Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce żyła sobie księżniczka, która przeszła do legendy.
Szesnastoletnia księżniczka Leia Organa staje przed najtrudniejszym zadaniem w swoim życiu: musi podołać wyzwaniom ciała, umysłu i serca, aby zostać oficjalną następczynią tronu Alderaana. Bierze więc udział w intensywnym kursie orientacji w terenie, aktywnie działa w polityce i organizuje misje humanitarne na planety pod rządami Imperium. Ma jednak też inne zmartwienia. Jej rodzice, Breha i Bail, od pewnego czasu zachowują się inaczej niż kiedyś. Oddalili się od niej, a w dodatku ważniejsze stały się dla nich przyjęcia, na których przyjmują sojuszników z Senatu, niż własna córka. I jakby się czymś niepokoili… Leia postanawia odkryć, co się z nimi dzieje, i wkracza na niebezpieczną ścieżkę, narażając się na zainteresowanie Imperium. Kiedy ostatecznie odkrywa, co planują w tajemnicy rodzice i ich znajomi, staje przed bardzo trudnym wyborem. Czy ważniejsi będą dla niej mieszkańcy Alderaana, w tym ktoś, kogo pokochała – czy też szalę przeważy cała galaktyka, rozpaczliwie potrzebująca kogoś, kto zbuntuje się w jej obronie?
Ta pełna emocji opowieść rozgrywa się kilka lat przed „Nową Nadzieją”. Czytelnik znajdzie w niej pewne nawiązania do filmu „Star Wars: Ostatni Jedi”. "
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 389
Datę Dnia Żądania ogłoszono wiele miesięcy wcześniej. Goście przybyli z całej galaktyki, a w korytarzach pałacu unosiły się kuszące wonie potraw przygotowywanych na bankiet. Pogoda nie raczyła współpracować z planem uroczystości – niskie, ciemne chmury wisiały nad Alderą, grożąc miastu ulewą – jednak nawet burza nadchodziła majestatycznie, teatralnie budując napięcie.
Stanowiła idealne tło dla księżniczki, która miała dziś publicznie zażądać uznania jej prawa do tronu Alderaana.
– Au! – Leia skrzywiła się paskudnie. – Ciągnie!
– I będzie ciągnęło – oświadczyła WA-2V, osobista droidka Lei. Jej błękitne metalowe palce zwinnie splatały ostatni warkocz w skomplikowanym, tradycyjnym wzorze. – Dziś naprawdę musisz wyglądać doskonale.
– Mówisz to codziennie. – W dzieciństwie Leia marzyła tylko o jednym – aby wiązać włosy w koński ogon. Rodzice powiedzieli, że może robić, co chce, ale 2V się nie ugięła. Jej oprogramowanie wymagało od niej dbania o wytworny wygląd księżniczki i nawet sama Leia nie mogła jej się w tym względzie sprzeciwić.
– Bo to prawda – codziennie. – 2V upięła warkocz na głowie Lei. – A przy szczególnych okazjach nasze standardy stają się jeszcze wyższe!
Leia poczuła, że ściska ją w żołądku – na poły z nerwów, na poły z niecierpliwości. Miał to być najważniejszy dzień w jej życiu od pierwszego dnia imienia, kiedy rodzice przynieśli ją do sali tronowej i ogłosili, że jest ich córką – adoptowaną i kochaną…
Odsunęła od siebie te myśli. Wtedy była przecież tylko niemowlęciem w ramionach matki. Tym razem musi zrobić to sama.
Kiedy układanie fryzury się zakończyło, Leia z ulgą włożyła to, co ustaliły z 2V drogą kompromisu: prostą białą suknię – wybraną przez siebie – i wyrazistą srebrną biżuterię, przy której uparła się droidka. Kiedy wsunęła stopy w satynowe pantofelki, w sali tronowej rozległa się fanfara, roznosząc się echem po korytarzach pałacu. Poczuła się tak, jakby rodzice osobiście pukali do jej drzwi.
– Jeszcze jedno! – zakrzyknęła 2V. Podjechała do szafki – poruszała się na niewielkim kółku – a potem zawróciła. W ręce trzymała srebrzystą opaskę, którą umocowała zręcznie między warkoczami, żeby zwisająca z niej perła znalazła się na środku czoła Lei. – Tak. Tak właśnie! Wyglądasz oszałamiająco! Jestem cudotwórczynią – naprawdę!
Leia pokręciła głową z rozbawieniem.
– Wielkie dzięki, 2V.
Droidka, nie zwracając uwagi na sarkazm, zaczęła popychać Leię do drzwi.
– Szybko! Wszyscy na ciebie czekają.
– Przecież nie mogą zacząć beze mnie, 2V. – Leia podniosła jednak tren i szybkim krokiem ruszyła korytarzem. Nie chciała się spóźnić. Dawniej książęta i księżniczki, którzy żądali uznania swoich praw do tronu, musieli niekiedy siłą torować sobie drogę do sali tronowej. Miały to być chwile, gdy kandydat okazuje siłę i pewność siebie – nie powinien więc dawać do zrozumienia, że nie potrafi nawet przestrzegać punktualności.
Królewski pałac na Alderaanie powstawał przez ponad tysiąc lat. Tutejszą monarchią kierowała zasada służenia obywatelom planety, dlatego władcy nigdy nie budowali wysokich iglic czy przytłaczających wież, górujących nad krajobrazem. Co kilkadziesiąt lat dodawano tylko nowe pomieszczenia i tak powstał rozległy labirynt, w którym nowoczesne centra danych i holosale sąsiadowały z wielowiekowymi komnatami wykutymi w kamieniu. Leia znała na wylot każdy korytarz i każde drzwi. W dzieciństwie uwielbiała odkrywać mroczne, ukryte przejścia. Czasem przychodziła jej do głowy myśl, że być może jest pierwszą osobą od wieków, która odwiedziła każde pomieszczenie w pałacu.
Na szczęście znała skrót przez starą zbrojownię, dzięki czemu dotarła do antyszambru sali tronowej z dużym zapasem czasu. Królewscy gwardziści uśmiechnęli się do niej i Leia odpowiedziała tym samym, poprawiając sobie pelerynę. Szepnęła do wyższego gwardzisty:
– Jak tam maleństwo?
– Przesypia już całą noc – odszepnął. Leia zaklaskała bezgłośnie, a mężczyzna pochylił głowę, kryjąc z lekkim zawstydzeniem szeroki uśmiech.
Leia nie wiedziała za wiele o niemowlętach, poza tym, że rodzice zawsze się nimi szczycili, chociaż nie pozwalały się nikomu wysypiać. Ale jeśli gwardzistę radowało, że jego maluch lubi spać, to ona cieszyła się razem z nim.
– Na Alderaanie mamy szczęście – powiedział kiedyś jej ojciec, kiedy siedzieli przy kominku w bibliotece. – Mieszkańcy planety nas kochają. Są wobec nas lojalni. To dlatego, że my też ich kochamy i jesteśmy im wierni. Jeśli kiedyś przestaniemy cenić tych, którzy nas otaczają – od najwyższego lorda po najskromniejszego pracownika – utracimy tę lojalność. I będziemy na to zasługiwali.
Do rzeczywistości przywrócił Leię szelest aksamitnej zasłony w drzwiach. Podeszła szybko do ściany, na której wisiał miecz Rhindon, ujęła rękojeść i zdjęła broń ze ściany. Ćwiczyła jej podnoszenie już kilka razy, ale ten ciężar za każdym razem ją zaskakiwał.
Pozycja: środek drzwi. Miecz: obie dłonie na rękojeści, ręce blisko ciała, ostrze do góry. Przemowa…
„Pamiętam przemowę” – powiedziała do siebie stanowczo. „Zdecydowanie ją pamiętam. Po prostu akurat w tej chwili wypadła mi z głowy, ale wszystko do mnie wróci, kiedy znajdę się przed setkami widzów…”
Zasłonę odsunięto. Leię zalało jasne światło, zabarwione dużymi taflami witraży. Dwustu gości odwróciło się jednocześnie w jej stronę. Stali po obu stronach niebiesko-złotego chodnika, który wiódł przez salę aż do złotych tronów Brehy i Baila Organów.
Leia ruszyła do przodu, trzymając miecz ostrzem do góry. Cichy pomruk grzmotów przypomniał jej, że powinna być wdzięczna droidom kandelabrowym za światło, które kierowały do środka przez okna, bo w przeciwnym razie w sali panowałaby niemal zupełna ciemność. Ćwiczyła to wcześniej, ale raczej nie udałoby się jej tego zrobić z zamkniętymi oczami.
