Star Wars. Leia. Księżniczka Alderaana - Claudia Gray - ebook + książka

Star Wars. Leia. Księżniczka Alderaana ebook

Claudia Gray

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce żyła sobie księżniczka, która przeszła do legendy.

Szesnastoletnia księżniczka Leia Organa staje przed najtrudniejszym zadaniem w swoim życiu: musi podołać wyzwaniom ciała, umysłu i serca, aby zostać oficjalną następczynią tronu Alderaana. Bierze więc udział w intensywnym kursie orientacji w terenie, aktywnie działa w polityce i organizuje misje humanitarne na planety pod rządami Imperium. Ma jednak też inne zmartwienia. Jej rodzice, Breha i Bail, od pewnego czasu zachowują się inaczej niż kiedyś. Oddalili się od niej, a w dodatku ważniejsze stały się dla nich przyjęcia, na których przyjmują sojuszników z Senatu, niż własna córka. I jakby się czymś niepokoili… Leia postanawia odkryć, co się z nimi dzieje, i wkracza na niebezpieczną ścieżkę, narażając się na zainteresowanie Imperium. Kiedy ostatecznie odkrywa, co planują w tajemnicy rodzice i ich znajomi, staje przed bardzo trudnym wyborem. Czy ważniejsi będą dla niej mieszkańcy Alderaana, w tym ktoś, kogo pokochała – czy też szalę przeważy cała galaktyka, rozpaczliwie potrzebująca kogoś, kto zbuntuje się w jej obronie?

Ta pełna emocji opowieść rozgrywa się kilka lat przed „Nową Nadzieją”. Czytelnik znajdzie w niej pewne nawiązania do filmu „Star Wars: Ostatni Jedi”. "

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 389

Oceny
4,6 (9 ocen)
6
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ani16

Dobrze spędzony czas

Polecam bardzo gorąco! Interesująca książka z uniwersum Gwiezdnych Wojen. Genialna lektura o jednej z czołowych postaci sagi. Książka z pomysłem
00
JudytaB90

Dobrze spędzony czas

Nie spodziewałam się, że tak dobrze będę się bawić czytając książkę o nastoletniej Lei. Autorka świetnie oddała jej charakter i rodzenie się jej buntowniczego ducha oraz połączenie małoletniego "moi rodzice nic nie rozumieją i nic ich nie obchodzi" z "chyba jestem do nich podobna bardziej niż myślałam". Leia w tej książce przechodzi drogę, w której zmienia się z buntowniczej dziewczynki w kobietę, która wie o co będzie walczyć. Jest to dokładnie ta postać z filmów, którą znam i lubię, ale dodatkowo podbudowana ciekawym, wiele tłumaczącym back story. No i dla fanów filmów jest kilka fajnych smaczków ;)
00

Popularność




Chronologia Star Wars

Rozdział 1

Datę Dnia Żąda­nia ogło­szono wiele mie­sięcy wcze­śniej. Goście przy­byli z całej galak­tyki, a w kory­ta­rzach pałacu uno­siły się kuszące wonie potraw przy­go­to­wy­wa­nych na ban­kiet. Pogoda nie raczyła współ­pra­co­wać z pla­nem uro­czy­sto­ści – niskie, ciemne chmury wisiały nad Alderą, gro­żąc mia­stu ulewą – jed­nak nawet burza nad­cho­dziła maje­sta­tycz­nie, teatral­nie budu­jąc napię­cie.

Sta­no­wiła ide­alne tło dla księż­niczki, która miała dziś publicz­nie zażą­dać uzna­nia jej prawa do tronu Alde­ra­ana.

– Au! – Leia skrzy­wiła się paskud­nie. – Cią­gnie!

– I będzie cią­gnęło – oświad­czyła WA-2V, oso­bi­sta dro­idka Lei. Jej błę­kitne meta­lowe palce zwin­nie spla­tały ostatni war­kocz w skom­pli­ko­wa­nym, tra­dy­cyj­nym wzo­rze. – Dziś naprawdę musisz wyglą­dać dosko­nale.

– Mówisz to codzien­nie. – W dzie­ciń­stwie Leia marzyła tylko o jed­nym – aby wią­zać włosy w koń­ski ogon. Rodzice powie­dzieli, że może robić, co chce, ale 2V się nie ugięła. Jej opro­gra­mo­wa­nie wyma­gało od niej dba­nia o wytworny wygląd księż­niczki i nawet sama Leia nie mogła jej się w tym wzglę­dzie sprze­ci­wić.

– Bo to prawda – codzien­nie. – 2V upięła war­kocz na gło­wie Lei. – A przy szcze­gól­nych oka­zjach nasze stan­dardy stają się jesz­cze wyż­sze!

Leia poczuła, że ści­ska ją w żołądku – na poły z ner­wów, na poły z nie­cier­pli­wo­ści. Miał to być naj­waż­niej­szy dzień w jej życiu od pierw­szego dnia imie­nia, kiedy rodzice przy­nie­śli ją do sali tro­no­wej i ogło­sili, że jest ich córką – adop­to­waną i kochaną…

Odsu­nęła od sie­bie te myśli. Wtedy była prze­cież tylko nie­mow­lę­ciem w ramio­nach matki. Tym razem musi zro­bić to sama.

Kiedy ukła­da­nie fry­zury się zakoń­czyło, Leia z ulgą wło­żyła to, co usta­liły z 2V drogą kom­pro­misu: pro­stą białą suk­nię – wybraną przez sie­bie – i wyra­zi­stą srebrną biżu­te­rię, przy któ­rej uparła się dro­idka. Kiedy wsu­nęła stopy w saty­nowe pan­to­felki, w sali tro­no­wej roz­le­gła się fan­fara, roz­no­sząc się echem po kory­ta­rzach pałacu. Poczuła się tak, jakby rodzice oso­bi­ście pukali do jej drzwi.

– Jesz­cze jedno! – zakrzyk­nęła 2V. Pod­je­chała do szafki – poru­szała się na nie­wiel­kim kółku – a potem zawró­ciła. W ręce trzy­mała sre­brzy­stą opa­skę, którą umo­co­wała zręcz­nie mię­dzy war­ko­czami, żeby zwi­sa­jąca z niej perła zna­la­zła się na środku czoła Lei. – Tak. Tak wła­śnie! Wyglą­dasz osza­ła­mia­jąco! Jestem cudo­twór­czy­nią – naprawdę!

Leia pokrę­ciła głową z roz­ba­wie­niem.

– Wiel­kie dzięki, 2V.

Dro­idka, nie zwra­ca­jąc uwagi na sar­kazm, zaczęła popy­chać Leię do drzwi.

– Szybko! Wszy­scy na cie­bie cze­kają.

– Prze­cież nie mogą zacząć beze mnie, 2V. – Leia pod­nio­sła jed­nak tren i szyb­kim kro­kiem ruszyła kory­ta­rzem. Nie chciała się spóź­nić. Daw­niej ksią­żęta i księż­niczki, któ­rzy żądali uzna­nia swo­ich praw do tronu, musieli nie­kiedy siłą toro­wać sobie drogę do sali tro­no­wej. Miały to być chwile, gdy kan­dy­dat oka­zuje siłę i pew­ność sie­bie – nie powi­nien więc dawać do zro­zu­mie­nia, że nie potrafi nawet prze­strze­gać punk­tu­al­no­ści.

Kró­lew­ski pałac na Alde­ra­anie powsta­wał przez ponad tysiąc lat. Tutej­szą monar­chią kie­ro­wała zasada słu­że­nia oby­wa­te­lom pla­nety, dla­tego władcy ni­gdy nie budo­wali wyso­kich iglic czy przy­tła­cza­ją­cych wież, góru­ją­cych nad kra­jo­bra­zem. Co kil­ka­dzie­siąt lat doda­wano tylko nowe pomiesz­cze­nia i tak powstał roz­le­gły labi­rynt, w któ­rym nowo­cze­sne cen­tra danych i holo­sale sąsia­do­wały z wie­lo­wie­ko­wymi kom­na­tami wyku­tymi w kamie­niu. Leia znała na wylot każdy kory­tarz i każde drzwi. W dzie­ciń­stwie uwiel­biała odkry­wać mroczne, ukryte przej­ścia. Cza­sem przy­cho­dziła jej do głowy myśl, że być może jest pierw­szą osobą od wie­ków, która odwie­dziła każde pomiesz­cze­nie w pałacu.

Na szczę­ście znała skrót przez starą zbro­jow­nię, dzięki czemu dotarła do anty­szam­bru sali tro­no­wej z dużym zapa­sem czasu. Kró­lew­scy gwar­dzi­ści uśmiech­nęli się do niej i Leia odpo­wie­działa tym samym, popra­wia­jąc sobie pele­rynę. Szep­nęła do wyż­szego gwar­dzi­sty:

– Jak tam maleń­stwo?

– Prze­sy­pia już całą noc – odszep­nął. Leia zakla­skała bez­gło­śnie, a męż­czy­zna pochy­lił głowę, kry­jąc z lek­kim zawsty­dze­niem sze­roki uśmiech.

Leia nie wie­działa za wiele o nie­mow­lę­tach, poza tym, że rodzice zawsze się nimi szczy­cili, cho­ciaż nie pozwa­lały się nikomu wysy­piać. Ale jeśli gwar­dzi­stę rado­wało, że jego maluch lubi spać, to ona cie­szyła się razem z nim.

– Na Alde­ra­anie mamy szczę­ście – powie­dział kie­dyś jej ojciec, kiedy sie­dzieli przy kominku w biblio­tece. – Miesz­kańcy pla­nety nas kochają. Są wobec nas lojalni. To dla­tego, że my też ich kochamy i jeste­śmy im wierni. Jeśli kie­dyś prze­sta­niemy cenić tych, któ­rzy nas ota­czają – od naj­wyż­szego lorda po naj­skrom­niej­szego pra­cow­nika – utra­cimy tę lojal­ność. I będziemy na to zasłu­gi­wali.

Do rze­czy­wi­sto­ści przy­wró­cił Leię sze­lest aksa­mit­nej zasłony w drzwiach. Pode­szła szybko do ściany, na któ­rej wisiał miecz Rhin­don, ujęła ręko­jeść i zdjęła broń ze ściany. Ćwi­czyła jej pod­no­sze­nie już kilka razy, ale ten cię­żar za każ­dym razem ją zaska­ki­wał.

Pozy­cja: śro­dek drzwi. Miecz: obie dło­nie na ręko­je­ści, ręce bli­sko ciała, ostrze do góry. Prze­mowa…

„Pamię­tam prze­mowę” – powie­działa do sie­bie sta­now­czo. „Zde­cy­do­wa­nie ją pamię­tam. Po pro­stu aku­rat w tej chwili wypa­dła mi z głowy, ale wszystko do mnie wróci, kiedy znajdę się przed set­kami widzów…”

Zasłonę odsu­nięto. Leię zalało jasne świa­tło, zabar­wione dużymi taflami witraży. Dwu­stu gości odwró­ciło się jed­no­cze­śnie w jej stronę. Stali po obu stro­nach nie­bie­sko-zło­tego chod­nika, który wiódł przez salę aż do zło­tych tro­nów Brehy i Baila Orga­nów.

Leia ruszyła do przodu, trzy­ma­jąc miecz ostrzem do góry. Cichy pomruk grzmo­tów przy­po­mniał jej, że powinna być wdzięczna dro­idom kan­de­la­bro­wym za świa­tło, które kie­ro­wały do środka przez okna, bo w prze­ciw­nym razie w sali pano­wa­łaby nie­mal zupełna ciem­ność. Ćwi­czyła to wcze­śniej, ale raczej nie uda­łoby się jej tego zro­bić z zamknię­tymi oczami.

„Sama nie wiem, może byłoby łatwiej, gdy­bym nie mogła widzieć tych wszyst­kich gości, wle­pia­ją­cych we mnie wzrok”. Przez całe życie Leia sta­wała przed tłu­mami, jed­nak tego dnia po raz pierw­szy zgro­ma­dzeni mieli usły­szeć, jak prze­ma­wia ofi­cjal­nie – jako przy­szła kró­lowa.

Breha Organa miała na sobie brą­zową jedwabną suk­nię i włosy upięte wysoko w war­ko­cze, przez które prze­ple­ciono sznury pacior­ków. Bail Organa ubrał się w tra­dy­cyjną długą tunikę wice­króla. Korona, przy­nie­siona z muzeum, spo­czy­wała na mar­mu­ro­wym postu­men­cie. Padał na nią blask dro­ida kan­de­la­bro­wego. Rodzice Lei wyglą­dali jesz­cze bar­dziej kró­lew­sko niż zwy­kle, nie­mal nie­przy­stęp­nie. Czy bawił ich ten spek­takl?

Leię chyba bawił, a raczej bawiłby, gdyby rodzice zapro­sili mniej świad­ków. Zwy­kle tej uro­czy­sto­ści przy­glą­dało się nie­wielu cudzo­ziem­ców, tym razem jed­nak Bail zapro­sił wielu swo­ich sojusz­ni­ków z Senatu Impe­rial­nego, takich jak Tyn­nra Pamlo z Taris, Cin­de­ron Malpe z Derelli czy Win­mey Lenz i Mon Mothma z Chan­drili. Kiedy Leia ją mijała, Mon Mothma uśmiech­nęła się sze­roko. Pew­nie chciała w ten spo­sób oka­zać jej wspar­cie.

Było to miłe – jeśli tylko Mon Mothma nie dawała w ten spo­sób do zro­zu­mie­nia, że Leia wygląda uro­czo. W Dniu Żąda­nia nie cho­dziło o bycie uro­czym dziec­kiem – ale o wkra­cza­nie w doro­słość.

Kiedy Leia zna­la­zła się na końcu sali, kilka metrów przed rodzi­cami, Breha wygło­siła pierw­sze cere­mo­nialne słowa:

– Kto ośmiela się zakłó­cać spo­kój kró­lo­wej w jej sie­dzi­bie?

– To ja, Leia Organa, księż­niczka Alde­ra­ana. – Wyuczona prze­mowa sama do niej wró­ciła. – Ukoń­czy­łam szes­na­ście lat. Staję przed wami z żąda­niem, byście uznali, że tak jest, jak też powszech­nie wia­domo.

Słowa „jak powszech­nie wia­domo” sta­no­wiły uzu­peł­nie­nie naj­prost­szej wer­sji rytu­al­nych słów i były uży­wane tylko w przy­padku, gdy naj­star­szy poto­mek króla lub kró­lo­wej został adop­to­wany. Leia skoń­czyła szes­na­ście lat trzy lub cztery dni wcze­śniej. Nie znała dokład­nej daty swo­ich uro­dzin, zresztą zbyt­nio o to nie dbała. Stała się księż­niczką Alde­ra­ana w swoim dniu imie­nia i dzi­siej­sza uro­czy­stość odby­wała się w rocz­nicę tego wyda­rze­nia.

– Uzna­jemy, że osią­gnę­łaś wyma­gany wiek – rzekł Bail. Lek­kie zmarszczki w kąci­kach jego oczu zdra­dzały uśmiech, który jej ojciec pró­bo­wał ukryć. – Dla­czego sta­jesz przed nami z bro­nią w ręku?

– Żądam uzna­nia mojego prawa do tronu. – Leia uklęk­nęła zwin­nie i jedną ręką unio­sła nad głową miecz. Zabrzmiał daleki grom, tak potężny, że lekko zadrżała posadzka. – Żądam, aby­ście uznali mnie dziś za następ­czy­nię.

W sali tro­no­wej roz­legł się dźwięczny głos Brehy:

– Korony Alde­ra­ana się nie dzie­dzi­czy. Należy na nią zasłu­żyć. Następca tronu musi dowieść cia­łem, ser­cem i umy­słem, że jest jej godny. Czy jesteś na to gotowa?

– Jestem, moja matko, moja kró­lowo. – Z ulgą wstała i opu­ściła rękę z cięż­kim mie­czem. – Wybra­łam trzy wyzwa­nia. Jeśli im spro­stam, uzna­cie mnie za pra­wo­witą następ­czy­nię tronu Alde­ra­ana.

– Wymień wyzwa­nia, a my posta­no­wimy, czy są godne tronu – odparł Bail, choć prze­cież znał już je wszyst­kie. Przez chwilę Leię kusiło, żeby wymy­ślić coś głu­piego. „Nauczę się żon­glo­wać i będę wystę­po­wać jako tan­cerka pióra i ognia. Czyż nie jeste­ście ze mnie dumni?”

Ale ćwi­czyła tę prze­mowę tyle razy, że słowa wyszły z jej ust wręcz auto­ma­tycz­nie.

– Aby spro­stać wyzwa­niu ciała, wejdę na sam szczyt Appenzy. – Górę było widać z okna jej sypialni. Jej ciemna syl­wetka wyglą­dała malow­ni­czo na tle każ­dego zachodu słońca. – Aby spro­stać wyzwa­niu umy­słu, nie będę już tylko towa­rzy­szyć ojcu w Sena­cie Impe­rial­nym, ale stanę się rów­nież przed­sta­wi­cielką naszej pla­nety w Par­la­men­cie Mło­dzieży. Aby spro­stać wyzwa­niu serca, wyru­szę z misjami huma­ni­tar­nymi na pla­nety potrze­bu­jące pomocy, pokry­wa­jąc ich koszty z mojego udziału w budże­cie dworu. Wypeł­nia­jąc te trzy wyzwa­nia, dowiodę mojego prawa do korony.

Breha pochy­liła głowę.

– To szla­chetne wyzwa­nia. – Pod­nio­sła się z tronu, a Leia weszła na pod­nie­sie­nie i znów unio­sła miecz w górę. Dło­nie Brehy ujęły ręko­jeść – ich palce przez chwilę się spla­tały, a potem Leia puściła broń. – Biorę wszyst­kich tu obec­nych za świad­ków! Jeśli moja córka spro­sta tym pró­bom, zosta­nie uznana za pra­wo­witą następ­czy­nię tronu Alde­ra­ana.

W sali zagrzmiały okla­ski i rado­sne okrzyki. Leia dygnęła przed rodzi­cami, któ­rzy uśmie­chali się do niej z taką dumą, że przez chwilę wyda­wało się jej, jakby wszystko wró­ciło do nor­mal­no­ści. Jakby dzięki cere­mo­nii znów ją dostrze­gali…

…Póki goście nie zaczęli się cisnąć wokół nich, żeby zło­żyć gra­tu­la­cje, a wtedy rodzice odwró­cili się, aby ich powi­tać – zamiast pogra­tu­lo­wać wła­snej córce.

Bail pogrą­żył się w roz­mo­wie z Mon Mothmą i jej zna­jo­mym, Win­meyem Len­zem, sena­to­rem Chan­drili. Breha ujęła dło­nie sena­tor Pamlo, naj­wy­raź­niej dzię­ku­jąc jej za przy­by­cie.

O Lei już nie pamię­tali.

– Leia, moja droga! – Pod­szedł do niej lord Mel­lo­wyn z Bir­rena, uśmie­cha­jąc się pod obfi­tym bia­łym wąsem. Byli w jakiś spo­sób kuzy­nami, choć skom­pli­ko­wa­nych pokre­wieństw wiel­kich rodów nikt już uważ­nie nie śle­dził. – Byłaś wspa­niała.

– Dzię­kuję. – Uśmiech­nęła się do niego tak uprzej­mie, jak tylko mogła.

„To prawda. Wcale mi się nie wydaje. W ogóle nie zwra­cają już na mnie uwagi”.

„Czy zro­bi­łam coś nie tak?”

„A może po pro­stu prze­sta­łam być dla nich ważna?”

Nie cho­dziło o to, że się na nią o coś zło­ścili. Nie odwró­cili się od niej prze­cież w jed­nej chwili, nie – po pro­stu w ciągu ostat­nich kilku mie­sięcy powoli się od niej odda­lali.

Leia ni­gdy nie miała wielu zna­jo­mych w swoim wieku. Alde­ra­ań­ski ustrój monar­chiczny cecho­wał się ega­li­ta­ry­zmem, jed­nak zawsze ist­niał podział na tych, któ­rzy miesz­kali w pałacu, i pozo­sta­łych. Księż­niczka bawiła się zatem na tra­wia­stych zbo­czach ogro­dów z dziećmi kucha­rzy, ale zwy­kle za towa­rzy­stwo słu­żyli jej rodzice.

Bail i Breha Organa długo cze­kali na potom­stwo. Mówili jej o tym wiele razy, głów­nie wtedy, kiedy na dobra­noc opo­wia­dali, jak to ojciec wró­cił z tajem­ni­czej misji i poka­zał zasko­czo­nej matce nie­mowlę, które tulił w ramio­nach. Leia wie­dzia­łaby, jak ważna dla nich była, nawet gdyby jej tego nie powie­dzieli. Bo nie­istotne, ile pytań zada­wała – rodzi­ców ni­gdy nie nużyło udzie­la­nie odpo­wie­dzi. Kiedy późno w nocy śniło jej się coś złego, ni­gdy nie zda­wali się na nia­nię czy dro­ida, jedno z nich zawsze do niej przy­cho­dziło – a cza­sem nawet oboje. Ile­kroć wcho­dziła do pomiesz­cze­nia, w któ­rym się znaj­do­wali, natych­miast się do niej uśmie­chali. Czuła się tak, jakby dawała im szczę­ście samym swoim ist­nie­niem.

Wiele dzieci w takiej sytu­acji skoń­czy­łoby jako roz­pusz­czone bachory. Leia jed­nak zawsze chciała wszyst­kim poma­gać, a zwłasz­cza waż­nym dla niej oso­bom, i kochała rodzi­ców tak, jak chyba ni­gdy nikogo nie mogłaby poko­chać. Sta­rała się więc inte­re­so­wać wszyst­kim, co robili. Breha upra­wiała mala­star­skie orchi­dee, Leia zaczęła więc je sadzić i nauczyła się o nie dbać, tak by przy­stra­jały się w jasno­ró­żowe kwiaty. Bail lubił tań­czyć – Leia uczyła się zatem tań­czyć i ćwi­czyła z ojcem, aż stopy pie­kły ją z bólu.

Nie poczy­niła aż takich postę­pów w zakre­sie obo­wiąz­ków monar­szych matki. Breha Organa zaj­mo­wała się księ­go­wo­ścią kró­lew­ską, pro­wa­dząc liczne konta dworu i oso­bi­ście nad­zo­ru­jąc finan­so­wa­nie całej dzia­łal­no­ści pań­stwo­wej na pla­ne­cie. Leia dziel­nie pró­bo­wała wdro­żyć się w pod­stawy rachun­ko­wo­ści. Szło jej nie­źle, ale nie­na­wi­dziła tego ze szcze­rego serca. Po tygo­dniu matka zwol­niła córkę z tych lek­cji, przy­tu­la­jąc ją do sie­bie ze śmie­chem.

– Ale czy nie powin­nam się tego nauczyć, jeśli mam zostać kró­lową? – zapro­te­sto­wała Leia.

– Nie, jeśli zako­chasz się w kimś, kto lubi księ­go­wość. – Breha puściła do niej oko. – A wtedy będziesz mogła zrzu­cić tę pracę na swo­jego wice­króla.

Rodzice podzie­lili się obo­wiąz­kami – matka zaj­mo­wała się spra­wami Alde­ra­ana na pla­ne­cie, zaś ojciec repre­zen­to­wał pla­netę w Sena­cie Impe­rial­nym i kie­ro­wał dyplo­ma­cją. Pod­czas wojen klo­nów peł­nił też funk­cję przy­wódcy woj­sko­wego i w dzie­ciń­stwie Leia uwiel­biała słu­chać o jego przy­go­dach. Kiedy była star­sza, poznała jed­nak mrocz­niej­sze, smut­niej­sze histo­rie – i odkryła, że to one głów­nie skła­dały się na każdą wojnę.

Od całego poko­le­nia nie docho­dziło jed­nak do więk­szych kon­flik­tów. Galak­tyka zjed­no­czyła się w naj­gor­szy z moż­li­wych spo­so­bów pod tyrań­skimi rzą­dami Impe­ra­tora Pal­pa­tine’a. Jako przed­sta­wi­ciel jed­nego z naj­bar­dziej wpły­wo­wych Świa­tów Jądra, Bail Organa nale­żał do nie­licz­nych człon­ków Senatu Impe­rial­nego, któ­rzy byli w sta­nie nieco łago­dzić auto­ry­ta­ryzm Impe­ra­tora. Poli­tyka miała rów­nież swoje bitwy, a Leia dość szybko odkryła, że walka, jeśli jest cie­kawa, bywa dla niej bar­dzo satys­fak­cjo­nu­jąca. Od dwóch lat pra­co­wała jako sta­żystka w biu­rze ojca w Sena­cie: zaj­mo­wała się korektą jego prze­mów i ćwi­cze­niem argu­men­ta­cji w dys­ku­sjach na różne tematy. Razem z nim relak­so­wała się po posie­dze­niach Senatu, kiedy podró­żo­wali do domu kró­lew­skim jach­tem lub na pokła­dzie „Tan­tive IV”. Miała poczu­cie, że nie jest tylko córką Baila Organy, ale także jego współ­pra­cow­niczką i napa­wało ją to dumą więk­szą niż korona, którą miała kie­dyś zało­żyć.

Sta­nęła na wyso­ko­ści zada­nia. Była dobrą córką. Dla­czego więc dla nich prze­stało być ważne bycie rodzi­cami?

Nie bili jej, nie zacho­wy­wali się wobec niej nie­miło – sytu­acja wyglą­dała gorzej.

Po pro­stu ją igno­ro­wali.

Ojciec zaczął pro­wa­dzić coraz wię­cej pry­wat­nych roz­mów w gabi­ne­cie – do któ­rych Lei nie dopusz­czano – z sena­to­rami Uytera czy Kala­mara. Zawsze zda­rzały mu się takie spo­tka­nia, ale daw­niej było ich kilka mie­sięcz­nie, a teraz nawet kilka dzien­nie. A potem Bail przez wiele godzin prze­by­wał myślami gdzie indziej i ile­kroć Leia pró­bo­wała tro­chę go wyba­dać, mówił jej sta­now­czo, że powinna zająć się swo­imi obo­wiąz­kami. Zupeł­nie jakby poli­tyka stała się dla niego waż­niej­sza od wszyst­kiego innego, w tym od córki.

Z matką sprawy poto­czyły się jesz­cze gorzej. Nagle zmie­niła się w orga­ni­za­torkę spo­tkań towa­rzy­skich i spra­szała dygni­ta­rzy z całej galak­tyki na wystawne ban­kiety, trwa­jące nie­mal do rana. W dzień po takich przy­ję­ciach Lei zda­rzyło się nie­raz przy­ła­pać Brehę na drze­ma­niu nad księ­gami rachun­ko­wymi. Odpo­wie­dzial­ność wobec oby­wa­teli prze­stała mieć dla niej zna­cze­nie – waż­niej­sze stały się wspa­niałe przy­ję­cia.

Leia czuła, jak ich kącik świata kur­czy się coraz bar­dziej, aż w końcu w obec­no­ści rodzi­ców ledwo mogła oddy­chać. Wszystko, co mówiła lub robiła, zda­wało się nie wywie­rać na nich naj­mniej­szego wpływu. Choć była już zbyt duża, żeby wołać na pomoc rodzi­ców, gdy budziła się z kosz­maru, cza­sem i tak miała ochotę to zro­bić.

Ni­gdy jed­nak ich nie wołała. Nie chciała zyskać pew­no­ści, że do niej nie przyjdą.

– Odejdź od tego okna – maru­dziła 2V, pod­jeż­dża­jąc do łóżka Lei i roz­kła­da­jąc na nim jedwabną narzutę. – Jesz­cze cię trafi pio­run…

Leia nie ruszyła się z fotela. Przez otwarte okna wpa­dały do pokoju podmu­chy burzo­wego wia­tru, roz­wie­wa­jąc jej dłu­gie włosy, roz­pusz­czone na ple­cach. Obszerna biała koszula nocna zakry­wała jej kolana, które dziew­czyna obej­mo­wała rękami, wpa­tru­jąc się w niebo. Hory­zont roz­błysł jasno kolejną bły­ska­wicą.

2V pod­je­chała do niej, trzy­ma­jąc dło­nie na sztyw­nym far­tu­chu zamo­co­wa­nym na pozio­mie bio­der.

– Wasza wyso­kość, bła­gam! To nie jest bez­pieczne.

– Nie zostanę tra­fiona pio­ru­nem – mruk­nęła Leia. – Poza tym lubię burzę.

2V pod­je­chała bli­żej i spoj­rzała na nią groź­nie.

– Moje opro­gra­mo­wa­nie pozwala mi zabrać cię siłą w bez­pieczne miej­sce w razie dużego fizycz­nego zagro­że­nia.

– Dobrze już, dobrze. Idę. Widzisz? – Leia wstała z fotela przy oknie i poszła do łóżka. Było jed­nym z pozo­sta­ło­ści wspa­nial­szych cza­sów, wyrzeź­bione z bez­cen­nego twar­dego drewna z Glee Anselm i inkru­sto­wane cien­kimi, wiją­cymi się, zło­tymi i srebr­nymi liniami. Dwór kró­lew­ski nie mar­no­wał już pie­nię­dzy na takie luk­susy, ale Breha zawsze powta­rzała, że głu­pio nie uży­wać dobrego łóżka, dia­demu czy pałacu, skoro i tak już się je ma.

– Dro­idy pro­to­ko­larne powia­do­miły mnie, że byłaś dziś wspa­niała. – 2V posprzą­tała na toa­letce, odkła­da­jąc na miej­sce pędzle i szczotki do wło­sów. – Jestem pewna, że twój wygląd spo­tkał się z dużym podzi­wem.

Na te słowa Leia musiała się uśmiech­nąć.

– Wszy­scy wie­dzieli, że to wynik two­jej cięż­kiej pracy, 2V. Powin­naś być z sie­bie dumna.

2V zalśniła z satys­fak­cją, ukło­niła się lekko i wyje­chała z pokoju. Gdy tylko zamknęły się za nią drzwi, Leia odrzu­ciła narzutę i wró­ciła do okna. Kolejna bły­ska­wica ude­rzyła w zie­mię, w poło­wie zakryta przez szczyt Appenzy. Przez chwilę góra odci­nała się ostro od ośle­pia­ją­cego świa­tła.

„Taka była piękna…” – Leia wyobra­ziła sobie, jak mówi to rodzi­com przy śnia­da­niu… Choć oczy­wi­ście już nie jadali z nią śnia­dań. Zabie­rali się za pla­no­wa­nie kolej­nego przy­ję­cia, zanim słońce poja­wiło się na nie­bie.

Leia znów otwo­rzyła okno i wpu­ściła do środka wiatr. Na policz­kach i ramio­nach poczuła chłód drob­nych kro­pe­lek desz­czu. Uro­czy­stość nie dora­stała do jej wyobra­żeń z dzie­ciń­stwa, ale burze takie jak ta zawsze dorów­ny­wały jej ocze­ki­wa­niom. Lubiła ich dzi­kość, nie­prze­wi­dy­wal­ność, a nawet odle­głe zagro­że­nie. Odkryła to w sobie nie­dawno – tę miłość do burzy – i bar­dzo ją ceniła, bo była to jedna z nie­licz­nych rze­czy, któ­rych nie dzie­liła z rodzi­cami. Miłość do burzy nale­żała tylko do niej.

Chciała im jed­nak o tym kie­dyś powie­dzieć, gdy sto­sunki mię­dzy nimi wresz­cie staną się takie, jak daw­niej.

„Jutro” – obie­cała sobie. „Jutro podejmę pierw­sze wyzwa­nie. Pokażę, co potra­fię. Zro­bię coś tak waż­nego, że nie będą mogli tego zigno­ro­wać”.

Rozdział 2

Do roz­po­czę­cia kolej­nej sesji obrad Par­la­mentu Mło­dzieży pozo­stały trzy tygo­dnie i Leia powinna już się do tego przy­go­to­wy­wać: zapo­znać się z naj­waż­niej­szymi pro­ble­mami, pisać pro­po­zy­cje aktów praw­nych. To wła­śnie zawsze robił jej ojciec przed powro­tem na posie­dze­nia Senatu Impe­rial­nego. Poma­gała mu w tym od dwóch lat, dys­po­no­wała więc umie­jęt­no­ściami pozwa­la­ją­cymi jej na podobną, ale samo­dzielną już pracę. A zatem powinna wła­śnie sie­dzieć w gabi­ne­cie wśród sto­sów doku­men­tów poli­tycz­nych.

