności.
Jak mówię, nie pamiętam, co zrobiliśmy.
Taka właśnie historia przyszła mi do głowy, kiedy zastanawiałem się, jak należałoby rozpocząć książkę dla dorastających chłopców. Książce brakuje wprawdzie wciąż zakończenia, ale i bez niego widać, że pomysł był problematyczny. To wyjaśnia częściowo, dlaczego zarzuciłem ten projekt.
Ten facet, tam, pod ścianą, przy wyjściu z dworca. Jest dziesiąta wieczorem, może później, a on sobie tak siedzi – i od razu widać, że nie czeka na żaden pociąg. Że tu chodzi o jakąś inną jednostkę czasu. Właściwie nie siedzi. Tylko kuca.
Kuca nie tak, jak się to zwykle robi, tylko raczej tak, jak robią to australijscy Aborygeni i te inne ludy, które chodzą tak dużo, że przysiadać gdzieś na dłużej nie ma sensu. Stopy ma lekko rozstawione i zwrócone na zewnątrz, jego pośladki są nisko, tuż nad ziemią, a ręce, tuż za łokciami oparte na kolanach, zwisają luźno wraz z otwartymi dłońmi. Zwisają słusznie, bo nie ma dla nich żadnego zajęcia.
Z oczami już tak nie jest. Jego oczy poruszają się, nie nerwowo wprawdzie, ale wystarczająco czujnie, by widzieć wszystko, co dzieje się dookoła, oczywiście z wyjątkiem tego, co dzieje się z tyłu głowy. A skoro widzą wszystko, widzą również, że zatrzymuję na nim wzrok dłużej niż inni. Zatrzymuję na chwilę – a mimo to za długo.
Odchodzę jakieś dziesięć metrów i zapalam papierosa. On musi być z Kaukazu – myślę sobie. A ponieważ nie ma sensu iść dalej, zawracam. Kiedy gaszę papierosa i wrzucam go do kosza na śmieci, on wstaje i podchodzi. Z tym swoim uśmiechem, którego odcieni i gradacji nauczę się dopiero później.
Prosi o papierosa. Daję mu jednego. Ma zapalniczkę, więc dalej radzi sobie sam, a kiedy zaciąga się pierwszy raz, uśmiecha się nieco szczęśliwiej i mówi, po polsku, lecz z wyraźnym akcentem:
– Jak się pali, nie czuje się głodu.
– Skąd przyjechałeś? – pytam.
– Z Niemiec.
Domyślam się, że to prawda i nieprawda zarazem.
– Ale nie jesteś Niemcem.
– Nie – przyznaje. – Jestem Czeczenem.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected],[email protected]
[email protected],[email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa,
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected],[email protected]
[email protected],[email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
[email protected],[email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52
Wołowiec 2016
Wydanie I