„Sama nie wiem, może byłoby łatwiej, gdybym nie mogła widzieć tych wszystkich gości, wlepiających we mnie wzrok”. Przez całe życie Leia stawała przed tłumami, jednak tego dnia po raz pierwszy zgromadzeni mieli usłyszeć, jak przemawia oficjalnie – jako przyszła królowa.
Breha Organa miała na sobie brązową jedwabną suknię i włosy upięte wysoko w warkocze, przez które przepleciono sznury paciorków. Bail Organa ubrał się w tradycyjną długą tunikę wicekróla. Korona, przyniesiona z muzeum, spoczywała na marmurowym postumencie. Padał na nią blask droida kandelabrowego. Rodzice Lei wyglądali jeszcze bardziej królewsko niż zwykle, niemal nieprzystępnie. Czy bawił ich ten spektakl?
Leię chyba bawił, a raczej bawiłby, gdyby rodzice zaprosili mniej świadków. Zwykle tej uroczystości przyglądało się niewielu cudzoziemców, tym razem jednak Bail zaprosił wielu swoich sojuszników z Senatu Imperialnego, takich jak Tynnra Pamlo z Taris, Cinderon Malpe z Derelli czy Winmey Lenz i Mon Mothma z Chandrili. Kiedy Leia ją mijała, Mon Mothma uśmiechnęła się szeroko. Pewnie chciała w ten sposób okazać jej wsparcie.
Było to miłe – jeśli tylko Mon Mothma nie dawała w ten sposób do zrozumienia, że Leia wygląda uroczo. W Dniu Żądania nie chodziło o bycie uroczym dzieckiem – ale o wkraczanie w dorosłość.
Kiedy Leia znalazła się na końcu sali, kilka metrów przed rodzicami, Breha wygłosiła pierwsze ceremonialne słowa:
– Kto ośmiela się zakłócać spokój królowej w jej siedzibie?
– To ja, Leia Organa, księżniczka Alderaana. – Wyuczona przemowa sama do niej wróciła. – Ukończyłam szesnaście lat. Staję przed wami z żądaniem, byście uznali, że tak jest, jak też powszechnie wiadomo.
Słowa „jak powszechnie wiadomo” stanowiły uzupełnienie najprostszej wersji rytualnych słów i były używane tylko w przypadku, gdy najstarszy potomek króla lub królowej został adoptowany. Leia skończyła szesnaście lat trzy lub cztery dni wcześniej. Nie znała dokładnej daty swoich urodzin, zresztą zbytnio o to nie dbała. Stała się księżniczką Alderaana w swoim dniu imienia i dzisiejsza uroczystość odbywała się w rocznicę tego wydarzenia.
– Uznajemy, że osiągnęłaś wymagany wiek – rzekł Bail. Lekkie zmarszczki w kącikach jego oczu zdradzały uśmiech, który jej ojciec próbował ukryć. – Dlaczego stajesz przed nami z bronią w ręku?
– Żądam uznania mojego prawa do tronu. – Leia uklęknęła zwinnie i jedną ręką uniosła nad głową miecz. Zabrzmiał daleki grom, tak potężny, że lekko zadrżała posadzka. – Żądam, abyście uznali mnie dziś za następczynię.
W sali tronowej rozległ się dźwięczny głos Brehy:
– Korony Alderaana się nie dziedziczy. Należy na nią zasłużyć. Następca tronu musi dowieść ciałem, sercem i umysłem, że jest jej godny. Czy jesteś na to gotowa?
– Jestem, moja matko, moja królowo. – Z ulgą wstała i opuściła rękę z ciężkim mieczem. – Wybrałam trzy wyzwania. Jeśli im sprostam, uznacie mnie za prawowitą następczynię tronu Alderaana.
– Wymień wyzwania, a my postanowimy, czy są godne tronu – odparł Bail, choć przecież znał już je wszystkie. Przez chwilę Leię kusiło, żeby wymyślić coś głupiego. „Nauczę się żonglować i będę występować jako tancerka pióra i ognia. Czyż nie jesteście ze mnie dumni?”
Ale ćwiczyła tę przemowę tyle razy, że słowa wyszły z jej ust wręcz automatycznie.
– Aby sprostać wyzwaniu ciała, wejdę na sam szczyt Appenzy. – Górę było widać z okna jej sypialni. Jej ciemna sylwetka wyglądała malowniczo na tle każdego zachodu słońca. – Aby sprostać wyzwaniu umysłu, nie będę już tylko towarzyszyć ojcu w Senacie Imperialnym, ale stanę się również przedstawicielką naszej planety w Parlamencie Młodzieży. Aby sprostać wyzwaniu serca, wyruszę z misjami humanitarnymi na planety potrzebujące pomocy, pokrywając ich koszty z mojego udziału w budżecie dworu. Wypełniając te trzy wyzwania, dowiodę mojego prawa do korony.
Breha pochyliła głowę.
– To szlachetne wyzwania. – Podniosła się z tronu, a Leia weszła na podniesienie i znów uniosła miecz w górę. Dłonie Brehy ujęły rękojeść – ich palce przez chwilę się splatały, a potem Leia puściła broń. – Biorę wszystkich tu obecnych za świadków! Jeśli moja córka sprosta tym próbom, zostanie uznana za prawowitą następczynię tronu Alderaana.
W sali zagrzmiały oklaski i radosne okrzyki. Leia dygnęła przed rodzicami, którzy uśmiechali się do niej z taką dumą, że przez chwilę wydawało się jej, jakby wszystko wróciło do normalności. Jakby dzięki ceremonii znów ją dostrzegali…
…Póki goście nie zaczęli się cisnąć wokół nich, żeby złożyć gratulacje, a wtedy rodzice odwrócili się, aby ich powitać – zamiast pogratulować własnej córce.
Bail pogrążył się w rozmowie z Mon Mothmą i jej znajomym, Winmeyem Lenzem, senatorem Chandrili. Breha ujęła dłonie senator Pamlo, najwyraźniej dziękując jej za przybycie.
O Lei już nie pamiętali.
– Leia, moja droga! – Podszedł do niej lord Mellowyn z Birrena, uśmiechając się pod obfitym białym wąsem. Byli w jakiś sposób kuzynami, choć skomplikowanych pokrewieństw wielkich rodów nikt już uważnie nie śledził. – Byłaś wspaniała.
– Dziękuję. – Uśmiechnęła się do niego tak uprzejmie, jak tylko mogła.
„To prawda. Wcale mi się nie wydaje. W ogóle nie zwracają już na mnie uwagi”.
„Czy zrobiłam coś nie tak?”
„A może po prostu przestałam być dla nich ważna?”
Nie chodziło o to, że się na nią o coś złościli. Nie odwrócili się od niej przecież w jednej chwili, nie – po prostu w ciągu ostatnich kilku miesięcy powoli się od niej oddalali.
Leia nigdy nie miała wielu znajomych w swoim wieku. Alderaański ustrój monarchiczny cechował się egalitaryzmem, jednak zawsze istniał podział na tych, którzy mieszkali w pałacu, i pozostałych. Księżniczka bawiła się zatem na trawiastych zboczach ogrodów z dziećmi kucharzy, ale zwykle za towarzystwo służyli jej rodzice.
Bail i Breha Organa długo czekali na potomstwo. Mówili jej o tym wiele razy, głównie wtedy, kiedy na dobranoc opowiadali, jak to ojciec wrócił z tajemniczej misji i pokazał zaskoczonej matce niemowlę, które tulił w ramionach. Leia wiedziałaby, jak ważna dla nich była, nawet gdyby jej tego nie powiedzieli. Bo nieistotne, ile pytań zadawała – rodziców nigdy nie nużyło udzielanie odpowiedzi. Kiedy późno w nocy śniło jej się coś złego, nigdy nie zdawali się na nianię czy droida, jedno z nich zawsze do niej przychodziło – a czasem nawet oboje. Ilekroć wchodziła do pomieszczenia, w którym się znajdowali, natychmiast się do niej uśmiechali. Czuła się tak, jakby dawała im szczęście samym swoim istnieniem.
Wiele dzieci w takiej sytuacji skończyłoby jako rozpuszczone bachory. Leia jednak zawsze chciała wszystkim pomagać, a zwłaszcza ważnym dla niej osobom, i kochała rodziców tak, jak chyba nigdy nikogo nie mogłaby pokochać. Starała się więc interesować wszystkim, co robili. Breha uprawiała malastarskie orchidee, Leia zaczęła więc je sadzić i nauczyła się o nie dbać, tak by przystrajały się w jasnoróżowe kwiaty. Bail lubił tańczyć – Leia uczyła się zatem tańczyć i ćwiczyła z ojcem, aż stopy piekły ją z bólu.
Nie poczyniła aż takich postępów w zakresie obowiązków monarszych matki. Breha Organa zajmowała się księgowością królewską, prowadząc liczne konta dworu i osobiście nadzorując finansowanie całej działalności państwowej na planecie. Leia dzielnie próbowała wdrożyć się w podstawy rachunkowości. Szło jej nieźle, ale nienawidziła tego ze szczerego serca. Po tygodniu matka zwolniła córkę z tych lekcji, przytulając ją do siebie ze śmiechem.
– Ale czy nie powinnam się tego nauczyć, jeśli mam zostać królową? – zaprotestowała Leia.
– Nie, jeśli zakochasz się w kimś, kto lubi księgowość. – Breha puściła do niej oko. – A wtedy będziesz mogła zrzucić tę pracę na swojego wicekróla.
Rodzice podzielili się obowiązkami – matka zajmowała się sprawami Alderaana na planecie, zaś ojciec reprezentował planetę w Senacie Imperialnym i kierował dyplomacją. Podczas wojen klonów pełnił też funkcję przywódcy wojskowego i w dzieciństwie Leia uwielbiała słuchać o jego przygodach. Kiedy była starsza, poznała jednak mroczniejsze, smutniejsze historie – i odkryła, że to one głównie składały się na każdą wojnę.
Od całego pokolenia nie dochodziło jednak do większych konfliktów. Galaktyka zjednoczyła się w najgorszy z możliwych sposobów pod tyrańskimi rządami Imperatora Palpatine’a. Jako przedstawiciel jednego z najbardziej wpływowych Światów Jądra, Bail Organa należał do nielicznych członków Senatu Imperialnego, którzy byli w stanie nieco łagodzić autorytaryzm Imperatora. Polityka miała również swoje bitwy, a Leia dość szybko odkryła, że walka, jeśli jest ciekawa, bywa dla niej bardzo satysfakcjonująca. Od dwóch lat pracowała jako stażystka w biurze ojca w Senacie: zajmowała się korektą jego przemów i ćwiczeniem argumentacji w dyskusjach na różne tematy. Razem z nim relaksowała się po posiedzeniach Senatu, kiedy podróżowali do domu królewskim jachtem lub na pokładzie „Tantive IV”. Miała poczucie, że nie jest tylko córką Baila Organy, ale także jego współpracowniczką i napawało ją to dumą większą niż korona, którą miała kiedyś założyć.
Stanęła na wysokości zadania. Była dobrą córką. Dlaczego więc dla nich przestało być ważne bycie rodzicami?
Nie bili jej, nie zachowywali się wobec niej niemiło – sytuacja wyglądała gorzej.
Po prostu ją ignorowali.
Ojciec zaczął prowadzić coraz więcej prywatnych rozmów w gabinecie – do których Lei nie dopuszczano – z senatorami Uytera czy Kalamara. Zawsze zdarzały mu się takie spotkania, ale dawniej było ich kilka miesięcznie, a teraz nawet kilka dziennie. A potem Bail przez wiele godzin przebywał myślami gdzie indziej i ilekroć Leia próbowała trochę go wybadać, mówił jej stanowczo, że powinna zająć się swoimi obowiązkami. Zupełnie jakby polityka stała się dla niego ważniejsza od wszystkiego innego, w tym od córki.
Z matką sprawy potoczyły się jeszcze gorzej. Nagle zmieniła się w organizatorkę spotkań towarzyskich i spraszała dygnitarzy z całej galaktyki na wystawne bankiety, trwające niemal do rana. W dzień po takich przyjęciach Lei zdarzyło się nieraz przyłapać Brehę na drzemaniu nad księgami rachunkowymi. Odpowiedzialność wobec obywateli przestała mieć dla niej znaczenie – ważniejsze stały się wspaniałe przyjęcia.
Leia czuła, jak ich kącik świata kurczy się coraz bardziej, aż w końcu w obecności rodziców ledwo mogła oddychać. Wszystko, co mówiła lub robiła, zdawało się nie wywierać na nich najmniejszego wpływu. Choć była już zbyt duża, żeby wołać na pomoc rodziców, gdy budziła się z koszmaru, czasem i tak miała ochotę to zrobić.
Nigdy jednak ich nie wołała. Nie chciała zyskać pewności, że do niej nie przyjdą.
– Odejdź od tego okna – marudziła 2V, podjeżdżając do łóżka Lei i rozkładając na nim jedwabną narzutę. – Jeszcze cię trafi piorun…
Leia nie ruszyła się z fotela. Przez otwarte okna wpadały do pokoju podmuchy burzowego wiatru, rozwiewając jej długie włosy, rozpuszczone na plecach. Obszerna biała koszula nocna zakrywała jej kolana, które dziewczyna obejmowała rękami, wpatrując się w niebo. Horyzont rozbłysł jasno kolejną błyskawicą.
2V podjechała do niej, trzymając dłonie na sztywnym fartuchu zamocowanym na poziomie bioder.
– Wasza wysokość, błagam! To nie jest bezpieczne.
– Nie zostanę trafiona piorunem – mruknęła Leia. – Poza tym lubię burzę.
2V podjechała bliżej i spojrzała na nią groźnie.
– Moje oprogramowanie pozwala mi zabrać cię siłą w bezpieczne miejsce w razie dużego fizycznego zagrożenia.
– Dobrze już, dobrze. Idę. Widzisz? – Leia wstała z fotela przy oknie i poszła do łóżka. Było jednym z pozostałości wspanialszych czasów, wyrzeźbione z bezcennego twardego drewna z Glee Anselm i inkrustowane cienkimi, wijącymi się, złotymi i srebrnymi liniami. Dwór królewski nie marnował już pieniędzy na takie luksusy, ale Breha zawsze powtarzała, że głupio nie używać dobrego łóżka, diademu czy pałacu, skoro i tak już się je ma.
– Droidy protokolarne powiadomiły mnie, że byłaś dziś wspaniała. – 2V posprzątała na toaletce, odkładając na miejsce pędzle i szczotki do włosów. – Jestem pewna, że twój wygląd spotkał się z dużym podziwem.
Na te słowa Leia musiała się uśmiechnąć.
– Wszyscy wiedzieli, że to wynik twojej ciężkiej pracy, 2V. Powinnaś być z siebie dumna.
2V zalśniła z satysfakcją, ukłoniła się lekko i wyjechała z pokoju. Gdy tylko zamknęły się za nią drzwi, Leia odrzuciła narzutę i wróciła do okna. Kolejna błyskawica uderzyła w ziemię, w połowie zakryta przez szczyt Appenzy. Przez chwilę góra odcinała się ostro od oślepiającego światła.
„Taka była piękna…” – Leia wyobraziła sobie, jak mówi to rodzicom przy śniadaniu… Choć oczywiście już nie jadali z nią śniadań. Zabierali się za planowanie kolejnego przyjęcia, zanim słońce pojawiło się na niebie.
Leia znów otworzyła okno i wpuściła do środka wiatr. Na policzkach i ramionach poczuła chłód drobnych kropelek deszczu. Uroczystość nie dorastała do jej wyobrażeń z dzieciństwa, ale burze takie jak ta zawsze dorównywały jej oczekiwaniom. Lubiła ich dzikość, nieprzewidywalność, a nawet odległe zagrożenie. Odkryła to w sobie niedawno – tę miłość do burzy – i bardzo ją ceniła, bo była to jedna z nielicznych rzeczy, których nie dzieliła z rodzicami. Miłość do burzy należała tylko do niej.
Chciała im jednak o tym kiedyś powiedzieć, gdy stosunki między nimi wreszcie staną się takie, jak dawniej.
„Jutro” – obiecała sobie. „Jutro podejmę pierwsze wyzwanie. Pokażę, co potrafię. Zrobię coś tak ważnego, że nie będą mogli tego zignorować”.
Do rozpoczęcia kolejnej sesji obrad Parlamentu Młodzieży pozostały trzy tygodnie i Leia powinna już się do tego przygotowywać: zapoznać się z najważniejszymi problemami, pisać propozycje aktów prawnych. To właśnie zawsze robił jej ojciec przed powrotem na posiedzenia Senatu Imperialnego. Pomagała mu w tym od dwóch lat, dysponowała więc umiejętnościami pozwalającymi jej na podobną, ale samodzielną już pracę. A zatem powinna właśnie siedzieć w gabinecie wśród stosów dokumentów politycznych.
Zamiast tego pędziła przez główny kosmoport w Alderze, a 2V dreptała u jej boku z szumem serwomechanizmów.
– Na miejscu powinnaś traktować oficerów imperialnych z szacunkiem – ględziła opiekunka. Właśnie mijały krążownik typu Gozanti, do którego droidy załadunkowe pakowały skrzynie z towarami. – Udajesz się tam z misją humanitarną jako dyplomatka i musisz odpowiednio się prezentować. Księżniczka zawsze musi być ubrana stosownie do okazji.
– Dobrze, dobrze. – Leia westchnęła. Minęło wiele lat, odkąd przestała protestować przeciwko sukienkom i wymyślnym fryzurom, ale 2V wciąż uważała, że kiedy tylko spuści ją z oczu, Leia natychmiast wróci do ogrodniczek z dzieciństwa i włosów związanych w długi kucyk. – Ta okazja to transport żywności dla głodujących uchodźców na Wobani, więc nie powinnam wplatać we włosy pereł.
2V demonstracyjnie wyprostowała górną część korpusu, obruszona.
– Nie ma powodu wygłaszać tak idiotycznych stwierdzeń! Doprawdy, perły zrobiły się obecnie tak niemodne…
Królewska rodzina wolała korzystać z głównego, publicznego kosmoportu w Alderze. Leia wielokrotnie wsiadała tutaj na statek z jednym lub obojgiem rodziców… Tym razem jednak po raz pierwszy sama nakazała przygotować statek do podróży na inną planetę. Wydanie tego polecenia za pośrednictwem pałacowego majordoma, Tarrika, wydało się jej niemal czymś zwyczajnym. Kiedy jednak ujrzała „Tantive IV”, rozmiary statku zaskoczyły ją, jakby również widziała go po raz pierwszy. Myśl o tym, że jest do jej dyspozycji, że dwudziestu kilku członków załogi czeka na jej rozkazy, budziła w niej ekscytację. Od miesięcy – a może nawet od lat – czekała z niecierpliwością, aż będzie mogła samodzielnie robić ważne rzeczy. Ten okres w jej życiu zaczynał się właśnie dziś.
Kiedy rozpoznała podchodzącego do niej mężczyznę w szarej koszuli, wyprostowała się i splotła dłonie pod osłoną szerokich rękawów sukienki.
– Kapitanie Antilles, dziękuję za tak szybkie przygotowanie statku. Kiedy możemy wyruszać?
– Do godziny, wasza wysokość. – Uśmiechnął się do niej, przechylając lekko głowę. – Może pani na nas liczyć. – Zasalutował jej szybko i wrócił do obowiązków.
Leia się nie poruszyła. Czemu nie spodobała się jej ta odpowiedź? Kapitan Antilles mówił uprzejmie, z szacunkiem, z sympatią. Nie wątpiła przecież w jego lojalność i chęć wykonywania rozkazów. Ale przechylał głowę, jakby…
„Nie widzi we mnie przywódczyni. Nadal myśli o mnie tak, jakbym była małą dziewczynką”. Zmarszczyła brwi. „Uważa, że jestem słodka – uch!”
Postąpiłaby głupio, gdyby dała się tym zaskoczyć czy gdyby poczuła się urażona. Kapitan znał ją od wczesnego dzieciństwa, a przecież Leia była świeżo po Dniu Żądania. I wciąż jeszcze rosła… A przynajmniej miała taką nadzieję. Jak często mówiła jej matka, władzę można otrzymać, ale na autorytet należy zasłużyć.
Od dziś zacznie robić wszystko, by rzeczywiście tak się stało. Niebawem i kapitan Antilles, i rodzice przestaną wątpić w jej umiejętności.
Podróż na Wobani przebiegła szybko i bez przygód. Leia spędziła większość czasu w ładowniach, sprawdzając, czy cała żywność jest właściwie przechowywana, i upewniając się, że oficerowie mają jasne instrukcje dotyczące jej dystrybucji. Kiedy dotrą na planetę, Leia zorientuje się w układzie stacji przesiedleńczej i wtedy będzie mogła wyznaczyć miejsce, w którym urządzą punkt udzielania pomocy.
– Takie proste, jak wrzucenie do wody Kalamarianina – mruknęła pod nosem. (To utarte powiedzenie znali wszyscy, ale bawiąc się z kalamariańskimi dziećmi w basenach kompleksu senackiego odkryła, że w takiej sytuacji najpierw należało skłonić Kalamarianina, żeby wypłynął na powierzchnię – bo trudno wepchnąć do wody kogoś, kto już pod nią jest).
Na Wobani nie potrzebowali sprzętu i strojów dostosowanych do klimatu. Położona na Środkowych Rubieżach planeta cechowała się klimatem umiarkowanym, wilgotnym, ale niewyróżniającym się niczym szczególnym, a oni mieli wylądować na tyle blisko równika, by śnieg nie stanowił żadnego problemu. Wobani nigdy nie należało do szczególnie zamożnych planet, nie miało też dużej populacji i jego mieszkańcy utrzymywali się głównie z produkcji części konstrukcyjnych i zbroi oraz z uprawy zbóż i przypraw lubiących bagienne warunki. Jak wiele innych światów, Wobani funkcjonowało nieco powyżej progu przetrwania, brało tylko skromny udział w handlu międzyplanetarnym i nie żywiło ambicji, by zająć ważniejszą pozycję w galaktyce.
Jednak sześć lat temu Palpatine rozpoczął realizację Programu Wspierania Produkcji Towarów Pierwszej Potrzeby, który miał zapewnić całej galaktyce lepszy dostęp do żywności i surowców organicznych. Jak w przypadku wielu innych obietnic Imperatora, było to kłamstwo, służące jako przykrywka dla innych planów – rodzice Lei nauczyli ją, jak to dostrzegać. Na Wobani nałożono normy niemożliwe do spełnienia, a kiedy rolnicy na planecie ich nie osiągali, nakładano na nich grzywny. Duże obszary państwowej ziemi zostały nadane rozmaitym urzędnikom imperialnym, którzy mieli jakoby zarządzać nimi lepiej. W rzeczywistości oznaczało to, że właśnie oni czerpali wszelkie zyski, zaś Wobanianie stawali się coraz biedniejsi i głodniejsi.
Program Wspierania Produkcji pogorszył sytuację na każdej planecie nim objętej, ale gospodarka Wobani całkowicie się załamała. Głód stał się powszechny. Kiedy posypał się sektor rolniczy, do przemysłowych miast napłynęły tłumy zdesperowanych osób szukających zatrudnienia – fabryki mogły więc obniżyć płace i zmuszać wszystkich do pracy w niebezpieczniejszych warunkach. Mieszkańcy planety zrobiliby teraz już wszystko, żeby tylko przetrwać. Zaczęto mówić o budowaniu na tym świecie imperialnych więziennych obozów pracy – była to w praktyce jedyna branża, która mogłaby się tu utrzymać, a morale mieszkańców tak podupadło, że godzili się na takie pomysły. Wolność przemieszczania się między układami gwiezdnymi stanowiła podstawową zasadę w galaktyce, ale Imperium objęło Wobani ścisłymi ograniczeniami podróży, aby „zapobiegać jego eksploatacji”. W Senacie powszechnie uważano, że te zakazy miały pomóc w ukryciu dramatycznej sytuacji planety.
Lei wydawało się to wprost śmieszne. Wszyscy senatorowie i ich pracownicy wiedzieli o kryzysie na Wobani, nikt jednak nie poruszał tego tematu na głos. Gdyby po prostu mówiono publicznie, jak jest naprawdę, te informacje dotarłyby do wszystkich, na każdej planecie, wszędzie, i nie byłoby potrzeby ukrywania tego, co się tam dzieje.
Nawet jej ojciec nic o tym nie mówił. Jego milczenie wzbudzało w niej jeszcze większą złość niż sama blokada.
Nie powiedziała więc rodzicom, jaki cel misji obrała. Dobrze obeznana z procedurami podróży, najpierw wystarała się o pozwolenie na lądowanie dla statku dyplomatycznego. Komuś, kto reprezentował królewską rodzinę z Alderaana, pozwolenie takie wydawano niemal automatycznie. Kapitan Antilles mógł sobie myśleć o niej jak o dziecku, ale nigdy nie sprzeciwiłby się zabraniu przez nią „Tantive IV” na misję, która miała już pozwolenie. Zapewne uznał, że to jej rodzice zarezerwowali statek, ale Leia nie zamierzała się przecież przejmować jego błędnymi założeniami.
Wyobraziła sobie, jak wraca na Alderaan, wchodzi do pałacowej jadalni i wyjaśnia jak gdyby nigdy nic rodzicom, że udała się samodzielnie na Wobani, owszem, do tego miejsca kryzysu politycznego, o którym nawet członkowie Senatu – jak jej ojciec – nie ośmielali się mówić. Dopiero im pokaże…
W rzeczywistości Leia nie chciała im niczego „pokazywać”. Pragnęła jedynie, by znów ją dostrzegli.
Melancholia minęła jej bez śladu, kiedy z komlinka rozległ się głos kapitana Antillesa.
– Wasza wysokość, rozpoczynamy podchodzenie do lądowania.
– Dziękuję, kapitanie. Zaraz będę. – Założyła na głowę kaptur sukienki i skierowała się do rampy. Tylko chwile dzieliły ją od jej pierwszej, zapewne najśmielszej misji humanitarnej i Leię przepełniało przemożne pragnienie, by zrobić coś, co będzie miało znaczenie – zarówno dla jej rodziców, jak i dla całej galaktyki. Była pewna, że zdoła tego dokonać.
Ta pewność trwała do momentu, w którym właz „Tantive IV” odsunął się i odsłonił piekło.
Leia wyszła na zewnątrz, rozchylając usta w osłupieniu. Falujące wzgórza, na których dawniej rosły soczyście zielone łany wiosennych kłosów, teraz pokrywała tylko błotnista ziemia – sterczały z niej nieliczne, pożółkłe badyle, pozostałości po roślinach nieradzących sobie już w tym środowisku. Niebo Wobani było lekko zamglone – jak zwykle przy zanieczyszczonym powietrzu – i ten smog zapewne już nigdy nie miał się rozwiać. Sama planeta nie stanowiła jednak aż tak smutnego obrazu, jak jej mieszkańcy.
Wokół terenu przeznaczonego na lądowiska we wszystkie strony, aż po horyzont, rozciągały się tandetne, prefabrykowane schrony, takie, jakie zwykło się zabierać na długie piesze wędrówki, żeby spać w sercu dzikiej przyrody. Obiekty nie nadawały się do codziennego użytku, jednak wyglądało to tak, jakby te tysiące osób mieszkało w nich od wielu miesięcy. W błotnistych dróżkach między budyneczkami wydeptano głębokie ślady. W każdym z tych rozklekotanych schronów mieszkała rodzina, a być może i dwie. Alderaańczyków otaczali zmizerniali ludzie w brudnych, podniszczonych ubraniach i z gorączkowym głodem w oczach, który Leię przerażał w takim samym stopniu, jak poruszał. Nie zdążyła jeszcze zejść z platformy, a Wobanianie już wołali i krzyczeli do niej, błagając o pomoc.
Nikt jednak nie zbliżył się bardziej, bo platformę otaczali szturmowcy z karabinami blasterowymi w dłoniach. Ich białe pancerze były poszarzałe i poplamione błotem.
Oficer imperialny wszedł po krótkiej rampie korwety. Jego wzrok był równie pozbawiony życia, jak ton jego głosu.
– Misja humanitarna z Alderaana?
– Tak. – Leia przygotowała sobie wcześniej kilka wersji tego, co chciała powiedzieć – coś wyniosłego, coś wyzywającego, w zależności od tego, jak zostanie przyjęta. Jednak wszystkie te starannie opracowane przemowy zabrzmiałyby pusto w obecności tego głodnego tłumu. – Jesteśmy… Możemy przystąpić do pracy.
Oficer wzruszył ramionami.
– W porządku. – Wykonał ręką szybki gest i wszyscy szturmowcy stanęli w pozycji spocznij.
To, co się stało potem, wyglądało w oczach Lei jak lawina w Masywie Grindel, a może nagła powódź. Fala ludzi, większa i szybsza, niż sądziła, że to możliwe, runęła na platformę lądowniczą, wzbierając przy jej brzegach – niektórzy wspinali się na nią, inni wskakiwali lub wciągali innych. W ciągu kilku sekund Leia i jej załoga znaleźli się w kręgu szeroko otwartych oczu i wyciągniętych rąk. Zalały ją okrzyki:
– Potrzebujemy jedzenia!
– Urządzenia do oczyszczania wody! Macie?
– Cokolwiek, błagam, dajcie nam cokolwiek!
Kapitan Antilles starał się odepchnąć tłum. Kątem oka Leia dostrzegła, jak jeden z członków załogi próbuje ustawić pierwszy ze stołów, które miały służyć do rozdawania zapasów, w zamyśle spokojnego i uporządkowanego. Oficer imperialny stał na rampie wśród przepychających się mieszkańców, patrząc z uśmieszkiem na całe zamieszanie.
Na widok tego uśmieszku nie wytrzymała. Jej lęk rozwiał się pod naporem nagłego gniewu. Wskoczyła na stół i wrzasnęła:
– CISZA!
Tłum zamilkł – zapewne tylko z zaskoczenia, że takim rozkazującym tonem przemawia niewysoka, nastoletnia dziewczyna, ale dla Lei liczył się tylko efekt. Kapitan Antilles odczepił od pasa moduł głośnomówiący i podał go jej.
– Słuchajcie! – zawołała. Moduł ustawiła na największą głośność, tak więc jej słowa dochodziły daleko. – Nie musicie się śpieszyć. Nie musicie się przepychać. Mamy jedzenie dla wszystkich.
Ledwo. Bo sądziła wcześniej, że przywiezione przez nich zapasy wystarczą im na kwartał lub dłużej, ale zgromadzony tu tłum był tak duży i tak wynędzniały, że z pewnością pochłonie tę żywność w ciągu najwyżej kilku tygodni. Jednak lepsze coś niż nic… A ci ludzie rzeczywiście nie mieli nic.
– Dajcie nam chwilę, a ustawimy stoły do rozdawania zapasów. Może… może moglibyście w tym czasie znaleźć tych, którzy najbardziej potrzebują pomocy, starszych, chorych… Moglibyście ich przyprowadzić do przodu, żeby byli pierwsi i nie musieli stać i czekać, bo i tak każdy dostanie wszystko, czego potrzebuje. Wszystko, co mamy. Rozumiecie?
W szeregach Wobanian zaszemrało i Lei przemknęło przez głowę, czy przypadkiem nie rzucą się jednak na „Tantive IV”… Zaraz jednak ci, którzy dopchnęli się najbliżej, zaczęli się cofać, żeby zrobić przy rampie więcej miejsca. Widziała, jak w tłumie niektórzy zaczynają prowadzić do przodu małe dzieci i starą kobietę. Niebawem z pewnością pojawi się tu więcej takich osób…
– W porządku. – Leia zeskoczyła ze stołu. Dół jej sukienki rozwiał się nieelegancko – tak z pewnością uznałaby 2V. Stanie na stole i wrzeszczenie jak opętana też wytknęłaby jako zachowanie zdecydowanie niedystyngowane. Nie do końca takie wrażenie Leia chciała wywierać – w końcu miała być przywódczynią…
Kiedy jednak odwróciła się, żeby oddać kapitanowi Antillesowi moduł głośnomówiący, ten patrzył na nią inaczej. Nie przechylał już pobłażliwie głowy. Aha, czyli raz na jakiś czas przewodzenie innym wymagało jednak zlekceważenia tego, co wypada, i wrzeszczenia tak głośno, jak się da?
– Za kilkanaście minut będziemy gotowi, wasza wysokość.
Leia skinęła głową i zabrała się do pracy.
Mogli zaprogramować droidy do rozdawania darów, ale wolała przeznaczyć je do wyciągania skrzyń z ładowni. Chciała, żeby Wobanianie widzieli uśmiechnięte twarze żywych istot, żeby to organiczne ręce podawały im jedzenie. „Nie zapomniano o was” – myślała, wręczając paczki kolejnym osobom. „Imperium nie pozwala nam was uratować, ale możemy wam jednak pomóc”.
Nie mogła mówić czegoś takiego na głos, otoczona przez szturmowców pod bronią. Czuła jednak, że ten przekaz dociera do potrzebujących.
Kiedy chaos rozdawania darów się skończył, na platformie lądowniczej zostało trochę osób, czekających na konsultację u droida medycznego ze statku. 2-1B leczył złamane kości i zszywał rany. Leia cieszyła się, że mogli zrobić choć tyle, ale Wobanianie potrzebowali przede wszystkim wyciągnięcia z tej rozpaczliwej sytuacji. A ona mogła tylko nieco im w tym ulżyć – i to na bardzo krótko.
– Okropne sceny. – Kapitan Antilles stał obok niej z rękami założonymi za plecy. – Przypomina mi to, jak wielkie szczęście mamy, mieszkając na Alderaanie.
– O tak.
Leia zawsze sądziła, że jest świadoma zła istniejącego w galaktyce. Rodzice zawsze mówili z nią szczerze o okrucieństwach rządów Palpatine’a. Jednak wiedza o cierpieniach innych stanowiła coś zupełnie innego niż patrzenie na to z bliska. W drodze na Wobani czuła, że czyni coś wspaniałego. Na miejscu odkryła jednak, że jest bezradna.
„Jak mam się do tego odwrócić plecami? Jak mam odlecieć z Wobani, wiedząc, że oni muszą tu zostać?”
Nagle w jej głowie pojawiła się myśl: „Nie zostawię ich”.
Imperium dało jej pozwolenie na lądowanie. A teraz da jej też pozwolenie na wprowadzenie na pokład korwety tylu uchodźców, ilu się zmieści, i wywiezienie ich stąd na dobre.
– Pasażerowie? – Kapitan Antilles zmarszczył brwi, jakby próbował przetłumaczyć sobie to słowo z obcego języka. – Wasza wysokość, z całym szacunkiem… Rozumiem, czemu chce pani to zrobić, ale to zdecydowanie wykracza poza warunki naszego pozwolenia na lądowanie.
– Tak, ale porozmawiam z oficerem, który dowodzi na tym obszarze. Kiedy mu wyjaśnię, że próbujemy rozwiązać jego problemy, na pewno się zgodzi.
Leia doprowadziła do porządku suknię i fryzurę, żeby wywrzeć jak najbardziej królewskie wrażenie. Powinna jednak była zabrać ze sobą garderobę na zmianę… Po powrocie musi to powiedzieć 2V. Ależ się droidka ucieszy!
Kapitan Antilles pokręcił głową.
– Oficerowie imperialni nie słyną z elastyczności.
Leia nigdy samodzielnie nie załatwiała niczego z żadnym wojskowym, ale z pewnością nie rozmawiało się z nimi trudniej niż z pałacowym majordomem. Poza tym przecież nie podejmowała negocjacji z wielkim moffem albo kimś takim. Według danych w dokumentach misji dowodził tutaj zwykły major. Leia uśmiechnęła się pod nosem. „W każdej grze w karty księżniczka wygrywa z majorem”.
Choć kapitan wciąż nie był przekonany, skinął głową i spojrzał na oficer stojącą w pustej ładowni.
– Porucznik Batten, będzie pani towarzyszyć księżniczce.
Porucznik Ress Batten była szczupłą, około trzydziestoletnią kobietą o długich, kręconych czarnych włosach i złocistej skórze. Skrzyżowała ręce na piersiach i rzekła:
– Jeśli wsadzą ją do więzienia, też mam tam z nią pójść?
– Tak – odparł ostro kapitan Antilles. – Pod warunkiem, że ja nie wsadzę pani wcześniej do aresztu.
Batten podniosła ręce, udając, że kapituluje, i poszła przygotować śmigacz. Kiedy Leia spojrzała z uniesionymi brwiami na kapitana, ten westchnął.
– Porucznik Batten ma… jakby to ująć… problemy z dyscypliną. Ale radzi sobie nieźle na śmigaczu i świetnie w walce. A przede wszystkim ma dobre wyczucie co do zachowania innych. Jeśli ktoś pakuje się w szemraną sytuację i zabiera ze sobą tylko jednego członka załogi, to warto mieć ze sobą właśnie Batten.
„Szemrana sytuacja”! Lei bardzo spodobało się brzmienie tego słowa.
Porucznik Batten sprawnie przygotowała śmigacz i, zanim Leia ochłonęła, już pędziły nad niekończącymi się czarnymi równinami błota, na których niegdyś rozciągały się łąki. Horyzont znaczyły zabudowania innych obozów – świadczące o tym, że w nienadających się do życia warunkach wegetowały tysiące innych mieszkańców, którzy nie mogli wrócić do domu ani opuścić planety.
– Niewiarygodne – mruknęła Batten. – Zauważyłaś, że nikt nie miał własnego pojazdu? Statku, śmigacza, nawet sań… Pewnie zakazano im zabrania czegokolwiek. – Leia nie zauważyła i już miała to przyznać, kiedy porucznik zesztywniała. – Najmocniej przepraszam, że odezwałam się tak bezceremonialnie, wasza wysokość. To taki mój brzydki nawyk.
– Nic nie szkodzi. Wiem, że obowiązują was procedury wojskowe, ale protokół dworski czasem przeszkadza. – Tak zawsze mówił jej ojciec, żeby złagodzić zakłopotanie osoby, która złamała zasady etykiety w rozmowie z członkami rodu królewskiego.
Osoba taka zwykle uśmiechała się z ulgą i starała się już nie odzywać, jednak Ress Batten uznała to za pozwolenie, by utrzymać wcześniejszy ton rozmowy.
– Plan Imperatora nie zadziałał i przy okazji spowodował cierpienie mieszkańców planety. A on co robi, by to naprawić? Nic! Wręcz przeciwnie, świadomie powoduje więcej cierpienia. – Skrzywiła się paskudnie. – Ci ludzie są już tym znużeni. A nawet gorzej – robią się wściekli.
– Nie dziwię się. – Leia nie odrywała wzroku od dalekich obozów, zastanawiając się, ile osób jest w nich uwięzionych.
– W przybliżeniu tysiąc rodzin na obóz – wyjaśnił major Tedam, najwyższy rangą wojskowy. Miał napuchnięte powieki, jakby przerwano mu drzemkę. – Około. W każdym razie w każdym jest tysiąc schronów.
– To dla was z pewnością ogromny ciężar. – Jako że Imperium nie robiło dla tych ludzi w zasadzie nic poza mierzeniem do nich z blasterów, Leia nie miała pewności, jak duże rzeczywiście było to obciążenie dla armii. Musiała jednak ująć to tak, jakby nie prosiła go o przysługę, tylko próbowała rozwiązać jego problem. – Z pewnością wolałby pan mieć mniej gąb do wykarmienia. Mój statek może natychmiast przewieźć część obywateli Wobani z planety na Alderaan…
– Przewieźć? – Tedam jakby się ożywił, ale trwało to tylko chwilę. – To niemożliwe.
Leia skinęła głową.
– Rzeczywiście, moje obecne pozwolenie tego nie umożliwia. Musielibyśmy zmienić jego warunki, ale możemy to załatwić raz-dwa.
Tedam pokręcił głową i powtórzył:
– To niemożliwe. Musimy się trzymać przepisów. – Zamrugał powoli, zupełnie jakby miał nadzieję, że jego rozmówczyni sobie pójdzie, zanim znów otworzy oczy.
„Nie trać zimnej krwi” – upomniała Leia samą siebie i zapytała:
– Jeśli zmiana warunków pozwolenia nie leży w pana gestii, to może mógłby mi pan powiedzieć, kto może to zrobić?
– Nikt na tej planecie. Ani w sektorze.
– W takim razie… Musi mieć pan pewien zakres decyzyjności, skoro jesteście tutaj tak odizolowani.
Czy Imperium naprawdę posłałoby tyle oddziałów i oficerów na jakąś planetę i zostawiło ich tam bez rozkazów, żeby sami też głodowali i do woli prześladowali ludność cywilną?
Tak. Imperium tak właśnie zrobiło.
– Do moich kompetencji należy dotrzymanie warunków wynikających z treści pozwolenia dyplomatycznego – rzekł Tedam. – Nic więcej, nic mniej. Wasz statek opuści planetę wyłącznie z panią i załogą, zgodnie z pozwoleniem. Radzę wyruszyć jak najszybciej.
I wrócił do przeglądania dokumentów. Nawet nie podniósł głowy, kiedy Leia skierowała się do drzwi.
W miejscowej siedzibie władz korytarz o trapezowym przekroju był, jak w większości imperialnych gmachów, ciemny, zimny i przygnębiający. Metalowe profile konstrukcyjne zdawały się zaciskać wokół Lei niczym szczęki staroświeckich wnyków, a czerwonawy odcień podłogi kojarzył się jej z krwią. Drżała, ze złości, strachu o innych i z poczucia kompletnej bezradności.
Na Alderaanie nie istniało prawdziwe ubóstwo. Wszyscy obywatele mieli z czego się utrzymać, nawet jeśli skromnie, a instytucje i usługi publiczne prowadziły szeroką działalność i były dostępne dla każdego. Leia wiedziała, że na Coruscant część mieszkańców żyła w trudnych warunkach, ale nie dało się ich dostrzec wśród niekończących się tłumów zamieszkujących budynki przy wszystkich trasach i na wszystkich poziomach. Zobaczyć taką nędzę na własne oczy – to było naprawdę coś innego. I co, miała teraz stąd odlecieć, nie uczyniwszy nic, co trwale poprawiłoby sytuację tych osób?
Nie mogła znieść tej myśli.
Nie, nie pozwoli na to.
Kiedy wracały na „Tantive IV”, Ress Batten kilka razy obrzuciła ją z ukosa badawczym spojrzeniem. Leia zauważyła to, ale – pogrążona głęboko w myślach – nie zareagowała. Co mogła zrobić, żeby poprawić los Wobanian? Czy powinna odmówić opuszczenia planety, zanim nie zostanie zmieniona treść pozwolenia? Powiedzieć imperialnym, że będzie tu wracać co tydzień – a może i codziennie! – aż pozwolą jej zabrać trochę uchodźców? Musiał istnieć jakiś sposób, ale Lei nic nie przychodziło do głowy.
Po powrocie porucznik wyłączyła śmigacz, żeby droidy załadunkowe mogły umieścić go z powrotem wewnątrz korwety. Leia stała przed statkiem, czekając, aż maszyna zostanie zabrana, i zwróciła uwagę na starszą kobietę siedzącą w rogu wyznaczonego sznurami skrawka ziemi wokół jednego ze schronów. Kobieta drżącymi rękami naprawiała ubranie zrobione na drutach. Zszywała je igłą, zupełnie jak w starych baśniach. Czy ręce drżały jej ze starości czy z zimna? A mimo to wykorzystywała tę jedną umiejętność, która jej pozostała, dla siebie i dla swojej rodziny…
Umiejętność – to było to!
Leia, zelektryzowana, zawołała:
– Kapitanie Antilles! Porucznik Batten! Proszę tu przyjść! – Kiedy do niej podeszli z wyraźnym zdziwieniem w oczach, Leia znów spojrzała na starą kobietę. – Dobrze sobie pani radzi z igłą i nitką.
Kobieta wydawała się zaskoczona, że ktoś się do niej zwraca, ale odrzekła spokojnie:
– Raczej tak, wasza wysokość.
– Widzi pani, to mi daje do myślenia – rzekła Leia. Antilles i Batten stanęli obok niej i dalej mówiła już do nich: – Oficerowie imperialni mówią, że nie mogę zabrać stąd żadnych pasażerów. Tylko załogę.
– Nie ustępują w takich sprawach. – W głosie kapitana nie słuchać było niczego, co brzmiałoby jak „A nie mówiłem” – Leia naprawdę to doceniła. Jednak i tak nie przejęłaby się niczym, co i w jaki sposób by powiedział, bo wpadła na najlepszy pomysł w życiu i niemal dygotała z niecierpliwości.
Ponownie odwróciła się do starej kobiety.
– Chodzi o to, że czasem mundury naszych żołnierzy się drą albo robią się w nich dziury. Przydałby nam się ktoś, kto będzie je naprawiał. Chcę więc zatrudnić nowego członka załogi. Oficjalną szwaczkę statku. Jeśli przyjmie pani tę ofertę, zaraz odleci pani stąd z nami.
Osłupienie i radość kobiety ogrzałyby Leię nawet w burzy śnieżnej.
– Ale… Mój mąż… – Pokazała na starszego mężczyznę, który drzemał na leżance.
– A czym on się zajmuje? – zapytała Leia. Antilles i Batten wymienili spojrzenia pełne niedowierzania.
– Jest mechanikiem, czy raczej był, kiedy mieliśmy jeszcze warsztat. – Kobieta uśmiechnęła się szerzej, domyślając się, jaka będzie reakcja księżniczki.
Leia oznajmiła triumfalnie:
– Czyli zatrudniamy też oficjalnie mechanika. Załatwione. To już dwoje. Kapitanie, ile osób pomieścimy jeszcze na statku podczas tak krótkiego rejsu?
Po chwili Antilles odpowiedział:
– Około setki.
Sto osób na tysiąc rodzin? Za mało. Ale od czegoś trzeba zacząć.
– Czyli zaraz zatrudnię jeszcze dziewięćdziesięciu ośmiu członków załogi. Proszę mi pomóc wpisać ich do rejestru, dobrze?
– Już się robi, wasza wysokość – odparła Ress Batten z szerokim uśmiechem. Kapitan nadal nie wyglądał na przekonanego, ale skinął głową, a Ress i Leia zabrały się do pracy.
Leia postanowiła wyszukać najmłodszych i najstarszych, osoby najbardziej chore i w ciąży, czyli te, które najpilniej potrzebowały pomocy. Dwoje małych dzieci, które nie miały nawet pięciu lat – mogły wsuwać się w wąskie miejsca w poszukiwaniu zgubionych rzeczy. Mężczyzna z ostrym kaszlem – potrafił pilotować statki kosmiczne, mógł więc stać się rezerwowym pilotem. Kobieta z wielkim brzuchem, której dziecko już niedługo miało przyjść na świat, była właścicielką szkółki ogrodniczej, a tak się składało, że „Tantive IV” potrzebował botanika. Leia dyktowała dane nowych członków załogi, a Ress Batten natychmiast wprowadzała je do bazy. Z tą chwilą uzyskiwali oficjalnie status członków załogi.
Wieści szybko rozeszły się po obozie. Wobanianie zaczęli się tłoczyć przy statku – wszyscy mieli nadzieję, że zostaną wybrani, jednak bez słowa popychali naprzód tych, którzy najbardziej potrzebowali pomocy. Szturmowcy też podeszli bliżej. Choć nie śmieli zakłócić misji humanitarnej, Leia słyszała buczenie komunikatorów w hełmach – domagali się nowych rozkazów wobec tego nieoczekiwanego rozwoju sytuacji. Ogromną radość sprawiali jej tymczasem ci, których kolejno zatrudniała – zbierali swoje nieliczne rzeczy i śpieszyli po rampie na pokład „Tantive IV”, uciekając ku wolności.
Kiedy były perkusista został zatrudniony jako oficjalny bębniarz statku, Ress Batten powiedziała cicho:
– To razem sto.
– Już? – Leia czuła się jednocześnie tak, jakby stała w tym zimnym błocie od wielu godzin – i zapewne tak było – oraz tak, jakby nie wierzyła, że już skończyła tę pracę. Na twarzach wokół niej przygasała krótko trwająca nadzieja. Dziewczyna powiedziała głośno: – Nie zostaniecie zapomniani. Powiemy galaktyce o tym, co tu dziś widzieliśmy. Niebawem, jak mam nadzieję, inne statki pójdą w nasze ślady i uda nam się naprawdę polepszyć wasz los.
Pokiwali głowami – uwierzyli. Nie było jej przez to łatwiej odwrócić się od nich i po prostu odejść.
Nastrój na pokładzie „Tantive IV” w drodze powrotnej diametralnie różnił się od atmosfery podczas lotu na Wobani. Nowi członkowie załogi tłoczyli się we wszystkich pomieszczeniach i korytarzach, a choć wyraźnie okazywali wdzięczność i ulgę, byli też głodni i znużeni, a wielu z nich po prostu źle się czuło. Słyszała śmiech i szlochy – tak wielu z nich zostawiło kogoś na planecie… 2-1B robił, co tylko mógł, żeby im pomóc, zaś Leia wróciła na mostek tuż przed skokiem w nadprzestrzeń.
Kiedy przeszła przez właz, usłyszała, jak kapitan Antilles mówi:
– …zgodnie z naszymi instrukcjami.
– Nie takie mieliście instrukcje – upierał się Tedam na ekranie na stanowisku kapitana. Nie wyglądał już na zaspanego. – Wasze pozwolenie na lądowanie mówi wyraźnie, że na pokładzie waszego statku nie mogą opuścić planety żadne dodatkowe osoby!
– Majorze, proszę spojrzeć jeszcze raz na pozwolenie – wtrąciła się Leia. – Zobaczy pan tam, że ten przepis jest bardzo jasny. Możemy opuścić planetę tylko z członkami załogi. I opuszczamy ją tylko z członkami załogi.
– Macie na pokładzie obywateli Wobani…
– Którzy zostali wynajęci jako załoga – odpowiedziała bez wahania. – Pozwolenie nie zabrania mi zatrudnienia nowych członków załogi. Jak pan mówił – trzymajmy się przepisów. A przepisy mówią, że możemy odlecieć, kiedy tylko chcemy. Czyli zaraz.
Tedam wyglądał tak, jakby wolałby połknąć własne skarpetki, niż się na to zgodzić, ale jak większość oficerów imperialnych potrafił dostrzec, kiedy przepisy działały przeciwko niemu. Podniósł szybko rękę i z irytacją wyłączył komunikator. Ekran zrobił się czarny.
– Nieźle, wasza wysokość – pochwaliła Ress Batten, stojąca w wejściu na mostek.
Kapitan Antilles spojrzał na nią jednak z dezaprobatą.
– Wasza wysokość, zdaje sobie pani sprawę, że na Alderaanie nie mamy nic dla nich przygotowanego?
– Tak, oczywiście. – Kiedy przybędą do głównego kosmoportu Aldery, to dopiero będzie zamieszanie… Ale Leia nigdy nie miała nic przeciwko robieniu zamieszania. – Na pewno szybko uda się zorganizować dla nich pomoc.
Kapitan skinął głową.
– Jak sobie wasza wysokość życzy, ale jeśli nie ma pani nic przeciwko…
– Tak?
– Widziałem już walki na śmierć i życie. Brałem udział w wielkiej wojnie i nie obawiam się stawić czemuś takiemu czoła. – Na twarz kapitana Antillesa wypłynął powoli uśmiech. – Ale to pani powie o tym królowej.
Parsknęła głośnym śmiechem.
– Nie ma sprawy.
Ze względu na imperialne restrykcje dotyczące ruchu w rejonie Wobani nie mogli skoczyć w nadprzestrzeń i skierować się od razu na Alderaan. „Tantive IV” musiał najpierw zrobić postój na stacji Calderos w głębokiej przestrzeni kosmicznej, pełniącej funkcje administracyjne i serwisowe dla okrętów imperialnych w tym sektorze oraz statków nielicznych zaproszonych gości. Leia miała status gościa, a zatem będą mogli przesłać zwykły sygnał z wnioskiem o pozwolenie na odlot na ich ojczystą planetę – pozytywną odpowiedź zwrotną dostawało się po paru minutach. Wpatrywała się więc w intensywnie niebieskie wiry bez żadnych złych przeczuć, niecierpliwiła się tylko, bo chciała zawieźć swoich pasażerów w bezpieczne miejsce – i pokazać rodzicom, czego dokonała…
Statek wyskoczył z nadprzestrzeni i Leia wydała z siebie cichy okrzyk. Kapitan Antilles podniósł się z fotela, a Ress Batten wyrwało się słowo uważane za nieprzyzwoite na większości planet. Zaraz potem zapytała z niedowierzaniem:
– Czy pan to widzi?
– Tak, pani porucznik – odparł Antilles. – Widzimy.
Stacja Calderos – wielka baza imperialna, odgrywająca dużą rolę w tym sektorze – została zniszczona. Nie – została zaatakowana. Leia rozpoznała ślady dział laserowych na całej powierzchni stacji. Wiele reflektorów wzdłuż ściany po ich stronie było wyłączonych z użytku. Część przegród wydawała się mniej więcej cała, druga zaś milcząca, spalona i ciemna – zupełnie jakby coś rozerwało stację na pół.
Śmignął ku nim rój myśliwców TIE i z komunikatora rozległo się wezwanie:
– Proszę się zidentyfikować!
– „Tantive IV”, statek konsularny z Alderaana, w trakcie misji humanitarnej – rzekł kapitan Antilles. – Kilka ostatnich godzin spędziliśmy na Wobani. W rejestrze imperialnym na planecie zapisano naszą wizytę.
– Proszę czekać na potwierdzenie.
Leia nie odrywała wzroku od stacji, analizując zniszczenia. Jeśli ktoś w ogóle na niej zginął, to zapewne niewiele osób, ale atak uniemożliwił jej funkcjonowanie – co oznaczało, że będzie łatwiej podróżować na i z Wobani oraz na inne planety objęte podobnymi restrykcjami w tym rejonie. A zamieszanie potrwa wiele dni, może nawet i tygodni.
Zadanie takiego ciosu stacji imperialnej wymagało potężnej siły ognia. Żaden pojedynczy okręt nie mógłby czegoś takiego dokonać, może poza gwiezdnym niszczycielem, a ewidentnie zrobił to ktoś inny, więc…
– Otrzymaliśmy potwierdzenie – odezwał się czyjś głos i myśliwce TIE zawróciły. – Macie opuścić sektor i natychmiast skierować się na waszą planetę.
Kapitan Antilles zajął się wydawaniem stosownych rozkazów, a Leia ułożyła w głowie ostatnie elementy układanki.
Ktoś – lub więcej ktosiów – zorganizował odpowiednie siły i uzbrojenie niezbędne do zaatakowania i uszkodzenia imperialnej stacji. Wymagało to pieniędzy, planu i czasu. Czyli mieszkańcy galaktyki nie ograniczali się już tylko do narzekania na Imperium – ale zaczęli z nim walczyć.
Alderaan słynął w całej galaktyce z pięknych krajobrazów, estetycznej architektury i dbałości o harmonię i spokój. Osoby, które tak uważały, zdziwiłyby się bardzo na widok tego, co się zaczęło dziać w alderskim kosmoporcie, kiedy z „Tantive IV” nieoczekiwanie wyłoniło się stu uchodźców z Wobani.
Niektórzy z nich wyrażali histeryczną radość lub nerwowe niedowierzanie, inni opierali się bezwładnie o skrzynie lub droidy – ewidentnie potrzebowali pomocy medycznej albo przynajmniej miejsca, w którym mogliby odpocząć. Wszyscy byli też umorusani błotem, podobnie jak zresztą cała załoga i sama Leia.
– Powiadomiłam centralę o naszym przybyciu! – narzekała Ress Batten, kiedy próbowali zaprowadzić jakikolwiek porządek w tym ludzkim chaosie. – To znaczy zawiadomiłam ich, kiedy weszliśmy w atmosferę, czyli z niedużym wyprzedzeniem, ale wcześniej przecież nie mogliśmy…
– Nic nie szkodzi, pani porucznik. – Kapitan Antilles sprawiał wrażenie dziwnie roztargnionego. – Muszę jednak natychmiast skontaktować się z wicekrólem.
„Dlaczego chce porozmawiać z ojcem?” Leia patrzyła z zastanowieniem, jak kapitan odchodzi szybko, nie zwracając zupełnie uwagi na to, co działo się wokół. „Wicekról kieruje stosunkami Alderaana z galaktyką. Polityką wewnętrzną planety zajmuje się…”
– Jej Królewska Wysokość Breha Organa! – oznajmił droid z drugiego końca hangaru. Leia odwróciła się wraz ze wszystkimi obecnymi do wejścia, przez które właśnie przechodziła jej matka z całym orszakiem. Jak zwykle miała na sobie długą suknię, tym razem z jedwabiu w rudobrązowej tonacji i niebieskiego aksamitu, a w skomplikowaną fryzurę wpleciono wstążki z tych samych tkanin. Żadnej biżuterii ani korony – Breha nie potrzebowała takich dodatków, by zwracać na siebie uwagę ani by wyglądać jak królowa.
Zapadła cisza, choć nikt tego nie zażądał. Matka Lei weszła na podwyższenie i przemówiła do zgromadzonych w hangarze. Jej dźwięczny, niski głos niósł się wyraźnie w tej dużej przestrzeni.
– Drodzy mieszkańcy Wobani, witamy was serdecznie na Alderaanie. Proszę nam wybaczyć, że nie byliśmy lepiej przygotowani na wasze przyjęcie, ale teraz już moi pracownicy zajmą się zadbaniem o wszystkie wasze potrzeby. – Wskazała towarzyszące jej osoby – medyków, pracowników socjalnych i innych, którzy już zaczynali mieszać się z uchodźcami. – Z pewnością przyda się wam odpoczynek, fizyczny i psychiczny, będziecie też chcieli zastanowić się, co dalej. Ogłaszam więc, że każda osoba, która tu dziś do nas przybyła, otrzyma środki, pozwalające jej albo na podróż na inną planetę, jeśli ma tam rodzinę lub znajomych, albo na rozpoczęcie nowego życia tutaj, na Alderaanie. To mój powitalny dar dla was wszystkich.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki