Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Akcja toczy się w okresie rozbicia dzielnicowego Polski, a dokładnie w latach 1177-1194. Trwa rywalizacja pomiędzy dwoma synami Krzywoustego - starszym księciem Mieszkiem oraz Kazimierzem. Mieszko rządzi Wielkopolską oraz Ziemią Krakowską (dzielnicą senioralną) w sposób twardy i bezwzględny. Możni krakowscy buntują się przeciw niemu, chcąc go obalić i wprowadzić na tron Kazimierza. Wkrótce Kazimierz zostaje panem Krakowa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 953
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Józef Ignacy Kraszewski„Stach z Konar”
Copyright © by Józef Ignacy Kraszewski, 1879
Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018
Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania
lub edytowania tego dokumentu, pliku
lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.
Tekst jest własnością publiczną (public domain)
ZACHOWANO PISOWNIĘ
I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.
Skład: Adam Brychcy
Projekt okładki: Adam Brychcy
Wydawnictwo: Gebethner i Wolff
Kraków, 1879
ISBN: 978-83-8119-443-3
Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.
ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin
tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706
http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]
Non enim adolescentularum inter musas collascivere choris, sed sacri senatus assistere tenemur suggestui; non umbratiles palustrium harundines, sed aureas patriae columnas, non pupas fictiles, sed veras patrum effigies de sinu oblivionis, de ebore antiquissimo iubemur excidere: immo divinae lampades lucis in arce Regia iubemur appendere et bellicis inter haec insudere tumultibus.
Mag. Vincentij Episcop. Cracov.
Chron Polonor. Prologus.
Panu Gustawowi
Baronowi Manteufflowi
w dowód przyjaźni i głębokiego szacunku
przesyła
Autor.
Drezno 26 Lipca 1878 r.
Wiosna była i ranek wiosenny, majowy, taki, jakim Bóg tylko północne obdarza kraje płacąc im za długą zimę oczekiwania sennego.
Po ciepłych deszczach, słonecznemi przeplatanych uśmiechami, nabrzmiałe pączki otwierały się jakby rozmiłowane w promieniach jasnych, rozpościerały liście szeroko aby światło przeniknęło do ich głębi; z czarnych śmieci zimy wylatywały motyle ubarwione złotem i purpurą, muszki brzęczące i łuskami szmaragdowemi okryte żuczki, zrywające się do lotu skrzydłami jeszcze na wpół splątanemi snem śmierci.
Na wschodzie rumieniło się mające dopiero z pieluch chmurek różowych i mgły srebrzystéj rozpowić słońce; mrok rozkoszny ów oblewał ziemię, który już nie jest nocą, a dniem się nie stał jeszcze i czuć w nim nie zapadające zasłony ciemności, ale precz uchodzący sen ziemi.
Z ciszy głębokiéj, która panowała przed chwilą, szmerów tysiącem świat się rozśpiewywał do życia, chór ten poczęty przez muszki drobne skrzydły dzięcznemi, wzmagał się świergotem ptasząt, śpiewem ich i szumem rannéj lasów modlitwy, rósł w wielki chór uroczysty na powitanie słońca Bożego.
A tak było na świecie pięknie i miło, że chyba znużona starość mogła zaspać ranek taki. Kamienie nawet omszone zdawały się potniejąc od rosy, wracać na chwilę do straconego żywota. I woń płynęła we wtór pieśni taka jakaś niebiańska, nieokreślona, złożona z zapachów tysiąca, że się nie czuło czém była, a poiło tylko błogością jaką z sobą niosła.
Mięszały się w niéj oddechy pączków drzew, liści świeżych, kwiatów rozpękłych, zwilżonéj ziemi, parujących źródeł, unoszącéj się w powietrzu rosy i traw młodych i borów starych. Dobrze żyć było, oddychać, słuchać, czuć że się jest na tym świecie, który za chwilę ozłocić miało słońce. Król dnia jeszcze był nie wszedł na godowe gmachy, dwór jego poprzedzał pana. Biegły obłoczki zwrócone twarzą ozłoconą ku niemu, zwiastując go rozpostartemi skrzydły, sunęły się chmury rozbijając w biegu jak przelękłe majestatem pana, i mgły się rozpływały jak omdlałe z rozkoszy, w lazurach coraz silniejszéj nabierających barwy.
Na dole, na lasach, w nizinach, spał jeszcze poranek i było szaro a mroczno. W półcieniach tylko podnosiły się lasy sine, wyciągały łąki strojne wierzbami, strzelały gdzieniegdzie sterczące wysoko odwiecznych drzew wierzchołki z liści ogołocone. W górze stawało się coraz jaśniéj.
W tém z za obsłon wybiegł promień jak snop złoty, posypał światłością wierzchołki drzew, smugami jasnemi poprzerzynał łąki. Ziemia drgnęła od ognistego pocałunku.
Jakby na ten promień czekało wszystko, wnet żywiéj zadrgało, ozwało się głośniéj na ziemi co jeszcze drzemało ospałe przed chwilą.
Okolica była piękna a na pół dzika jeszcze, choć czuć w niéj już było człowieka i jego pracę. Opasywały ją lasy jak wały ciemne, lecz w głębie ich już się wdzierały polany od łąk zieleńsze ręką ludzką uprawne, tu i owdzie żółta drożyna biegła obok rzeki, przeskakiwała ją mostem z kłód grubych skleconym i sunęła wijąc się ku puszczom. Z pośrodka gęstych drzew po słupach dymów domyślać się było można osad ludzkich. Stada pasły się na wygonach, na wzgórzach gdzieniegdzie widniały dachy słomiane i chaty szare.
W pośrodku doliny małemi otoczonéj wzgórzami, jeszcze gąszczem porosłemi, u brzegu rzeczki, na pagórku nie zbyt podniosłym, ale wałami i ostrokołami obwiedzionym, widać było stary gródek, dość rozległy. Zdala z za okopów zielonych, podnosiła się tylko okrągła, przysadzista wieżyca z polnych kamieni, panująca nad okolicą. Gmachów co się z nią zrastały, za drzewy i wałami prawie widać nie było. Wyszczerbiony wierzch jéj nie miał dachu, sterczało tylko nad nią coś jak belki powiązane z sobą, nie okryte niczém.
Gródek ten zwał się Sciborzyce, a obszerne do koła włości należały do niego, i mało było żupanów w Sandomierskiéj ziemi nad Scibora ze Sciborzyc, starego już stuletniego może wojaka, co swe ostatnie walki z Krzywoustym odbywszy, złamany i posieczony przyszedł tu wieku swego dożywać, śmierci doczekiwać. Zgrzybiały rycerz nie ruszył się już z gniazda, a nie było go komu wyręczać, bo nie miał ino jedną córkę, żadnego syna, wszystko mu pomarło w pieluchach. Dziecięcia jedynego, choć je dawno czas było dać komuś, Scibor z domu nie puszczał, a do domu téż nie wpuścił ktoby mu usynowiony gospodarzył...
Kto temu był winien? czy piękna Jagna Sciborzanka, czy stary ojciec? mówiono różnie, nikt pono całéj prawdy nie wiedział, a kto ją znał, ten milczał. Ludzie obcy patrzali na tę dziewkę wielkiemi ciekawemi oczyma. — Było co bo patrzeć i wypatrzeć oczy — nikt jéj nie rozumiał.
Długo się na nią oglądając potrząsali głowami, ruszali ramiony, nie mówili już nic.
I oto tego poranku, ktoby był widział Jagnę, jak z pod strzechy się zawczasu wyrwawszy, nim słonko weszło, wybiegła na wał gródka, i stojąc na nim poglądała smutnie po okolicy, zdumiałby się pięknéj dziewce, nierozumiejąc co ją zbudziło i co ją pędziło.
Stała tak już dobrą chwilę na najwyższym cyplu wałów, wyszedłszy z pośrodka rosnących wewnątrz, u stóp jéj lip, świeżo rozpękniętych — stała patrząc w dal zadumana, piękna, posępna, nieodgadnięta.
Co ona tam widziała i na co patrzała, dla czego się zerwała tak rano? nikt z domowników nawet nie rozumiał. Ale ci byli nawykli do dziwactw pięknéj dziewczyny, któréj ojciec na wszystko pozwalał, co chciała. Ona tu sobie, jemu i wszystkim była panią. Czyniła co się jéj zamarzyło, mówiono, nie zawsze to coby młodemu przystało dziewczęciu, ale Scibor syna nie mając dozwalał jéj być taką jaką chciała. Chowało się to po śmierci matki dziko, samowolnie, pieszczono, a że w żyłach jéj jakaś bujna krew płynęła, trzepiotała się jako ptak co nie zna ino to co mu słońce, wiatr, pogoda i burza do główki napędzą.
Stała Jagna Sciborzanka na wysokim okopie sama jedna, dziwnie na ranek przystrojona, a taka piękna, jakby z gałęzi starych lip wyrosła Dziwożona. Dziewczę było wzrostu słusznego, rozkwitłe bujno, krew z mlekiem, twarz miała tylko opaloną nieco, oko czarne i śmiałe, brwi ruchome i łatwo biegające, w pośrodku których groźny marszczek czasem czoło przerzynał. Nosek mały rozdymał się różowemi jak u konia chrapkami, usta drobne dumnie ku górze były wzdęte, miały wyraz nadąsania i dobroci razem, a jak wiśnie różowe wyzywać się zdawały pocałunków. Cała była tak kształtna a tak silna, że mimo swéj piękności niewieściéj podobniejszą była z postawy i ruchu do młodzianka raczéj niż do pańskiego dziewczęcia.
Tego poranku miała na sobie białe gzło szyte wzorzysto na ramionach i piersi i przyodziewek sukienny krótki, a spódniczkę kraśną, szkarłatną złotem obramowaną, na nogach buciki ze spiczastemi nosami, pas szeroko obmotany aż pod pierś do góry podniesioną, kształtną i jak z kamienia wykutą. Ręce które z pod rękawów występowały, ogorzałe jak twarz, formy miały piękne, rozmiary drobne, a czuć w nich było jednak siłę; nóżka wystająca z pod spódniczki wyglądała niemal kopytkowato, tak była małą i garbatą. Kilka sznurów korali z bursztynów i szklannych pereł ciasno, jak pancerzem, białą jéj szyję obejmowały. Na głowie zamiast dziewiczego wianka, który dla dziewuch był w obyczaju, miała czapeczkę czerwoną, małą, zielonemi liśćmi do koła obwiedzioną.
Ślicznie jéj było w tym stroju, choć twarzyczkę miała zasępioną, a rozglądając się po okolicy, nie rozjaśniła jej uśmiechem. W oczach jakby łzą rozpłyniętą zwilżonych, smutek i niepokój znać było, do ust przylgnął ból jakiś stary, z którym się już zżyła. Stała, patrzała, oddychała, jakby jéj tam pod dachem powietrza było zabrakło, a tu go szukać musiała i chwytała spragniona.
Gdy tak patrzała zadumana, po za nią budziło się wszystko na gródku, piały na wyprzódki kury, gdakały kokosze, gruchały gołębie, rżały konie, bydło ryczało, beczały owieczki i czeladka ruszała się gwarno, a szmery i głosy przemykały po podwórcach, choć jeszcze wczesną dnia dobą stłumione.
Stary Scibor spał, więc podle dworu cicho stąpano, nie rozpuszczano głosu; bliżéj wałów, kędy o dziewce pańskiéj, już rozbudzonéj wiedziano, śmielej pomrukiwali ludzie.
Daremna to rzecz, choćby silną panią była niewiasta, nigdy jéj takiego posłuchu i poszanowania nie oddadzą ludzie, co najsłabszemu mężczyźnie. Jagny téż nie bardzo się czeladź obawiała, choć chwilami straszną być umiała i gniewy miewała męzkie.
Wiedziano o tém że gniew jej przychodził jak piorun, przechodził jak burza. Kochali ją ludzie więcéj niż się lękali, a litowali się bardziéj niż miłowali. Gdy ranku tego wybiegła nagle o brzasku na wały, dziewczęta i parobcy popatrzeli na nią, spojrzeli na siebie, głowami potrzęśli, nie mówiąc nic.
Stare baby po cichu zwały ją: „nawiedzoną“. Nikt jej dobrze nie rozumiał, dla tego znachorki myślały, że chyba kto czar w kolebce rzucił na nią, i wiele z nich utrzymywało, że trzeba było „odczynić urok“ aby dziewka do rozumu przyszła.
Nie bez przyczyny mówiły to staruchy, bo była jakby szaloną i nawiedzoną. A za drugi czar przyznać jéj było można, że ojca wojaka starego, który się nigdy niczego i nikogo nie uląkł, tak ona dziewucha sprawowała, iż dawał jéj czynić co sama chciała. Miała już Jagna jak liczyła ta co ją karmiła, dobrych lat dwa dziesiątki, panią była znacznych włości, starało się o nią ludzi możnych niewiedzieć ilu, a na wszystkich głową trzęsła i ramionami ruszała wzgardliwie — nie chciała nikogo.
To by jeszcze nie było nic, bo nawykła do samowoli, a włożywszy namitkę, i postrzygłszy kosy, jużby pana, wybrawszy go sobie, słuchać musiała, więc pod niewolę spieszyć się nie miała czego — ale żyła dziewczyna nie po niewieściemu.
Prząść len i szyć w krosnach i inne roboty niewieście umiała Jagna począć tak zręcznie jak mało która, gdy się do tego wzięła prędzéj jeszcze i piękniéj niż inna potrafiła, a no serca do tego nie miała. Zrobiwszy co, rzucała w kąt, na chwilę i to ją zabawiało, popatrzała potém, usta się jéj pogardliwie do góry podnosiły i więcéj już ani spojrzała. Za to męzkie zabawy, które dziewkom nie przystały, zdawała się woleć nad inne.
Siąść na konia, choćby dzikiego, hasać na nim pół dnia, wrócić zmęczonéj, często podrapanéj niczém dla niéj było. Na takie wyprawy ze psy, z sokołem przebierała się po męzku, stroiła dziwacznie, i aż się jéj oczy śmiały gdy z zamku w świat się puszczała. I to by jeszcze nie było nic, bo wiele naówczas niewiast miało męzkie upodoby, najgorzéj ze wszystkiego że się czasem Jagna, wyrwawszy z domu, porzucała czeladź, obłąkała swoich ludzi jakby umyślnie, przepadała bez wieści na dni kilka a zjawiała się potem z powrotem, jakby się jéj nic nie stało.
Gdy jéj potém wymówki czynili, ramionami ruszała i śmiała się pogardliwie odrzucając:
— Nic mi nie będzie!
Stare ojczysko już się z tém było oswoiło. Córka ta toć było jedno oko w jego głowie, cały świat, słonko i życie. W początkach Scibor z rozpaczy głową tłukł o ścianę, ludzi rozsyłał, nagrody obiecywał, narzekał, włosy sobie rwał, a no, jak się to człowiek i z najgorszem oswaja, potem już to znikanie dziecka tak go nie przerażało. Mruczał stary. — Już ona wié co czyni — niech tam sobie! Tyle jéj co poszaleje!
A gdy powracała to ją cisnął do piersi i płakał, póki mu się nie rozśmiała białemi ząbkami, nie pocałowała w czoło i nie poszeptała coś do ucha.
Scibor był już prawie zdziecinniał.
Za Krzywousta, gdy się nieustannie z Pomorzany ścierano, kędyś pod Santokiem pono, Scibor w głowę został ranny przez dzikiego człeka i legł na pobojowisku jak bez ducha, a nie ocucił się, aż gdy swoi grzebać trupy przyszedłszy, już go do kurhana wlekli by pochować. Gdy go rzucono o ziemię, zmysły jakoś odzyskał, długo potém chorzał, powróciło życie, ale sił już nie było. Odwieźli go do Sciborzyc, tam czeladź i córeczka a baby lekarki na chorego chuchały, że mu się i rany pogoiły i pamięć wróciła. Tylko na wojnę już iść nie było sposobu. O kijach dwu się włóczył i grzbiet miał przełamany. Dziewczę właśnie dorastało, miał ze szczebioczącéj ptaszyny pociechę, a choć i dawniéj Jagnę miłował bardzo, teraz gdy na nią jednę zszedł, i z niczego więcéj nie miał rozrywki, cały się dziecku oddał.
Za króla Krzywousta w zachowaniu był wielkiém, a liczył się ze Skarbimierzem, Żelisławem i innemi do najlepszych wojaków, potém gdy tak złamany został a do barłogu przykuty, odwiedzał go sam król, i dzieci posyłał. Jeździł do Sciborzyc starszy królewicz Władysław, przybywali na łowy i zabawiali się po dni kilka Bolko, Mieszko. Nawet najmłodsi dwaj, po śmierci króla, pamiętni ojcowskiego kochania, przez matkę tu byli posyłani, Henryk i Kaźmierz, najmłodsi królewice, nieraz tu z ochmistrzem po kilkanaście dni na łowach przesiadywali: Henryk i Kaźmierz, z małą naówczas Jagną bawili się po wałach i okopach ścigając, śmiejąc się, hucząc a pokrzykując w najlepsze. Dzieweczka naówczas po męzku się nauczyła dla nich przebierać i męzkich nabrała obyczajów.
Późniéj za Władysława, gdy cięższe nastały czasy a królewicze wiele mieli do przecierpienia, bo niemi, młodszemi zwłaszcza, tu i owdzie rzucano, już ich w Sciborzycach nie było. Przejazdem tylko Kaźmiérz tu czasem zaglądał.
Gdy dziewczę dorosło, że to było piękne jak kwiatek, bogate jak księżniczka, i u ojca jedyne, na odgłos o niem sypały się swaty starym obyczajem. Niepytano Jagny, kogoby ona chciała a słano do ojca z ofiarami. Ten syna stręczył, ów bratanka, inny brata, inny krewniaka, wszystko z wielkich rodów.
Zrazu Scibor myślał może wydać Jagnę, takiego sobie tylko szukając w przyjmy, aby nie synem był tylko zięciem. Wiadomo iż zięciowie po wsze czasy złą sławę mieli, nietylko na Rusi gdzie o nich przysłowie chodzi — ale i w Polsce. Patrzał więc Scibor i prośbie rad był, ale owa dziewucha mu długo myśleć nie dała, pocałowała go i rzekła:
— Darmo sumujesz stary, ja nie pójdę zamąż chyba sobie sama pana wybiorę. Wybór będzie nie łatwy! A po co ci spieszyć, stary mój, mnie za mężem nie tęskno chyba tobie. Po co pana sobie szukać? Albo ci ze mną źle? Czy się boisz abym ja na koszu nie siadła i rutki nie siała pod siwy włos? A gdzieżeśto widział, aby tylu ziem i wsi dziedziczka jedyna, męża gdy zechce nie znalazła?
Naprawdę więcéj się tego obawiał Scibor aby powinowaci, gdyby zmarł, majątku ich nie zajechali i nie pochwycili jako mienia ojczystego, dziewczynę lada wiankiem zbywając, ale Jagna śmiała się z tego strachu, mówiąc że krzywdy sobie nie da uczynić.
— Toć Bolka i Mieszka i Henryka i Kaźmierza znamy i łaskę u nich mamy, że nam krzywdy uczynić nie dadzą. — Przyczyniała do tego — ktobykolwiek z nich panował, krzyw nam nie będzie, a jeśli najmłodszy Kaźmierz przyjdzie do mocy, ten mój druh najlepszy, bośmy z nim razem na drewnianych koniach jeździli!
Scibor głową pokręcał.
— Po niewieściemu Ci w głowie świta — odpowiedział. Kaźmierz najmłodszy, w klasztorze chyba siedzieć, ojcowizny niema żadnéj, a gdzie mu przed starszymi do panowania!.
Byłoto za tych czasów gdy Władysława wypędzano z Krakowa, a Kędzierzawego sadzono w miejscu jego, więc gdyby się panowanie zmienić miało, swatało się doń dużo, bo i Władysławowicze i, gdyby Bolko nie dotrwał, Mieszko ze swoim potomstwem, Kaźmierz naówczas ani kawałka ziemi nie miał, u brata będąc na łasce. Dopiero gdy Henryk, najmilszy mu z braci, nieszczęśliwie zginął w zasadzce, Sandomierz mu się po nim dostał.
Ale do Krakowa, który mu Jagna przepowiadała, żartobliwie ojca pocieszając, bardzo było jeszcze daleko. I téj dzielnicy pięknéj, Sandomierza z Lublinem, wydziedziczony ów najmłodszy synek Krzywousta spodziewać się nie mógł, cóż dopiero stolicy głównéj i panowania zwierzchniego. Scibor się śmiał z córki, że towarzysza zabaw dziecięcych rada była widzieć tak wysoko, aby w niéj swej samowoli opiekuna znalazła — ona, pomrukując głową sobie trzęsła.
Przekonać ją, gdy się w czém uparła, bardzo było trudno, raczéj niepodobna. Co się tam w téj głowinie snuło i plotło myśli dziwacznych, Bóg wiedział jeden.
Czasami gdy wieczorami, jesienią, jak to najczęściéj bywało, pół siedział na pół leżał w kącie izby, a u ogniska kłody wieczorne niebieskiemi dogorywały płomyki i Jagna usiadłszy przy starym puszczała wodze swym cudackim wymysłom i marzyła dziwne rzeczy; stary słuchał to się zżymając, to spluwając, to śmiejąc, a w końcu nieraz i zapłakał dziecko ściskając. Bo co Jagna wygadywała, nie do wiary było szalone, a ci co czasem podsłuchiwali, ręce do góry podnosili — i dlatego ją „nawiedzoną“ zwano.
W istocie nawiedzały ją baśnie złote, jakby te które u kądzieli prządki sobie wymyślają, przypominając co im u kolebki prawiono. — Czasem się w tych baśniach widywała królową, żoną jakiegoś władzcy ukochaną, rozkazującą na cztery świata strony, szczęśliwą a w sercu jego mocną. I jakby coś w sobie miała, wspomnienie czy przeczucie, opisywała ojcu miłego swego, co go pewnie na świecie nie było, zawsze jednako, takim pięknym jak chyba prawdziwy mógł być królewicz.
Po takich nawiedzeniach nazajutrz, gdy dzień jasny rozwiał nocne widziadła, Jagna wychodziła ze swéj komnaty taka blada, smutna, tak przybita, niema, jakby wszystkie szczęścia wczoraj wypiła do dna, a na dziś jéj i kropli nie pozostało.
Takich dni czasem siadywała na kamieniu u dworca, nie słysząc nic i nie widząc, albo gnała z koniem w lasy, póki się w śmierć nie umęczyła i nie powróciła bez tchu, bez mowy, aby ledz bezduszną na pościeli i snem żelaznym spać potém dzień i noc. Ojciec wówczas czuwał nad nią i płakał.
Z gachami co się swatali dużo biedy bywało. W początkach ją oni gniewali, zamykała się od nich, dąsała, nie jednemu takiego coś rzekła że z gniewem precz odjechał, zemstę poprzysięgając. Niektórzy się kusili gwałtem ją porwać, ale dwu to na złe wyszło, bo jednego z łuku postrzeliła, drugiego ludzie jej brzydko stłukli. Inni się już nie posuwali, odstręczeni tą nauką.
Niektórzy przyjeżdżali z podarkami, nawiedzając starca a dziewce starając przypodobać. Więc gdy się z zalotami oswoiła, odprawiała je różnie, szydersko, czasem pogardliwie, niekiedy litośnie i bez gniewu, a z grochowinami. Żaden jej do smaku nie był, choć drudzy się układali.
— Ino mnie weź! — położywszy sierść gładko. Ona zawsze się w nich jeżów i kolców domyślała. Ci co poszli precz odprawieni, z gniewu potém wymyślali na nią, że „nawiedzoną“ była, drudzy że coś miała w myśli i sercu tak podłego że się do tego przyznać nie śmiała. Łatwo ją było o wszystko posądzić, bo: nie dbając o nic, znikała często, niewiedziano gdzie się podziewała, prawili ludzie co chcieli.
Dziewucha była jak koń dziki, co uzdy nie uczuł nigdy, ale gdy się komu uśmiechnęła, każdy by był za nią życie dał.
Dobrze już słońce podeszło na niebie, gwar w podwórzach rosnął, Jagna co się była w okolicy, na lasy zapatrzyła, zbudziła się dopiero, obejrzała do koła, posłyszała że się życie brało na dworcu i powoli zeszła z wałów.
Wprost z łąk ciągnęła do ojca.
Stary się budził nierychło, często dobrze po wschodzie, bo po nocach sen go nie brał, późno zasypiał, musiał potém na dzień zachwycić. —
Naówczas, gdy na wyrostka, który legiwał u progu w dłonie klasnął, bo głos miał mały i krzyczeć nie mógł, szedł Szurka zaraz okienniczkę w głowach pańskich odsunąć, aby do izby światło weszło i powietrze.
Potem, zimą czy latem ogień mu rozpalano, bo bez niego żyć nie mógł. Dawali mu wodę do umycia i ręczniki, a tuż i polewkę z mięsem niosła albo stara mamka Jagny Wierucha, albo i ona sama, jeśli była w domu i pogotowiu. —
Miał stary psy ulubione, które wówczas wpadały do niego, bo nocą za drzwiami z Szurką legały. Czasem potem włodarz przychodził, czasem się gość zjawił i — ot tyle; dzień się poczynał, który potem wlókł się różnie, najczęściéj długo a nudno, jeżeli Jagny nie było, a pora nie dozwalała starego wynieść pod lipy, na przyźbę, albo gdzie mu się zamarzyło.
Jagna ku dworowi podchodziła gdy już Wierucha miskę staremu niosła, skinęła na nią milcząc aby ją oddała i sama niosąc do izby weszła ojcowskiéj.
Stary właśnie pacierze mówił, bo człek był pobożny jak wszyscy rycerze Krzywousta, pana który bez modlitwy nie wojował a Bogu więcéj służył niż światu. Towarzysze jego moc modlitw i pieśni na pamięć się w obozach ponauczali, bo je tam codzień wieczór i rano czytano, odmawiano, śpiewano.
Zobaczywszy córkę Scibor prędko dokończył służbę Bożą, przeżegnał się, usta mu się do niéj uśmiechnęły, ręce drżące wyciągnął i zaszeptał tylko.
— Moja ty! moja!
Ona téż uśmiechnęła mu się, ale tak smutnie że już wiedział, iż dzień będzie nie wesoły. Postawiła misę na ławie, uklękła przy starym, a gdy on głowę jéj obejmował całując, ona po rękach go całowała. Nie rzekli do siebie nic. Wstała potém i misę mu z ręcznikiem postawiła na kolanach, aby pożywał wygodnie.
On patrzał tylko na nią i jeść mu się już niechciało. Starzec był, choć wychudły, pożółkły, choć porąbany i posieczony, a bliznami czerwonemi jak pręgami poprzepasywany — pięknego oblicza. Skóra na nim przyległa do kości, a sucha twarz rysy miała pańskie i jasne. Orli nos nad nią panował, kształtny, ruchomy w nozdrzach jak u córki, oczy nad nim choć zbladłe jeszcze bystro patrzały. Pierś miał wpadłą ale szeroką, ramiona wychudłe sterczały pokazując jakim był niegdyś, póki nie wysechł na szczapę. Siedząc w tym mroku choć zżółkł, wybielał téż razem, włosów reszta srébrna śniegiem odbijała od lica. Gdy sam pozostał, twarz tę całą obejmowała zaduma i smutek, występowały fałdy na czole i przy ustach; gdy córkę miał u boku, miłość wielka go rozpromieniała i był nią jakby ubłogosławiony.
Wojak stary a zuchwały niegdyś, teraz nad wszystko pokój cenił i niemogąc walczyć rad go był okupić choć drogo. Pragnął go może więcéj dla córki jak dla siebie.
— Ptaszę ty moje, — odezwał się cicho — cóżeś to tak rano z gniazda się ruszyła?
Jagna potrzęsła główką, nie odpowiedziała nic.
— A dzień tam jaki? — zapytał Scibor — widzę z okna że już słonko dokazuje. Ho! ho! wiadoma to rzecz, kiedy zawczasu jasno wnijdzie na potém pewna burza lub słota..
— Ranek był długo pochmurny — odparła Jagna — na pogodę ptactwo śpiewa.
— A ty jak? — zapytał stary.
— Ja? albo mi się pogoda na co zdała? szepnęło dziewczę — mnie z tém jedno pogoda czy słota. Czasem gdy pioruny biją to mi rzeźwiéj i raźniéj.
Starzec jeść zaczynał, rękę podniósł, głową potrząsnął. Psy siedzące nieopodal przypomniały mu się skomląc i pomrukując.
— Burza — począł zamyślony jakby sam do siebie Scibor — pod dachem to nic. Bóg broni od niéj i krzyż święty. Na łowach w lesie to tam mniejsza; a niedaj Boże z nią na pobojowisku się spotkać. Pomnę to, gdyśmy raz na Ruś ciągnęli z panem naszym i, wśród zaciętego boju, pan Bóg téż swe strzały sypać na nas zaczął, padł grad jak jaja gołębie i pioruny leciały jak słupy ogniste. Stało się naówczas żeśmy wszyscy o bitwie zapomnieli, a Ruś korzystając z tego, uszła nam, aniśmy się spostrzegli. Naówczas, tuż obok mnie Niemirę piorun zwalił z koniem, że się na nim odzież zapaliła. Ten już nie wstał, a mnie ogłuszyło tylko na czas długi. Nie wywoływać ognia Bożego!
— Jam to na wojnie nie bywała — smutnie się uśmiechając odpowiedziało dziewczę — a w lesie gdy na łowach burza napadła, pięknie z nią było! Tylko patrzeć a dziwować się! Co palnie piorun w sosnę to się pali i gore jak jedno łuczywo! Co uderzy w dąb to rozpłata korę aż do ziemi, co się zsunie po jodle to we złocie stanie cała. Raz mi koń ze strachu na kolana padł, żem go ledwie podźwignęła. Dopieroż gdy spalone drzewa z trzaskiem i hukiem walić się zaczną a iskrami sypać dokoła jak deszczem ognistym!!
Mówiła tak a stary z łyżką stygnącą, którą do ust niósł a donieść zapomniał, słuchał zapatrzony w nią, jeźli nie mowy to głosu.
— Eh! ty, — rzekł w końcu — ty Jagno szalona jakaś, tyś się nie do podwiki a na rycerstwo rodziła, w tobie mój duch gra, taki jaki we mnie dawniéj bywał! Gdybyś mogła wojakiem być, nie byłoby nad cię dzielniejszego. Prawda że na niewiastę zuchwałości téj do zbytku.
— Bóg mi taką dał być! — odparło dziewczę spokojnie — radzić trudno, strzymywać się nie umiem.
— Tybyś inną téż być nie chciała — zaśmiał się stary.
I począł zajadać chciwie, jak to czasem starzy umieją, którym że pokarm siły nie daje, tém więcéj zdają się go pragnąć. Jagna patrzała wedle zwyczaju swojego ręce założywszy na piersiach. Miała bowiem i ten dziewczynie nie przystojny nałóg, że gdy się zadumywała, gdy na czole jéj chmurném pręga występowała między brwiami dwiema, ręce się jéj same pod piersią składały i wiązały u pasa.
Ze starca potém wzrok pokierowała na okno otwarte, przez które nic widać nie było krom kawałka światłości dziennéj. Na krawędzi okna dwa psy stróże, których do izby nie puszczano pokładły mordy kosmate jadło czując i ku panu poglądając.
— Wiesz, — rzekł stary kość biorąc w ręce, bo cmoktać je i wysysać lubił — wiesz ty Jagno kto mi się dzisiaj śnił w nocy? Hę? Śnił mi się ktoś, a to pewna że ja stary miewam sny takie, iż mi się zawsze wyśni kto się do mnie zbliża. Ot, jakoś dusza czuje co do niéj idzie.
— Ale kogożeście to wyśnili! — zapytała Jagna obojętnie.
Scibor popatrzał na nią smutnemi oczyma.
— Kogo! kogo! — powtórzył — albo to tobie co po kim? albo to ci milszy jeden niż drugi? Żebym wiedział kto ci upodobany, Boże odpuść, czasami bym go tu gotów ściągnąć.
Rozśmiała się Jagna pół ustami, ale brwi zostały zmarszczone.
— A co mi tam po nich? — poczęła ręce zaciskając mocniéj jeszcze. — Po co oni tu jeżdżą, ten i ów? Ten kogobym ja mieć chciała i czary go tu nie ściągną!!
Jagnie oczy zabłysły żywo.
— A kogożbyś ty mieć chciała? — zapytał podchwytując — kogo?
Złapane za słowo dziewczę usta podniosło, głową potrząsnęło..
— E! nikogo! nikogo! — odparła pół głosem.
Stary westchnął. Któż to ci się śnił mój ojcze? dodała zaraz.
— A co ci potém, choćbyś się dowiedziała — rzekł Scibor. — Tyle wiem że — pomnisz go? nie? — Stach z Konar pewno przyjedzie! Dawno, dawnom go nie widział. Po co on tu miałby przybyć? nie wiem, a choćbym się i domyślał, mówić nie ma potrzeby.
Znowu spojrzał na córkę, któréj rumieniec żywy na twarz wypłynął gdy imię Stacha posłyszała.
— Stach z Konar! — zawołała nagle zżymnąwszy się cała — Stach z Konar! Wiem! niecierpię go!!
— Toć mi nie tajno! — odparł stary.
— Stach z Konar! — ciągnęła daléj Jagna — a toć nie ma człowieka w świecie, któryby mi nienawistniejszym był nad niego.
Zamilkł Scibor.
— Stach z Konar! — powtórzyła raz jeszcze. — Zbój ten niepoczciwy.
— E! e! — przerwał stary — za cóż go to zbójem i nicponiem zwiesz! za co?
— Alboż nie wiecie? — z oburzeniem odparła Jagna.
— Juści się dorozumiewam — mówił ojciec. Jeszcze ci pewno w pamięci owa przygoda którą z księciem Kaźmierzem miał za młodu. A toć sam książe dawno o tém zapomniał i przebaczył mu wspaniałomyślnie a biedaczysko za winę odpokutowało sowicie.
— Odpokutował! — wtrąciła gniewnie miotając się dziewczyna. — Głowę, głowę za to powinien był dać. Im lepszym i wspaniałomyślniejszym dla niego pan się okazał, tém on winniejszy! Sądzili go wówczas na rozszarpanie końmi i jabym go była na kawały rozerwać dała, bo żyć nie wart! nie wart!
Stary wzdrygnął się posłyszawszy mowę córki.
— Jagno! — zawołał — Jagno! tyś niesprawiedliwa! Boże ci odpuść. Posłuchaj mnie starego. Ja téż panów naszych kocham, a księcia Kaźmierza i Henryka nieboszczyka, miłowałem więcéj nad wszystkich. Aleś ty spełna téj sprawy nieświadoma, a katem byś zaraz mu być chciała.
— I byłabym była — odezwała się Jagna porywczo, podnosząc złożone pięści do góry — i łebby dał!
— Więc posłuchajno, ty zła moja Jagno jakaś — odezwał się zwracając ku niéj stary. — Znać żeś dobrze nie znała sprawy, a ludzie pletli nie do rzeczy.
— O! wiem ci ja dobrze jak było! — odparło dziewczę.
— A ja lepiéj wiem niż ty — rzekł stary uparcie. — Gdy raz się o tém zgadało, musisz posłuchać.
Potrząsła głową Jagna i zapatrzyła się w okno, ale obojętność jéj ojcu ust nie zamknęła.
— Ot jak było! — mówił Ścibor. Ot i, że Kaźmierz bardzo młodym naówczas był, Stach też, bo są równo latki, należał do jego dwora, jako rówieśnicy bawili się zwykle razem.
— A tak! — wtrąciła dziewczyna — zabawiali się — książe go przez łaskę do osoby swéj przypuścił, a ón, jak pies któremu drzwi do izby otworzą, wnet chciał po niéj plądrować i paskudzić.
Stary ścierpiawszy przerwanie, mówił daléj.
— Ot jak było. Młodzi zwyczajnie młodzi, czémże się zabawiać mieli. Pili oba. Pił książe Kaźmierz i dolewał Stachowi, aż się obu we łbach zakręciło. Więc kośćmi rzucać zaczęli. — A po co było królewskiemu synowi z lada dworzaninem i z służbą tak się poufalić, dać mu z sobą siadać na równi i po pijanemu kosterzyć?
Oczy Jagny paliły się z gniewu słuchając, ale ojciec ożywiwszy się mówić i wygadać się potrzebował.
— Stawił królewicz, stawił i Staszek co miał. Kości na przemiany to jednemu to drugiemu szczęście dawały. W tém Stachowi poczęło iść licho a licho. Co rzucił kości przegrywał. Pijany rozumu nie ma, stawił więc wszystko aż do pasa, łańcucha, pierścieni, a w ostatku zgrawszy się ojcowiznę któremuś z rycerzy co świadkami byli założył za summę wielką, aby grać daléj. Znać mu dobrze w głowie szumiało, bo zgrawszy się co miał srébra na kupę zsunął ważąc wszystkie na kość jedną.
Na księcia Kaźmierza kolej rzucać wypadała, cisnął tedy i tyle ok wyrzucił ile ich na kościach było. Wygrywał więc mu ostatnią koszulę. Z rozpaczy Stach ojcowiznę i cześć tracąc, podniósłszy się, nieprzytomny policzek dał księciu.
Jagna krzyknęła z oburzenia.
— A nie powinienże był wisieć téj godziny! — wyrwało się jéj z ust.
— Na krzyk przytomnych, mówił daléj Scibor — nie czekał téż Stach wyroku ni sądu, od stołu skoczywszy dopadł konia i uchodził.
Puścili się za nim wnet w pogoń drudzy i związanego przyprowadzili do sądu. Krzyczał kto żył, wołali wszyscy aby go końmi szarpano, głowę mu odcięto, rękę odrąbano i palono. Tu dopiero królewicz się okazał jakim był i jest.
— Okazał się prawie świętym i wielkim — zawołała Jagna z zapałem.
— Tak — potwierdził ojciec — bo sam wystąpił spokojny, otrzeźwiony, upokorzony w obronie winowajcy. Nie on winien — rzekł — ale ja. Mnie kara zasłużona spotkała, żem się w grę niepoczciwą wdał z nieprzytomnym. Łacniéj jemu przebaczyć, który z rozpaczy że wszystko postradał zmysły téż utracił, niżeli mnie com krwi swéj, powagi i dostojeństwa nie szanował.
A tak owego Stacha wolno puszczono, królewicz mu wygraną nazad wrócić przykazał, jedno to z sądu zatrzymawszy aby mu się Stach więcéj na oczy nie śmiał okazywać.
— Jakże więc — podchwyciła dziewczyna — i powiecie, że obraza takiego męża, który z nadludzką pokorą winę darował, siebie obwinił, nie jest najokropniejszą zbrodnią? Cóż gdy się kto na świętość w ołtarzu targnie, albo mu rąk nie obcinają, na stosie go nie palą?
— Ależ słuchaj, dziecko ty gniewne, kotko ty moja drapieżna — rzekł starzec spokojnie. — Stach się stał przez to na całe swe życie nieszczęśliwym, bo tego pana jak kochał wprzód tak umiłował od téj godziny stokroć więcéj i za niego by był gotów krew przelać, tęskni do niego, u nóg jego pokutę radby sprawiać, a wygnanym jest na wieki z przed oczów tego, którego kocha.
— O tego mało! mało! — odezwała się Jagna.
— Niema Książe Kaźmierz, ja to wiem, — ciągnął Scibor — niema sługi, przyjaciela, niewolnika wierniejszego nad niego. O tém do dziś dnia albo nikt lub mało kto wie, że Stach potajemnie ciągle nad Kaźmierzem czuwa, jak pies stoi na straży, obrania go, a ani mu się pokazać na oczy, ani mu o tém dać wiadomości nie może.. Taki los tego człowieka!
— Dobrze mu tak! choćby całe i najdłuższe życie miał się męczyć i przepadać — podchwyciła niezmiękczona Jagna — o! dobrze mu tak! Litości nie wart! zbrodzień jest! mała to kara dla zbója!
— Zawinił ci, prawda, — westchnął Scibor — ależ Kaźmierza przez to wywyższył, przez niego wiedzą dziś ludzie, jakie ten pan ma serce i pokochali i poszanowali nad wszystkich pono jego braci.
— Bo godzien jest tego — przerwała Jagna — bo nie tylko między jego bracią, ale na całym świecie drugiego takiego nie ma jak on!
Domawiała tych słów gdy chłopak wszedł do izby i u wrot się trąbka ozwała.
— Oto i mój sen! — zawołał Scibor.
Jagna zerwała się szybko, spojrzała na ojca i zbiegła co prędzéj drzwi zatrzaskując za sobą, kryjąc się do izby swojéj.
Chłopak Stacha z Konar oznajmił po cichu.
Stach z Konar był tu niegdyś znanym za swych lat młodszych. Ojciec jego Żyrosław wojował razem ze Sciborem, dalekie jakieś łączyło ich powinowactwo przez żony; syn téż dzieckiem bywał czasem w Sciborzycach, ale po owym nieszczęsnym policzku gdy się go wyrzekli wszyscy i on nikomu nie śmiał już pokazać oczów.
Tułał się kędyś, niewiadomo było co się z nim działo, nikt nawet o niego nie spytał. Młodsi synowie Krzywoustego, Henryk i Kaźmierz mieli wielką miłość u ludzi, oburzyło zuchwalstwo wyrostka wszystkich, a choć z życiem ujść mu dano, nikt go znać po tém nie chciał.
Stary Scibor który był ojca przyjacielem, dziś ostyglejszy, winę młodzieńczą jeźli nie rozgrzeszał to tłumaczył. Tęsknił trochę za biednym potępionym, żal mu go było, dziwił się że przez lat tyle nie szukał u niego ani rady, ani pomocy, ani pociechy. Myśliwał często o nim i to mu może poddało sen ów proroczy.
Jagna od bardzo dawna tego znienawidzonego i wyklętego nie oglądała, zapomniała o nim, stał się jéj zupełnie obcym. Mało się i dawniéj znali.
I teraz, gdy oznajmiono jego przybycie, nie chciała go widzieć ani się z nim spotkać i być widzianą, uciekła. Ciekawość jednak niewieścia podżegała ją do zobaczenia jak téż ten zbrodzień wyglądał.
Obok izby Scibora, przez ścianę tylko od niéj była komnatka Jagny, świetlica do któréj wszedłszy trudno odgadnąć było, kto tu mieszkał, niewiasta, dziewka czy młokos. W najdziwniejszym nieładzie rozstawione były sprzęty osobliwie dobrane. Na ścianach wisiały i niewieście stroje i męzkie suknie a oręże. Rogi i łuki, chusty kraśne i przyodziewki razem się z sobą mięszały. Na krośnach rozpoczętych leżał kołczan ze strzałami, na kądzieli zawieszony sterczał kołpaczek, kwiatki stały po oknach a przy nich toporki. W kącie twarde posłańko jakby męzkie, skórami pokryte, zmięte świadczyło, że pani na niém często i dniem spoczywała. Posłanie to przypierało do ściany przy któréj sypiał z drugiéj strony ojciec. Okno w niéj z zasuwą dozwalało dziewczęciu nocą, gdy stary jęknął, wnet doń wyjrzeć, spytać czego chciał i biedz mu na usługi. Nieraz gdy Scibor mocniéj w nocy chrapał tylko a Jagna nie spała, zwolna odsuwała okienniczkę, przysłuchując się ciężkiemu ojca oddechowi. Jagna kochała go jak on ją — duszą całą. Teraz ta okienniczka wpadła jéj w oko z pokusą zajrzenia przez nią na niepoczciwego Stacha, którego tak nienawidziła. Nie było nic łatwiejszego nad odsunięcie deszczki nieznaczne i zajrzenie przez szparę a podsłuchanie rozmowy. Chciała wiedzieć z czém przybywał aby ojca nie dać więcéj bałamucić, gdy i tak słabość okazywał dla niego. Uklękła więc ostrożnie na ławie, a że okienniczka znalazła się już nieco przesuniętą, mogła natychmiast oko przyłożyć do szpary.
W téj chwili właśnie zapowiedziany Staszek wchodził do izby Scibora nieśmiało i po cichu, oko Jagny wprost nań padło.
Był to dosyć piękny, młody jeszcze mężczyzna, który jak książe Kaźmierz zdawał się mieć lat trzydzieści kilka, ale twarz zdradzała przebyte cierpienia. Słusznego wzrostu, głowę miał nieco małą na barki szerokie, twarz ogorzałą mocno, ale rysów szlachetnych. Świeciły w niéj oczy czarne ogromne dość głęboko pod łukiem brwi osadzone, trochę dziko biegające i jakby wylękłe.
Mała bródka okrywała mu dół twarzy, a wąs ciemny wargę z pod któréj rząd białych zębów jasnym paskiem wyglądał. W sprzeczności z obliczem młodem było czoło pofałdowane i wyraz całéj postaci malował w téj chwili niepokój, smutek, upokorzenie.
Ubiór miał skromny, ciemny, tak, że nie łatwo po nim poznać było do jakiego stanu należał, tylko dumna postawa, ruchy raźne i śmiałe mimo zakłopotania, okazywały wojaka i człowieka co rozkazywać był nawykły. Wszedłszy Staszek przystanął chwilę nieopodal od progu, spojrzał na Scibora, jakby chciał zbadać jak go przyjmie, nie pewien jeszcze czy mu dozwoli przystąpić do siebie czy precz odegna.
W rękach obu trzymał kołpaczek pogotowiu, a włosy z pod niego się dobywszy długiemi i gęstemi puklami ciemnemi spadały mu na ramiona.
Inaczéj pewnie tego niepoczciwego zbója Jagna sobie wystawiać musiała, bo zdziwienie odmalowało się na jéj twarzy i baczniéj do szpary przyległszy przypatrywać mu się zaczęła. Zdziwił ją — tém szczególniéj, że był onieśmielony, że oczyma strzelał tak bojaźliwie i niespokojnie. Może się w nim zuchwalca spodziewała.
Scibor zobaczywszy go wchodzącego, rękę ku niemu litościwie wyciągnął — nie mówiąc nic. Dość było tego aby zdziczałego Stacha ośmielić, podszedł wzruszony widocznie zgiął się i przypadłszy do ręki starca, chwycił ją namiętnie ściskając i całując. Znać było, że go ta dobroć Scibora, jakiéj nie doświadczył od nikogo, głęboko przejęła. Staremu łzy się w oczach zakręciły.
Na twarzy Jagny wystąpił rumieniec oburzenia — miała ojcu za złe tę czułość.
Nastawiła ucha, ale nierychło głos posłyszała, bo się nie zebrali zaraz na słowa.
Stach gdyby się nie wstydził, z wdzięczności rozpłakałby się może choć mężnym był a bieda go twardym uczyniła.
Scibor na ławę wskazał tuż obok jego łoża stojącą, a trzeba jéj było Stachowi, bo ledwie się z ziemi podnieść mógł. Padł na nią, oczy sobie dłońmi zakrył i milczał.
Scibor mu się oczyma osłabłemi pilno z blizka przyglądał.
— Hej! hej! — począł z cicha — Stachu, co się to z ciebie zrobiło! Jakżem ja ciebie nie widział dawno..
— Bom ja tu pokazać się nie śmiał — westchnął przybyły, — ani tu ani gdziekolwiek między ludźmi. Wszyscy się mnie zaparli. Upłynęło już lat tyle a ja jeszcze przeklon na sobie noszę i będę go nosił do śmierci.
Mówił głosem przerywanym i słabym.
— Cóż się z tobą działo? co dzieje? — zapytał Scibor.
— Albo to opowiedzieć można — począł Stach — albo ja sam wiem co było ze mną? Ani policzę ani opiszę com wycierpiał! Gdy mię łaska pana Kaźmierzowa życiem obdarzyła i swobodą, gdy mię rozwiązali i puścili, poszedłem jak szalony skryć się w lasy, niewiedząc co uczynić z sobą.
Chciałem umierać; potém inne myśli przystąpiły. Zawróciłem do Konar. Tu ojca starego zastałem który na wieść o mojém nieszczęściu miał mnie za zginionego i ze wstydu a bolu konał. Gdym głodny i pół żywy padł u jego łoża, pchnął mnie tylko od siebie i życia w nim już nie stało.
Żem naówczas nie oszalał — mówił Stach daléj. — A! oszalałem ci, tylko mi pomsta Boża rozum wróciła abym czuł com za zbrodnię popełnił.
Jak ojciec tak wszyscy się odwrócili odemnie. Młodsi bracia znać nie chcieli żem im zakałę uczynił, wzbronili się do siebie zbliżać bratanki. Nikt z rycerstwa stać ze mną nie chciał, nikt siąść za stół, ani pić ani jeść, gnano mnie zewsząd.
— Idź na skręcenie karku! Musiałem precz, sam niewiedząc dokąd. Zabrawszy trochę srébra powlokłem się na Ruś do Halicza, potém po innych dworach kniaziów, aż do Kijowa i Nowogrodu. Imieniam się swego musiał zaprzeć i służyć pod cudzém. Śmierci szukałem, ale znaleźć jéj trudno bez woli Bożéj. A tu i tęsknica smagać mnie poczęła, choćby przyszło ginąć, napowrót do Konar, do swoich. Wytrzymać u obcych było trudno, choć na niczém tam nie zbywało, bodaj szyję dać, musiałem wracać do domu. Wróciłem myśląc, że mnie jedni zapomnieli i drudzy nie poznają. Tak się i stało. W Konarach pustki były, włodarz się na nich pasł tylko, bo bracia niechcieli się tykać póki by o śmierci méj niewiedzieli dowodnie. Wziąłem moją majętność, i zamknąłem się w niéj myśląc jak tu żyć żeby się życiem nie struć.
Najwięcéj mnie to gryzło, dniem i nocą chodząc po głowie żem panu Kaźmierzowi zawdzięczyć tego nie mógł, iż był dla mnie tak świętym a dobrotliwym. Chciałem mój grzech odpokutować, aby na przebaczenie zasłużyć, pójść choćby za parobka do niego, a życie darowane okupić czémś...
Zabrakło głosu Stachowi i oczy sobie zakrył, pomilczał i po małym przestanku ciągnął daléj, śmieléj coraz.
— Cóż mam przed tobą, ojcze miłościwy, taić — uderzył się w pierś suknię na niéj targając — co się mam kryć? Służyłem i służę panu Kaźmierzowi potajemnie, choć on niewie o mnie, płacę mój dług, to moje życie, moja pokuta, moje wszystko!
Scibor nań popatrzał zdumiony nieco i wzruszony.
— Co ci we łbie Stachu, — odparł upamiętywając go — a na co ty się jemu zdać możesz? jak ty mu służysz, kiedy nie masz prawa na oczy się pokazywać?
— A! tak ci jest na oczy mu się pokazać nie mogę, bom ja dlań policzkiem! Póki życia mu się ani dam widzieć, ni wiedzieć o sobie. Tak ci jest, ale i zdala coś uczynić można, jam dziś tak zmieniony, że mnie rodzeni nie poznają bracia, choć by mnie zobaczył zdala — nie pozna i on! Poznaliżbyście wy mnie, ojcze, gdybym się wam nie oznajmił kim jestem?
— Pewno, nie — odparł Scibor — bieda i wiek cię zmieniły strasznie — ale moje stare oczy!! ufać w to nie można, że cię nie poznają. Ty się sam zdradzić możesz.
— A ja wam się przyznam — szepnął półgębkiem Stach — co mam kłamać, żem ja już nie jeden raz był blizko niego, widział mnie choć kryć się starałem, patrzył i nie poznał.
— Jak cię kto wyda, głowę dasz! — odparł Scibor z politowaniem.
— To dam — rzekł Stach powoli i dobitnie — to dam, albo mi to ona i tak nie cięży? Co mi po niéj? Czegoż ja w życiu jeszcze mam się spodziewać dla siebie? Nie obmyję się choćby krwią własną. Głową potrząsł rozpaczliwie.
Gdy potém trochę pomilczeli, Scibor, który szelest usłyszał za okienniczką, rzucił na nią okiem z ukosa i głos zniżył pochylając się do Stacha.
— A no, mów z czém przyszedłeś do mnie?
— Z czém? z bolem i z żalem — zawołał Stach — poskarżyć się, wynurzyć! Myślałem, poprobuję czy i ten mnie popchnie, a nie to choć przed nim usta otworzę, serce rozkryję, powiem co za pazuchą jak kamień mi cięży, bo niemam się zwierzyć komu.
Scibor zdziwiony popatrzał nań, jakby nie rozumiał co Stach kryć, co wyznać i powiedzieć może więcéj. Tym czasem jemu oczy błyskały dumnie i usta się krzywiły od jakiegoś wzruszenia.
— Prawda, — mówił — żem ja dziś robak na pół zgnieciony, żem ja proch i nędza, a no i mały i najmniejszy cóś może, kiedy tak bardzo chce jak ja — Bóg świadek!
Scibor ciągle z otwartemi usty słuchał coraz bardziéj zdumiony, myśląc co ten biedny człowiek uczynić może. Stach na ławie kręcił się, jakby go piekło, ruszał się, wstawał, siadał, włosy rękami rozrzucał, wąsy targał, odzież na sobie ciągnął. Widać w nim było człowieka co się dawno nie mógł wygadać z tém co miał w duszy, a teraz mu się razem wszystko do ust cisnęło. Z piersi jego dobywały się tłumnie łkania, głosy, westchnienia niezrozumiałe, jakby nadmiar ich go dusił.
— Jakbym ja wam zaczął opowiadać wszystko com uczynił, co robię, wzięlibyście mnie może za kłamcę! — zawołał.
A cóż, kto mógł być takim jak ja zbójem, ten i łgaczem być może? Jam już nawykł wszystko dźwigać na ramionach, co mi rzucą na nie!
— No, gadajże — przerwał Scibor — cóżeś to zrobił?
— Jakem umiał takem pokutę odprawiał — począł Stach. — O! mała to była chwila, w któréj człek zapomniawszy się, oszalawszy ręce podniósł na świętego młodzieńca. Szatan opętał! A za tę chwilę, ot ile lat zgryzot mnie męczy!
Scibor na łokciu się sparłszy, blade oczy wlepił weń i słuchał.
— Com robił powiedzieć trudno — ciągnął Stach — służyłem mu skrycie, broniłem go, stróżowałem nad nim, dawałem mu życie i daję i dawać będę aż — zdechnę.
— Gdzież? co? — zapytał trochę niecierpliwie stary.
Zawahał się z odpowiedzią Stach i włosy na głowie targać począł.
— Nie uwierzycie — rzekł — byłem u niego parobkiem przy koniach, aby ino patrzeć i stróżować. — Ani mnie znał ani wiedział o mnie. Com robił? Oto gdzie było największe niebezpieczeństwo stałem za nim w gotowości, choć małe człecze, możem ja i niemało dokonał! Zawahał się znowu.
— Trudno wszystko gadać, — dodał — czyż to wy nie znacie losu pana Kaźmierza? Dziś on, dzięki Bogu na Sandomirzu książe i pan. Nie wiecie co było gdy Krzywousty umierał?
Chłopię zostało u nieboszczki pani roczniaczkiem na kolanach, w pieluchach. Przyszło dzielić, panowanie Biskupi radzili, ziemi dla niego nie stało. Nieboszczyk król, panie mu świeć, gdy ową swą wolę ostatnią dogorywając powiadał do pisania, nie spełna już wiedział co czynił. Myślał może iż Kaźmierz do klasztoru pójdzie jak córka — a może? kto wie? Gdy go pytano jakby nieprzytomny odpowiadał. Mówił o czterech rzekach, czterech synach i o wiadrze złotém, o czterech kołach i o wozie. Nikt go nierozumiał.. Dość, że dla Kaźmierza ziemi nie stało. Chował się przy braciach, przy Bolku, przy Mieszku, na łasce jak sierota bezdomny. Henryk się wybrał z krzyżem do ziemi Świętéj, on był jeszcze nie dorósł, iść z nim nie mógł. Dali go Kędzierzawemu, ten tylko że go uczyć kazał jakby na księdza. Rycerskiego tyle co sam chciał pochwycił. Karmili go pargaminami i modlitwą. Przecie się nie popsuł.
Pamiętacie ową chwilę złą gdy Cesarz niemiecki wtargnął do nas, a nie było sposobu mu się obronić. W Kargowie przyszło przed nim pokorę odprawiać..
Rudobrodemu nie bardzo się chciało iść na puste ziemie za cudzą sprawę — stanął pokój obrzydły. Zażądał Cesarz zakładników. Kogo dać? Nie myśleli długo, dali Rudobrodemu Kaźmierza na przepadłe imię.
— Toć wiem — mruknął Scibor.
— A któż tego nie wie? — mówił Stach daléj — ale tego wy nie wiecie i niewie nikt, żem ja tam lichym służką był z Bolkiem w Kargowie gdy tę nieszczęsną pokorę, boso odprawiać musiał, z mieczem u szyi, a brata wrogowi dać.. Byłem ci tam i serce mi się krajało, co za dola spotka biednego Kaźmierza.
Gdy go wydawali płaczącego ze sromu i trwogi Rudobrodemu, jam dobrowolnie pachołkiem poszedł za nim.. Myślałem sobie, życie dam gdyby na niego nastawali.
Dziwy wówczas prawili o Rudobrodym jakoby ludzi jadł a krwią popijał. A no co miało być zgubą pan Bóg na łaskę obrócił. Wydali brata jako na rzeź, a stało się, że mu niewola u Cesarza była wychowaniem i nauką.
Sześć lat byliśmy ja i on na Cesarskim dworze, jako w szkole. Ja com zdala patrzał na tego strasznego pana, przed którym drzało wszystko, powiem tylko jedno, że sprawiedliwym był i księcia naszego sprawiedliwości nauczył. Cesarz to chłopię bardzo polubił i nie dał mu długo nad Renem u dziada Wichfrydowego siedzieć, wodził go z sobą na wyprawy. Było na co patrzeć. Uczyliśmy się świata i obyczaju wszelkiego na dworze, między rycerstwem i duchownemi, choć ja na to tylko ze stajni poglądałem.
— Nie widział że was książe? — zapytał Scibor.
— Nie, prawie, bom ja widzianym być nie chciał — rzekł Stach — choć u jego namiotu, u drzwi izby nikt na straży nie sypiał ino ja.
Uśmiechnął się dumnie Stach. — Możem ja mu téż nie jeden raz życie ocalił, zbudził, ostrzegł, ale zawsze tak aby inny za mnie to zrobił.
Zaraz potém gdy nas w Kargowie zabrano, Cesarz ruszył na Włochy. Ciągnęli i my z nim. Rudobrody pono sam mawiał do Kaźmierza. Patrzaj a słuchaj, ucz się, nie stracisz czasu u mnie.
Prawda że ani rycerzy dzielnych na dworze jego, ani prałatów i uczonych nie brakło. Ciągnęliśmy tłumem wielkim na zbuntowane miasta, Karynty, Szwaby, Burgundy, Sasy..
Może we sto tysięcy darliśmy się przez okrutne góry na południe, aż po wielki gród Milan, który opór stawił żeśmy go głodem brać musieli. W obozie, gdyśmy mury jego opasywali, tyle prawie było duchownych co starszyzny rycerskiéj, wieczorami i dniami przy spoczynku było się czego nasłuchać. Rudobrody z uczonemi zasiadał co mu ich zewsząd zwozili, rozkładali księgi ogromne i z nich prawa mu wykładali, a on i drudzy uczyli się.
Tam to nasz książe nabrał wielkiéj do ksiąg miłości, do ludzi mądrych i do wszelkiego dobra. U Rudobrodego na wargach nie było nic jeno sprawiedliwość. Srogi nie był z natury, ale jak miecz Boży nieubłagany.
Kiedyśmy onego Milanu dobyli pierwszy raz patrzałem się i ja na to jak rycerstwo tamtejsze boso szło, z głowy odkrytemi, miecze w ręku niosąc do przysięgi; prosty lud z postronkami na szyi — na wozach chorągwie.
Nasz pan to się wszystkim przypatrywał sprawom, to z większą jeszcze miłością podsłuchiwał gdy przyszły narady nad prawem, które uczeni pisali dla zwyciężonych. Gdy poszli umawiać się o to, a czytać a rozprawiać, on tam wciąż stał i słuchał, że go z pod namiotu wywołać było trudno.
Co my to tam przeżyli i przebyli!
Zbuntował się potém drugi raz ten gród ogromny, podatki płacić i pańskich urzędników słuchać nie chciał, musieliśmy iść nań po raz drugi. Cesarz kazał palić i niszczyć bez miłosierdzia, mówiąc, że posłuch musi być! Ogłodziliśmy miasto po raz wtóry — ścisnęli a nie było dlań ratunku. Wyszedł lud i urzędnicy z grodu w pokutniczych szatach, z krzyżem poprzód, padając do nóg Cesarzowi. Sto chorągwi rzucili mu pod stopy żebrząc zmiłowania. Cesarz nie rzekł nic zrazu, ani groził, ni przebaczał. Dziesięć dni ich zostawiwszy w niepewności i trwodze, potém ludowi życie darował, a gród z ziemią zrównano, że jeden Kościół Ś. Ambrożego ocalał.
Poczęło się na téj ziemi piekło srogie a pomsta straszna. Na tośmy patrzali z panem naszym.. Tak nam tam sześć lat upłynęło, aż księcia nazad odesłano, a jam za nim z końmi pociągnął. Żył jeszcze naówczas Henryk, który téż był świata za morzami widział wiele, bo krzyż włożywszy szedł z niemcami i francuzami do ziemi świętéj, ale mu się i im nie wiodło, a mówiono, że królowa francuzka płocha bardzo, przyczyną była niebłogosławieństwa Bożego. Henryk z Jaksą z Miechowa powrócili cali i mnichów z sobą przyprowadzili.
— Trzeba to było widzieć, — mówił Stach daléj. — Kiedyśmy nazad z niewoli powracali, jak Henryk nam drogę zabiegał, brata najmilszego ze łzami, gdyby straconego i zmartwychwstałego witając.
Widać było naówczas, że ci dwaj młodsi z sobą zbratani są jako najserdeczniéj, jedna w nich była dusza. Żyli z sobą społem, nieodstępując jeden od drugiego, a co jeden chciał oba czynili.
Jam na to patrzał.
— Cóż! — przerwał Scibor z uśmieszkiem — zawsze ze stajni?
Rzekł to jakby z niedowierzaniem.
— Ojcze — rzekł Stach poczuwszy niewiarę — szydzicie sobie ze mnie, widzę, sądzicie że kłamię. — A no tak było, odprawiałem pokutę i w stajni i różnie, Bóg świadek, prawda co mówię. Byłem i u koni i pod chorągwią, alem się poznać nie dał..
Toć wiecie że jak Henryk tak Kaźmierz oba naówczas nie żonaci byli a żenić się nie chcieli. Różnie o tém mówiono, — dodał Stach — głos zniżając, Henryk krzyż nosił i o zakonie pono rycerskim myślał, więc się wiązać nie mógł a mój pan —
— Ludzie powiadali — szepnął cicho bardzo Scibor — że ten od podwiki nie uciekał...
— Tego ja tam nie wiem, czy gonił czy uciekał — rzekł Stach — a to pewna że kochanicę jakąś jedną miał. Z tą się tak krył że i djabeł nie dopatrzył, kto i gdzie ona była.
— Jakże mógł to tak ukrywać? — zapytał stary.
Stach głową potrząsnął.
— Oprócz jednego może Smoka, sługi z którym się wyrywał do téj miłéj, nikt nie wiedział i nie wie kto ona była, dziewka czy zamężna niewiasta, prosta kmiecianka czy co lepszego. Mówiono że się z księciem gdzieś zjeżdżali, że ona do niego przybywała. — Szpiegowali ciekawi, podpatrzeć chcieli, nikomu się nie udało. Spotykali się w lasach, słyszę, na łowach, Kaźmierz tak ginął gdzieś na dni czasem kilka, powracał smutny i nie zwierzał się nikomu nawet bratu.
Dworzanie szeptali że Henryk nalegał nań i na miłość braterską zaklinał, aby się przed nim zwierzył, na co Kaźmierz miał odpowiadać. Gdyby to moją było tajemnicą, dałbym ci ją, ale cudzą jest — niemogę.
I tak to trwało, a może i do dziś dnia trwa jeszcze — dokończył Stach.
— Przecież książę żonaty jest — mruknął Scibor.
— A żonaty — mówił Stach — ale nie po swéj woli. Gdy Henryk w téj niegodziwéj zasadzce na trzęsawiskach zamordowany został, mimo Mirosława przyjaciela, co go własném okrył ciałem, już był naówczas wolę swą kazał spisać przy świadkach, że w razie śmierci na niego dzielnica Sandomierska nie komu się ma dostać innemu tylko bratu najmilszemu.
Tu Stach uśmiechnął się spuszczając oczy.
— Nie uczyńcie mnie kłamcą, proszę, za to co teraz powiem. Klnę się wam na zbawienie, nie dla chwalby, ile dla świętéj prawdy że książe Kaźmierz mnie po troszę winien iż po Henryku wziął Sandomierszczyznę.
— Świta bo ci w głowie! — zawołał Scibor.
— Posłuchajcież — mówił Stach — a cierpliwie, zobaczycie. Było tak naówczas żem ja ode dworu Kaźmierza musiał iść precz, bom się tam zwaśnił, zaciągnąłem się w służbę na dwór Biskupa Krakowskiego, Macieja Cholewy, który potém zmarł na rok przed księciem Henrykiem.
— Znaliście wy go? — zapytał Stach.
— Nie — potrząsając głową odparł Scibor, — nie znałem go bliżéj, choć się o nim nasłuchałem wiele. Mąż mówią, uczony był, mądry, wielkiéj gęby i języka. Ten ci to co gdy raz księciu Władysławowi pieniędzy pożyczył w potrzebie, potém go już za bogacza miano. Słali potém doń posłów aby księciu wygodził znowu pieniędzmi. Gdy przybyli doń z tém posłowie, wysłuchawszy ich rzekł — a no, dobrze, chodźmy do skarbca mojego. I powiódł ich miasto do skarbca do wychodka, a wskazując nań i śmiejąc się, odezwał się. — Oto gdzie są wszystkie skarby moje! Maciek zrobił, Maciek zjadł!
Albowiem imie mu Maciej było. Obżartuchem przez to nie był wcale, tylko że ludzi wielu przy sobie karmić musiał, a na księgi téż których siła kupował, wydawał wiele, niemiał więc w skarbcu zapasu. Pan był pobożny, uczony, ale wesołą rozmowę lubiący, do żartów skłonny a gotów słowy szermować noc i dzień, i nie było nikogo co by mu w rozumnej mowie sprostał, co po dziś dzień ludzie dobrze pamiętają.
— Tak, tak — przerwał Stach — jakbyście go znali. Na dworze biskupim na małym żołdzie i ja służyłem, bylem się tam docisnął, a stał nie daleko. Zwali mnie tam jak i do dziś dnia mnie zwą, bom sobie to imię przybrał od uroczyska mojego na granicy od Spicymirza, Zabora z Przegaju. Biskup mnie dosyć lubił. Choć poważny mąż, gdym przy nim służby sprawiał, wedle obyczaju swojego nieraz ze mną pożartował. Wolno mu było wesołém słowem odeprzeć, byle do rzeczy.
Obu młodszych książąt lubił bardzo stary, szczególniéj Kaźmierza, bo ten go bywało godziny ba i dnie całe gotów był słuchać gdy rozprawiał o wszelakich dziejach. Biskup zaś mówić potrzebował a żeby go rozumnie słuchano i o obu książętach powiadał zawsze że z całego rodu najmędrsi byli.
Raz tedy, gdy do tego przyszło, że książe Henryk, który krzyż nosił ciągle, a gdy niemógł z nim iść do ziemi świętéj bo okazyi nie było, parł się na swoich pogan, życie ciągle ważył i o mało już zabit nie został; — począł Biskup boleć, że gdyby zszedł bezpotomnie, bardzoby krwi poczciwéj żal było.
Zdało mi się wtedy rzec słowo, że żal by téż było aby po nim, uchowaj Boże czego, Kędzierzawy albo Mieszko zagarnął dzielnicę, a sierota bezdomny Kaźmierz i na dal na łasce braci miał zostawać.
Uderzyło to biskupa i jak był zwykł drwić — rzekł do mnie śmiejąc się.
— Patrzcie go! Oślica Balaamowa rozumnie przemówiła!!
Od téj chwili jak sam przyznawał, począł na księcia Henryka nalegać aby dał spisać wolę ostatnią i umiłowanemu bratu sierocie księztwo po sobie przekazał.
A że mąż był prawości wielkiéj, i czego się sam nie domyślił tém się chwalić nie chciał, koniecznie nalegał na mnie, aby księciu Kaźmierzowi opowiedzieć iż to ja myśl tę poddałem. Padłem mu do nóg błagając aby tego zaniechał, a gdy się i zdumiewał i wyśmiewał, o spowiedź go prosiłem, na któréj zeznałem mu com zacz był, dla czegom się ukrywać z sobą musiał.
Tedy pobłogosławił mnie ze łzami starzec święty i rzekł — Pan Bóg niech będzie z tobą, dziecko moje, wszelako co nie moje tém ja się chwalić niechcę, abym grzechu na sąd Boży nie poniósł, w cudze się strojąc pióra. I odtąd śmiejąc się opowiadał zawsze. — Nie jam ci to wymyślił, oślica Balaamowa przemówiła do mnie.
Słuchał Scibor z zajęciem, a Stach czoło otarłszy spoczął trochę.
— Cóż daléj — boście odbiegli od swego — zapytał stary.
— Gdy książe Henryk, święte paniątko, padł w téj zdradzieckiéj wyprawie na moczarach, a ciało jego nawet dzicz ta rozszarpała, że mu pogrzebu poczestnego dać nie było można, Kaźmierz po bracie z żałości wielkiéj szaty na sobie darł, utulić się niemogąc.
Przez tę śmierć jednak panem został na Sandomierzu i Lublinie. Duchownych wszystkich za sobą miał, bo choć na stolicy w Krakowie Gedko już siedział i on i wszyscy pasterze Kaźmierza za swego uważając, z nim trzymali. Nie mógł mu więc nikt przeczyć spadku i poszedł zająć Sandomierz. Bracia wnet i duchowni, widząc go tam nalegać poczęli aby, jak przystało książęciu bez żony nie był, a owe miłostki, o których przebąkiwano ciągle, porzucił. Biskup Gedko zwłaszcza, surowy człek, domagał się tego koniecznie.
Opierał się w początku książe, ale naleganiom ojca duchownego, w końcu musiał być posłusznym. Poczęto mu zaraz z niemiec swatać dziewek siła, bo o to tam łatwo i zapas zawsze trzymają dla obcych, aby się do naszych ziem przez niewiasty wciskali. Niemkini książe nie chciał powiadając, że ta nademną panować zechce, jako Władysławowa, więc gdy się żenić mam, rusinkę wolę brać.
I wziął Helenę księżną którą mu z Bełża od Wsewołoda Mścisławowego przyprowadzono, a no wziął jak się bierze narzucone.
— Hę! — zapytał stary — a nie rozmiłował się w niéj potém?
Stach głową pokręcił i głos zniżył.
— Przeciw pani téj nie można nic rzec, dobrą być chciała i jest, ale, piękności wielkiéj nie miała, ani mógł do niéj przystać.
— Przecie swą potajemną miłościcę dla niéj porzucić musiał — odezwał się Scibor.
Na to pytanie, Stach jakby odpowiadać nie bardzo chcąc, zmilczał trochę, ramionami poruszywszy.
— Spełna ja tam tego niewiem, — dodał. — Ludzie prawią różnie, nie powiem lepiéj nic. Pan pobożny, widać że z żoną chciałby żyć po Bożemu, a zmusza się do tego. Czasami trwa wiernie przy niéj, powiadają, gryzie się, chodzi jak obłąkany, męczy widomie, to pierzchnie w lasy i nie będzie go dni kilka. Ludzie dworscy prawią że do swojéj dawnéj pojechał, bo odstać od niéj nie może, ale kto to tam wie co się z nim dzieje? Prawią że mu napój zadano. — Ja nie wiem.
Scibor ramionami potrząsał.
— Do dziś dnia więc to trwa? — zapytał.
— Pono — rzekł Stach. — Jam ostatnich czasów na dworze nie był, musiałem gdzieindziéj — bo —
Niedokończył, Scibor go przynaglał.
— Gadajże już wszystko, gdyś począł.
— Zawczasu bo o tém mówić — odparł Stach. — Ot pozwólcie abym ja téż was popytał.
Tu z ławy wstawszy, pochylił się do starego i głos bardzo zniżywszy, począł.
— Cobyście wy na to rzekli, gdyby ziemianie pomyśleli Kaźmierza na Krakowie posadzić?
Sciborowi brew się ściągnęła, nie odpowiedział nic długo.
— Teraz bo wam panów raz wraz chce się mieniać jak kukły dzieciom, — rzekł zwolna. — Nie może być aby się przy tem krew nie lała. Czemuż Mieszko raz posadzony na Krakowie, ostać się na nim nie ma spokojnie?
— Spokojnie! — podchwycił Stach szydersko. Wy tu chyba ojcze, spokojnie w kącie siedząc o niczém nie wiecie, nie słyszycie nic, nie zalano wam niczém, to się wam zdaje to panowanie do wytrzymania? Toć to ręka żelazna, nie ojciec ale gorzéj ojczyma. Nie słyszeliście co Henryk ów Kietlicz dokazuje? Jeden jęk się rozlega po całym kraju, w takie go dyby wzięli.. Ze skóry drą i ziemian i kmieciów nikomu nie przepuszczając.
— E! cicho byś był! — przerwał Scibor — nie słyszałem nic i słyszeć nie chcę. Ty bo Stachu, jakeś złym będąc szalał, tak teraz dobrym chcąc być znów szalejesz niepomiernie. Cóż to za łaskę wyrządzisz Kaźmierzowi gdy go w wojnę z bratem wwiążesz, ty czy kto inny? Cóś to oszalał chyba. Albo to Mieszkowi synowce, zięciowie, szwagrowie nie obronią go! A możnych ma i na Czechach i po niemcach! I sam téż ów Stary, człek z którym igrać niebezpieczno. Młodym był gdy go Starym przezwano, bo rozum i wolę miał nie młodą.
— No! no! — począł Stach, — nie tak on straszny gdy go i Biskupi i ziemiany wszyscy nie lubią. Rycerstwu dopiekł do żywego.
— Milczałbyś, — przerwał Scibor surowo, — prawisz nie do rzeczy. Gdybyście nawet po szalonemu Kaźmierzowi drogę usłali, toć mówicie że Sprawiedliwy jest i bogobojny, czyżby on chciał brata zrzucać, aby się jego mieniem bogacić? On, który za Kędzierzawego już, gdy go Jaksa z przyjacioły na kolanach błagali aby Kraków brał, prośby ich odepchnął, a po śmierci Bolesława jeszcze raz toż samo uczynił.
— A! — zawołał porywczo Stach — inaczéj stało naówczas a teraz.. Jaksa z przyjacioły nie byli by go utrzymali, potém Mieszka nie znano, i spodziewano się po nim wiele..
Teraz inaczéj ludzie myślą.
— A milcz że! — począł Scibor jakby przelękły — milcz i tego pana którego kochasz nie wiedź na pokuszenie aby głową nie przypłacił jeszcze waszego szaleństwa.
— Wy bo — mówił stary — aby wam nowe sitko na kołku powiesić, aby coraz nowy pan, a taki coby wszystkim cugli popuścił. Ej, Mieszko na was dobry jest, bo żelazną rękę ma, a wam takiéj trzeba — E! milcz!
I podąsał się Scibor, Staszek zmilczał, ale sposępniał.
W tém około okienniczki coś zaszeleściało. Jeszcze oba na siebie patrząc, milczeli, gdy z podziwieniem starego, drzwi się otwarły i Jagna co na oczy Stacha widzieć nie chciała, weszła do izby nagle.
Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.
Wydawnictwo Psychoskok