Zamiast tego pędziła przez główny kosmo­port w Alde­rze, a 2V drep­tała u jej boku z szu­mem ser­wo­me­cha­ni­zmów.

– Na miej­scu powin­naś trak­to­wać ofi­ce­rów impe­rial­nych z sza­cun­kiem – glę­dziła opie­kunka. Wła­śnie mijały krą­żow­nik typu Gozanti, do któ­rego dro­idy zała­dun­kowe pako­wały skrzy­nie z towa­rami. – Uda­jesz się tam z misją huma­ni­tarną jako dyplo­matka i musisz odpo­wied­nio się pre­zen­to­wać. Księż­niczka zawsze musi być ubrana sto­sow­nie do oka­zji.

– Dobrze, dobrze. – Leia wes­tchnęła. Minęło wiele lat, odkąd prze­stała pro­te­sto­wać prze­ciwko sukien­kom i wymyśl­nym fry­zu­rom, ale 2V wciąż uwa­żała, że kiedy tylko spu­ści ją z oczu, Leia natych­miast wróci do ogrod­ni­czek z dzie­ciń­stwa i wło­sów zwią­za­nych w długi kucyk. – Ta oka­zja to trans­port żyw­no­ści dla gło­du­ją­cych uchodź­ców na Wobani, więc nie powin­nam wpla­tać we włosy pereł.

2V demon­stra­cyj­nie wypro­sto­wała górną część kor­pusu, obru­szona.

– Nie ma powodu wygła­szać tak idio­tycz­nych stwier­dzeń! Doprawdy, perły zro­biły się obec­nie tak nie­modne…

Kró­lew­ska rodzina wolała korzy­stać z głów­nego, publicz­nego kosmo­portu w Alde­rze. Leia wie­lo­krot­nie wsia­dała tutaj na sta­tek z jed­nym lub oboj­giem rodzi­ców… Tym razem jed­nak po raz pierw­szy sama naka­zała przy­go­to­wać sta­tek do podróży na inną pla­netę. Wyda­nie tego pole­ce­nia za pośred­nic­twem pała­co­wego major­doma, Tar­rika, wydało się jej nie­mal czymś zwy­czaj­nym. Kiedy jed­nak ujrzała „Tan­tive IV”, roz­miary statku zasko­czyły ją, jakby rów­nież widziała go po raz pierw­szy. Myśl o tym, że jest do jej dys­po­zy­cji, że dwu­dzie­stu kilku człon­ków załogi czeka na jej roz­kazy, budziła w niej eks­cy­ta­cję. Od mie­sięcy – a może nawet od lat – cze­kała z nie­cier­pli­wo­ścią, aż będzie mogła samo­dziel­nie robić ważne rze­czy. Ten okres w jej życiu zaczy­nał się wła­śnie dziś.

Kiedy roz­po­znała pod­cho­dzą­cego do niej męż­czy­znę w sza­rej koszuli, wypro­sto­wała się i splo­tła dło­nie pod osłoną sze­ro­kich ręka­wów sukienki.

– Kapi­ta­nie Antil­les, dzię­kuję za tak szyb­kie przy­go­to­wa­nie statku. Kiedy możemy wyru­szać?

– Do godziny, wasza wyso­kość. – Uśmiech­nął się do niej, prze­chy­la­jąc lekko głowę. – Może pani na nas liczyć. – Zasa­lu­to­wał jej szybko i wró­cił do obo­wiąz­ków.

Leia się nie poru­szyła. Czemu nie spodo­bała się jej ta odpo­wiedź? Kapi­tan Antil­les mówił uprzej­mie, z sza­cun­kiem, z sym­pa­tią. Nie wąt­piła prze­cież w jego lojal­ność i chęć wyko­ny­wa­nia roz­ka­zów. Ale prze­chy­lał głowę, jakby…

„Nie widzi we mnie przy­wód­czyni. Na­dal myśli o mnie tak, jak­bym była małą dziew­czynką”. Zmarsz­czyła brwi. „Uważa, że jestem słodka – uch!”

Postą­pi­łaby głu­pio, gdyby dała się tym zasko­czyć czy gdyby poczuła się ura­żona. Kapi­tan znał ją od wcze­snego dzie­ciń­stwa, a prze­cież Leia była świeżo po Dniu Żąda­nia. I wciąż jesz­cze rosła… A przy­naj­mniej miała taką nadzieję. Jak czę­sto mówiła jej matka, wła­dzę można otrzy­mać, ale na auto­ry­tet należy zasłu­żyć.

Od dziś zacznie robić wszystko, by rze­czy­wi­ście tak się stało. Nie­ba­wem i kapi­tan Antil­les, i rodzice prze­staną wąt­pić w jej umie­jęt­no­ści.

Podróż na Wobani prze­bie­gła szybko i bez przy­gód. Leia spę­dziła więk­szość czasu w ładow­niach, spraw­dza­jąc, czy cała żyw­ność jest wła­ści­wie prze­cho­wy­wana, i upew­nia­jąc się, że ofi­ce­ro­wie mają jasne instruk­cje doty­czące jej dys­try­bu­cji. Kiedy dotrą na pla­netę, Leia zorien­tuje się w ukła­dzie sta­cji prze­sie­dleń­czej i wtedy będzie mogła wyzna­czyć miej­sce, w któ­rym urzą­dzą punkt udzie­la­nia pomocy.

– Takie pro­ste, jak wrzu­ce­nie do wody Kala­ma­ria­nina – mruk­nęła pod nosem. (To utarte powie­dze­nie znali wszy­scy, ale bawiąc się z kala­ma­riań­skimi dziećmi w base­nach kom­pleksu senac­kiego odkryła, że w takiej sytu­acji naj­pierw nale­żało skło­nić Kala­ma­ria­nina, żeby wypły­nął na powierzch­nię – bo trudno wepchnąć do wody kogoś, kto już pod nią jest).

Na Wobani nie potrze­bo­wali sprzętu i stro­jów dosto­so­wa­nych do kli­matu. Poło­żona na Środ­ko­wych Rubie­żach pla­neta cecho­wała się kli­ma­tem umiar­ko­wa­nym, wil­got­nym, ale nie­wy­róż­nia­ją­cym się niczym szcze­gól­nym, a oni mieli wylą­do­wać na tyle bli­sko rów­nika, by śnieg nie sta­no­wił żad­nego pro­blemu. Wobani ni­gdy nie nale­żało do szcze­gól­nie zamoż­nych pla­net, nie miało też dużej popu­la­cji i jego miesz­kańcy utrzy­my­wali się głów­nie z pro­duk­cji czę­ści kon­struk­cyj­nych i zbroi oraz z uprawy zbóż i przy­praw lubią­cych bagienne warunki. Jak wiele innych świa­tów, Wobani funk­cjo­no­wało nieco powy­żej progu prze­trwa­nia, brało tylko skromny udział w han­dlu międzypla­netarnym i nie żywiło ambi­cji, by zająć waż­niej­szą pozy­cję w galak­tyce.

Jed­nak sześć lat temu Pal­pa­tine roz­po­czął reali­za­cję Pro­gramu Wspie­ra­nia Pro­duk­cji Towa­rów Pierw­szej Potrzeby, który miał zapew­nić całej galak­tyce lep­szy dostęp do żyw­no­ści i surow­ców orga­nicz­nych. Jak w przy­padku wielu innych obiet­nic Impe­ra­tora, było to kłam­stwo, słu­żące jako przy­krywka dla innych pla­nów – rodzice Lei nauczyli ją, jak to dostrze­gać. Na Wobani nało­żono normy nie­moż­liwe do speł­nie­nia, a kiedy rol­nicy na pla­ne­cie ich nie osią­gali, nakła­dano na nich grzywny. Duże obszary pań­stwo­wej ziemi zostały nadane roz­ma­itym urzęd­ni­kom impe­rial­nym, któ­rzy mieli jakoby zarzą­dzać nimi lepiej. W rze­czy­wi­sto­ści ozna­czało to, że wła­śnie oni czer­pali wszel­kie zyski, zaś Woba­nia­nie sta­wali się coraz bied­niejsi i głod­niejsi.

Pro­gram Wspie­ra­nia Pro­duk­cji pogor­szył sytu­ację na każ­dej pla­ne­cie nim obję­tej, ale gospo­darka Wobani cał­ko­wi­cie się zała­mała. Głód stał się powszechny. Kiedy posy­pał się sek­tor rol­ni­czy, do prze­my­sło­wych miast napły­nęły tłumy zde­spe­ro­wa­nych osób szu­ka­ją­cych zatrud­nie­nia – fabryki mogły więc obni­żyć płace i zmu­szać wszyst­kich do pracy w nie­bez­piecz­niej­szych warun­kach. Miesz­kańcy pla­nety zro­bi­liby teraz już wszystko, żeby tylko prze­trwać. Zaczęto mówić o budo­wa­niu na tym świe­cie impe­rial­nych wię­zien­nych obo­zów pracy – była to w prak­tyce jedyna branża, która mogłaby się tu utrzy­mać, a morale miesz­kań­ców tak pod­upa­dło, że godzili się na takie pomy­sły. Wol­ność prze­miesz­cza­nia się mię­dzy ukła­dami gwiezd­nymi sta­no­wiła pod­sta­wową zasadę w galak­tyce, ale Impe­rium objęło Wobani ści­słymi ogra­ni­cze­niami podróży, aby „zapo­bie­gać jego eks­plo­ata­cji”. W Sena­cie powszech­nie uwa­żano, że te zakazy miały pomóc w ukry­ciu dra­ma­tycz­nej sytu­acji pla­nety.

Lei wyda­wało się to wprost śmieszne. Wszy­scy sena­to­ro­wie i ich pra­cow­nicy wie­dzieli o kry­zy­sie na Wobani, nikt jed­nak nie poru­szał tego tematu na głos. Gdyby po pro­stu mówiono publicz­nie, jak jest naprawdę, te infor­ma­cje dotar­łyby do wszyst­kich, na każ­dej pla­ne­cie, wszę­dzie, i nie byłoby potrzeby ukry­wa­nia tego, co się tam dzieje.

Nawet jej ojciec nic o tym nie mówił. Jego mil­cze­nie wzbu­dzało w niej jesz­cze więk­szą złość niż sama blo­kada.

Nie powie­działa więc rodzi­com, jaki cel misji obrała. Dobrze obe­znana z pro­ce­du­rami podróży, naj­pierw wysta­rała się o pozwo­le­nie na lądo­wa­nie dla statku dyplo­ma­tycz­nego. Komuś, kto repre­zen­to­wał kró­lew­ską rodzinę z Alde­ra­ana, pozwo­le­nie takie wyda­wano nie­mal auto­ma­tycz­nie. Kapi­tan Antil­les mógł sobie myśleć o niej jak o dziecku, ale ni­gdy nie sprze­ci­wiłby się zabra­niu przez nią „Tan­tive IV” na misję, która miała już pozwo­le­nie. Zapewne uznał, że to jej rodzice zare­zer­wo­wali sta­tek, ale Leia nie zamie­rzała się prze­cież przej­mo­wać jego błęd­nymi zało­że­niami.

Wyobra­ziła sobie, jak wraca na Alde­raan, wcho­dzi do pała­co­wej jadalni i wyja­śnia jak gdyby ni­gdy nic rodzi­com, że udała się samo­dziel­nie na Wobani, ow­szem, do tego miej­sca kry­zysu poli­tycz­nego, o któ­rym nawet człon­ko­wie Senatu – jak jej ojciec – nie ośmie­lali się mówić. Dopiero im pokaże…

W rze­czy­wi­sto­ści Leia nie chciała im niczego „poka­zy­wać”. Pra­gnęła jedy­nie, by znów ją dostrze­gli.

Melan­cho­lia minęła jej bez śladu, kiedy z kom­linka roz­legł się głos kapi­tana Antil­lesa.

– Wasza wyso­kość, roz­po­czy­namy pod­cho­dze­nie do lądo­wa­nia.

– Dzię­kuję, kapi­ta­nie. Zaraz będę. – Zało­żyła na głowę kap­tur sukienki i skie­ro­wała się do rampy. Tylko chwile dzie­liły ją od jej pierw­szej, zapewne naj­śmiel­szej misji huma­ni­tar­nej i Leię prze­peł­niało prze­możne pra­gnie­nie, by zro­bić coś, co będzie miało zna­cze­nie – zarówno dla jej rodzi­ców, jak i dla całej galak­tyki. Była pewna, że zdoła tego doko­nać.

Ta pew­ność trwała do momentu, w któ­rym właz „Tan­tive IV” odsu­nął się i odsło­nił pie­kło.

Leia wyszła na zewnątrz, roz­chy­la­jąc usta w osłu­pie­niu. Falu­jące wzgó­rza, na któ­rych daw­niej rosły soczy­ście zie­lone łany wio­sen­nych kło­sów, teraz pokry­wała tylko błot­ni­sta zie­mia – ster­czały z niej nie­liczne, pożół­kłe badyle, pozo­sta­ło­ści po rośli­nach nie­ra­dzą­cych sobie już w tym śro­do­wi­sku. Niebo Wobani było lekko zamglone – jak zwy­kle przy zanie­czysz­czo­nym powie­trzu – i ten smog zapewne już ni­gdy nie miał się roz­wiać. Sama pla­neta nie sta­no­wiła jed­nak aż tak smut­nego obrazu, jak jej miesz­kańcy.

Wokół terenu prze­zna­czo­nego na lądo­wi­ska we wszyst­kie strony, aż po hory­zont, roz­cią­gały się tan­detne, pre­fa­bry­ko­wane schrony, takie, jakie zwy­kło się zabie­rać na dłu­gie pie­sze wędrówki, żeby spać w sercu dzi­kiej przy­rody. Obiekty nie nada­wały się do codzien­nego użytku, jed­nak wyglą­dało to tak, jakby te tysiące osób miesz­kało w nich od wielu mie­sięcy. W błot­ni­stych dróż­kach mię­dzy budy­necz­kami wydep­tano głę­bo­kie ślady. W każ­dym z tych roz­kle­ko­ta­nych schro­nów miesz­kała rodzina, a być może i dwie. Alde­ra­ań­czy­ków ota­czali zmi­zer­niali ludzie w brud­nych, pod­nisz­czo­nych ubra­niach i z gorącz­ko­wym gło­dem w oczach, który Leię prze­ra­żał w takim samym stop­niu, jak poru­szał. Nie zdą­żyła jesz­cze zejść z plat­formy, a Woba­nia­nie już wołali i krzy­czeli do niej, bła­ga­jąc o pomoc.

Nikt jed­nak nie zbli­żył się bar­dziej, bo plat­formę ota­czali sztur­mowcy z kara­bi­nami bla­ste­ro­wymi w dło­niach. Ich białe pan­ce­rze były posza­rzałe i popla­mione bło­tem.

Ofi­cer impe­rialny wszedł po krót­kiej ram­pie kor­wety. Jego wzrok był rów­nie pozba­wiony życia, jak ton jego głosu.

– Misja huma­ni­tarna z Alde­ra­ana?

– Tak. – Leia przy­go­to­wała sobie wcze­śniej kilka wer­sji tego, co chciała powie­dzieć – coś wynio­słego, coś wyzy­wa­ją­cego, w zależ­no­ści od tego, jak zosta­nie przy­jęta. Jed­nak wszyst­kie te sta­ran­nie opra­co­wane prze­mowy zabrzmia­łyby pusto w obec­no­ści tego głod­nego tłumu. – Jeste­śmy… Możemy przy­stą­pić do pracy.

Ofi­cer wzru­szył ramio­nami.

– W porządku. – Wyko­nał ręką szybki gest i wszy­scy sztur­mowcy sta­nęli w pozy­cji spo­cznij.

To, co się stało potem, wyglą­dało w oczach Lei jak lawina w Masy­wie Grin­del, a może nagła powódź. Fala ludzi, więk­sza i szyb­sza, niż sądziła, że to moż­liwe, runęła na plat­formę lądow­ni­czą, wzbie­ra­jąc przy jej brze­gach – nie­któ­rzy wspi­nali się na nią, inni wska­ki­wali lub wcią­gali innych. W ciągu kilku sekund Leia i jej załoga zna­leźli się w kręgu sze­roko otwar­tych oczu i wycią­gnię­tych rąk. Zalały ją okrzyki:

– Potrze­bu­jemy jedze­nia!

– Urzą­dze­nia do oczysz­cza­nia wody! Macie?

– Cokol­wiek, bła­gam, daj­cie nam cokol­wiek!

Kapi­tan Antil­les sta­rał się ode­pchnąć tłum. Kątem oka Leia dostrze­gła, jak jeden z człon­ków załogi pró­buje usta­wić pierw­szy ze sto­łów, które miały słu­żyć do roz­da­wa­nia zapa­sów, w zamy­śle spo­koj­nego i upo­rząd­ko­wa­nego. Ofi­cer impe­rialny stał na ram­pie wśród prze­py­cha­ją­cych się miesz­kań­ców, patrząc z uśmiesz­kiem na całe zamie­sza­nie.

Na widok tego uśmieszku nie wytrzy­mała. Jej lęk roz­wiał się pod napo­rem nagłego gniewu. Wsko­czyła na stół i wrza­snęła:

– CISZA!

Tłum zamilkł – zapewne tylko z zasko­cze­nia, że takim roz­ka­zu­ją­cym tonem prze­ma­wia nie­wy­soka, nasto­let­nia dziew­czyna, ale dla Lei liczył się tylko efekt. Kapi­tan Antil­les odcze­pił od pasa moduł gło­śno­mó­wiący i podał go jej.

– Słu­chaj­cie! – zawo­łała. Moduł usta­wiła na naj­więk­szą gło­śność, tak więc jej słowa docho­dziły daleko. – Nie musi­cie się śpie­szyć. Nie musi­cie się prze­py­chać. Mamy jedze­nie dla wszyst­kich.

Ledwo. Bo sądziła wcze­śniej, że przy­wie­zione przez nich zapasy wystar­czą im na kwar­tał lub dłu­żej, ale zgro­ma­dzony tu tłum był tak duży i tak wynędz­niały, że z pew­no­ścią pochło­nie tę żyw­ność w ciągu naj­wy­żej kilku tygo­dni. Jed­nak lep­sze coś niż nic… A ci ludzie rze­czy­wi­ście nie mieli nic.

– Daj­cie nam chwilę, a usta­wimy stoły do roz­da­wa­nia zapa­sów. Może… może mogli­by­ście w tym cza­sie zna­leźć tych, któ­rzy naj­bar­dziej potrze­bują pomocy, star­szych, cho­rych… Mogli­by­ście ich przy­pro­wa­dzić do przodu, żeby byli pierwsi i nie musieli stać i cze­kać, bo i tak każdy dosta­nie wszystko, czego potrze­buje. Wszystko, co mamy. Rozu­mie­cie?

W sze­re­gach Woba­nian zaszem­rało i Lei prze­mknęło przez głowę, czy przy­pad­kiem nie rzucą się jed­nak na „Tan­tive IV”… Zaraz jed­nak ci, któ­rzy dopchnęli się naj­bli­żej, zaczęli się cofać, żeby zro­bić przy ram­pie wię­cej miej­sca. Widziała, jak w tłu­mie niektó­rzy zaczy­nają pro­wa­dzić do przodu małe dzieci i starą kobietę. Nie­ba­wem z pew­no­ścią pojawi się tu wię­cej takich osób…

– W porządku. – Leia zesko­czyła ze stołu. Dół jej sukienki roz­wiał się nie­ele­gancko – tak z pew­no­ścią uzna­łaby 2V. Sta­nie na stole i wrzesz­cze­nie jak opę­tana też wytknę­łaby jako zacho­wa­nie zde­cy­do­wa­nie nie­dy­styn­go­wane. Nie do końca takie wra­że­nie Leia chciała wywie­rać – w końcu miała być przy­wód­czy­nią…

Kiedy jed­nak odwró­ciła się, żeby oddać kapi­ta­nowi Antil­le­sowi moduł gło­śno­mó­wiący, ten patrzył na nią ina­czej. Nie prze­chy­lał już pobłaż­li­wie głowy. Aha, czyli raz na jakiś czas prze­wo­dze­nie innym wyma­gało jed­nak zlek­ce­wa­że­nia tego, co wypada, i wrzesz­cze­nia tak gło­śno, jak się da?

– Za kil­ka­na­ście minut będziemy gotowi, wasza wyso­kość.

Leia ski­nęła głową i zabrała się do pracy.

Mogli zapro­gra­mo­wać dro­idy do roz­da­wa­nia darów, ale wolała prze­zna­czyć je do wycią­ga­nia skrzyń z ładowni. Chciała, żeby Woba­nia­nie widzieli uśmiech­nięte twa­rze żywych istot, żeby to orga­niczne ręce poda­wały im jedze­nie. „Nie zapo­mniano o was” – myślała, wrę­cza­jąc paczki kolej­nym oso­bom. „Impe­rium nie pozwala nam was ura­to­wać, ale możemy wam jed­nak pomóc”.

Nie mogła mówić cze­goś takiego na głos, oto­czona przez sztur­mow­ców pod bro­nią. Czuła jed­nak, że ten prze­kaz dociera do potrze­bu­ją­cych.

Kiedy chaos roz­da­wa­nia darów się skoń­czył, na plat­for­mie lądow­ni­czej zostało tro­chę osób, cze­ka­ją­cych na kon­sul­ta­cję u dro­ida medycz­nego ze statku. 2-1B leczył zła­mane kości i zszy­wał rany. Leia cie­szyła się, że mogli zro­bić choć tyle, ale Woba­nia­nie potrze­bo­wali przede wszyst­kim wycią­gnię­cia z tej roz­pacz­li­wej sytu­acji. A ona mogła tylko nieco im w tym ulżyć – i to na bar­dzo krótko.

– Okropne sceny. – Kapi­tan Antil­les stał obok niej z rękami zało­żo­nymi za plecy. – Przy­po­mina mi to, jak wiel­kie szczę­ście mamy, miesz­ka­jąc na Alde­ra­anie.

– O tak.

Leia zawsze sądziła, że jest świa­doma zła ist­nie­ją­cego w galak­tyce. Rodzice zawsze mówili z nią szcze­rze o okru­cień­stwach rzą­dów Pal­pa­tine’a. Jed­nak wie­dza o cier­pie­niach innych sta­no­wiła coś zupeł­nie innego niż patrze­nie na to z bli­ska. W dro­dze na Wobani czuła, że czyni coś wspa­nia­łego. Na miej­scu odkryła jed­nak, że jest bez­radna.

„Jak mam się do tego odwró­cić ple­cami? Jak mam odle­cieć z Wobani, wie­dząc, że oni muszą tu zostać?”

Nagle w jej gło­wie poja­wiła się myśl: „Nie zosta­wię ich”.

Impe­rium dało jej pozwo­le­nie na lądo­wa­nie. A teraz da jej też pozwo­le­nie na wpro­wa­dze­nie na pokład kor­wety tylu uchodź­ców, ilu się zmie­ści, i wywie­zie­nie ich stąd na dobre.

Rozdział 3

– Pasa­że­ro­wie? – Kapi­tan Antil­les zmarsz­czył brwi, jakby pró­bo­wał prze­tłu­ma­czyć sobie to słowo z obcego języka. – Wasza wyso­kość, z całym sza­cun­kiem… Rozu­miem, czemu chce pani to zro­bić, ale to zde­cy­do­wa­nie wykra­cza poza warunki naszego pozwo­le­nia na lądo­wa­nie.

– Tak, ale poroz­ma­wiam z ofi­ce­rem, który dowo­dzi na tym obsza­rze. Kiedy mu wyja­śnię, że pró­bu­jemy roz­wią­zać jego pro­blemy, na pewno się zgo­dzi.

Leia dopro­wa­dziła do porządku suk­nię i fry­zurę, żeby wywrzeć jak naj­bar­dziej kró­lew­skie wra­że­nie. Powinna jed­nak była zabrać ze sobą gar­de­robę na zmianę… Po powro­cie musi to powie­dzieć 2V. Ależ się dro­idka ucie­szy!

Kapi­tan Antil­les pokrę­cił głową.

– Ofi­ce­ro­wie impe­rialni nie słyną z ela­stycz­no­ści.

Leia ni­gdy samo­dziel­nie nie zała­twiała niczego z żad­nym woj­sko­wym, ale z pew­no­ścią nie roz­ma­wiało się z nimi trud­niej niż z pała­co­wym major­do­mem. Poza tym prze­cież nie podej­mo­wała nego­cja­cji z wiel­kim mof­fem albo kimś takim. Według danych w doku­men­tach misji dowo­dził tutaj zwy­kły major. Leia uśmiech­nęła się pod nosem. „W każ­dej grze w karty księż­niczka wygrywa z majo­rem”.

Choć kapi­tan wciąż nie był prze­ko­nany, ski­nął głową i spoj­rzał na ofi­cer sto­jącą w pustej ładowni.

– Porucz­nik Bat­ten, będzie pani towa­rzy­szyć księż­niczce.

Porucz­nik Ress Bat­ten była szczu­płą, około trzy­dzie­sto­let­nią kobietą o dłu­gich, krę­co­nych czar­nych wło­sach i zło­ci­stej skó­rze. Skrzy­żo­wała ręce na pier­siach i rze­kła:

– Jeśli wsa­dzą ją do wię­zie­nia, też mam tam z nią pójść?

– Tak – odparł ostro kapi­tan Antil­les. – Pod warun­kiem, że ja nie wsa­dzę pani wcze­śniej do aresztu.

Bat­ten pod­nio­sła ręce, uda­jąc, że kapi­tu­luje, i poszła przy­go­to­wać śmi­gacz. Kiedy Leia spoj­rzała z unie­sio­nymi brwiami na kapi­tana, ten wes­tchnął.

– Porucz­nik Bat­ten ma… jakby to ująć… pro­blemy z dys­cy­pliną. Ale radzi sobie nie­źle na śmi­ga­czu i świet­nie w walce. A przede wszyst­kim ma dobre wyczu­cie co do zacho­wa­nia innych. Jeśli ktoś pakuje się w szem­raną sytu­ację i zabiera ze sobą tylko jed­nego członka załogi, to warto mieć ze sobą wła­śnie Bat­ten.

„Szem­rana sytu­acja”! Lei bar­dzo spodo­bało się brzmie­nie tego słowa.

Porucz­nik Bat­ten spraw­nie przy­go­to­wała śmi­gacz i, zanim Leia ochło­nęła, już pędziły nad nie­koń­czą­cymi się czar­nymi rów­ni­nami błota, na któ­rych nie­gdyś roz­cią­gały się łąki. Hory­zont zna­czyły zabu­do­wa­nia innych obo­zów – świad­czące o tym, że w nie­na­da­ją­cych się do życia warun­kach wege­to­wały tysiące innych miesz­kań­ców, któ­rzy nie mogli wró­cić do domu ani opu­ścić pla­nety.

– Nie­wia­ry­godne – mruk­nęła Bat­ten. – Zauwa­ży­łaś, że nikt nie miał wła­snego pojazdu? Statku, śmi­ga­cza, nawet sań… Pew­nie zaka­zano im zabra­nia cze­go­kol­wiek. – Leia nie zauwa­żyła i już miała to przy­znać, kiedy porucz­nik zesztyw­niała. – Naj­moc­niej prze­pra­szam, że ode­zwa­łam się tak bez­ce­re­mo­nial­nie, wasza wyso­kość. To taki mój brzydki nawyk.

– Nic nie szko­dzi. Wiem, że obo­wią­zują was pro­ce­dury woj­skowe, ale pro­to­kół dwor­ski cza­sem prze­szka­dza. – Tak zawsze mówił jej ojciec, żeby zła­go­dzić zakło­po­ta­nie osoby, która zła­mała zasady ety­kiety w roz­mo­wie z człon­kami rodu kró­lew­skiego.

Osoba taka zwy­kle uśmie­chała się z ulgą i sta­rała się już nie odzy­wać, jed­nak Ress Bat­ten uznała to za pozwo­le­nie, by utrzy­mać wcze­śniej­szy ton roz­mowy.

– Plan Impe­ra­tora nie zadzia­łał i przy oka­zji spo­wo­do­wał cier­pie­nie miesz­kań­ców pla­nety. A on co robi, by to napra­wić? Nic! Wręcz prze­ciw­nie, świa­do­mie powo­duje wię­cej cier­pie­nia. – Skrzy­wiła się paskud­nie. – Ci ludzie są już tym znu­żeni. A nawet gorzej – robią się wście­kli.

– Nie dzi­wię się. – Leia nie odry­wała wzroku od dale­kich obo­zów, zasta­na­wia­jąc się, ile osób jest w nich uwię­zio­nych.

– W przy­bli­że­niu tysiąc rodzin na obóz – wyja­śnił major Tedam, naj­wyż­szy rangą woj­skowy. Miał napuch­nięte powieki, jakby prze­rwano mu drzemkę. – Około. W każ­dym razie w każ­dym jest tysiąc schro­nów.

– To dla was z pew­no­ścią ogromny cię­żar. – Jako że Impe­rium nie robiło dla tych ludzi w zasa­dzie nic poza mie­rze­niem do nich z bla­ste­rów, Leia nie miała pew­no­ści, jak duże rze­czy­wi­ście było to obcią­że­nie dla armii. Musiała jed­nak ująć to tak, jakby nie pro­siła go o przy­sługę, tylko pró­bo­wała roz­wią­zać jego pro­blem. – Z pew­no­ścią wolałby pan mieć mniej gąb do wykar­mie­nia. Mój sta­tek może natych­miast prze­wieźć część oby­wa­teli Wobani z pla­nety na Alde­raan…

– Prze­wieźć? – Tedam jakby się oży­wił, ale trwało to tylko chwilę. – To nie­moż­liwe.

Leia ski­nęła głową.

– Rze­czy­wi­ście, moje obecne pozwo­le­nie tego nie umoż­li­wia. Musie­li­by­śmy zmie­nić jego warunki, ale możemy to zała­twić raz-dwa.

Tedam pokrę­cił głową i powtó­rzył:

– To nie­moż­liwe. Musimy się trzy­mać prze­pi­sów. – Zamru­gał powoli, zupeł­nie jakby miał nadzieję, że jego roz­mów­czyni sobie pój­dzie, zanim znów otwo­rzy oczy.

„Nie trać zim­nej krwi” – upo­mniała Leia samą sie­bie i zapy­tała:

– Jeśli zmiana warun­ków pozwo­le­nia nie leży w pana gestii, to może mógłby mi pan powie­dzieć, kto może to zro­bić?

– Nikt na tej pla­ne­cie. Ani w sek­to­rze.

– W takim razie… Musi mieć pan pewien zakres decy­zyj­no­ści, skoro jeste­ście tutaj tak odizo­lo­wani.

Czy Impe­rium naprawdę posła­łoby tyle oddzia­łów i ofi­ce­rów na jakąś pla­netę i zosta­wiło ich tam bez roz­ka­zów, żeby sami też gło­do­wali i do woli prze­śla­do­wali lud­ność cywilną?

Tak. Impe­rium tak wła­śnie zro­biło.

– Do moich kom­pe­ten­cji należy dotrzy­ma­nie warun­ków wyni­ka­ją­cych z tre­ści pozwo­le­nia dyplo­ma­tycz­nego – rzekł Tedam. – Nic wię­cej, nic mniej. Wasz sta­tek opu­ści pla­netę wyłącz­nie z panią i załogą, zgod­nie z pozwo­le­niem. Radzę wyru­szyć jak naj­szyb­ciej.

I wró­cił do prze­glą­da­nia doku­men­tów. Nawet nie pod­niósł głowy, kiedy Leia skie­ro­wała się do drzwi.

W miej­sco­wej sie­dzi­bie władz kory­tarz o tra­pe­zo­wym prze­kroju był, jak w więk­szo­ści impe­rial­nych gma­chów, ciemny, zimny i przy­gnę­bia­jący. Meta­lowe pro­file kon­struk­cyjne zda­wały się zaci­skać wokół Lei niczym szczęki sta­ro­świec­kich wny­ków, a czer­wo­nawy odcień pod­łogi koja­rzył się jej z krwią. Drżała, ze zło­ści, stra­chu o innych i z poczu­cia kom­plet­nej bez­rad­no­ści.

Na Alde­ra­anie nie ist­niało praw­dziwe ubó­stwo. Wszy­scy oby­wa­tele mieli z czego się utrzy­mać, nawet jeśli skrom­nie, a insty­tu­cje i usługi publiczne pro­wa­dziły sze­roką dzia­łal­ność i były dostępne dla każ­dego. Leia wie­działa, że na Coru­scant część miesz­kań­ców żyła w trud­nych warun­kach, ale nie dało się ich dostrzec wśród nie­koń­czą­cych się tłu­mów zamiesz­ku­ją­cych budynki przy wszyst­kich tra­sach i na wszyst­kich pozio­mach. Zoba­czyć taką nędzę na wła­sne oczy – to było naprawdę coś innego. I co, miała teraz stąd odle­cieć, nie uczy­niw­szy nic, co trwale popra­wi­łoby sytu­ację tych osób?

Nie mogła znieść tej myśli.

Nie, nie pozwoli na to.

Kiedy wra­cały na „Tan­tive IV”, Ress Bat­ten kilka razy obrzu­ciła ją z ukosa badaw­czym spoj­rze­niem. Leia zauwa­żyła to, ale – pogrą­żona głę­boko w myślach – nie zare­ago­wała. Co mogła zro­bić, żeby popra­wić los Woba­nian? Czy powinna odmó­wić opusz­cze­nia pla­nety, zanim nie zosta­nie zmie­niona treść pozwo­le­nia? Powie­dzieć impe­rial­nym, że będzie tu wra­cać co tydzień – a może i codzien­nie! – aż pozwolą jej zabrać tro­chę uchodź­ców? Musiał ist­nieć jakiś spo­sób, ale Lei nic nie przy­cho­dziło do głowy.

Po powro­cie porucz­nik wyłą­czyła śmi­gacz, żeby dro­idy zała­dun­kowe mogły umie­ścić go z powro­tem wewnątrz kor­wety. Leia stała przed stat­kiem, cze­ka­jąc, aż maszyna zosta­nie zabrana, i zwró­ciła uwagę na star­szą kobietę sie­dzącą w rogu wyzna­czo­nego sznu­rami skrawka ziemi wokół jed­nego ze schro­nów. Kobieta drżą­cymi rękami napra­wiała ubra­nie zro­bione na dru­tach. Zszy­wała je igłą, zupeł­nie jak w sta­rych baśniach. Czy ręce drżały jej ze sta­ro­ści czy z zimna? A mimo to wyko­rzy­sty­wała tę jedną umie­jęt­ność, która jej pozo­stała, dla sie­bie i dla swo­jej rodziny…

Umie­jęt­ność – to było to!

Leia, zelek­try­zo­wana, zawo­łała:

– Kapi­ta­nie Antil­les! Porucz­nik Bat­ten! Pro­szę tu przyjść! – Kiedy do niej pode­szli z wyraź­nym zdzi­wie­niem w oczach, Leia znów spoj­rzała na starą kobietę. – Dobrze sobie pani radzi z igłą i nitką.

Kobieta wyda­wała się zasko­czona, że ktoś się do niej zwraca, ale odrze­kła spo­koj­nie:

– Raczej tak, wasza wyso­kość.

– Widzi pani, to mi daje do myśle­nia – rze­kła Leia. Antil­les i Bat­ten sta­nęli obok niej i dalej mówiła już do nich: – Ofi­ce­ro­wie impe­rialni mówią, że nie mogę zabrać stąd żad­nych pasa­że­rów. Tylko załogę.

– Nie ustę­pują w takich spra­wach. – W gło­sie kapi­tana nie słu­chać było niczego, co brzmia­łoby jak „A nie mówi­łem” – Leia naprawdę to doce­niła. Jed­nak i tak nie prze­ję­łaby się niczym, co i w jaki spo­sób by powie­dział, bo wpa­dła na naj­lep­szy pomysł w życiu i nie­mal dygo­tała z nie­cier­pli­wo­ści.

Ponow­nie odwró­ciła się do sta­rej kobiety.

– Cho­dzi o to, że cza­sem mun­dury naszych żoł­nie­rzy się drą albo robią się w nich dziury. Przy­dałby nam się ktoś, kto będzie je napra­wiał. Chcę więc zatrud­nić nowego członka załogi. Ofi­cjalną szwaczkę statku. Jeśli przyj­mie pani tę ofertę, zaraz odleci pani stąd z nami.

Osłu­pie­nie i radość kobiety ogrza­łyby Leię nawet w burzy śnież­nej.

– Ale… Mój mąż… – Poka­zała na star­szego męż­czy­znę, który drze­mał na leżance.

– A czym on się zaj­muje? – zapy­tała Leia. Antil­les i Bat­ten wymie­nili spoj­rze­nia pełne nie­do­wie­rza­nia.

– Jest mecha­ni­kiem, czy raczej był, kiedy mie­li­śmy jesz­cze warsz­tat. – Kobieta uśmiech­nęła się sze­rzej, domy­śla­jąc się, jaka będzie reak­cja księż­niczki.

Leia oznaj­miła trium­fal­nie:

– Czyli zatrud­niamy też ofi­cjal­nie mecha­nika. Zała­twione. To już dwoje. Kapi­ta­nie, ile osób pomie­ścimy jesz­cze na statku pod­czas tak krót­kiego rejsu?

Po chwili Antil­les odpo­wie­dział:

– Około setki.

Sto osób na tysiąc rodzin? Za mało. Ale od cze­goś trzeba zacząć.

– Czyli zaraz zatrud­nię jesz­cze dzie­więć­dzie­się­ciu ośmiu człon­ków załogi. Pro­szę mi pomóc wpi­sać ich do reje­stru, dobrze?

– Już się robi, wasza wyso­kość – odparła Ress Bat­ten z sze­ro­kim uśmie­chem. Kapi­tan na­dal nie wyglą­dał na prze­ko­na­nego, ale ski­nął głową, a Ress i Leia zabrały się do pracy.

Leia posta­no­wiła wyszu­kać naj­młod­szych i naj­star­szych, osoby naj­bar­dziej chore i w ciąży, czyli te, które naj­pil­niej potrze­bo­wały pomocy. Dwoje małych dzieci, które nie miały nawet pię­ciu lat – mogły wsu­wać się w wąskie miej­sca w poszu­ki­wa­niu zgu­bio­nych rze­czy. Męż­czy­zna z ostrym kasz­lem – potra­fił pilo­to­wać statki kosmiczne, mógł więc stać się rezer­wo­wym pilo­tem. Kobieta z wiel­kim brzu­chem, któ­rej dziecko już nie­długo miało przyjść na świat, była wła­ści­cielką szkółki ogrod­ni­czej, a tak się skła­dało, że „Tan­tive IV” potrze­bo­wał bota­nika. Leia dyk­to­wała dane nowych człon­ków załogi, a Ress Bat­ten natych­miast wpro­wa­dzała je do bazy. Z tą chwilą uzy­ski­wali ofi­cjal­nie sta­tus człon­ków załogi.

Wie­ści szybko roze­szły się po obo­zie. Woba­nia­nie zaczęli się tło­czyć przy statku – wszy­scy mieli nadzieję, że zostaną wybrani, jed­nak bez słowa popy­chali naprzód tych, któ­rzy naj­bar­dziej potrze­bo­wali pomocy. Sztur­mowcy też pode­szli bli­żej. Choć nie śmieli zakłó­cić misji huma­ni­tar­nej, Leia sły­szała bucze­nie komu­ni­ka­to­rów w heł­mach – doma­gali się nowych roz­ka­zów wobec tego nie­ocze­ki­wa­nego roz­woju sytu­acji. Ogromną radość spra­wiali jej tym­cza­sem ci, któ­rych kolejno zatrud­niała – zbie­rali swoje nie­liczne rze­czy i śpie­szyli po ram­pie na pokład „Tan­tive IV”, ucie­ka­jąc ku wol­no­ści.

Kiedy były per­ku­si­sta został zatrud­niony jako ofi­cjalny bęb­niarz statku, Ress Bat­ten powie­działa cicho:

– To razem sto.

– Już? – Leia czuła się jed­no­cze­śnie tak, jakby stała w tym zim­nym bło­cie od wielu godzin – i zapewne tak było – oraz tak, jakby nie wie­rzyła, że już skoń­czyła tę pracę. Na twa­rzach wokół niej przy­ga­sała krótko trwa­jąca nadzieja. Dziew­czyna powie­działa gło­śno: – Nie zosta­nie­cie zapo­mniani. Powiemy galak­tyce o tym, co tu dziś widzie­li­śmy. Nie­ba­wem, jak mam nadzieję, inne statki pójdą w nasze ślady i uda nam się naprawdę polep­szyć wasz los.

Poki­wali gło­wami – uwie­rzyli. Nie było jej przez to łatwiej odwró­cić się od nich i po pro­stu odejść.

Nastrój na pokła­dzie „Tan­tive IV” w dro­dze powrot­nej dia­me­tral­nie róż­nił się od atmos­fery pod­czas lotu na Wobani. Nowi człon­ko­wie załogi tło­czyli się we wszyst­kich pomiesz­cze­niach i kory­ta­rzach, a choć wyraź­nie oka­zy­wali wdzięcz­ność i ulgę, byli też głodni i znu­żeni, a wielu z nich po pro­stu źle się czuło. Sły­szała śmiech i szlo­chy – tak wielu z nich zosta­wiło kogoś na pla­ne­cie… 2-1B robił, co tylko mógł, żeby im pomóc, zaś Leia wró­ciła na mostek tuż przed sko­kiem w nad­prze­strzeń.

Kiedy prze­szła przez właz, usły­szała, jak kapi­tan Antil­les mówi:

– …zgod­nie z naszymi instruk­cjami.

– Nie takie mie­li­ście instruk­cje – upie­rał się Tedam na ekra­nie na sta­no­wi­sku kapi­tana. Nie wyglą­dał już na zaspa­nego. – Wasze pozwo­le­nie na lądo­wa­nie mówi wyraź­nie, że na pokła­dzie waszego statku nie mogą opu­ścić pla­nety żadne dodat­kowe osoby!

– Majo­rze, pro­szę spoj­rzeć jesz­cze raz na pozwo­le­nie – wtrą­ciła się Leia. – Zoba­czy pan tam, że ten prze­pis jest bar­dzo jasny. Możemy opu­ścić pla­netę tylko z człon­kami załogi. I opusz­czamy ją tylko z człon­kami załogi.

– Macie na pokła­dzie oby­wa­teli Wobani…

– Któ­rzy zostali wyna­jęci jako załoga – odpo­wie­działa bez waha­nia. – Pozwo­le­nie nie zabra­nia mi zatrud­nie­nia nowych człon­ków załogi. Jak pan mówił – trzy­majmy się prze­pi­sów. A prze­pisy mówią, że możemy odle­cieć, kiedy tylko chcemy. Czyli zaraz.

Tedam wyglą­dał tak, jakby wolałby połknąć wła­sne skar­petki, niż się na to zgo­dzić, ale jak więk­szość ofi­ce­rów impe­rial­nych potra­fił dostrzec, kiedy prze­pisy dzia­łały prze­ciwko niemu. Pod­niósł szybko rękę i z iry­ta­cją wyłą­czył komu­ni­ka­tor. Ekran zro­bił się czarny.

– Nie­źle, wasza wyso­kość – pochwa­liła Ress Bat­ten, sto­jąca w wej­ściu na mostek.

Kapi­tan Antil­les spoj­rzał na nią jed­nak z dez­apro­batą.

– Wasza wyso­kość, zdaje sobie pani sprawę, że na Alde­ra­anie nie mamy nic dla nich przy­go­to­wa­nego?

– Tak, oczy­wi­ście. – Kiedy przy­będą do głów­nego kosmo­portu Aldery, to dopiero będzie zamie­sza­nie… Ale Leia ni­gdy nie miała nic prze­ciwko robie­niu zamie­sza­nia. – Na pewno szybko uda się zor­ga­ni­zo­wać dla nich pomoc.

Kapi­tan ski­nął głową.

– Jak sobie wasza wyso­kość życzy, ale jeśli nie ma pani nic prze­ciwko…

– Tak?

– Widzia­łem już walki na śmierć i życie. Bra­łem udział w wiel­kiej woj­nie i nie oba­wiam się sta­wić cze­muś takiemu czoła. – Na twarz kapi­tana Antil­lesa wypły­nął powoli uśmiech. – Ale to pani powie o tym kró­lo­wej.

Par­sk­nęła gło­śnym śmie­chem.

– Nie ma sprawy.

Ze względu na impe­rialne restryk­cje doty­czące ruchu w rejo­nie Wobani nie mogli sko­czyć w nad­prze­strzeń i skie­ro­wać się od razu na Alde­raan. „Tan­tive IV” musiał naj­pierw zro­bić postój na sta­cji Cal­de­ros w głę­bo­kiej prze­strzeni kosmicz­nej, peł­nią­cej funk­cje admi­ni­stra­cyjne i ser­wi­sowe dla okrę­tów impe­rial­nych w tym sek­to­rze oraz stat­ków nie­licz­nych zapro­szo­nych gości. Leia miała sta­tus gościa, a zatem będą mogli prze­słać zwy­kły sygnał z wnio­skiem o pozwo­le­nie na odlot na ich ojczy­stą pla­netę – pozy­tywną odpo­wiedź zwrotną dosta­wało się po paru minu­tach. Wpa­try­wała się więc w inten­syw­nie nie­bie­skie wiry bez żad­nych złych prze­czuć, nie­cier­pli­wiła się tylko, bo chciała zawieźć swo­ich pasa­że­rów w bez­pieczne miej­sce – i poka­zać rodzi­com, czego doko­nała…

Sta­tek wysko­czył z nad­prze­strzeni i Leia wydała z sie­bie cichy okrzyk. Kapi­tan Antil­les pod­niósł się z fotela, a Ress Bat­ten wyrwało się słowo uwa­żane za nie­przy­zwo­ite na więk­szo­ści pla­net. Zaraz potem zapy­tała z nie­do­wie­rza­niem:

– Czy pan to widzi?

– Tak, pani porucz­nik – odparł Antil­les. – Widzimy.

Sta­cja Cal­de­ros – wielka baza impe­rialna, odgry­wa­jąca dużą rolę w tym sek­to­rze – została znisz­czona. Nie – została zaata­ko­wana. Leia roz­po­znała ślady dział lase­ro­wych na całej powierzchni sta­cji. Wiele reflek­to­rów wzdłuż ściany po ich stro­nie było wyłą­czo­nych z użytku. Część prze­gród wyda­wała się mniej wię­cej cała, druga zaś mil­cząca, spa­lona i ciemna – zupeł­nie jakby coś roze­rwało sta­cję na pół.

Śmi­gnął ku nim rój myśliw­ców TIE i z komu­ni­ka­tora roz­le­gło się wezwa­nie:

– Pro­szę się ziden­ty­fi­ko­wać!

– „Tan­tive IV”, sta­tek kon­su­larny z Alde­ra­ana, w trak­cie misji huma­ni­tar­nej – rzekł kapi­tan Antil­les. – Kilka ostat­nich godzin spę­dzi­li­śmy na Wobani. W reje­strze impe­rial­nym na pla­ne­cie zapi­sano naszą wizytę.

– Pro­szę cze­kać na potwier­dze­nie.

Leia nie odry­wała wzroku od sta­cji, ana­li­zu­jąc znisz­cze­nia. Jeśli ktoś w ogóle na niej zgi­nął, to zapewne nie­wiele osób, ale atak unie­moż­li­wił jej funk­cjo­no­wa­nie – co ozna­czało, że będzie łatwiej podró­żo­wać na i z Wobani oraz na inne pla­nety objęte podob­nymi restryk­cjami w tym rejo­nie. A zamie­sza­nie potrwa wiele dni, może nawet i tygo­dni.

Zada­nie takiego ciosu sta­cji impe­rial­nej wyma­gało potęż­nej siły ognia. Żaden poje­dyn­czy okręt nie mógłby cze­goś takiego doko­nać, może poza gwiezd­nym nisz­czy­cie­lem, a ewi­dent­nie zro­bił to ktoś inny, więc…

– Otrzy­ma­li­śmy potwier­dze­nie – ode­zwał się czyjś głos i myśliwce TIE zawró­ciły. – Macie opu­ścić sek­tor i natych­miast skie­ro­wać się na waszą pla­netę.

Kapi­tan Antil­les zajął się wyda­wa­niem sto­sow­nych roz­ka­zów, a Leia uło­żyła w gło­wie ostat­nie ele­menty ukła­danki.

Ktoś – lub wię­cej kto­siów – zor­ga­ni­zo­wał odpo­wied­nie siły i uzbro­je­nie nie­zbędne do zaata­ko­wa­nia i uszko­dze­nia impe­rial­nej sta­cji. Wyma­gało to pie­nię­dzy, planu i czasu. Czyli miesz­kańcy galak­tyki nie ogra­ni­czali się już tylko do narze­ka­nia na Impe­rium – ale zaczęli z nim wal­czyć.

Rozdział 4

Alde­raan sły­nął w całej galak­tyce z pięk­nych kra­jo­bra­zów, este­tycz­nej archi­tek­tury i dba­ło­ści o har­mo­nię i spo­kój. Osoby, które tak uwa­żały, zdzi­wi­łyby się bar­dzo na widok tego, co się zaczęło dziać w alder­skim kosmo­por­cie, kiedy z „Tan­tive IV” nie­ocze­ki­wa­nie wyło­niło się stu uchodź­ców z Wobani.

Nie­któ­rzy z nich wyra­żali histe­ryczną radość lub ner­wowe nie­do­wie­rza­nie, inni opie­rali się bez­wład­nie o skrzy­nie lub dro­idy – ewi­dent­nie potrze­bo­wali pomocy medycz­nej albo przy­naj­mniej miej­sca, w któ­rym mogliby odpo­cząć. Wszy­scy byli też umo­ru­sani bło­tem, podob­nie jak zresztą cała załoga i sama Leia.

– Powia­do­mi­łam cen­tralę o naszym przy­by­ciu! – narze­kała Ress Bat­ten, kiedy pró­bo­wali zapro­wa­dzić jaki­kol­wiek porzą­dek w tym ludz­kim cha­osie. – To zna­czy zawia­do­mi­łam ich, kiedy weszli­śmy w atmos­ferę, czyli z nie­du­żym wyprze­dze­niem, ale wcze­śniej prze­cież nie mogli­śmy…

– Nic nie szko­dzi, pani porucz­nik. – Kapi­tan Antil­les spra­wiał wra­że­nie dziw­nie roz­tar­gnio­nego. – Muszę jed­nak natych­miast skon­tak­to­wać się z wice­kró­lem.

„Dla­czego chce poroz­ma­wiać z ojcem?” Leia patrzyła z zasta­no­wie­niem, jak kapi­tan odcho­dzi szybko, nie zwra­ca­jąc zupeł­nie uwagi na to, co działo się wokół. „Wice­król kie­ruje sto­sun­kami Alde­ra­ana z galak­tyką. Poli­tyką wewnętrzną pla­nety zaj­muje się…”

– Jej Kró­lew­ska Wyso­kość Breha Organa! – oznaj­mił droid z dru­giego końca han­garu. Leia odwró­ciła się wraz ze wszyst­kimi obec­nymi do wej­ścia, przez które wła­śnie prze­cho­dziła jej matka z całym orsza­kiem. Jak zwy­kle miała na sobie długą suk­nię, tym razem z jedwa­biu w rudo­brą­zo­wej tona­cji i nie­bie­skiego aksa­mitu, a w skom­pli­ko­waną fry­zurę wple­ciono wstążki z tych samych tka­nin. Żad­nej biżu­te­rii ani korony – Breha nie potrze­bo­wała takich dodat­ków, by zwra­cać na sie­bie uwagę ani by wyglą­dać jak kró­lowa.

Zapa­dła cisza, choć nikt tego nie zażą­dał. Matka Lei weszła na pod­wyż­sze­nie i prze­mó­wiła do zgro­ma­dzo­nych w han­ga­rze. Jej dźwięczny, niski głos niósł się wyraź­nie w tej dużej prze­strzeni.

– Dro­dzy miesz­kańcy Wobani, witamy was ser­decz­nie na Alde­ra­anie. Pro­szę nam wyba­czyć, że nie byli­śmy lepiej przy­go­to­wani na wasze przy­ję­cie, ale teraz już moi pra­cow­nicy zajmą się zadba­niem o wszyst­kie wasze potrzeby. – Wska­zała towa­rzy­szące jej osoby – medy­ków, pra­cow­ni­ków socjal­nych i innych, któ­rzy już zaczy­nali mie­szać się z uchodź­cami. – Z pew­no­ścią przyda się wam odpo­czy­nek, fizyczny i psy­chiczny, będzie­cie też chcieli zasta­no­wić się, co dalej. Ogła­szam więc, że każda osoba, która tu dziś do nas przy­była, otrzyma środki, pozwa­la­jące jej albo na podróż na inną pla­netę, jeśli ma tam rodzinę lub zna­jo­mych, albo na roz­po­czę­cie nowego życia tutaj, na Alde­ra­anie. To mój powi­talny dar dla was wszyst­kich.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki