Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W sile wieku Józef Baran (rocznik 1947) bardzo odmłodniał, najbardziej w chorobie, z powrotem stał się dzieckiem, niepoprawnym, niereformowalnym marzycielem, który nigdy nie przestaje się dziwić światu, jest wypełniony żywą ciekawością do ludzi. Niczego ani nikogo nie udaje. Ma żywy, srebrny talent, ma ikrę oraz iskierkę. Doskonale widać to nie tylko w jego poezji, ale także w dzienniku. Tytułowy Stan miłosny przerywany to poetyckie natchnienie, które przychodzi i… znika, nierzadko na całe tygodnie – a czy czekając na wenę poeta jest poetą?
Jest. Józef Baran jest tego najlepszym dowodem. Gdy poezja nie chce do niego przyjść, tropi ją na każdym kroku: czytając, słuchając płyt, patrząc z okna na parę staruszków czy dyskutując o literaturze z przyjaciółmi po piórze. Zadanie ma tym trudniejsze, że zawsze zależy istotnie na jednym: wydobyciu ze świata piękna, nawet gdy jest to świat okropny, koszmarny, brudny. Zwłaszcza gdy niepewny swego losu, toczy walkę z nawrotem choroby nowotworowej (którą zwyciężył).
Oprócz dziennych zapisków w Stanie… znajdziemy obszerne fragmenty korespondencji z przyjaciółmi, autorskie portrety (m.in. Tadeusza Kantora, Allena Ginsberga czy Noblisty Thomasa Tranströmera), a także niepublikowane jeszcze wiersze Józefa Barana oraz kilkadziesiąt szkiców do wierszy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 523
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
17 STYCZNIA
[…] Moje trzydzieste drugie urodziny. Wchodzę w wiek Chrystusowy. Jutro zacznę trzydziesty trzeci rok. Przez chwilę myślę o Chrystusie, który gotował się już do największego dzieła. Półtora tysiąca lat po Chrystusie (co ja mówię – około tysiąc dziewięćset lat później) trzydziestolatek poeta Jesienin powiesił się. Temu nie odebrali życia, sam je sobie odebrał. Miał gest, zamknął je z rozmachem wisielca. Wypalił się. Zresztą, inne to były czasy.
Myślę, że ci, którzy zamierzają długo jeszcze żyć po trzydziestym drugim roku życia, a są poetami z natury – mają trudne zadanie. Szaleństwo mieszać z rozsądkiem, marzenie z realizmem – w sposób proporcjonalny, żeby jedno nad drugim nie przeważało… Za dużo szaleństwa – człowiek się wypala. Za dużo rozsądku – kończy się poeta. Spacer po linie, bardzo niebezpieczny. Wybieram jednak ten spacer, a nie wojaczkowe katapultowanie, które z pozoru wygląda efektowniej, przynajmniej pod piórem krytyków i biografów, ale zatrąca o tragiczną łatwiznę.
Kiedyś obudziłem się, zacząłem sobie przypominać życie. I miałem wrażenie, że mając dwadzieścia trzy lata, byłem od siebie obecnego dużo starszy. To, co dawne, jest stare – ja dawniejszy byłem starszy. Im bardziej przybliżam się do siebie obecnego, tym staję się młodszy. To poetyckie wrażenie względności czasu. Ale – w sumie – ja naprawdę wtedy czułem się starszy. Mieszkałem i pracowałem na głębokiej prowincji, czułem, że coś się kończy (praca nauczycielska po paru latach mnie nużyła), a nic w zamian się nie zaczyna.
Wiersz zatytułowany Mam dwadzieścia pięć lat nawiązywał do utworu Tadeusza Różewicza Ocalony, który zresztą niegdyś analizowałem na maturze w Technikum Górniczym w Wałbrzychu:
MAM DWADZIEŚCIA PIĘĆ LAT
mam dwadzieścia pięć lat
a moje życie zamyka się w siedmiu dniach
jeden z tych siedmiu dni
jest dniem moich urodzin
jeden z tych siedmiu dni
będzie dniem mojej śmierci
żyłem a właściwie spałem
w poniedziałek wtorek środę
czwartek piątek sobotę niedzielę
był to bardzo dyskretny sen
z zachowaniem wszelkich niezbędnych pozorów życia
obudziłem się nagle na widok pięknej lalki
obudziłem się na pogrzebie brata
na biodrach dziewczyny
na własnym weselu
mam dwadzieścia pięć lat
i jeszcze kilkanaście może kilkadziesiąt razy
budziły mnie wstrząsy zgrzyty przenosiny
z jednego łóżka domu do drugiego
obecnie coraz rzadziej się budzę
tutejsze powietrze górskie sprzyja moim snom
prowincja porusza się koło mnie na palcach
a siedem nianiek tygodnia kołysze mnie
i zawodzi wciąż jedną i tę samą kołysankę
Olszyny, 1972
Może już za długo przebywałem w Olszynach i czułem się zużyty? Rozmyślałem za dużo o śmierci, Bogu, przemijaniu. Jak widać, jestem w połowie tylko człowiekiem pióra, w połowie – człowiekiem działania. Ruch, zmiana mnie uzdrawiają. Z tym że ruch nie cały czas, bo to też męczy. Trochę się poruszać, trochę posiedzieć i pomyśleć nad tym ruchem, który mnie poruszał.
No i tak dalej.
Czytałem niedawno świetną powieść Józefa Rotha Marsz Radetzkiego. Także Listy miłosne Goethego. Jeden z listów był pisany w Twoim Naumburgu do Charlotty von Stein. Datowany na 25 marca 1776 roku.
W kilku listach wzmianka o parku w Weimarze, gdzie byliśmy razem; pamiętam, dął wiatr, było zimno. Jako całość te listy nie są za ciekawe, ale tłumaczenie tego jest dość proste. Przyjaciółki czy kochanki Goethego mieszkały za blisko poety.
Żeby listy stały się piękne, potrzeba im oddalenia i przestrzeni. Pewność, że to, co się pisze, można równie dobrze powiedzieć danej (drogiej) osobie po przejściu paru ulic czy przejechaniu kilkuset nawet kilometrów (no powiedzmy: pięćdziesięciu albo stu) – przeszkadza w pisaniu. Czyni styl pośpiesznym i zdawkowym. Dzisiaj przestrzenie oczywiście jeszcze bardziej się skurczyły (telefony, pociągi, samoloty, telegramy), toteż sztuka pisania listów podupadła.
Czytałem również niedawno listy angielskiej pisarki Katherine Mansfield. Boże! Ile tam drobiazgów, minut skrzętnie zapisanych małą kobiecą rączką – zazdroszczę jej bystrości obserwacji, ale myślę – po co to wszystko, na co to komu, może lepiej uchwycić myśl, zamknąć tysiąc i jeden drobiazg dnia powszedniego w syntezie? Oczywiście przemawia przeze mnie poeta. Prozaikiem, zdaje się, nigdy nie zostanę. No i przemawia przeze mnie współczesny obywatel rozproszkowanego świata, wszystko się sypie, spala, zanim zaistnieje; to nie jest dziewiętnastowieczna spokojnie płynąca rzeka Heraklita. Raczej rwący potok, wodospad współczesności.
Przy czytaniu Rotha czułem, że siedzę w grubym i ciepłym juchtowym bucie-świecie, gdy wokoło szaleje zima. Tak przyjemnie się siedziało, w stare czasy zapadało (po uszy). Dawno już czytanie powieści nie sprawiło mi tyle przyjemności. Z tym że koniec smutny. Trzeba wychodzić z buta na mróz i widać, że to wszystko było złudą, oszukaństwem. Czytanie wierszy nie jest takim oszustwem – po prostu wskakujesz na chwilę i wyskakujesz z wiersza. Trampolina, woda i znów wychodzisz z basenu…
Pisarz polski Wojciech Żukrowski stwierdził, że moje pierwsze tomiki wierszy są, owszem, ładne i „baśniowe”, opowiadają o wiejskiej arkadii dzieciństwa, ale… tu dodawał… ciekawe, co się stanie z tym światem i z talentem Barana, gdy zderzy się on z „dorosłą” rzeczywistością, z chorobami, ze śmiercią najbliższych, z trudnymi momentami życia?… Czy ta subtelna liryka nie pryśnie jak bańka mydlana? Czy zda egzamin literacki? Otóż to pytanie z pozoru zadane ot tak, mimochodem, zadrasnęło moją ambicję i zastanowiło, bo to w gruncie rzeczy pytanie o możliwości poezji i możliwości prozy. W dodatku pytanie to zadaje poecie znany prozaik. Czy poezja… to w końcu oszustwo, złudzenie, nieprawda, siedzenie „we wnętrzu juchtowego buta”, gdzie ciepło i przytulnie, a proza to jedyna prawdziwa prawda, „wychodzenie na mróz”? A może jednak uda mi się do końca moich dni sprostać czasom, świadkując im za pośrednictwem kruchej, pięknej, dmuchawcowej liryki, która okaże się najlepszym materiałem i narzędziem opisu życia. A czemuż by nie?
[z niewysłanego, odnalezionego po latach listu do Esther-Marie Ullmann-Goertz]
12 MARCA
Od kilku dni kłopoty z żołądkiem i woreczkiem żółciowym. Pokazałem dziś córce Ewie SPATIF (byliśmy na obiedzie). Poszliśmy na Pechowca (komedia) do kina „Sztuka”. Kłótnia ze starszą córką Aśką przy pakowaniu rzeczy, bez sensu, bo niepotrzebnie wtrącam się i reaguję nerwowo. Nazywa się to empatią. Łatwo zarażam się uczuciami, emocjami, ba, co najgorsze, złością. Ktoś reaguje emocjonalnie, a ja nie potrafię się tej złości oprzeć, dolewam oliwy do ognia. Wiadomo – co pomaga w liryce, przeszkadza w życiu, przybierając zresztą karykaturalne formy. Na przykład ktoś najbliższy choruje, a ja złoszczę się, że choruje i kicha, bo zaczynam odczuwać te same dolegliwości co on…
Czytam Kochanowskiego (Fraszki, Pieśni) i zastanawiam się nad artykułem Kochanowski – poeta współczesny. Kochanowski jest mi bliższy od romantycznych zdechlaków i frustratów, bo jest pełnokrwisty, ludzki. Ma plebejskie poczucie humoru, rozgrzesza z ludzkich słabości. Coś tam zapewne skrobnę na ten zastępczy temat do „Wieści”… Zastępczy, bo wierszy nie piszę już ponad dwa miesiące. Lechoń uczył się pisania jak chodzenia. Może należy się codziennie nakręcać, w przeciwnym razie zanika potrzeba pisania? Mnie, dziennikarzowi na etacie – na szczęście i nieszczęście – to nie grozi. Na nieszczęście, bo pisaniem tekstów dziennikarskich można oszukiwać głód pisania. Czytam bez większego zapału Ja, Michał z Montaigne Józefa Hena. Zbyt erudycyjnie kompilacyjne. Za tydzień kolejne (czterdzieste pierwsze już) imieniny, na które zaprosiłem Adama Ziemianina, Bogusia Żurakowskiego, Hankę Grechutę-Różycką oraz nowych gości w tym zestawie imieninowym – Kaniów. Przeczytałem Notatnik Anny Kamieńskiej, z którą korespondowałem, a nawet byłem u niej w domu. Dziwię się jej niesłychanej płodności poetyckiej. Po dziesięć wierszy na dzień. No tak, ale świetnie zaczęła pisać dopiero po śmierci męża poety, Jana Śpiewaka (chyba przytłaczał ją za życia). A wcześniej ta płodność literacka zaowocowała kilkunastoma dość średnimi albo przeciętnymi literackimi produktami.
[szkic wiersza]
ROZPACZ
rozpatrz rozpacz
a może znajdzie się wyjście
każdy ma takie błędne koło
na jakie zasłużył
błędne koło czasu zaciska się pętlą na szyi
czasem rozluźnia rozszerza
tak że staje się niezauważalne
i pozoruje wolność
13 MARCA
Jednak zapaliłem się do książki Hena i przeczytałem ją od końca do środka i od środka do początku. Michał z Montaigne, którego Próby znów próbowałem na języku, jakże mi bliski! Podoba mi się, że pisze księgę o sobie i że nie chce oddalać się od siebie, by udawać kogoś innego, niż jest. Mówi, że nie ma istnień ważniejszych i nieważnych, małych i dużych. W łańcuchu istnień wróbel jest równie potrzebny i ważny jak orzeł. Biografie pozornie pospolite też mogą być doskonałym materiałem dla filozofa. Mówi: „Przedstawiam tu życie liche i bez blasku; wszystko jedno, można tak samo nawiązać filozofię do życia pospolitego i ustronnego, jak do najbogatszego treścią. Każdy człowiek nosi w sobie całkowitą postać ludzkiego stanu”.
„Zazwyczaj autorowie udzielają się publiczności jakąś osobną i szczególną cechą; ja pierwszy pono piszę całą swą istotą, jako Michał Montaigne, nie jako gramatyk albo poeta, albo uczony w prawie”.
Zmiana perspektywy: tak, może trzeba próbować patrzeć na każdego człowieka z innej perspektywy, z jego, choćby to prowadziło do skrajnego subiektywizmu? Uśredniona suma subiektywizmów dawałaby dopiero uśredniony obiektywizm, bardziej prawdziwy obraz epoki historycznej.
• • •
Śnieg za oknem…
15 MARCA
Przed południem.
Wczoraj wreszcie poczułem się lepiej (wyż), ale trochę wypiłem, nie mogłem spać (przepisywałem wiersze do „Życia Literackiego” i świątecznych „Wieści”), tak że w efekcie wstałem znów z bólem serca. Sam siebie rozbijam niepotrzebnie… A może potrzebnie – kto wie? – bo po rozbiciu znowu przychodzi się składać na nowo i trochę inaczej.
• • •
Po styczniowej wiośnie marcowa zima – ten rok zapowiada się intrygująco.
• • •
Córka Ewa zapytała księdza na religii, skąd Adam i Ewa mieli wiedzieć, że należy słuchać Pana Boga, a nie węża. Wąż zaproponował swoje, Pan Bóg swoje, a oni biedni żyli w nieświadomości tego, co dobre a co złe…
[pomysł na wiersz]
***
Najłatwiej jest zostać nikim
Ale niełatwo jest być nikim
18 MARCA
Wczoraj doholowałem wybitnego poetę (przez SPATIF i „Gruszkę”) do domu. O swojej żonie i zarazem muzie wybitny poeta z pijacką upartością: „Powiedziałem, żeby mnie nie niewoliła. Trudno, jak mnie nie będzie, to mnie nie będzie. Ale jak jestem – to jestem; taki, jaki jestem”.
23 MARCA
W Próbach Montaigne’a jest takie zdanie, że gdyby pijaków bolała głowa przed piciem, a nie po piciu, toby się zapewne wstrzymali od picia. Cóż, niestety, rozkosz idzie przodem, a pokuta z tyłu.
Dwa dni (sobota, niedziela) obchodziłem Józefa; w pierwszy dzień z przyjaciółmi, w drugi – z krewnymi. Potem przez dwa dni wychodziłem z tego i byłem (szczególnie wczoraj) w psychicznym dołku. W pierwszy dzień wiosny widziałem troje dzieci maszerujących z kukłami, aby topić Marzannę.
Nagle wydało mi się, że dzieci topią starych ludzi.
Wiosenna inwazja dzieci…
Dzień przedziwny, bo dzieci w parku lepią też ostatnie bałwany. Ni to zima, ni wiosna, takie dwa pierwsze dni. W Wydawnictwie Literackim ślimaczy się sprawa wydania mojej Małej Kosmogonii, bo Heniek Czubała poprawia i poprawia swój wstęp, i nie może skończyć poprawiania. Już nie wiadomo, kto ma rację…
• • •
Jadam obiady w SPATIF-ie. Z Z. nie gadam drugi dzień. W „Wieściach” nie chcieli mi dać 2/3 kolumny na wiersze, choć drukuję najmniej, a każdy z tych „dniówkarzy słowa” czerni papier, ile się da, byle czym, byle jak, byle rosła wierszówka. W. (mój naczelny) to bałwan gorszy od tych śnieżnych z Parku Białoprądnickiego.
• • •
Myślę o tym, że widzimy wszystkie kawki jako jedną i tę samą kawkę, nie odróżniając jednej od drugiej, a one zapewne z lotu ptaka też nie odróżniają człowieka od człowieka. I taka jest może – w skali kosmicznej – prawda o człowieku; czy to Kowalski, czy to Michalski – na jedno w końcu wychodzi… (Temat na wiersz)…
• • •
Być stuistnieniowcem!
• • •
Przebudziłem się o drugiej w nocy. Miałem uczucie ucisku w piersiach, potem, a może przedtem, śniła mi się mama z bolącym okiem (nowotwór) – przykry sen.
Zabiłem dwa mole w kuchni i postanowiłem jechać jak najszybciej na święta do Borzęcina. W południe zadzwoniła do redakcji (bo w domu nie mam telefonu) bratowa, że brat Gienek miał operację na woreczek żółciowy (ropny wyciek), a dzisiaj wrócił ze szpitala.
A więc jednak coś się wydarzyło.
• • •
Marzę o ładnej pogodzie, już naprawdę wiosennej, na tych parę świątecznych dni.
7 KWIETNIA
Po świętach. Po powrocie z Borzęcina, gdzie zachwyciły mnie łąki i pola z niebem pełnym skowronków… Jeden skowronek potrafi zrobić taki jarmark nad głową, jakby był wcieleniem stu skowronków. Spacery po zastodolu, szaraki i kuropatwy wyskakują spod nóg. Skowronki jak nakręcone trajkotki wyśpiewują zapomniane melodie dzieciństwa. Pomyślałem, że należałoby wrócić, mieć dużego psa i spacerować między niebem a ziemią. Ale za chwilę pomyślałem, że na dłuższą metę by mi się to znudziło…
• • •
Uziemiony – tak bym określił najprecyzyjniej mój stan psychiczny, gdy rozmawiam z krewniakami, którzy nie pozwalają mi się unieść wyżej niż parę centymetrów nad ziemię. Ich rozmowy krążą wokół cen węgla, budowy domu, zakupu nowego samochodu, narodzin kolejnych wnuków. Rozmawiając z nimi, czuję, że jestem samolotem na lotnisku. Usiłuję wystartować, ale nie udaje mi się, cały czas nie mogę się oderwać od podłoża, wreszcie albo rezygnuję z lotu, albo wywołuję zgorszenie przy stole jakimś prowokacyjnym sądem, co wytrąca z rytmu biesiadników-domowników i sprawia, że próbują i oni polemicznie wznieść się ponad ziemię trochę na podobieństwo kuropatw…
Więzy krwi, więzy familijne – jak czasami powierzchownie łączą ludzi i jak niewiele z nich wynika… A jednak tak wiele z nich wynika…
• • •
U wielkich ludzi wszystko jest wyolbrzymione, także skąpstwo, obżarstwo, cechy negatywne…
9 KWIETNIA
Z Brechta, z Matki Courage…
„W uczciwym kraju
Nie potrzeba bohaterów i cnoty,
Każdy może być
Po prostu zwyczajny”
I jeszcze jeden cytat z Brechta:
„Jak długo wytrzymasz niesprawiedliwość?
Godzinę? Dwie?”
Ja bym dodał pytanie: „Miesiąc, rok, kilka lat?”.
18 KWIETNIA
Podróż do Lublina. Autobusem. Wyjechałem o 10.15. Upał, praży przez szybę, właśnie przed chwilą przebrzmiał hejnał w radiu.
Kobiety z baziami.
Mam przed oczami faceta z sześcioma torbami na dworcu w Krakowie (widok niecodzienny), udaje, że podróżuje, i tak siedzi całymi miesiącami, broda jak u Miczurina.
Podobnego faceta zobaczyłem, jadąc do Kalisza. Czekał (na ukochaną?) z bibułkowymi kwiatkami.
• • •
Mam nagrać wywiad do „Wieści” z jakimś prezesem stowarzyszenia twórców ludowych. Przede mną w autobusie odwrócona plecami dziewczyna bujna jak lipcowa lipa, co chwilę splata i rozplata długie jasne włosy:
[szkic wiersza]
***
jej usta pachną
świeżo udojonym mlekiem
jej wargi
ciepłe jagody morwy
kiedy się uśmiecha
jest gałązką czereśni
obsypaną białymi płatkami
jej włosy strumienią
się na plecach
i cała wydaje się
zapowiedzią urodzajów
ach jak by się chciało
odprawiać z nią miłosne żniwa […]
• • •
Jestem jeszcze młody, skoro gdy poznaję kogoś, kto wydaje mi się ciekawy, mam tyle nadziei z tym związanych. O wiele za wiele… Początki znajomości, pierwsze spotkania bywają niekiedy tak intrygujące, bo są w nich jakby potencjalne zalążki spełnienia wszystkiego. Oto jeszcze raz wkładam w pierwsze spotkanie całą swoją wyobraźnię, mieszam ją z wątłą (na razie) realnością, myśli ze słowami, słowa z czynami. Chciałbym coś pomyśleć, żeby to natychmiast się stało. To może stać się w poezji, w życiu realna wersja jest zawsze uboższa od wyobrażonej. W pierwszym spotkaniu np. z ładną dziewczyną jest jeszcze wersja niezubożona o żadne fakty, o żadną realność. Scenariusz wyimaginowany, idealny. Kocham pierwsze spotkania, podróże do nowych krajów (podróż to młodość, w której może się wszystko wydarzyć)… Nienapisane wiersze… Miłość niemożliwa, myślenie o tej miłości… Jest w tym wszystkim jakaś niedojrzała nadzieja, ale czy poezja to dojrzałość?
• • •
Polska jest wciąż młodym obiecującym poetą – niespełnionych nadziei, oślepłych jasnowidzeń, niedorozwiniętych skrzydeł – aspirującym do wielkości, choć po cichu zazdrości spełnionym, „dojrzałym” krajom.
Wciąż wychodzimy z siebie, lecz rzadko kiedy dochodzimy do celu… Trwamy w zawieszeniu…
31 MAJA
Po czterodniowym, pełnym fantazji pobycie w Lubinie na Festiwalu Poezji Miłosnej (organki, gitara plus dużo rozmów, śpiewów i niestety za dużo gorzały) z Adamem Ziemianinem i Staszkiem Srokowskim – powrót do Krakowa, gdzie w Domu Polonii ma miejsce spotkanie pisarzy z ministrem Krawczukiem. Wystąpienia J.J. Szczepańskiego i profesora J. Błońskiego, sztandarowych postaci krakowskiej opozycji. Julian Kawalec, który ma wszczepiony gen zgody i ze wszystkimi chciałby żyć dobrze, zdenerwowany, długo przygotowuje się do wystąpienia, a kiedy próbuję go pocieszyć i dodać mu ducha, mówi do mnie: „Wolałbym orać u siebie we Wrzawach ziemię. Ja się nadaję do orania, a nie do przemawiania między tymi profesorami”.
Rzeczywiście, w końcu się spalił i wypadł blado. Utknął w pół myśli i zjadła go nadwrażliwość. Ja powiedziałem swoje o sytuacji pisarzy, dla których najważniejsza jest literatura, a nie politykowanie, i którzy nie są objęci ani mecenatem dolarowym, ani złotówkowym w tych francowatych (nie mówiłem, że „francowatych”) czasach.
Zauważam, że ta grupa pisarzy neutralnych, którzy, chcąc zachować przyzwoitość, nie zapisali się po 1982 roku do Zlepu (Związku Literatów Polskich), ale nie angażują się w opozycji, stanowią dziś – może tylko przez tę chwilę (bo jeszcze parę lat temu pies z kulawą nogą się nami nie interesował) – łakomy kąsek dla czynników oficjalnych. Coś się w kraju święci. Jakaś zmiana politycznego kursu? Z przeciąganiem na swoją stronę…
Sala pełna starych pisarzy. Młodych nie ma, ale nikt o nich nie myśli. Ani zlepowcy, ani ci pod skrzydłami kurii – nie chcą pojednania.
Około dwustu literatów z całej Polski.
Minister (Krawczuk).
Po raz pierwszy przyszła do ministra opozycja.
8 CZERWCA
Artur Sandauer namówił mnie do wystąpienia w audycji telewizyjnej o Mironie Białoszewskim. Robię to niechętnie, ale argumenty: „Gdzie znajdę w Polsce faceta pana formatu?” i „Nie może pan odmówić udziału w audycji o Białoszewskim, właśnie o Białoszewskim!” – połechtały moją próżność. Pani z telewizji przyjedzie do mnie specjalnie z Warszawy. Przestrzegałem ją przez telefon, że przed kamerą jestem jak koń psuj. Staję dęba, wzdragam się przed przeszkodą, a w końcu „walę w nią”, a nie skaczę nad nią.
Jednak w końcu zdecydowaliśmy się: i ja, i ona. Oprócz Artura i mnie będzie jeszcze Jadwiga Stańczakowa, niewidoma poetka i opiekunka Mirona, która – o ironio – przepisywała mu teksty brajlem (między innymi Pamiętnik z Powstania Warszawskiego).
17 CZERWCA
Po Lubinie walczyłem przez trzy tygodnie z jakimś paskudztwem wirusowym. Przez pięć dni zażywałem ampicylinę, a i to niewiele pomagało. Z obawą, że zaziębię się jeszcze bardziej, pojechałem do Warszawy; służbowo do Myśliwskiego (bo zawiązuje się klub przy jego „Regionach”), prywatnie – do Artura Sandauera, który już od dłuższego czasu chce się ze mną zobaczyć i grozi, że „mi zemrze”.
U Myśliwskiego „na chłopskich salonach” około trzydziestu pisarzy, przeważnie z dawnego Klubu Kultury Chłopskiej lub ze stajni Berezy, który był obecny na spotkaniu. Ponieważ ostatnio nic nie piszę – zgłosiłem się do mówienia. Po mnie kilkunastu innych. Myśliwski prowadził całość bardzo sprytnie i inteligentnie (celebrant nie z tej ziemi!). Zebrało się trochę dobrych pisarzy. Obok siedzieli Tadeusz Siejak, Nowak, Bitner, Łuczeńczyk, Ziemianin, krytyk Bugajski, Sakowicz. Niektórych widziałem po raz pierwszy. Charakterystyczne dla tych ze stajni Berezy – nikt z nich nie pisnął ni słowa. Nie wiem, czy teraz taka pisarska moda, czy onieśmieleni, a może nie mieli nic ciekawego do powiedzenia? Poszliśmy z Adamem, Staszkiem Srokowskim, Łuczeńczykiem i Marianem Pilotem na kolację. Łuczeńczyk się zgubił po drodze, a Erwin Kruk tylko chwilę siedział.
Nie piłem za względu na antybiotyk, a oni wygrzmocili podobno cztery butelki. Powiedział mi o tym Staszek, spotkany na dworcu. Nie wiem, jak Adam dojechał do Krakowa, bo rano też był jeszcze wczorajszy i jechał – jak mi potem opowiedział – ekspresem za darmo, bo konduktor nie pojawił się w przedziale.
Ja zostałem w Warszawie i o dwudziestej byłem u pana Artura. Tym razem, pierwszy raz od dwunastu lat, bo tyle się już znamy, z magnetofonem i dwiema kasetami, na których nagrałem nasze rozmówki. Może rzeczywiście pomyślę o książce wywiadów? U Sandauerów nowa gosposia, studentka. Artur zadowolony: „Najważniejsze, że wie, kto ja jestem”… Siedzieliśmy do północy. Ja walczący jeszcze z niedobitkami wirusa i kaszlący. Erna cichutka. Artur rozgadany. Jest w dobrej formie psychicznej. Rano musiałem „koniecznie” przeczytać trzydzieści stron jego autobiografii i musiałem oczywiście pochwalić, ale i delikatnie zwrócić mu uwagę, że tu i tam się powtarza. Rozmawialiśmy sporo o Białoszewskim, o którym mówiłem dwa dni wcześniej Justynie Ziółkowskiej. Zapytałem go, co myśli o epitetach Gombrowicza na jego (Sandauera, nie Białoszewskiego) temat w Dzienniku („skorupiak”, „mastodont”, „karakon” etc.), mruknął w odpowiedzi, choć bez przekonania, że to literacko dobre, „a zresztą skorupiak to dla mnie pochwała”. Wieczór bardzo udany, rozmowy o kobietach, chyba po raz pierwszy, i viagrze – aż mnie zamurowało, kiedy zapowiedział tę „nową rewelację”. Popatrzyłem na niego innym okiem. Dalej kaszlę. Artur zatroskany… Na drugi dzień po południu załatwiłem forinty, bo jadę na Węgry.
14 LIPCA
Wysłałem telegram do Sandauera, gratulujący mu dość odważnego wystąpienia podczas spotkania z Gorbaczowem na Zamku Królewskim.
• • •
Jestem po dwutygodniowym pobycie z Ewą nad Balatonem i po tygodniu w Borzęcinie, gdzie nic nie piszę, poza doraźnymi tekstami redakcyjnymi, ale trochę odetchnąłem innym powietrzem.
4–5 SIERPNIA
Na dworcu w Warszawie czeka na mnie Artur Sandauer. Jedziemy do jego dawnych studentów. Łukasz Nicpan i Michał Łukaszewicz z żonami. Opozycyjnie nastawieni. Ja z Arturem, który – o dziwo – zabrał ze sobą półlitrową żołądkówkę, choć sam nie pije, bo cierpi na cukrzycę. Sałatki. Z Nicpanem widzieliśmy się tylko raz, dziesięć lat temu. Tokuje Artur. Pod koniec ma pretensję do kobiet, że cały czas milczą. Pyta, jak to jest, skoro są z natury wielomówne? Nie bierze pod uwagę, że onieśmiela, nie tylko jego ogromna wiedza, znajomość jedenastu języków i precyzja, z jaką wydaje sądy, ale też reżim intelektualny, który nieświadomie narzuca.
Niestety, choć spotkanie miało trwać dłużej, gdyż, jak mi powiedział Artur przez telefon, jest ważniejsze od wszelkich konferencji, zapomniał o insulinie, a przyszła pora na jego zastrzyk i po trzech godzinach musieliśmy wyjeżdżać. Jechaliśmy trochę na oślep, bo Sandauer nie jest dobrym kierowcą. W jego mieszkaniu w nowo dostawionym ganku czytam pamiętnik jego siostry i matki, które w czasie okupacji ukrywały się razem z nim przez rok na strychu u Ukraińca. Zamierza to włączyć do autobiografii Byłem. Podobają mi się.
• • •
Następnego dnia przypadkowe spotkanie na Starówce z Janem Marszałkiem, który miał taką samą jak i ja drogę życiową (szkoła górnicza w Jaworznie, technikum w Wałbrzychu). Nie obyło się bez wspominania starych szkolnych górniczych lat. Tokował też dużo o swoich problemach, ja, co usłyszałem jednym uchem, wypuszczałem drugim, bo nie tylko przynudzał, ale też wydawało mi się, że od czasu do czasu plecie głupstwa.
Potem – u Mariana Pilota w „Regionach”. Nie wiadomo, czy pójdzie mój wywiad z Sandauerem o Białoszewskim, bo Sandauer powiedział w nim źle o szefie „Twórczości” Lisowskim i o Berezie, więc to się nie podoba.
Spotkanie o siedemnastej pod kolumną Zygmunta z E. Hiszpanie grają na gitarach, na schodkach pojawia się Nicpan, jest też Łukaszewicz. U Artura czytanie jego przekładów Rilkego. Pyta o to, kto lepszy jako tłumacz: Sandauer czy Jastrun? Sandauer sam sobie odpowiada, że on, bo Jastrun zbyt często „asonansowaty” w rymach, gdy tymczasem u Rilkego rymy są zdecydowane, regularne.
Katastrofizm Nicpana […].
• • •
Po przyjeździe, w niedzielę rano jadę do Borzęcina. Nazbieraliśmy wiadro czernic i robię wino […].
20 SIERPNIA
Cztery dni w Borzęcinie, gdzie siedzą wszyscy moi. Pisałem artykuł o polskiej emigracji w Szwecji, pobolewa mnie (chyba) wątroba, Zosię – kręgosłup. Wczoraj słuchałem do późna w nocy Wolnej Europy. U nas strajki. W związku z Gorbaczowem kotłują się w powietrzu… Jakieś zawirowania…
Dobiegają końca wakacje.
Wreszcie pokropiło, i to dosyć mocno. Bardzo dobrze, bo straszna susza. Jabłoń przy wale naszej chałupki złotorodna, łamią się gałęzie od wielkich soczystych, wręcz miodnych jabłek.
8 WRZEŚNIA
O 5 rano:
[pomysły na wiersze]
***
Wydaje nam się
Coś się nam wciąż wydaje
Wybiegamy przed dom
Gdy spada gwiazda
KOŁO
zostaną po nas
góry chmury ziemia
powietrze niebo
słońce księżyc
życie nieprzeżyte
robota nieprzerobiona
dla nowych ust
oczu i rąk łapczywych
którym się też jak nam
będzie wydawać
że wszystko to
tylko dla nich zostało
stworzone
***
najlepiej się niczemu
nie dziwić
najlepiej o nic nie pytać
i tak nikt nie odpowie
ten świat
jest bez przewodnika
pooglądać i przechodzić
bo już z tyłu
niecierpliwią się
następne wycieczki
ZA OKNEM
neony obnażone w uśmiechu zęby murzyna
i auta – śnięte ryby
o świcie wyrzucone
na piasek
w nocy auto za autem
jak dzikie zwierzęta
oślepiają w ciemności ślepiami
przelatując za oknem
ulicą
• • •
T.S. Eliot, wydawałoby się tak sterylnie uniwersalny, mówi o poezji:
„Każdy naród ma własną poezję […] różni się ona od innych dziedzin sztuki tym, że dla narodu mówiącego językiem poety ma znaczenie, jakiego nie może mieć dla cudzoziemców […] malarstwo i muzyka są łatwiejsze do wniknięcia dla obcokrajowców”.
„Poezja zajmuje się wyrażaniem uczuć, wzruszeń mających charakter partykularny, podczas gdy myśl jest powszechna. Łatwiej jest w obcym języku mówić, niż odczuwać. Przeto żadna sztuka nie ma tyle zawartości narodowej co poezja”.
„Poezja jest przypomnieniem tego wszystkiego, co wyrazić można tylko w jednym języku i co jest nieprzetłumaczalne”.
„Tym różni się pisarz dziwak lub szalony od prawdziwego poety, że pierwszy może doznawać uczuć niezwykłych, wyjątkowych, lecz których dzielić z nim nie można, a przez to bezużytecznych, drugi zaś odkrywa nowe odmiany wrażliwości, które przyswoić sobie mogą inni (naród)”.
Ja zamieniłbym słowa „poeta szalony” na – po prostu – „narcyzowaty”, a czasem „grafoman” onanizujący się własnym pisaniem…
A poezja? To źródło wciąż odnawialnej energii językowej narodu…
3 WRZEŚNIA
[szkic do portretu Allena Ginsberga]
RÓWNY RÓWNEMU – NIERÓWNY…
Co innego poeta skandalista Allen Ginsberg w Polsce, co innego, na przykład, nasz Edziu Redliński w Stanach.
Musi wszystkim od nowa się przedstawiać, zasługi swoje pod niebo wynosić, bo go tam nikt nie zna. A o Ginsbergu głośno w Krakowie – i to jak głośno! – jeszcze przed jego przyjazdem do kraju nad Wisłą. Jaki to skandalista, jaki obieżyświat, ciągle „on the road”, jaki zbuntowany. W jego ustach „Go fuck yourself with your atom bomb!” (pieprz się sama [Ameryko – przyp. J.B.] swoją bombą atomową)… brzmi jakże dumno-imperialnie i odbija się potężniejszym echem niż „Mam w dupie małe miasteczka!” Andrzeja Bursy… Agent Ginsberga nie musi go w kraju nad Wisłą reklamować. Kichnie Ginsberg w Nowym Jorku, a w Krakowie co drugi intelektualista też zakatarzony.
A Redliński, ileż on się nakasłał gdzieś tam w Białostockiem, a i tak mu po latach nikt nie odkasłał na Manhattanie.
Ale patrzcie, patrzcie, cóż za niespodzianka, bo jednak tym razem Allen Ginsberg w Krakowie – schludny. Ubrany w dwurzędową marynarkę z najlepszego materiału, w krawaciku, w okularach, nienaalkoholizowany, broda siwa, przycięta, nobliwa łysina, jeszcze młoda; jakby kto o nim nie słyszał, gotów pomyśleć – urzędnik agencji nieruchomości… W jego ubiorze ani śladu po niechlujnym, a nawet godnym przedstawiciela bit generation, ubiorze.
Miło się uśmiecha, kulturalnie odzywa (oczywiście po angielsku) i cierpliwie czeka, aż każde słowo jego przetłumaczą. Na złośliwości nie reaguje. Dwa razy tylko przypomniał sobie, że był kiedyś przywódcą bitników, bo krzyknął ni stąd, ni zowąd „No! No!”, czym wystraszył panienki spisujące skrzętnie w pierwszym rzędzie jego myśli. Poza tym – pełna kultura. Konwersacja bez zgrzytów. Nawet lekcją medytacji nas uraczył, bo jest od lat wyznawcą buddyzmu. Gość w dom – Budda w dom! Kontemplowałem więc ja, kontemplował prozaik i poeta w jednej osobie Marek Sołtysik; kontemplacji poddali się tłumacze, krytycy i poeci, nielicznie co prawda – w tym dniu, tj. 3 września 1988 – w siedzibie krakowskiego miesięcznika „Pismo” zebrani; a nielicznie, bo obowiązywały limity zaproszeń.
Zanim jednak doszło do kontemplacji, wcześniej pojawiły się złote myśli Allena. O ile zrozumiałem, były to tak zwane „czytanki poetów”, ułożone przez niego w Strudze czy Budapeszcie, gdzie poeta tuż przed przyjazdem do Krakowa gościł i „złotą koronę” za twórczość otrzymał. Kręcący się często-gęsto po świecie poeta, mimo że dobił w tym roku sześćdziesiątki (a może właśnie dlatego?), uważa, że „zmiana jest absolutem”. A oto i niektóre z haseł, uwag czy aforyzmów przetłumaczone na gorąco, a więc niedokładnie:
· Powstańcie przeciw Bogu i państwu;
· Bądźcie nieodpowiedzialni;
· Złap za myśl, jak umiesz;
· Żywotność jest samowybiórcza;
· Wolność jest tania w Stanach;
· Przyrządy miernicze determinują pomiar;
· Wszechświat to osoba;
· Pod czaszką jest przestrzeń równie wielka jak na zewnątrz;
· Co jest między myślami?;
· Pierwsza myśl – najlepsza myśl;
· Jeśli umysł jest kształtny – sztuka również;
· Jak najmniej sylab!;
· Poruszaj ciało zgodnie z rytmem;
· Pchaj myśl przy pomocy samogłosek, lecz pamiętaj, że sens tworzą spółgłoski;
· Otwartość kładzie kres paranoi;
· Operacje umysłu są modelami materii;
· Być sekretarzem własnego umysłu;
· Przeciwko homogenizacji świadomości i wyobraźni!
Pomyślałem, że jeśli autor Skowytu namawia nas do powstania przeciw Bogu i państwu, to czemu miałby być obrażony, jeśli powstanę najpierw przeciw niemu. Tym bardziej, że jego półgodzinny monolog o poezji był absolutną pochwałą tzw. spontaniczności pisania, ale nie tej, którą ja lubię, lecz tej żywcem przejętej z dość nieodpowiedzialnych za słowo, a więc niefrasobliwych manifestów surrealistów francuskich i włoskich, co to wychwalali automatyzm psychiczny w twórczości i poddawali się dyktatowi strumienia podświadomości. Wystarczy poddać się transowi, ciągowi skojarzeń i płynąć bezwolnie z obrazami jak rzeka, wstrzymując się od wszelkiej odpowiedzialności za słowo, od kontroli rozumu. „Złap za myśl – jak umiesz!”. „Pierwsza myśl – najlepsza myśl”. Poeta nie powinien bawić się w selekcjonera słów i zdań, konstruować, skreślać, etc., przecież żywotność jest samowybiórcza.
– Czy to aby nie lenistwo? – spytałem. – Przecież pierwsza myśl, pierwsze słowa są przeważnie śmieciami; przez to śmietnisko trzeba się jakoś dokopać do źródła. To, jak na moje rozumienie aktu twórczego, powierzchowne nadto, impresyjne zanadto. Prawdziwa sztuka jest ekspresją.
W swojej zapamiętałości posunąłem się jeszcze dalej, pytając Ginsberga, dlaczego bezustannie twierdzi, że „tak jest”, skoro winien mówić: „moim zdaniem tak jest”.
A gdym tak obstawał przy swoim – panienki z kajetami patrzyły sobie pytająco w oczy, ni to uśmiechając się, ni to dziwiąc, żem je wybił z automatycznego ciągu notowania.
Ale już Ginsberg, miło uśmiechając się, sunął do przodu, „pchając myśli przy pomocy samogłosek”, zaś „sens tworząc spółgłoskami”, a może odwrotnie – czort jeden wie – i na ratunek panienkom pośpieszał. Więc pochylone znowu zapisywały a zapisywały, co Mistrz do wierzenia podaje.
Mistrz zaś nawijał dalej o brzmieniu, frazie i rytmie; o tym, że pisanie jest jak wyciąganie sieci z morza, co pięknie i obrazowo zabrzmiało. Cóż miałem czynić – poeta mu równy, ale jednak nierówny, bo w polskim kątku siedzący, gdy on z amerykańska na fotelu rozparty.
Żeby sobie dodać odwagi, też nogę na nogę założyłem i też „No!” rzekłem. „Mnie, panie Ginsberg, interesuje wewnętrzna prawda, a pan nic o tej prawdzie nie mówisz, ciągle tylko o frazie, o brzmieniu, o zmienności jako absolucie. A wystarczy pożyć dłużej, żeby zauważyć, że jest w człowieku coś stałego, powtarzalnego obok zmienności, płynności”.
ON: – Nie ma czegoś takiego jak prawda wewnętrzna, nie ma czegoś takiego jak „ja”, nie ma żadnego stałego punktu odniesienia…
JA: – Nie ma stałego punktu odniesienia, bo pan ciągle w podróżach, w rozjazdach. Mówisz pan, że nie ma żadnego „ja”, to dlaczego podpisujesz się pan „Allen Ginsberg”? Ha, dlaczego?
Słucham tego, co mówię, i czuję, że zbyt szarżuję, aż brnę na przekór Allenowi, a i chyba sobie też, w jakieś polemiczne grudy; jednak com zaczął, to kończę… Niech wie, że i ja swoje wiem. I w tej swojej „swojości” się upewniam z każdym zdaniem coraz mocniej, gdy mu wykład robię o swoim stałym punkcie odniesienia, miejscu urodzenia, skąd świat oceniam i będę oceniać, amen, tak mi dopomóż sarmacki Bóg.
Wtem głos mi odjęło!
Już tylko na ucho swoje racje Markowi Sołtysikowi wyłuszczam, że gdy taką permanentną „zmienność” rzucić na szersze tło, to historii i tradycji nie mielibyśmy. A jak Polska i Europa mogą żyć bez historii i tradycji? On głową kiwa i jakby się zgadza, choć pewny tego nie jestem, bo drugim uchem Ginsberga słucha i jakby w nim bardziej zasłuchany.
A kadzidła dymią, a panienki patrzą, a Ginsberg już daleko za górami, za lasami, za morzami, cały wniebowzięty i przestrzenią ogromną nadęty, bo o Indiach, Tybecie, buddyzmie opowiada; tam trzy lata w klasztorze bywał, ciszy się uczył, szkołę poetycką zakładał. Nazwiskami innych sławnych poetów kalifornijskich od niechcenia sypie, okulary to zdejmuje, to zakłada. Choćbyś go gonił i w sto koni – nie dogonisz. A na samolot cię nie stać i na podróż cię nie stać, a przejąć się krakowskimi buddystami nie potrafiłeś. Sztucznie to jakoś nad Wisłą zaszczepione, jak gruszki na wierzbie… Choć, czy ja wiem, może w Ameryce – niesztuczne? Bo w Ameryce wszystko naturalne, zmienność jest tradycją, młodość kultem, nikt się niczemu nie dziwi, a jeden obyczaj zaszczepia się drugim, choć różni się jak gruszka od wierzby.
Potem dziesięciominutowa lekcja medytacji była.
Mistrz porad udzielał: jak i co robić, żeby rozpłynąć się w przestrzeni wiecznej i bezczasie i być równocześnie wszystkim i nikim, choć nie niczym. Z rękami na udach, z grzbietem jak struna wyprostowanym, z czołem lekko zadartym ku sufitowi – medytowałem i ja z zapartym tchem, aż poczułem, że Mistrz Allen rozpływa mi się w oczach i niknie razem ze swoją brodą, okularami i teoriami amerykańsko-indyjskimi…
…Aż poczułem, że między mną a Allenem nie ma żadnej różnicy…
[„Tygodnik Kulturalny”, 23 września 1988 r.]
19–24 WRZEŚNIA
Warszawska Jesień Poezji. Spotkanie z lubianym Andriejem Bazylewskim, tłumaczem z Moskwy: o Misakowskim, Okrągłym Stole, zaostrzeniu kursu w ZSRR (specjalne uprawnienia dla służb wewnętrznych), o Litwinach (chcą żyć godnie), Łotyszach, Janku Rybowiczu; uzgadnianie poglądów politycznych…
• • •
…Jestem na tyle bogaty w środku, że nie muszę szukać dla siebie bogatych krajów…
• • •
Ulubione, komiczne powiedzenie poety Andrzeja W. na cyku, będące oskarżeniem systemu, w którym żyjemy:
„No i patrz, kurwa, co ja takiego użyłem w peerelu?
Nawet nie byłem w porządnym burdelu!…”.
• • •
W Warszawie odbyliśmy z Adamem Ziemianinem koncertowe spotkanie autorskie. Zarówno on, jak i ja piszemy nie dla krytyków, a dla zwykłych ludzi i to się ludziom podoba. Spotkałem się z bardzo serdecznym przyjęciem, tyle życzliwości od nieznanych osób. Wysłaliśmy z Andriejem Bazylewskim (gościem Warszawskiej Jesieni Poezji) telegram do Janka Rybowicza w Lisiej Górze. Bazylewski jest zauroczony jego pisaniem, chce wszystko przełożyć na rosyjski.
• • •
Wspaniały i po rosyjsku szlachetnie rozbrajający. Następnego dnia rano przytaskał bełta, żeby się z nami pożegnać. Nie wypadało odmówić. Adam po wyjściu Andrzeja bełta zwymiotował.
• • •
W międzyczasie kłótnia z Marianem Pilotem na temat mojego wywiadu z Arturem Sandauerem o Białoszewskim. Nie wydrukują. Obejdzie się…
• • •
Spotkania autorskie w Płocku, gdzie umierałem w parku po przepiciu. Nie wszedłem do zamku, gdzie odbywało się przyjęcie, błądziłem tam i z powrotem między drzewami. Tadeusz Wyrwa-Krzyżański czekający na autokar oraz wysoka jak żyrafa i skądinąd świetna poetka litewsko-polska Alicja Rybałko. Rozmowa z nią, jakoś z trudem dotruchtałem do siebie i dojechałem ze wszystkimi poetami do Warszawy. Okazało się, że zabrałem klucz, zamiast oddać go na portiernię. Adam, któremu salowe otwarły drzwi, spał w ubraniu. Ciężki dzień. Nie mogłem zasnąć.
• • •
Kolejny dzień – rozmowa z Palestyńczykiem krytykującym Izraelczyków. Jego kłótnia z młodą poetką. Poza tym cyrk na kółkach. Poeci-linoskoczkowie. Przyjęcie. Cocktail. Heniu Bereska, Kowalczik ze Słowacji – tłumacze.
27 WRZEŚNIA
Jestem w Tarnobrzegu w hotelu „Fregata”. Dojście tam po omacku przez park. Jutro mam spotkanie autorskie w Tarnobrzegu, pojutrze w Sandomierzu.
28 WRZEŚNIA
Tarnobrzeg okropny, zasiarczony socjalizm stworzony przez tych z wiersza Herberta Potęga smaku. Wszystko tu brzydkie, pospolite. Jedno kino. Wszędzie siarka i nazwy siarkopodobne, aż robi się człowiekowi mdło. W szkole budowlanej nieco bardziej rozgarnięci chłopcy. W szkole górniczej – biedni, zahukani. Nie wiadomo, o czym z nimi rozmawiać. Opowiadam o moim wiejskim dzieciństwie, o szkołach górniczych w Jaworznie i Wałbrzychu. Słuchają, nawet zapisują, inni udają, że słuchają, i nic nie zapisują. Współczuję im. Przypomina mi się moja internatowa „bida”: siedem kromek chleba i parę plastrów kiełbasy zwyczajnej…
…Pojechałem do Sandomierza, potem przez pomyłkę zamiast do Tarnobrzega – w odwrotną stronę. Długo błądziłem, zanim wreszcie dobiłem do hotelu „Fregata”. Też nieładny, zimno w pokoju, poprosiłem recepcjonistkę o herbatę.
W bibliotece wdałem się w rozmowę z panią, która pochodzi z Krakowa i chyba jest nieszczęśliwa, że wybrała to miasto. Tym bardziej, że ukończyła przecież UJ. Jest ładna, ma pretensje, zna się trochę na literaturze, choć trudno jej wytłumaczyć, że Myśliwski to wybitny pisarz, a Gombrowicz wielki. Nagle zaczęliśmy być sobie bardzo bliscy w rozmowie. Okazało się, że jej koleżanka jest sąsiadką blokową w Krakowie i że ta sąsiadka mówiła jej o mnie. Pytam prowokacyjnie, czy opowiadała o moich awanturach.
– Jak to, pan robi awantury?
– Ależ tak – żartuję – żeby wszyscy wiedzieli, że w bloku mieszka poeta.
Opowiadała mi też o swoich profesorach, ożywiła się, zapaliła, ale musimy się pożegnać. Jeszcze jedna zesłana na prowincję. Mówi, że zawiodła się na mężu…
• • •
Na ulicy rozpoznaje mnie jakaś kobieta, ja jej nie. Twierdzi, że spotkaliśmy się w Sandomierzu. Mój Boże, ileż było tych spotkań, z których nie zostało nic. Żyję jak wiatr. Parę dni temu Warszawa, wczoraj Kraków, dziś Tarnobrzeg, jutro Sandomierz, a potem Tarnów i pewnie Borzęcin, gdzie zmierzam obierać jabłka, bo sad po wierzchołki drzew wypełniony jabłkami.
• • •
Dowiaduję się, że jesteśmy bez rządu, bo podał się do dymisji.
Czytam wywiad z Wałęsą, którego zawsze uważałem za człowieka błyskotliwego, choć niewykształconego. Na swój sposób inteligentny, nie mówiąc o tym, że z charyzmą i w dodatku pod opieką Matki Boskiej, więc co mu kto zrobi!? Szmacono go przez lata, robiono z niego idiotę, jednak po latach oliwa okazała się sprawiedliwa. Przeczytałem na spotkaniu wiersz o nim (Człowiek z żelaza). Cieszę się z jego powrotu.
29 WRZEŚNIA
J.P. to picuś-glancer. Nosi apaszkę pod szyją, stroi miny, trzyma fajkę w ustach, że niby wielki artysta. Cały czas o sobie, o swoich książkach (jeszcze żadnej nie wydał), o swoim synu, bo jest wzorem heroicznego ojca; żona odeszła w siną dal zaraz po porodzie.
Cały czas – sztuczny. Mam ochotę mu to powiedzieć. Widocznie na prowincji taki artysta musi być, upozowany na artystę, żeby uwierzono, że jest artystą. Ja zawsze występowałem przebrany za zwykłego szaraka, czasem nawet w czapce niewidce. I tak wiem, co jestem wart… Nagle w trakcie rozmowy zrozumiałem, dlaczego mnie tu zaprosił na dobrze płatne spotkania autorskie (wcześniej Wieśka Myśliwskiego). Oczywiście, żeby ubić interesik. Ciągle krąży wokół książki poetyckiej, którą chce złożyć do wydawnictwa, koniecznie z recenzją, rozumie się samo przez się, że pochlebną.
Milczę. Zmieniam temat. Chciałby mi przysłać egzemplarz, żebym się temu przyjrzał, wydał opinię, jemu na tym zależy. Gdy udaję, że nie słyszę, podbija stawkę. Mówi o atrakcyjnych warsztatach literackich w Sandomierzu (dokąd chcieliby mnie zaprosić), o wolnym mieszkaniu w Muzeum Literatury (ewentualnie mógłbym przyjechać i mieszkać tydzień za darmo) i o tym, że zabiera się do pisania eseju o mojej twórczości. Jeszcze raz zmieniam temat.
Zorientowałem się, że chciałby mnie kupić, i rośnie we mnie wraz z niechęcią dziwny opór. Tadeusz Nowak już wcześniej o nim napisał i Józef Ozga-Michalski napisał. Jeszcze tylko opinia Barana do szczęścia potrzebna. Wszystkich zna, wszystkich obtańcował, wszystkich zbajerował. Stroi miny, jakby był jaśniepaniczem krytyki polskiej. Chwali się, jest w sobie zakochany po uszy. To widać. I ta apaszka, fajka, pretensjonalność (jeszcze jeden ze wsi, którego pokręciło)…
Jak to dobrze, że nie ma przy sobie wykrywacza myśli, bo wtedy dowiedziałby się, co o nim sądzę.
Tym bardziej, że zahukał mnie, narzucił ton i już nie wiadomo, czy to on jest Baranem, a ja nim, czy co…
Dopiero w szkole na spotkaniu, które prowadzi z właściwą sobie pretensjonalną elokwencją – zaczynam się ujawniać. Ostro, zdecydowanie, już nie jestem potulnym barankiem. Już pokazuję baranie rogi. Przygaszam go na oczach jego uczennic z liceum, teraz to ja narzucam ton. Spotkanie bardzo dobre, przyłożyłem się, żeby moje było znów na wierzchu. Nie pozwalam, by mówił (a mówił), że poezja to coś wyższego ponad przeciętne, prostackie umysły. Twierdzę, że sam uważam się za prostego człowieka. Wiersze czytane przeze mnie są żywo odbierane. Czuję się pewnie. Nasz spór podoba się młodym, zadają pytania, szczególnie inteligentne te ze strony dziewcząt, bo dziewczęta obejmują teraz, zresztą nie tylko tu, ale w całej Polsce, matriarchat kulturalny. Po spotkaniu – gratulujemy sobie.
Dzień piękny, Picuś-glancer znów o sobie (ale skromniej), o Myśliwskim, odprowadza mnie na przystanek. Wiem, że ma na końcu języka pytanie: „No, to kiedy przysłać ci maszynopis z wierszami?”. I wiem, że go nie zada, bo po spotkaniu poczuł do mnie respekt. Specjalnie rozwodzę się o czym innym. Żegnamy się kordialnie. Jestem szczęśliwy, że wyjeżdżam. Pieniądze dla rodziny zarobiłem, a dupy nie dałem. Jestem pewny, że pisze kiepskie wiersze, parę przeczytałem wcześniej w jednym z tygodników – pretensjonalne jak i on, i naprawdę byłoby mi głupio, gdybym dał się kupić…
BUNT KALORYFERÓW
W klubie „Kuźnica” spotkanie z Adamem Michnikiem, który bardzo dowcipnie skomentował nadchodzący – według niego – krach komunizmu. Zmierzch komunizmu to „bunt kaloryferów”, które nie chcą grzać, drzwi, które nie chcą się otwierać, pociągów, które regularnie się spóźniają. Nie pomogli zomowcy Kiszczaka, próbujący „spałować” kaloryfery. Komuniści muszą wcześniej czy później oddać władzę…
7–8 PAŹDZIERNIKA
W Warszawie u Artura. Między jedenastą a dwunastą w nocy spacer po parku z kosturami („na wszelki wypadek”, „od razu człowiek czuje się lepiej”). Artur wywija młyńca rączką kostura, muszę uważać, żeby mnie nie walnął. Rozmowa o „onanizacji”, która była przed wojną obłożona „klątwą”: „Bruno Schulz prawdopodobnie był onanem, z tego powodu miał też poczucie winy”.
Rozmowa o Mallarmém, który pracował dwa lata nad jednym sonetem. – Symbolizm europejski (francuski) był szczytem poezji – chrząka Artur – „Od tego czasu można było być już tylko gorszym. Albo… znaleźć inny sposób: stąd futuryzmy i różne -izmy, rozbieranie tego doskonałego zegarka tradycyjnej formy”.
Błądzimy pod gwiazdami. Rozmowy o Picundzie (Gruzja), gdzie był dwa tygodnie.
Na drugi dzień w aucie: „Myślenie ogranicza się dziś do prac magisterskich, a sztuka do fikołków”. Usiłuję spierać się z nim, że jest to zjawisko ogólnoświatowe. Proces nieunikniony: – W Ameryce jest jeszcze gorzej, tam w ogóle nie chcą czytać…
Artur, jak to on: – Nie wiem, jak tam jest, wiem, jak tu jest…
Innymi słowy, chce znów zrzucić wszystko na nasze „powojenne” złe szkolnictwo.
Zapisał się do Narodowej Rady Kultury, żeby – jak twierdzi – wprowadzić łacinę do szkół średnich, był nawet na audiencji u Jaruzelskiego, ale nic z tego nie wyszło.
Więc w końcu żałuje, że bierze udział w tej maskaradzie Rady, która jest gabinetem figur woskowych udających, że są żywe… Sokorski, Ozga-Michalski, Auderska, Suchodolski, koszmarny Jerzy Adamski. Mówią, żeby mówić. „Im chodzi o to, żeby zrobić rewolucję bez rewolucji” – podsumowuje swoich kolegów.
– Pan ma spokój – zaczepia mnie dobrotliwie. – Pan swojego kuferka pilnuje… Do przodu się pan nie pcha, z tyłu pan za bardzo nie zostaje; jak to chłopi…
Śmieję się i nie polemizuję, bo go lubię…
20 PAŹDZIERNIKA
Nagrywaliśmy piętnastominutowy film o moim przyjacielu, malarzu Andrzeju Lenartowiczu, który urodził się i zmarł w Tarnowie. Wspomnienia sprzed piętnastu lat i dwadzieścia cztery sfilmowane obrazy Andrzeja. Mówiło mi się źle. Za to mogłem się naprzyglądać, jak redaktor Kotula kręci film.
28 PAŹDZIERNIKA
Są dni, gdy człowiek budzi się z poczuciem pustki i jałowości życia, jakby mnie nieznani sprawcy przysypali kurzem, darnią żywcem w grobie, a ja nie mogę w żaden sposób udowodnić, że jestem żywy, choć wykonuję codziennie tysiąc zbędnych czynności…
1 LISTOPADA
Niedziela w Borzęcinie.
Przeddzień Święta Zmarłych. Zdumiewająca rozmowa z kryminalistą z Borzęcina W.O., którego znałem kiedyś jako chojraka, ale bardzo się zmienił, jakby mu ciasna cela rozszerzyła horyzonty. Można z nim teraz gadać o wielu sprawach. Podobno namawiano go już w więzieniu, żeby po wyjściu stał się donosicielem. Co go trzyma i dlaczego przy swoiście rozumianej uczciwości? Twierdzi, że nie mógłby sobie spojrzeć w lustrze w oczy.
A przecież o mało nie zabił człowieka, potem uciekł z karabinem z więzienia i, zaszczuty, krył się po lasach. Dostał dwadzieścia pięć lat, przesiedział połowę wyroku. Inteligentny, na swój sposób prawy – przynajmniej w słowach. Rozmawiał ze mną jak ze spowiednikiem i był mi wdzięczny, że go wysłuchuję. Pokiereszowana twarz i o rozmiar za duże serce.
Same sprzeczności w jednym.
• • •
Czytam na przemian Dostojewskiego i Kafkę, słucham muzyki greckiej.
• • •
Cieszę się z córek, nie mamy z nimi kłopotów.
6 LISTOPADA
Skończyłem wczoraj pisać o Dolorado Redlińskiego dla „Regionów” Myśliwskiego, gdzie mam nadzieję się kiedyś zaczepić, bo mi się robota w tygodniku przejadła.
Dostałem zaproszenie do udziału w jury Nagrody Piętaka, jury Nagrody Rajczaka, w konkursie jednego wiersza w Bielsku, a także od organizatorów festiwalu w Poznaniu.
Biorę, co dają, bo wierszówkę w „Wieściach” mam kiepską, a córki rosną.
10–13 LISTOPADA
Najpierw Warszawa. Posiedzenie jury Piętaka. Myśliwski, Bereza, Bugajski, ja, Roch Sulima. Dajemy nagrodę Sakowicz, Samojlikowi, Bieleckiemu (proza) i Cieleszowi (poezja). Co do prozy – nie mam nic do gadania. Oni tu przyszli, żeby dać swoim. Samojlik jest wyjątkiem. Głosowałem na Cielesza – to mój typ. Zabawne momenty w dyskusji – bardzo wątłej zresztą – nad książkami.
Wręczenie nagród 30 listopada w Sandomierzu.
Potem wyprawa do Poznania. Językoznawca i mój wierny kibic literacki, Staszek Bąba, czeka na dworcu. Dużo grafomanów, hochsztaplerów u Nikosa Ch., też niezłego tupeciarza. Poznałem studentkę (Marysię Wiatrowską), która pisze o mnie pracę magisterską Przestrzenie kulturowe w poezji Józefa Barana u profesor Chrząstowskiej. Podoba mi się, że moją lirykę wzięła w swoje ręce ładna dziewczyna. Uroczy spacer przez wieczorny Stary Rynek w Poznaniu (krzyże upamiętniające 1956 rok, pomnik Mickiewicza, a właściwie Mickiewiczyka, bo jakże to miniaturowy wieszcz w stosunku do krakowskiego). Dzień w Lesznie. Powrót autem z Czechami do Wrocławia i pociągiem do Krakowa.
16 LISTOPADA
[szkic do portretu Tadeusza Kantora]
TORREADOR
Konferencja prasowa Tadeusza Kantora. Jestem z Hanką Grechutą-Różycką. Siedzimy w pierwszym rzędzie, więc może nas nawet spotkać zaszczyt bycia oplutym przez Mistrza, który pali papierosa za papierosem (gasząc każdego w połowie) i zachowuje się jak syczący wąż boa. Dmucha mi przez stolik dymem w oczy, jakby mnie chciał zaczadzić. Popielniczka z górą petów, on z teatralnymi minami i pozami, sprawiający wrażenie, jakby za chwilę miał wybuchnąć i wysadzić budynek. Mimo to właśnie dzięki temu na swój sposób naturalny, naturalny w swojej sztuczności, tak innej od póz ludzi występujących publicznie: tych naspiżowanych powagą, podpierających się różnymi protezami.
Nie. Kantor genialnie sprytny wariatuńcio.
Złości się to na władze miasta, że mają go w dupie, ale on ich też, to na Miklaszewskiego, który filmuje go nie tak, jak on chce, to na popkulturę Zachodu, to na dziennikarzy, że kłamią. Wstaje, krzyczy, macha rękami. Mówi w sposób rwany. Pewien książę niemiecki chciał sfinansować podróż sześciuset osobom z Europy, żeby przyjechały na spektakl Kantora do Krakowa. Ale władze Krakowa nie podjęły tematu. Więc wystawia nową sztukę w Paryżu. Koszt wystawienia – trzysta tysięcy dolarów. Od 1968 roku Teatr Cricot 2 jest finansowany przez zagranicznych zapraszających. – A co na to Kraków?!! – krzyczy – który obiecywał kiedyś zbudować mi teatr?!
Potem zmienia obiekt ataku, dodusza oburącz sztukę na Zachodzie, pytając z ironicznym grymasem ust, co to znaczy, że im gorzej i nędzniej, tym lepsza sztuka (oczywiście ma siebie na myśli), a im wygodniej się społeczeństwu żyje, tym gorsza?!
Kłębek nerwów i genialnych sprzeczności…
Mówi, że ma 73 lata i jest już zmęczony tą szarpaniną, SZARPANINĄ, SZAR-PA-NI-NĄ (coraz bardziej się podnieca, tupie nogami )… A tu tymczasem spływają do Cricot zaproszenia z całego świata. Piętnaście odrzucił… na najbliższy rok…
Przyglądam się temu genialnemu egzemplum – ma końskie siły i zdrowie, żeby wciąż jeździć, emocjonować się, i… zdrowie byka… a może raczej torreadora… Tak, tak, on wygląda jak torreador miotający się po arenie z czerwoną szmatą i pikami. Po dwóch godzinach spektaklu polegającego na wywoływaniu byka, który jednak wciąż nie wbiega na arenę, mistrz torreadorów osuwa się zmęczony na krzesło, piki wypadają mu z rąk, a my wycofujemy się szczęśliwi, że wyszliśmy z tej burzy cało…
MIĘDZY 30 LISTOPADA A 4 GRUDNIA
Warszawa, Sandomierz, Rzeszów, pałac Myśliwski w Julinie, Leżajsk, Kolbuszowa i znów Kraków.
W Sandomierzu nocne rozmowy z Wieśkiem Myśliwskim i Marianem Grześczakiem. Oglądamy w telewizji znakomitego Wałęsę, który rozprawia się z Miodowiczem. Nie wszystkim się podoba. Wieśkowi M. – nie. Mnie tak… Samojlik natchniony. Z Rochem Sulimą odbywamy spotkanie w jakimś internacie. Przysłuchuję się, co warszawski krytyk, przyjazny mi zresztą, ma o moich wierszach do powiedzenia, i widzę, że jednak to nie te miary i wagi. Przyszedł napompowany Przybosiem i próbuje mnie do niego przypasować. A ja nie pasuję do niego. Pytam, dlaczego mam być Przybosiem, jak jestem Baranem.
• • •
W Julinie – cała ekipa pisarska…
Obok Wiesława są Zbigniew Domino, Marian Pilot, Staszek Srokowski, Bogdan Madej, Adam Ziemianin. Zderzenie z ostatnią pięćdziesiątką wódki. Rzucamy o nią losy o trzeciej nad ranem.
Mnóstwo komicznych sytuacji, kłótnia Mariana ze Staszkiem. Bardzo serdeczny wobec mnie Domino. W sobotę wieczorem do pałacyku Myśliwskiego w Julinie zlatują (dosłownie) Wasilewski, Żukrowski z urzędniczą świtą. Po co? Pewnie po to, żeby kusić pisarzy… Jeśli kuszenie, to rzeczywiście pokuśne, z pierwszorzędnym obiadem, z hrabiowskim przyjęciem. Bogdan Madej, podobny do Leśmiana, mały, zasuszony, o profilu ptaka, pierwszy pisarz, który w latach sześćdziesiątych znalazł się na cenzorskiej liście, a potem, w latach siedemdziesiątych, był w Lublinie stale inwigilowany – popykuje z fajki i przez okularki przygląda się, jak koło niego skaczą ludzie władzy. Chcą go kupić, ale dlaczego? Co się dzieje? Przebąkuje się o stworzeniu jakiegoś nowego związku literatów, który pogodziłby pisarzy opozycyjnych z literatami ze Zlepu; my, nienależący ani tu, ani tam, mielibyśmy być pomostem?
Zaprzyjaźniam się z Madejem. To autor znakomitej Maści na szczury, wydrukowanej najpierw w Paryżu u Giedroycia, a dopiero teraz, w ileś tam lat po tamtej publikacji, wznowionej w Polsce. O paradoksie, cenzura puściła to właśnie za Jaruzelskiego. Bogdan podejrzliwy i uczciwy, aż go ta kostyczna uczciwość krępuje w życiu codziennym.
Wieczorem demoniczny Srokowski mówi, że wie, kiedy umrze. Na razie nie może pić wódki.
Króluje Wiesiek Myśliwski, przypominający mi łosia z królewskim rogami. Zawsze w asyście swego dworu. Krótkie spięcie z nim o moje odrzucone wiersze w „Regionach” i znaczący fragment wycięty mi z artykułu. Myśliwski na rauszu jest Myśliwskim o wiele bardziej urokliwym od trzeźwego. Pięknie tańczy, a jak potrafi improwizować, uwodzić! Trudno go „zapalić”, ale jak już, to bywa (szkoda, że tak rzadko) naprawdę świetnym kompanem!
Staszek Srokowski wydał wreszcie długo przetrzymywanych przez cenzurę Repatriantów (piętnaście tysięcy egzemplarzy, cena – tysiąc złotych; jak ta złotówa na pysk leci!).
Rozmowa w aucie z prozaikiem Józkiem Ł., o którym, gdy go widzę, myślę zawsze – nie wiadomo dlaczego, bo może Bogu ducha winien – że ma wypisane na twarzy kurewstwo.
[pomysł na wiersz]
***
Bądź ostrożny – nie śpiesz się
Żeby nie spełniły się za szybko
Twoje nadzieje
12–13 GRUDNIA
Rozróba w „Wieściach”. Chcemy wypieprzyć twardogłowego redaktora naczelnego W., nasłanego nam w stanie wojennym. Zebranie z udziałem warszawskich prominentów z ZSL i wydawnictwa. Niestety, to do końca nie wypaliło, bo Janusz Sz. w ostatniej chwili pękł i nie poparł wotum nieufności. A przecież wszystko było należycie przygotowane – czyżby zabrakło mu odwagi? Rozmowa z Wieśkiem Myśliwskim, któremu opowiedziałem przez telefon o krakowskim spotkaniu i kto przyjechał z Warszawy. – A weź ich wszystkich opierdol! – podpowiedział niedbale i bardzo mi się to spodobało. Faktycznie mój głos był najostrzejszy. Jednak rewolucja w szklance wody nie doprowadziła do przewrotu. Na drugi dzień zostałem zawezwany na dywanik szefa. Rozmowa pełna spięć. Wywalić mnie chyba jednak nie wywali, poczuł swoją niemoc…
19–23 GRUDNIA
Zofia ma od trzech tygodni problemy z rwą kulszową, co ma z kolei wpływ na atmosferę w domu. Pogotowie. Lekarz. Prywatny gabinet.
• • •
Wyjazd z Adamem do Zduńskiej Woli, gdzie jesteśmy jurorami w konkursie imienia Felka Rajczaka (znałem go i lubiłem). Przejechaliśmy Zduńską, dojechaliśmy, bo to pośpieszny, aż do Inowrocławia. O siódmej rano dobrnęliśmy z powrotem do celu. Podróż trwała siedem godzin dłużej!
• • •
Powrót do Krakowa, gdzie jest już Artur Sandauer. Przyleciał samolotem. Rozminęliśmy się, potem odnaleźliśmy. Naradzamy się we trzech (z Tadeuszem Śliwiakiem), kogo nagrodzić ufundowaną przez profesora Nagrodą Świrszczyńskiej. Tę pierwszą ma otrzymać ksiądz Twardowski. Ale czy ją przyjmie? Bo teraz bojkotuje się nagrody.
Przyjął.
Wieczór u mnie z Arturem i Ziemianinami. Rozmowy o Mallarmém, którego wierszy nie rozumiem. Sandauer tłumaczy ich nowatorstwo.
Parę powiedzonek Artura: „Historia nigdy się nie kończy”, „Wszystko dąży do entropii”, „Wiarę się miewa od czasu do czasu”, „Wierzącym się bywa” (parafraza Przybosia – „Poetą się bywa”).
Coraz częściej powtarza, że popełnił błąd, popierając Jaruzelskiego i Zlep.
Erna jak zwykle milczy, bawi się przy stole, robiąc bibułkowe kwiaty i ludziki dla Ewy i Aśki. Czasem wtrąci coś surrealistycznego, wybijając Artura z intelektualnej orbity. Jego opowieści o spotkaniu z Gombrowiczem we Francji, gdy wydrwiwany przez niego, w końcu nie wytrzymał, trzasnął pięścią w stół i wtedy „Witold się przestraszył i przestał mi dokuczać”. Zawsze też pojawia się we wspomnieniach jego kochany Bruno Schulz, do którego dojeżdżał w młodości z Sambora na „rowerku”… i to, że nasze powojenne pokolenie jest niedouczone, bo nie włada obcymi językami ani nie zna historii starożytnej…
Ale kuchnia Zofii wprawia go w końcu w dobry humor…
PS. DO TAMTYCH LAT
(Podczas grzebania w starych papierach natrafiłem na dwa długie listy do mnie od Bogdana Madeja. Nie ma już między żyjącymi autora tych listów. Zaprzyjaźniłem się z nim pod koniec lat osiemdziesiątych. Jego przestrogi i przewidywania dotyczące literatury, a nawet szerzej – kultury polskiej – wydają się i dziś trafne i kapitalne. Częściowo, niestety, w wolnej Polsce sprawdziły się, dlatego dołączam je do odnalezionych zapisków z tamtych lat, podobnie jak wspomnienie o autorze Maści na szczury, napisane dla miesięcznika „Twórczość”).
[z listu I Bogdana Madeja]
Lublin, 5 września 1989 r.
Drogi Józku, […] Napisałeś w liście, że umiera w Tobie poeta. Oczywiście, nie biorę tego poważnie, czy coś w nas umiera, czy nie, dopiero czas może pokazać, przyjmuję Twoje niespokojne stwierdzenie za jedno ze świadectw ogólniejszego stanu rzeczy. Twoje wyznanie ma charakter prywatny i osobisty, mnie się natomiast wydaje, że z natury o wiele ogólniejsze. Przypomina mi się stwierdzenie Sandauera, że nasz naród jako kultura się kończy. Rzecz prosta, nie pytam go, w jaki sposób i czym zechciałby uzasadnić to kategoryczne i budzące lęk stwierdzenie – nie czułem potrzeby stawiania takich pytań, bo istota rzeczy jest ważniejsza, a tę od pewnego czasu nosiłem w sobie odnotowaną jako jeden z najistotniejszych problemów stojących przed naszą kulturą i współczesną twórczością. Wiąże się to w sposób organiczny z pewnymi kwestiami, które parę lat wcześniej wydały mi się na tyle niepokojące i ważne, że dałem im wyraz na piśmie. Wybierając się kiedyś do Warszawy, a jak się okazało, miało to być moje przedostatnie widzenie z Sandauerem, zabrałem ze sobą rodzaj szkicu liczącego szesnaście stron maszynopisu, nazwanego przeze mnie Intelektualiści i myśl niezależna w Polsce, napisanego albo w roku 1983, albo 1984. Byłem ciekaw, jak to nasz profesor odbierze. Nie byłem zaskoczony, kiedy go uważnie przeczytał, oznajmił, że jest to bardzo interesujące i że powinienem ten tekst opublikować. Rzecz jasna, po napisaniu tego szkicu, na zamówienie zresztą, okazało się, że nie jest to tekst dla naszych opozycyjnie zorientowanych przyjaciół strawny, chociaż nie byłby strawny wówczas i dla dyrygentów z drugiej strony tej, tak bardzo jednak umownej, barykady. Miałem honor zetknąć się poprzez moje teksty nie z jedną, ale z czterema cenzurami, tekst więc, choć zamówiony, nie ujrzał dziennego światła […].
Wydaje mi się, że mamy do czynienia (my wszyscy postrzegający cokolwiek, postrzegający więcej za fasadą i częścią naziemną budowli) ze stadium generalnej dekadencji i wtórności naszego życia umysłowego, kulturalnego i oczywiście także ze stadium dekadencji w sferze twórczości, która właściwie poza nielicznymi przypadkami przestaje już być twórczością a staje się odtwórczością, powielaniem zastanych wzorów, odkrywaniem dawno znanych formuł i objawianiem rzeczy oczywistych. Ten stan rzeczy może właśnie jeden Sandauer miał odwagę nazywać po imieniu, przykładając do naszych współczesnych dokonań miarę bardziej wymagającą i miarę jednocześnie pozornie pomniejszającą, bo właśnie niezaściankową, uniwersalną. Myślę, że pan Artur był jeden, bo nasza krytyka – uwikłana w przeróżne serwituty polityczne, w koteryjne daniny dyktowane układami, świadomie nielojalna wobec literatury, bo przekupna, merkantylna i asekurująca się na wszystkie strony, wolała dbać o siebie, aniżeli dbać o żywotność i wartość tego, co do jej obowiązków i kompetencji należało. Tutejsza polityka kulturalna nie ułatwiała, rzecz jasna, zadania krytyce, ułatwiała natomiast żywot samym twórcom, stwarzając sztuczne kryteria i w wielu przypadkach cieplarniany żywot samym twórcom, co posłuszniejszym, niszcząc natomiast nieposłusznych. Ten stan rzeczy moim zdaniem się nie zmienił, dlatego to stadium dekadencji trwa i trwać będzie tak długo, jak długo nie zaistnieją warunki dla wszelkiego rodzaju bezinteresowności i bezstronności.
I teraz dochodzimy do sprawy najważniejszej, do próby odpowiedzi na pytanie, jak w tych zdegenerowanych warunkach może dojść do procesów umysłowych, które w sferze twórczości mogą dać pożądane owoce. Wszystko jest przyziemne i strywializowane. Egzystencja jednostki twórczej uwikłana jest w kłopoty materialne, właściwie bez precedensu w historii kultury naszego narodu: znakomity poeta Józef Baran musi się martwić nie o to, czy będzie mógł wysłać swoje córki na Maderę, czy Riwierę, ale o to, czy on sam i jego rodzina wytrwa finansowo od pierwszego do pierwszego. Jego przyjaciele poeci też borykają się z tymi samymi kłopotami. Inni też. Jak można w takich warunkach spokojnie i skutecznie obudowywać siebie i swój wewnętrzny świat pewnym stylem (!) i światem równie poddanym głodowi kultury umysłu i bycia? Jak można w takich warunkach dźwigać się w rejony niezbędnej dla twórczości sublimacji i uogólnień szerszych i wyższych ponad codzienną egzystencję? […]
Twórczość rodzi się z powszechnego udramatyzowania ludzkiej egzystencji, ale ta dramaturgia życia, aby dać twórcze owoce, musi przebiegać nieco powyżej gminnych problemów – dramaturgia Twojego osobistego życia musiałaby się dziać nieco ponad poziomem gminnym, bez względu na to, czy dotyczy rzeczywiście tylko Twoich problemów osobistych, czy też wykracza poza nie i obejmuje również rejony społeczne, narodowe i polityczne.
Tymczasem nasze codzienne boje dzieją się w świecie niezwykle uprzedmiotowionym, nasze życie polityczne dotyczy spraw materialnych, nasze rewindykacyjne zmagania dotyczą powszedniego chleba i powszedniej egzystencji, nasz patriotyzm determinowany jest też przez codzienną egzystencję i – w gruncie rzeczy – w powszechnych zachowaniach kończy się tam, gdzie zaczyna się pełny brzuch, natomiast w sferze umysłowej też kończy się tam, gdzie zaczyna się oczywistość i banał, bo ludziom chowanym w tych warunkach wystarczy czczość banału. I teraz popróbujmy dojść do konkluzji, nie wyczerpując przecież żadną miarą liczby wszystkich banalizujących i trywializujących czynników, które sprawiają, że jest tak nieciekawie, jak jest. Ilu ludzi twórczych jest w stanie przebijać się latami, dziesięcioleciami przez tę gminną dramaturgię życia, nie tracąc nic ze świeżości spostrzegania, nie tracąc sił i nie tracąc wiary w rzeczywisty rezonans swoich twórczych owoców, w świecie ludzi rozumiejących jedynie banał, trywialność i dramaturgię ich gminnej urzeczowionej egzystencji? Jak wielu ludzi zdołało tu coś istotnego po wojnie powiedzieć? Z pewnością Miłosz, najprawdopodobniej dlatego, że wyrwał się z tego kręgu trywialności i dosłowności – bez względu na to jak wysoko ceni się poetykę Miłosza, choć nie we wszystkim, co napisał, zostanie, bo tknął świata uniwersalnego. Czy zdołał tego dokonać Herbert? Tego już nie wiem. To znaczy nie wiem, czy po zdjęciu z niego etykietki polskości ma szansę po pięćdziesięciu latach przetrwać. Podobnie jeszcze paru innych, którzy zaistnieli ponad gminnym poziomem rozumienia i odczuwania, do tych najlepszych, mających szanse, zaliczam rzecz prosta Ciebie i Adama, i rzecz prosta – bez tanich komplementów. A reszta? Ta, która nadaje ton i która ustawia w karne szyki całą literaturę, porządkuje ją i poddaje osądowi według sztucznych kryteriów, zgodnie z tym jak jest wygodnie? I ta też reszta, która budzi respekt, bo rozporządza siłą i wpływami, bo tylko poprzez obfitość jest w stanie przebijać się całymi niemal wojskowymi formacjami, bo w ich pojęciu, ludzi chyba jednak świadomych, że decyduje tylko jakość, zdobyć można pozycję jedynie całą kolumną.
Wypunktowuję różne problemy, które wydają mi się nie tylko bardzo istotne, ale na nieszczęście dla naszego pokolenia chyba już bezapelacyjnie przegrane. W części jest to koszt mimo wszystko uniesionego powszechnym kulturowym powojennym awansem rodu en masse, ale ten koszt moim zdaniem został podwyższony znacznie albo nawet dla kultury i twórczości morderczo – poprzez inne negatywne mechanizmy wytworzone i puszczone w ruch przez nowo umysłowo uwłaszczonych, którzy chyba nie byli w stanie sprostać roli, jaką im narzuciła korzystna dla nich rzeczywistość.
Ze smutkiem i świadomością zaprzepaszczonych sporych szans obserwuję i w moim pokoleniu (nie mówię już o pokoleniu starszym od nas ludzi cynicznych, bezkrytycznych czy też absolutnie dyspozycyjnych wobec każdej politycznej formacji) i w pokoleniu obecnych czterdziesto- i trzydziestolatków interesujący i przygnębiający proces. Polega on na tym, że młodzi ludzie, którzy startując ze swojego punktu urodzenia, awansują poprzez wykształcenie i przenosiny do większych ośrodków kulturalnych, wkraczają najpierw w okres wzrostu intelektualnego i kulturalnego, aby w jakimś momencie zadecydować (czy dzieje się to świadomie, nie wiem), że dość już nauki i pracy nad sobą, że czas już na zbieranie owoców własnego awansu, i tu właśnie linia wzrostu ulega z reguły załamaniu, zaczyna się opisywanie własnym życiem niemal pełnego koła biograficznego z tym jednak, że punkt, ku któremu zmierza taka biografia, punkt końcowy, znajduje się poniżej – kulturowo i kulturalnie – punktu wyjścia. Może współczesnym naszym pokoleniom brak niezbędnego hartu osobistego, aby nie wejść w ten krąg biograficzny, może to po prostu jakaś psychiczna i psychologiczna prawidłowość nie do wyminięcia w jednej osobistej biografii? Rzecz prosta, mogę nazwać część tych elementów, dzięki którym ten proces jakby samoistnej fatalnej degeneracji staje się ciałem: lenistwo, wygodnictwo, lekceważenie wobec tego wszystkiego, co sprawia, że człowiek w sferze kultury bycia daje sobie luzy, które go degradują, także: interesowność, snobizm, pijaństwo, karierowiczostwo.
W sumie uderza w nas wiele rzeczy, nie tylko – jak to się łatwo mówi – system polityczny, ale też jakość, przeciętne środowisko, w jakim się obracamy czy z jakiego musimy dobrowolnie wyjść, aby nie brać przyzwalającego udziału w tej powszechnej gminności obyczajów i celów.
Zdaję sobie sprawę, że piszę to wszystko jakby lekko sprowokowany Twoim pytaniem, gdzie przy zmienionym trendzie politycznym wylądujemy. Otóż właśnie, kiedy pytasz o potencjalne efekty polityczne zmian i przy założeniu, że będą to zmiany na lepsze, interesuje mnie przede wszystkim, czy i w jakim stopniu zmieni się u nas życie umysłowe. Jest to dla mnie zwornik wszystkiego. Możemy mówić o wszystkim: o obyczajowości, religijności, kulturze, nawet o natchnieniu w sferze twórczości, ale ja nie mam wątpliwości, że (posługując się terminem z Freuda) cały proces sublimacji, tak ważny dla kultury i twórczości, możliwy jest poprzez wielką i wytężoną pracę intelektualną – bez tej intelektualnej pracy i bez jej efektów zamiast na religijność zdobędziemy się co najwyżej na dewocję, w twórczości królować będzie wtórność, banał i sentymentalizm, na miejscu trzeźwego życia obywatelskiego pojawi się demagogia i licytujące się wzajem formuły patriotyzmu ujęte w rygory partyjnych obediencyj zamiast w rygory intelektualne. O tym też mówię nie bez powodu, bo nazbyt wiele razy byłem świadkiem rezygnacji z racjonalnego oglądu spraw na rzecz lenistwa, przyjemności, a czasem tylko na rzecz fałszywej towarzyskiej jednomyślności.
I tu znów chciałbym wrócić do Sandauera i do rzuconego w mojej obecności stwierdzenia tak mało pochlebnego dla naszego społeczeństwa i tak mało pochlebnego dla naszego pojmowania, w jakich okolicznościach rodzi się kultura i twórczość i też w jakich warunkach obie dziedziny marnieją. Powiedziałeś w Lublinie, że Sandauer był zbyt krytyczny wobec polskiego narodu, z całą pewnością był, ale mimo że jego stwierdzenie i mnie w jakimś stopniu uraziło, bo jestem Polakiem, niestety nie mogłem odmówić mu racji, miał ją na pewno, i jestem przekonany, że ten zarzut odnosił nie tylko do Polaków. W gruncie rzeczy jego nieprzekupność i bezlitosne obnażanie ubóstwa myślowego czy artystycznego były wymierzone i w umysłową elitę żydowską, która zawiodła jego oczekiwania. Jego ataki na Brandysa czy Rudnickiego, jego totalne niedostrzeganie (jakże wyniosłe!) mierności oraz ignorowanie lansowanych oficjalnie wielkości można przyjąć tak samo za antypolskie, jak antyżydowskie – ergo: sądzę, że był wolny od jakichkolwiek uprzedzeń. I tu jeszcze raz chcę wrócić do punktu wyjścia: jestem przekonany, że to załamanie wznoszącej się przez jakiś czas linii indywidualnego rozwoju jest wspólne dla całej inteligencji w pierwszym pokoleniu, z wyjątkami nielicznymi, rzecz prosta. Sądzę, że do tych wyjątków i Ty należysz, mający w sobie dość hartu i dość przenikliwości, aby w porę wyminąć niebezpieczeństwa. I to wszystko, co napisałem wyżej, napisałem dlatego, że Twoje zwierzenie i Twój niepokój bardzo mnie poruszyły. Myśl, że każdy twórca w jakimś momencie staje albo w obliczu wygasania twórczej potencji (Iwaszkiewicz piszący w ostatnich miesiącach życia przejmujące, jedne z najlepszych swoich wierszy jest wyjątkiem), albo też staje wobec prostego faktu, że już wyczerpał własne widzenie i rozumienie świata, więc pozostaje mu jedna z trzech dróg – powtarzanie się, milczenie i jeszcze trzecia możliwość – samozniszczenie. Jedni się zapijali na śmierć (Faulkner), inni kończyli samobójstwem (Hemingway, Stachura, Krzysztoń), inni jeszcze wchodzili w obłęd. Część tylko kończyła pogodnie albo normalnie.
To by było tyle. Nawet nie wiem, czy to wszystko potrzebnie napisałem, nie wiem, czy przez ten list przebrniesz, w każdym razie wyrzuciłem z siebie, co miałem na ten temat do powiedzenia […].
Czekam rzecz prosta na Twój list teraz i nie musi być wcale odpowiedzią na to wszystko, co Ci napisałem. Pozdrawiam Cię bardzo serdecznie, pozdrawiam również Twoich bliskich. Jak zwykle przekaż Adamowi całą moją serdeczność i życzliwość.
Bogdan
[z listu II Bogdana Madeja]
Lublin, 18 kwietnia 1990 r.
Drogi Józku, drogi Bracie, […] z Twojej rekomendacji pewno dostałem niedawno list od p. Zenony Macużanki z wstępną propozycją udziału w sporządzeniu rodzaju księgi pamiątkowej o Sandauerze. Odpowiedziałem, że w miarę możliwości chętnie się do tego przyczynię, i myślę, że byłoby to coś w rodzaju wspomnień intuicyjnych. A właśnie przed paroma dniami, zachęcony lekturą O sytuacji pisarza polskiego żydowskiego pochodzenia, sięgnąłem do Dzienników Gombrowicza, które w 1976 roku przywiozłem z Paryża wprost ode źródła, które musnąłem ledwie wzrokiem wiele lat temu i – nie znalazłszy punktu zaczepienia – odłożyłem. Przeczytałem już pierwszy tom, wiele jest tam fajnych rzeczy. Przede wszystkim imponujące jest u Gombrowicza jego poczucie własnej wartości, wyjątkowości, nawet w jakimś momencie byłem zdumiony tą jego niemal agresywnością i zwątpiłem przez moment, czy pisarzowi przysługuje prawo tak zdeterminowanej i obrony, i chwalby własnego dzieła. Czy ja wiem, może on miał rację, może był o tę swoją atakującą obronę uczciwszy od wielu innych, którzy sprawę swojej pozycji załatwiali pokątnie, przez różne zakulisowe trakty? Chyba miał rację, ale myślę, że do jego postawy trzeba też wiele cywilnej odwagi. Tak łatwo przecież stać się pośmiewiskiem. Niemniej w części pierwszego tomu dotyczącej literatury przeczytałem wiele opinii Gombrowicza, z którymi nie tylko absolutnie się zgadzam, ale do których jakbyśmy doszli niezależnie od siebie. Uderza jeszcze ponadto przy lekturze Dzienników jego niezwykła niezależność myślenia. Pomyślałem nawet, że jest to możliwe jedynie na tej zdublowanej jak gdyby emigracji: Gombrowicz nie tylko był na emigracji – przy tym określeniu mamy zwykle na myśli Europę albo Amerykę (koniecznie) Północną – na domiar złego znalazł się w Argentynie, daleko od europejskiego wyjeżdżonego traktu umysłowego, więc trochę jakby był nie na emigracji, ale na zesłaniu – to prawie Syberia. W tym czasie, wydaje mi się, po jakiś zastrzyk wzmacniający intelektualnie trzeba było jechać przynajmniej do Brazylii, w Argentynie działał Borges, ale z pierwszego tomu nie wynika, czy Gombrowicz słyszał o Borgesie albo czy się z nim zetknął. Pewnie wyjaśni się ta sprawa w dalszych dwu tomach. Niemniej Gombrowicz chyba podwójnie odczuwał oddalenie od Europy. W każdym razie wydaje mi się, że ta jego sytuacja wyniosła go w jego mniemaniu ponad okoliczności, i myślę też, że on temu swojemu mniemaniu o sobie w dużym stopniu sprostał. Co jednak, tak czy inaczej, przy tej lekturze uderza – nie był jednak w stanie oderwać się od ograniczeń, więc i on, tak dbający o swoją inność, dał się okolicznościom chyba całkowicie określić. Uderzyło mnie jeszcze jedno, ale to już wynika z moich własnych doświadczeń: czytając, pomyślałem, że w gruncie rzeczy mówimy, że jesteśmy w takiej czy innej sytuacji, i nie zauważamy momentu, kiedy to, co przyjmujemy jedynie za sytuację, a więc za coś tymczasowego i mającego jakieś ilościowe granice, przeistacza się z sytuacji w los, gdzie słowo „los” ma jakby mniejszy wymiar niż angielskie „fate”: od tego „fate” do „fatum” jest już zupełnie blisko. Z twórczości Gombrowicza – może o tym rozmawialiśmy – najbardziej podoba mi się Trans-Atlantyk, choć wydaje mi się książką jakby niedopełnioną; resztę cenię mniej, ale w Dzienniku znalazłem sporo ciekawych rzeczy. W pewnym momencie, jakby przez przekorę, pomyślałem, co by też Gombrowicz powiedział o tzw. nurcie chłopskim w literaturze polskiej, mnie przyprawił wręcz o rozkosz, kiedy pisze o Kasprowiczu i jego ucharakteryzowaniu. Przekonuje mnie to, co Gombrowicz pisze przy okazji o chłopie i jego stosunku do natury i ziemi, myślę, że na sto procent ma rację i gdyby żył i chciał się na ten temat wypowiedzieć, znalazłby się w stanie wojny totalnej z Berezą i jego pułkiem podwładnych. Myślę, że gdyby dołączył się do tego Sandauer, doszłoby w Polsce do pierwszej pożogi spowodowanej literaturą, sporem o literaturę. Zabawne. Nareszcie coś by się działo sensownego, zamiast powszechnego ciamkania o kierunkach, szkołach, odkryciach i arcydziełach.