Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Padawan Jedi Reath Silas uwielbia przygody – to znaczy, uwielbia o nich czytać, ale nie przeżywać. Jednak los i mistrzyni chłopaka mają wobec niego inne plany. Na opuszczonej stacji kosmicznej adept Jedi będzie musiał stawić czoło siłom, które mogą zagrozić Mocy - i dorosnąć.
„W ciemność” to kolejny tytuł wyjątkowej serii „Wielka Republika”, wciągająca powieść ze świata „Gwiezdnych wojen” napisana przez jedną z najbardziej cenionych w fandomie autorek.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 470
Ach, ci piraci. – Jora Malli niemal z rozczuleniem pokręciła głową. – Chyba nigdy się niczego nie nauczą.
Togrutańska mistrzyni Jedi siedziała obok swojego padawana w ich aerośmigaczu PI-R, mknącym w pogoni za pirackim skifem pośród szkieletów rusztowań, które pokrywały dobrą jedną trzecią powierzchni Coruscant. Na przestrzeni dziesięcioleci – od chwili, gdy najnowsza fala ekspansji zabudowy osiągnęła apogeum – przysyłano tu i składowano mnóstwo cennych rud i surowców. To zaś był łakomy kąsek dla piratów. Przez wiele lat wykradanie owych ładunków i ich wywożenie poza planetę uchodziło im płazem. Coruscant było głównym światem Republiki, dysponowało więc, oczywiście, potężnymi siłami ochrony. Jednak fakt, że wszystko tu miało dużą skalę, gwarantował szerokie możliwości również dla przestępców, dając im liczne sposoby na ukrycie się i ucieczkę.
Mimo to planeta-miasto stawała się stopniowo coraz bardziej uporządkowanym i lepiej kontrolowanym miejscem. Rosło też jej znaczenie, między innymi dzięki tutejszej Świątyni – największej ze wszystkich świątyń Jedi w galaktyce.
To zaś dawało pewne nadzieje (oraz środki) na znaczne zwiększenie bezpieczeństwa i skuteczniejsze egzekwowanie prawa. Ci piraci mieli lada chwila przekonać się o tym na własnej skórze.
Jora otwierała właśnie usta, żeby poinformować swojego padawana o tym, co wyczuła (mianowicie że piraci zamierzali zaskoczyć ich, podrywając swój statek ostro w górę), ale Reath uprzedził ją, wykonując identyczny manewr i prowadząc ich śmigacz przez labirynt belek i dźwigarów ku jaśniejącemu w górze niebu.
„Jak na Jedi nie jest szczególnie biegły we władaniu Mocą” – stwierdziła w myśli, oglądając się na swojego ucznia. Wiatr rozwiewał ciemnobrązowe włosy chłopca, nadając jego czuprynie wygląd jeszcze bardziej zmierzwionej niż zazwyczaj. „Ale pracuje ciężej od większości znanych mi padawanów. Dostroił się do moich myśli nie dzięki wrodzonemu talentowi, ale własnej sile woli – i zrobił to szybciej niż ktokolwiek obdarzony naturalnymi zdolnościami w tym zakresie. Zajdzie dalej niż inni… być może nawet w dziedzinach, których sam jeszcze nie rozumie”.
Ich śmigacz wzbił się ponad szczyt konstrukcji i przez ulotną chwilę Jora i Reath mieli okazję podziwiać panoramiczny widok najnowszych budowli Coruscant – wiele z nich nadal wieńczyły srebrzyste korony rusztowań, ale większość była ukończona: kompletna i dumnie lśniąca. Na bladym niebie słońce przeświecało przez pasma nielicznych chmur, malując wszystko na odcienie różu i złota. Jednak dla oczu Jory najpiękniejszym widokiem było pięć iglic Świątyni Jedi majaczących na horyzoncie.
Piracki skif wynurzył się nagle z labiryntu budynków… i wówczas jego pilot zdał sobie sprawę z popełnionego błędu – za późno. Reath natychmiast wystrzelił linkę holowniczą. Magnetyczna przylga pomknęła przez przestrzeń i mocno przywarła do kadłuba stateczku.
– Czy znasz specyfikację silnika tego modelu? – spytała spokojnie Jora.
– Nie, mistrzyni Joro. – Reath sprawiał wrażenie zbitego z tropu… Jednak konsternację szybko zastąpił niepokój, gdy coś do niego dotarło… – O ni… – Nie zdążył dokończyć, bo skif zanurkował właśnie bez ostrzeżenia w dół, a siła jego napędu bez trudu pokonała opór maszyny Jedi, pociągając ją za sobą.
Reath zareagował błyskawicznie, sięgając do kontrolek, aby zwolnić przylgę. Zawiesił nad nimi dłonie, gotów w odpowiedniej chwili zrobić, co trzeba. Wyczuł z wyprzedzeniem, co zaplanowała Jora. Togrutańska mistrzyni uśmiechnęła się pod nosem i również przygotowała do działania; pęd wiatru targał jej pasiastymi montralami. Nie spuszczała wzroku z kokpitu skifu i ledwie widocznej za transpastalą sylwetki pilota, tak desperacko pragnącego im umknąć, że podczas próby ucieczki mógł ich wszystkich nieopatrznie zabić.
– To się nie skończy w ten sposób. O, nie – szepnęła do siebie, a potem… skoczyła z kabiny śmigacza prosto na pokład skifu. Podeszwy jej butów uderzyły mocno o owiewkę kokpitu w tej samej chwili, w której zapaliła swój miecz świetlny. Błękitne ostrze cięło przez powietrze, zagłębiając się w osłonę kabiny i przebijając się przez nią. Lekki wstrząs zasygnalizował jej, że Reath zwolnił przylgi. „Idealne wyczucie czasu” – oceniła. Ustabilizowała swoją pozycję Mocą, dzięki czemu nie spadła z kadłuba stateczku, nawet mimo tego, że pilot zawinął ostro w próbie pozbycia się intruzki. Reath trzymał się tuż za nimi. To, co rozpoczęło się jako zwykły incydent, szybko przeradzało się w naprawdę niebezpieczny pościg.
Jora sforsowała naruszoną osłonę kokpitu i wskoczyła do środka skifu. Piraci byli tak przerażeni jej wtargnięciem – czy może raczej widokiem jej miecza świetlnego – że żaden z nich nie znieważył jej, choćby próbując sięgnąć po blaster. Skif nie przerwał jednak swojego karkołomnego lotu na spotkanie z szybko zbliżającą się zabudową Coruscant. Wszystko wskazywało na to, że już za najdalej kilka minut czeka ich niechybna śmierć wskutek spektakularnego zderzenia…
– Proszę, żebyście zmienili kurs – powiedziała spokojnie Jora – i stawili się w najbliższym punkcie dokowania celem aresztowania.
Rodiański pilot się zawahał i Togrutanka wyczuła emanujący od niego gniew. Czy jego płomień był dość silny, by pirat zdecydował się poświęcić życie – zarówno własne, jak i swoich towarzyszy – byle tylko osiągnąć swój cel i ją zabić?
Cóż, niewykluczone.
Machnęła wolną ręką, pozornie od niechcenia.
– Zgłosicie się do najbliższego punktu dokowania – oświadczyła stanowczo, spokojnie.
– Zgłosimy się do najbliższego punktu dokowania – powtórzyli chóralnie piraci, a pilot posłusznie poderwał skif, przerywając karkołomny nurkowy lot. Jora obejrzała się przez ramię. Reath nadal leciał tuż za nimi, z uśmiechem równie promiennym co słoneczny blask rozświetlający ten dzień.
Jaka szkoda, że już niebawem przyjdzie jej zakomunikować mu wieści, które z pewnością go tego uśmiechu pozbawią – przynajmniej na jakiś czas… Niestety, nie mogła dłużej zwlekać.
Odczeka jeszcze jakąś godzinę, uznała. Dopóki nie dopilnują, by ci piraci zostali aresztowani i trafili pod opiekę odpowiednich władz, a także dopóki ich śmigacz PI-R nie przejdzie przeglądu, aby zyskali pewność, że nie został uszkodzony. Musiała przyznać, że Reath dość dobrze radził sobie z pilotowaniem maszyny nawet w trudnych warunkach.
Tak czy inaczej, wszystko wskazywało na to, że chłopak nie może zapomnieć o popełnionym błędzie…
– Od jutra zacznę się zapoznawać ze szczegółami specyfikacji technicznej różnych silników – obiecał, gdy wracali pieszo z posterunku, mijając liczne stragany i kioski, tworzące w tej okolicy coś w rodzaju ulicznego targowiska. W pobliżu grupka Bithów, którzy z pewnością przebyli szmat drogi, przybywając tu z Zewnętrznych Rubieży, mamrotała coś nad swoimi kuflami Portu w Sztormie. – Sporządziłem już listę modeli jednostek, na których powinienem się skupić. To znaczy, jeśli chciałabyś rzucić na nią okiem…
– To nie jest w tej chwili nasz priorytet. – Jora splotła dłonie za plecami. – Spędziliśmy razem na Coruscant sporo czasu, mój młody padawanie. Podróżowałeś znacznie mniej niż większość uczniów w twoim wieku.
– Ale jednak – stwierdził stanowczo Reath – bywałem tu i tam dość często, by przekonać się, że w galaktyce są miejsca znacznie różniące się od Coruscant. I ta wiedza wystarczyła mi, bym zyskał pewność, że właśnie tu podoba mi się najbardziej. Poza tym wiedziałem już o tym, gdy wybrałaś mnie na swojego ucznia, mistrzyni Joro. Niewielu padawanów ma szczęście uczyć się pod okiem członka Rady Jedi. Związane z tym faktem rzadsze podróże to naprawdę niewielkie poświęcenie.
Jora nie zamierzała mu jednak tym razem odpuścić.
– To dla ciebie żadne poświęcenie – wytknęła mu. – Są dni, gdy i studnią grawitacyjną by cię z archiwów nie wyciągnął.
Reath wyszczerzył zęby w uśmiechu i przechylił głowę na ramię.
– No dobra, poddaję się. Ale to właśnie jeden z powodów, dla których moim zdaniem tak dobrze do siebie pasujemy!
– Ja również tak sądzę – zgodziła się z nim. – A jednak nadeszła pora, abyśmy poszerzyli nasze horyzonty. Przyjęłam nowy przydział, który będzie od nas wymagał opuszczenia Coruscant. Na wiele lat. Polecimy na obrzeża galaktyki…
Tak jak się spodziewała, pierwszą reakcją Reatha był niepokój. Niemal potknął się o krawężnik przed stoiskiem z bilbringijskim jedzeniem.
– Ale… ale Rada… – bąknął.
– Już wkrótce ją opuszczę na bliżej nieokreślony czas – wyjaśniła. – Ten… przydział jest na tyle ważny, że wymaga długoterminowego zaangażowania. Postanowiłam się tego podjąć. To obowiązek, którego wypełnianie pozwoli mi w pełni wykorzystać moje zdolności dyplomatyczne. Jednak… nie podjęłabym się tej misji, gdybym nie sądziła, że przysłuży się ona i tobie.
– Ale… dlaczego? – wykrztusił Reath. – Co może być tak ważne, że wymaga przeniesienia się z Coruscant na… jakieś galaktyczne wygwizdowo?
– Miejsce, w którym Jedi ginęli, aby chronić ludzi zamieszkujących ten rejon przestrzeni kosmicznej – upomniała go surowo – to nie jest żadne „wygwizdowo”. I zdecydowanie należy mu się szacunek.
– Oczywiście – bąknął Reath. – Nie chciałem nikogo urazić. – Zbladł, co jeszcze mocniej podkreśliło piegi, którymi miał usiany nos i policzki. Jorze podobały się u ludzi naturalne zmiany pigmentacyjne, przydające ich twarzom indywidualności. – Miałem po prostu na myśli to, że do tej pory zajmowałem się pracą w archiwach, starając się, jak tylko mogłem, a mam wrażenie, że na pograniczu archiwiści nie są zbyt… eee… potrzebni…
Przechyliła głowę na ramię, przyglądając mu się z namysłem.
– Zdziwiłbyś się. Mimo to ja chciałabym, abyś był kimś więcej niż tylko archiwistą, Reath – powiedziała, a potem dodała nieco łagodniejszym tonem: – Wiem, że wolisz skupiać się na tych dziedzinach, w których twoim zdaniem wysiłek liczy się bardziej od naturalnych zdolności. Wiem jednak również, że masz więcej niż dość talentu, aby poradzić sobie ze wszystkim, czego się podejmiesz – a umiejętność wkładania wysiłku w swoją pracę to prawdziwie cenny dar. Niezależnie od zadania czy miejsca, w którym przyjdzie nam ją wykonywać.
– Ale czy… czy tutaj nie liczy się to trochę bardziej? – bąknął ponownie Reath. – Czy tu, na Coruscant, z mojej pracy nie będzie więcej pożytku?
Jora pokręciła głową – z niedowierzaniem, ale i pewną wyrozumiałością.
– Mój pierwszy padawan bezustannie gonił za przygodą. Drugi woli trzymać się od niej z dala. Zarówno on, jak i ty potrzebujecie jednego: równowagi. Udało mi się pomóc ją odnaleźć twojemu poprzednikowi… teraz zaś chciałabym ją zapewnić i tobie.
Cóż, przynajmniej miała nadzieję, że Dez rzeczywiście znalazł równowagę. Zastanawiała się nad tym czasem, gdy dochodziły ją słuchy o tym, co działo się na Zeitooine czy Christophsis.
Przerażenie Reatha byłoby zabawne, gdyby nie było tak dojmujące – niestety, to właśnie były minusy bycia mistrzynią Jedi, o których istnieniu nikt jej nie uprzedził: że czasem przekazywanie wiedzy bolało bardziej niż jej przyswajanie.
– Powiedz mi, Reath – poprosiła – dlaczego nie da się przejść samotnie przez Kyberowy Łuk?
Reath zmarszczył czoło.
– A nie da się?
Zmilczała. Kyberowy Łuk znajdował się w jednej z przestronnych sal medytacyjnych Świątyni na Coruscant. Każdy z tworzących go kryształów pochodził ze zniszczonego miecza rycerza Jedi, który poległ w walce. I chociaż lśniąca konstrukcja urzekała pięknem, to przypominała również o cenie, jaką przyszło zapłacić ich koleżankom i kolegom z zakonu za dążenie do sprawiedliwości na przestrzeni tysiącleci. Szeroki u podstawy i niezwykle wąski na samym szczycie, symbolizował zagrożenia, którym musieli stawiać czoło Jedi.
Wspięcie się na Kyberowy Łuk i jego pokonanie stanowiło zaawansowaną technikę medytacyjną. Mało który Jedi podejmował się tego wyzwania – robili to tylko ci, których wezwała do tego sama Moc. Jeśli więc Reath będzie z uporem traktował jej pytanie dosłownie, nigdy nie uzyska odpowiedzi.
Najwyraźniej jednak jej padawan zamierzał być konsekwentny.
– To znaczy, sądzę, że powinienem dać radę go przejść. Pokonywaliśmy już trudniejsze trasy. Chciałabyś, żebym spróbował? – Na jego twarzy znów zagościł wyraz nadziei. – Czy jeśli uda mi się przejść przez niego samodzielnie, nie będziemy musieli lecieć na pogranicze?
– Żaden Jedi nie przeszedł Kyberowego Łuku samotnie – wyjaśniła. – Nie uda się to również tobie ani żadnemu innemu Jedi, nigdy. Sądzę, że gdy dowiesz się dlaczego, zrozumiesz też, po co musimy lecieć na skraj galaktyki.
Reath westchnął. Frustracja, którą emanował, była niemal namacalna, ale Jora podziwiała go za jego zdolność samokontroli.
– Dokąd dokładnie lecimy? – wykrztusił przez ściśnięte gardło. – To znaczy, w jakie konkretnie miejsce?
Zadarła głowę i spojrzała w niebo, jakby pomimo słonecznego światła mogła dostrzec majaczące gdzieś tam, wysoko, gwiazdy.
– Do latarni Republiki – wyjaśniła. – Na pokład Gwiezdnego Blasku.
Reath Silas miał opuścić Świątynię Jedi na Coruscant, aby wyruszyć na nową, niesamowitą misję na pograniczu… i był z tego powodu bardzo, ale to bardzo nieszczęśliwy.
– Rozchmurz się! – próbowała go nakłonić Kym. Klepnęła go w ramię, ale efekt był tylko taki, że niemal rozlał zawartość swojego kubka. Przyjaciółka miała policzki zarumienione z podekscytowania trwającym wokół nich przyjęciem pożegnalnym. – Już wkrótce czeka cię fantastyczna przygoda!
– „Przygoda” to zazwyczaj eufemistyczne określenie na wycieczkę do miejsca, w którym roi się od insektów – stwierdził z niesmakiem Reath. – To znaczy, wiem, że insekty są częścią Mocy i istotami żywymi, ale… to wcale nie znaczy, że chcę je znajdować w swoich skarpetkach.
Kym parsknęła śmiechem. Kilka barwnych wstążek, którymi przyozdobiono świetlicę padawanów, zaczepiło się o jej letrogi.
– Wiesz, że co najmniej połowa ze zgromadzonych tutaj uczniów oddałaby niemal wszystko za przydział na pogranicze, prawda? – zagadnęła zaczepnie.
Zdaniem Reatha „pogranicze” było zazwyczaj eufemizmem dla… cóż, „samego środka kompletnie niczego”. Nie miał jednak serca wykłócać się o to dłużej z Kym. I tak już wystarczająco trudno było mu udawać wdzięczność za pożegnalne przyjęcie, jakie wyprawili mu przyjaciele.
„Nie – poprawił się w myśli. – Jestem wdzięczny”. Zawsze dobrze było mieć świadomość, że ktoś o nim myśli i że komuś będzie go brakowało, gdy odejdzie. Jednak Reath nie był w nastroju do świętowania; jedynym, co czuł, był smutek oraz święte przekonanie, że jest zmuszony przenieść się z najlepszego miejsca w galaktyce do absolutnie najgorszego.
Coruscant stanowiło centrum znanej galaktyki – dosłownie i w przenośni. Zawsze doceniał to, że to właśnie do tutejszej Świątyni trafił – że miał przywilej dorastać tu i uczyć się bezpośrednio od członków Rady Jedi. Jeszcze większe szczęście i zaszczyt spotkały go, gdy jako padawana wzięła go pod swoje skrzydła Jora Malli, jedna z najznamienitszych współczesnych rycerek Jedi i członkini Rady. I właśnie między innymi dlatego w ciągu ostatnich kilku lat miał okazję wziąć udział tylko w paru ważnych misjach w terenie. Niedostatki w dziedzinie władania Mocą (których był dojmująco świadom już od małego) rekompensował ciężką pracą, rzetelnością i odpowiedzialnością. W wieku dwudziestu lat większość uczniów nadal z utęsknieniem czekała na chwilę, w której zdobędą jakiś stopień niezależności; siedemnastoletniemu Reathowi powierzano już zaś zadania, które zdaniem jego mistrzyni stanowiłyby wyzwanie nawet dla pełnoprawnego Jedi.
Przede wszystkim jednak – co najlepsze – miał dostęp do archiwów Jedi.
Reath uwielbiał opowieści. Kochał historię. Przepadał wręcz za szperaniem w bazach danych, aby dowiedzieć się, o czym myślały różne osoby, co mówiły i co robiły w minionych czasach. Podczas gdy inni padawani byli zajęci ćwiczeniami sprawnościowymi albo szlifowaniem umiejętności w walce na miecze świetlne, on ślęczał do późna nad cyfrowymi zapisami.
To z kolei sprawiało, że pod wieloma względami odstawał od reszty swoich rówieśników. Zamiast jednak starać się dostosować do ogólnie przyjętych norm, godził się ze swoją odmiennością – mało tego: czerpał z niej pokrzepienie. Nie widział powodu, dla którego ktokolwiek miałby go uznawać za dziwaka czy odludka. Jego zdaniem dziwnym było raczej oczekiwać, by każdy młodzik miał te same zainteresowania i szablonową osobowość. Podczas poszukiwań dzieci wrażliwych na Moc wysłannicy Jedi sprawdzali jedynie ich potencjał, nie temperament, a już na pewno nie preferencje. Nikt ich nie pytał: „Czy chciałbyś zostać bohaterskim, powszechnie szanowanym rycerzem? A może wolałbyś zostać w domu i czytać?”. Niektóre istoty, nawet jeśli były odważne i zdolne do niesamowitych wyczynów, wolały czytać o przygodach, zamiast je przeżywać. I właśnie do tego grona zaliczał się Reath.
Przez cały ten czas, aż do niedawna, mistrzyni Jora była dla niego pod tym względem bardziej niż wyrozumiała. Zawsze powtarzała, że zakon potrzebuje uczonych tak samo jak śmiałków. A prawdę powiedziawszy, przeważnie kandydatów na tych ostatnich było zdecydowanie więcej niż na tych pierwszych. Jora Malli twierdziła, że to odświeżające, iż Reath się w pewien sposób wyróżnia, idzie pod prąd. To właśnie między innymi dlatego powierzane mu zadania często wymagały pracy w archiwach. Inni stacjonujący na Coruscant Jedi zaczęli nawet zostawiać specjalnie dla niego wolne stanowisko, godząc się milcząco z tym, że to stałe miejsce Silasa.
Aż tu nagle, ni z tego, ni z owego, mistrzyni Jora zgodziła się przyjąć ten przydział – w samym środku kosmicznego zaścianka!
Zaprotestował. Ma się rozumieć, okazując przy tym należny szacunek, ale jasno przedstawił, jakie jest jego stanowisko w tej sprawie (nie żeby zdołał coś w ten sposób wskórać). „Dobrze ci zrobi, jeśli trochę się rozruszasz – stwierdziła z uśmiechem mistrzyni Jora – i przetestujesz swoje zdolności w nowy sposób”.
Ale przecież Reath testował już swoje zdolności, czyż nie? Próbował swoich sił w każdej dyscyplinie – i to nie tylko w tych ulubionych. Kto zawsze plasował się w ścisłej czołówce, jeśli chodzi o szermierkę świetlną w lidze padawanów – i to mimo tego, że wcale, ale to wcale nie przepadał za fechtunkiem? Reath Silas. Kto zdawał śpiewająco wszystkie egzaminy – poza tym jednym, kiedy miał problemy żołądkowe? Również Reath, któż by inny! Kto był jedynym od wielu dziesięcioleci uczniów, który opanował ćwiczenia z gatalentańskiej medytacji przed ukończeniem dwudziestego roku życia…?
„Padasz ofiarą własnej pychy – upomniał się w myśli. – Nadmierna duma świadczy o tym, że podobne odczucia są zdecydowanie nie na miejscu”.
Nie żeby inicjatywa wyszła właściwie od jego mistrzyni. Gdy wyraził obiekcje, wyjaśniła mu, że została wybrana do wypełnienia tej misji przez swoje koleżanki i kolegów z zakonu. Miała stanąć na czele delegatury Jedi na pokładzie Latarni Gwiezdny Blask, którą planowano oficjalnie uruchomić lada dzień, aby służyła ludom tego sektora jako symbol jedności i wsparcia Republiki. Jego mistrzyni zasługiwała na każdy przywilej, który jej przyznano, oraz możliwość wypełnienia każdego obowiązku, jaki na siebie przyjęła. Gdyby nie zależało jej na tym przydziale, odrzuciłaby tę propozycję, więc wszystko wskazywało na to, że był on dla niej z jakiegoś powodu bardzo ważny. A gdzie szedł mistrz… cóż, tam podążał jego uczeń.
Mistrzyni Jora poleciała na Gwiezdny Blask kilka tygodni temu, zostawiając go na Coruscant, aby mógł zdać egzaminy kończące kurs historiografii, na który się zapisał. Teraz jednak miał to już za sobą. Jego czas na Coruscant dobiegał końca (przez chwilę zastanawiał się, czy celowo nie oblać, ale koniec końców porzucił ten pomysł; nie potrafiłby się na to zdobyć).
„Dlaczego żaden Jedi nie może pokonać Kyberowego Łuku samotnie?” – zapytał sam siebie po raz nie wiadomo który. Naprawdę chciał mieć gotową odpowiedź dla mistrzyni Jory, gdy spotka się z nią na pokładzie Gwiezdnego Blasku. Konieczność przygotowania się do egzaminów oznaczała, że nie miał zbyt wiele czasu na zastanowienie się nad jej pytaniem. W pewnym momencie wybrał się do Łuku specjalnie, aby lepiej mu się przyjrzeć, licząc na to, że jego widok coś mu podpowie, jednak zamiast tego miał okazję na własne oczy przekonać się, jak któryś z Jedi pokonuje go – zupełnie sam i to bez większych problemów. Wiedział jednak, że nic nie wskóra, informując o tymi mistrzynię Jorę.
Miał do wypełnienia misję. Nadszedł czas, by się na niej skupić.
– Nie powinienem narzekać na ten przydział – powiedział do Kym. – Jedi nie powinni marudzić ani wybrzydzać.
Dziewczyna wzruszyła tylko ramionami, nie przestając kołysać się w rytm muzyki.
– Hej, wcale nie jest tak, że każdy z nas jest gotowy w każdej chwili podjąć się wszystkiego, co zleci mu Rada czy jego mistrz. Właśnie dlatego nazywają to przydziałami, zamiast… no, nie wiem, zgłaszaniem się na ochotnika.
– Traktuję to jak zwykłe zadanie – Reath mówił teraz w równej mierze do siebie, co do Kym. – A bycie Jedi to powołanie. Zostaliśmy pobłogosławieni posiadaniem tych zdolności… tych darów, które powinniśmy wykorzystywać do działania na korzyść wszystkich istot żywych. I dotyczy to w takim samym stopniu pogranicza, co Coruscant.
Sęk w tym, że Reath po prostu… nie odczuwał tego w ten sposób. Nie było sensu się oszukiwać.
– Dzięki za wykład, mistrzu Yodo – parsknęła Kym, przewracając oczami. – A teraz może łaskawie przestaniesz się w końcu tak spinać i spróbujesz trochę się zabawić?
Reath spróbował. Dobrze było znowu zobaczyć się ze wszystkimi (niektórzy z uczniów również już wyruszyli na pokład Latarni – nie mógł się doczekać, aż się z nimi spotka, szczególnie z Imrim. A Vernestra jakimś cudem została już pasowana na rycerkę Jedi, co było niesamowite. Cieszył się na myśl o tym, że będzie mogła go oprowadzić po Gwiezdnym Blasku). Amatorski zespół muzyczny złożony z uczniów najwyraźniej naprawdę odbył kilka prób, bo przynajmniej ten jeden raz utwory w jego wykonaniu brzmiały całkiem nieźle. Reath uśmiechał się, tańczył i popijał to i owo – napoje, których zakon teoretycznie nie zabraniał, ale i nie pochwalał ich spożywania przez padawanów w jego wieku. Z drugiej strony jednak, jak mawiała jego mistrzyni, odrobina folgowania sobie nie musiała koniecznie być czymś złym. Tego typu okazje, gdy ludzie gromadzili się, aby cieszyć się i wspólnie świętować w zgodzie i harmonii, należało celebrować.
Mimo to jego wzrok wciąż wędrował ku panoramicznemu oknu – za przejrzystą taflą rozciągał się tętniący życiem krajobraz Coruscant: statki i śmigacze przemykały na różnych wysokościach i w różnych kierunkach; iglice budynków wzbijały się w niebo; liczne kładki przecinały się, tworząc sieć tak gęstą, że przypominała pajęczynę. Odkąd Reath sięgał pamięcią, uwielbiał tę pulsującą, roztętnioną energię – poczucie, że każdego dnia słyszy bicie żywego serca galaktyki.
„Zajrzyj w głąb siebie, padawanie – poradziła mu kiedyś mistrzyni Jora, gdy Reath spróbował jej to wyjaśnić. – Być może masz po prostu opory przed porzuceniem jedynego domu, jaki kiedykolwiek znałeś”.
Cóż, jego zdaniem nie chodziło wyłącznie o to… ale nie mógł jej odmówić odrobiny racji. Odrobiny, ale zawsze. Jednak samo uświadomienie sobie tego nie mogło niczego zmienić. Reath nadal chciał tu zostać – nie miał ochoty nigdzie się stąd ruszać.
Jego chronometr zapiszczał i chłopiec poczuł w piersi nieznośny ciężar. Nadeszła pora opuścić przyjęcie, porzucić archiwa, Świątynię, planetę… a także, ogólnie rzecz biorąc, cywilizację.
Reath miał problemy z rozstaniem się z przyjaciółmi, z których każdy pragnął się z nim czule pożegnać, dlatego wyruszył w podróż do kosmoportu stosunkowo późno. Wpadł na jego teren, z torbą przewieszoną przez ramię, zaledwie kilka minut przed planowym odlotem statku, który miał go stąd zabrać… Jednak jakimś cudem zjawił się w umówionym doku jako pierwszy – a przynajmniej wszystko na to wskazywało. Jak okiem sięgnąć, w okolicy nie było widać żadnego Jedi. Gorzej, że nie było też statku.
Czyżby pomylił numery doków? Zamierzał to sprawdzić, gdy usłyszał znajomy głos:
– Miałem nadzieję, że cię tu złapię!
Gdy się odwrócił, spostrzegł idącego w jego stronę rycerza Jedi Deza Rydana – odzianego w szaty podróżne, z torbą przewieszoną przez ramię. Nie sprawiał wrażenia, jakby zjawił się w kosmoporcie po to, by pożegnać się z Reathem.
– Dez? – zagadnął go padawan. – Co tu robisz?
Dez obdarzył go szerokim uśmiechem.
– Wygląda na to, że lecimy tym samym transportem! Wybieram się na pogranicze.
– Nie wiedziałem, że też dostałeś przydział na wygwizdowo – zdziwił się Reath. Tak młody i obiecujący rycerz jak Dez mógł lecieć dokąd tylko zechciał.
– Dopiero co. – Dez wzruszył ramionami. – Właściwie to poprosiłem o niego w ostatniej chwili, dosłownie kilka dni temu. Prawdziwy fart, że się zgodzili, co?
Reath pokiwał głową – tylko dlatego, że było to znacznie łatwiejsze i bardziej taktowne od zapytania: „Ale kto przy zdrowych zmysłach chciałby porzucać cywilizowany region galaktyki dla jakiegoś zabitego dechami zaścianka?”. I to w dodatku… ktoś taki jak Dez Rydan?!
Być może miało to coś wspólnego ze słowami mistrzyni Jory na temat tego, że jej drugiego padawana kompletnie nie interesowało przeżywanie przygód, podczas gdy pierwszy bezustannie za nimi gonił.
To właśnie Deza szkoliła Jora Malli, nim przyjęła pod swoje skrzydła Reatha. Czasem zdarzało się, że młodzi rycerze zostawali mentorami i bliskimi przyjaciółmi następnych podopiecznych swoich byłych mistrzów. I chociaż Reatha i Deza nie łączyły jakieś specjalnie zażyłe stosunki – głównie z powodu podejmowanych bezustannie przez tego ostatniego misji, wymagających od niego zapuszczania się w najróżniejsze odległe zakątki galaktyki – to darzyli się nawzajem sympatią i zdarzało im się wspólnie ćwiczyć szermierkę. Wielu padawanów, wpatrzonych w Deza jak w obrazek i stawiających go sobie za wzór do naśladowania, bardzo tego Reathowi zazdrościło.
I chociaż nie podzielał on skłonności Deza do przygód, wybierając zamiast tego zacisze archiwów, podziwiał swojego starszego kolegę, jak wszyscy. Przystojny, ambitny, wysoki, o złociście lśniącej cerze i gęstych, czarnych włosach, Dez bez problemu zjednywał sobie przyjaciół. Mimo że przeszedł próby i został pasowany na rycerza zaledwie osiem lat temu, miał już na koncie liczne sukcesy – zarówno na polu dyplomacji, jak i w walce.
– Gdzie nasz transport? – spytał lekko bełkotliwie Reath. Nadal jeszcze trochę szumiało mu w głowie od kapki napojów wyskokowych, na które pozwolił sobie podczas przyjęcia, ale po cichu liczył na to, że Dez nie zwróci uwagi na jego nie do końca trzeźwy stan. Nie żeby bał się, iż usłyszy od niego jakiś umoralniający wykład. Wiedział, że mistrzyni Jora przyłapała go kiedyś po suto zakrapianej imprezie i miała go na oku, dopóki nie przeszedł swoich rycerskich prób.
Tak czy inaczej, nawet jeśli Dez zauważył lekki rausz Reatha, najwyraźniej nie zamierzał mu tego wytykać.
– Z tego co się orientuję, w statku, którym mieliśmy lecieć, padł subalternator – wyjaśnił. – I raczej nic z tym na szybko nie zrobią. Powiedziano mi, że podstawią transport zastępczy, ale chyba złapali jakąś obsuwę.
– A jak nie podstawią? – spytał Reath, w głębi duszy licząc na to, że odpowiedź będzie brzmiała: „Cóż, wówczas otrzymasz całkiem nowy przydział!”.
Dez ponownie wzruszył jednak tylko ramionami.
– Znajdziemy inny statek. Jestem pewien, że ktoś tam będzie leciał na dniach.
– Na dniach? A kto by chciał tyle czekać? – Orla Jareni skrzyżowała ręce na piersi i wsparła się o pobliski dźwigar. Pojawiła się dosłownie znikąd, a jej postać na tle ciemnych szarości kosmoportu wydawała się niemal lśnić. Podczas gdy Reath i Dez mieli na sobie zwykłe szaty podróżne, ona była ubrana w swój firmowy śnieżnobiały strój. – Ja mogę lecieć w każdej chwili. A wy możecie mi wierzyć: w tym kosmoporcie jest z pewnością co najmniej jeden statek, którego właściciel z pocałowaniem ręki przytuli nasze kredyty i zabierze nas w razie potrzeby nawet do Otchłani.
Reath znał Orlę Jareni tylko ze słyszenia, ale opowieści, które o niej krążyły, robiły wrażenie. Całkiem niedawno obwołała się Poszukiwaczką – Jedi działającą na własną rękę, poza jurysdykcją Rady Jedi. Zdarzało się, że niektórzy Jedi czuli w tym lub innym momencie swojej służby potrzebę uniezależnienia się od zakonu, aby medytować na szczycie góry, udzielać pomocy rewolucjonistom pragnącym wyzwolić się spod jarzma dyktatora czy nawet robić karierę wokalną na Alderaanie – bo zakonne annały zarejestrowały i taki przypadek. Reathowi wciąż wbijano go głowy, że do głębszego zrozumienia Mocy można dotrzeć najróżniejszymi ścieżkami. Jeśli jednak o niego chodziło… cóż, zdecydowanie wolał klasyczne podejście. Lecz jeśli tylko Rada Jedi szanowała decyzję Orli, on również zamierzał to zrobić. Najwyraźniej zaś jej powołanie wzywało ją na pogranicze.
Jej wygląd był równie niezwykły, co wybory, których dokonywała: była Umbaranką, o bladej skórze i wysokich kościach policzkowych, typowych dla przedstawicieli tej rasy, a jej szaty miały barwę bieli tak nieskazitelnej, że w porównaniu z nimi jej cera wydawała się niemal rumiana. Ściągnięte w ciasny węzeł włosy były srebrzyste, ale ich odcień był tak ciemny, że wydawały się prawie czarne. Poza tym wszystko w jej postaci było kanciaste i ostre: począwszy od rękojeści jej miecza świetlnego o podwójnym ostrzu, aż po zaciśnięte w lekko drwiącym uśmieszku wąskie wargi.
Jej taksujące spojrzenie uzmysłowiło Reathowi, że to niegrzecznie tak się na kogoś gapić. Pospiesznie spuścił wzrok i wbił go w podłogę, licząc na to, że się przy tym nie rumieni.
– Hmm, wcale nie byłbym tego taki pewien – stwierdził z namysłem mistrz Cohmac Vitus, dołączając niespiesznie do ich grupki. Dźwięczny głos dobiegający spod kaptura złocistej szaty brzmiał niczym ogłaszany przez sędziego wyrok. – W okolice Gwiezdnego Blasku rzadko latają komercyjne jednostki – przynajmniej na razie.
Cohmaca również Reath nie znał zbyt dobrze – chociaż w głębi duszy nie miałby nic przeciwko temu, by poznać go lepiej. Mistrz Jedi słynął w szeregach zakonu zarówno jako wybitny uczony, jak i mistyk. Reath miał czasem wrażenie, że przypisy na temat jego wyczynów znajdują się w co drugiej księdze, którą czytał – i to niezależnie od tego, czy dotyczyła ona starożytnych rytuałów Mocy, czy też negocjacji podczas wyjątkowo trudnego kryzysu z udziałem zakładników. Jednak żadna z tych informacji w najmniejszym stopniu nie tłumaczyła spowijającej go niemal wyczuwalnej aury tajemniczości. Mistrz Cohmac był średniego wzrostu (jak na przedstawiciela rasy ludzkiej czy gatunków humanoidalnych), wydawał się jednak wyższy z powodu szczupłej, niemal kościstej budowy ciała. Gęste, czarne włosy sięgały mu do ramion, a od całej jego postaci dosłownie biło jakieś niesamowite dostojeństwo.
Aż do niedawna padawan często widywał go w archiwach. Usadowiony przy którymś ze stanowisk, spędzał tam równie wiele godzin co sam Reath, bez reszty pochłonięty zgłębianiem treści kolejnych holokronów. I właśnie dlatego Reath nie mógł się nadziwić, jak to możliwe, by ktoś taki z własnej woli poprosił o przydział do placówki na odległym pograniczu. Aż nagle sobie przypomniał: przecież Cohmac był również badaczem folkloru! Z pewnością postanowił się z nimi zabrać z myślą o gromadzeniu miejscowych podań i legend.
Reath zastanowił się przelotnie, czy taka misja nie będzie odrobinę zbyt niebezpieczna dla mistrza Cohmaca, który słynął ze swojej wyjątkowej wrażliwości na Moc. Podróż w tak dzikie i niezbadane miejsca bez dwóch zdań oznaczała kontakt z kulturami, o których żadne z nich nie miało zielonego pojęcia.
Nagle spostrzegł z pewnym zdziwieniem, że Orla Jareni i Cohmac Vitus idą w swoją stronę, patrząc sobie w oczy; po ustach obojga błąkały się niemal identyczne, dziwne półuśmiechy.
– Och, mogłabym przysiąc – rzuciła Orla, pozornie od niechcenia – że słyszałam, jak kiedyś zarzekałeś się, że już nigdy nie zapuścisz się w te rejony galaktyki!
– Nieważne, jak daleko uciekniemy ani dokąd – odparł refleksyjnie Cohmac – koniec końców zawsze wracamy do punktu wyjścia.
Orla pokiwała powoli głową.
– Zgadza się. Nadeszła pora, by historia zatoczyła pełen krąg.
„Co to może znaczyć?” – zachodził w głowę Reath. Wymienili z Dezem spojrzenia – młody rycerz Jedi wyglądał na równie zaintrygowanego co on, ale obaj taktownie powstrzymali się od komentarzy i zadawania pytań.
Tym bardziej, że uwagę ich wszystkich przykuł właśnie statek kierujący się ku lądowisku. Obniżył lot, po czym zaczął podchodzić do platformy, na której czekali na swój transport. Wyglądał… dość niezwykle, przynajmniej w oczach Reatha: pomalowany na ciemnoniebiesko, o dziwnym, wyoblonym kokpicie i zaokrąglonej sekcji napędu. Albo został zbudowany bardzo dawno temu, albo też istoty, które go skonstruowały, nie czuły zupełnie potrzeby podążania za nowinkami technologicznymi (co samo w sobie wydało się Reathowi dość niepokojące). Gdy statek osiadał na platformie, Jedi wymienili spojrzenia.
– Wygląda raczej jak frachtowiec niż statek pasażerski – ocenił mistrz Cohmac.
– A kogo to obchodzi? – parsknął Dez. – Wystarczy, że da radę skoczyć w nadświetlną, tak? – Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu, gdy podmuch gazów uwalnianych z sykiem z dysz zmierzwił im włosy i rozwiał szaty.
– Może i tak. – Reath przyjrzał się machinie z powątpiewaniem, marszcząc czoło.
Gdy tylko statek opadł na platformę, przy akompaniamencie głośnego metalicznego szczęku, otworzył się właz. Ze środka wynurzyła się dziewczyna – na oko w wieku Reatha, góra dwa lata od niego starsza. Miała śniadą skórę, a jej długie, brązowe włosy falowały w rytm jej kroków, gdy szła w ich stronę; była ubrana w prosty skafander pilota, dziwnie czysty i wyprasowany, w dokładnie tym samym odcieniu ciemnego błękitu co kadłub statku. Na jego rękawie widniała naszywka z godłem w kształcie ciemnopomarańczowej gwiazdy. Nieznajoma oparła ręce na biodrach i zmierzyła ich krytycznym spojrzeniem, jakby czuła się rozczarowana.
– To was mam zabrać na Gwiezdny Blask? Sądziłam, że mamy zgarnąć jakichś mnichów… czy coś w tym stylu. A wy wyglądacie… normalnie.
– Tak. To my jesteśmy twoimi pasażerami. I można nas nazwać mnichami. W pewnym sensie – odpowiedział mistrz Cohmac. Nie wydawał się szczególnie zaskoczony i wahał się zaledwie ułamek sekundy, nim dodał: – Czy jesteś naszą pilotką?
Dziewczyna uśmiechnęła się i wskazała przez ramię kciukiem na właz.
– Nic podobnego. To znaczy, jestem, ale drugą pilotką. Nazywam się Affie Hollow – przedstawiła się. – A pierwszym pilotem jest on.
Reath miał pewne obiekcje odnośnie do zdolności nastolatki w dziedzinie pilotażu, ale gdy spojrzał we wskazanym przez nią kierunku, jego wątpliwości tylko się wzmogły. Czy naprawdę mieli powierzyć swoje bezpieczeństwo temu facetowi w rozchełstanej koszuli, idącemu im na spotkanie z rozpostartymi szeroko ramionami? Czy ten koleś naprawdę zamierzał ich wszystkich wyściskać na powitanie? Czy był naćpany przyprawą?
„Nie – poprawił się niemal natychmiast w myśli. – Nie czy, tylko jak bardzo”.
– Moje słodkie dziatki! – zawołał pilot, przeciągając leniwie zgłoski i szczerząc się od ucha do ucha. – Jestem Leox Gyasi i witam was niniejszym na pokładzie mojego statku.
Cisza, która nastała po jego słowach, paradoksalnie sprawiła, że Reath poczuł się nieco lepiej, bo sugerowała, że nawet towarzyszący mu bardziej od niego doświadczeni Jedi nie byli pewni, jak zareagować w tej sytuacji. W końcu Dez postąpił naprzód z typowym dla niego niewymuszonym wdziękiem i się przedstawił:
– Dez Rydan. Miło mi cię poznać. Jak nazywa się twój statek?
Leox i Affie wymienili rozbawione spojrzenia, jakby w milczeniu dzielili się jakimś hermetycznym, niedostępnym dla reszty żartem.
– Już wam powiedziałem – oświadczył spokojnie Leox. Był wysoki, ogorzały i szczupły, o falowanych włosach w kolorze ciemnoblond, sprawiających wrażenie, jakby od dawna nie widziały grzebienia. Cóż, być może nigdy go nie oglądały. – Nasz statek nazywa się… „Statek” – oświadczył z satysfakcją. – Nazwałem go tak, bo rymuje się z „ostatek” i „niedostatek”, dzięki czemu przypomina mi o tym, że wszystko jest ulotne i należy cenić to, co się ma. Wiecie, co mam na myśli, prawda?
„Brzmi całkiem jak coś, co mógłby wymyślić ostro naćpany mistrz Yoda” – stwierdził Reath. Co zasadniczo mogło dobrze wróżyć. Albo źle. Trudno było stwierdzić na pewno.
– Jest cudowny! – zapiała Orla z zachwytem, który wydawał się autentyczny. – Czy możemy zobaczyć nasze kajuty?
Affie się skrzywiła.
– No właśnie, skoro już o tym mowa… Tak naprawdę to raczej frachtowiec, nie statek pasażerski. – Na dźwięk jej słów mistrz Cohmac rzucił Dezowi spojrzenie, które wydawało się mówić: „A to ci dopiero niespodzianka!”. – Ale zarezerwowaliśmy dla was nieco przestrzeni na miejsca do spania. – Jej szczupłą twarz rozpromienił uśmiech. – Sam fakt, że jesteśmy transportem zastępczym zorganizowanym w ostatniej chwili, wcale nie znaczy, że nie możemy zapewnić wam odrobiny wygód, prawda?
– To jest – wtrącił Leox – o ile oczywiście nie jesteście jacyś superortodoksyjni, jeśli chodzi o definicję określenia „wygody”.
Orla szła już w stronę trapu.
– Jesteśmy Jedi, panie Gyasi – uświadomiła go. – Nie wymagamy luksusów.
Affie zmarszczyła nos.
– No to… Jedi są w końcu mnichami czy nie?
Reath zatrzymał się w pół kroku, gdy dotarło do niego, co to musiało oznaczać. Skoro ci ludzie nie wiedzieli nawet, kim są Jedi…
– Jesteście z pogranicza, zgadza się? – spytał.
– Dla nas, synu, to nie żadne pogranicze. – Leox wprowadził jego i Orlę na pokład „Statku”. – Tylko dom. Jeśli jednak chciałeś przez to powiedzieć, że nie znamy zbyt dobrze tej części galaktyki, to zgadza się, masz rację. Nigdy wcześniej nie zapuściliśmy się tak blisko Jądra, o nie.
– Gildia Byne zajmuje się transportem ładunków w tym sektorze. – W głosie Affie brzmiała nieskrywana duma. – Latamy dla niej. To znaczy, jako jedna z mniejszych jednostek, jeśli chodzi o ścisłość, ale mimo tego to właśnie nam Scover Byne zdecydowała się powierzyć pierwszą misję na Coruscant.
Zawstydzonemu swoim brakiem taktu Reathowi zależało na podtrzymaniu tej rozmowy. Sądził, że słowa Affie to coś w rodzaju zachęty, by wypytał ją bardziej szczegółowo o nią, Leoksa i ich statek, a także o to, dlaczego to akurat ich spotkał ten ewidentny zaszczyt. Poczuł się również wywołany do odpowiedzi, aby wyjaśnić im – ludziom, którzy najwyraźniej nigdy nie słyszeli o Jedi – jak działa zakon.
Rozmowa umarła jednak śmiercią naturalną, gdy Leox i Affie zatrzymali się wraz ze swoimi pasażerami w wejściu do kokpitu.
– A oto – oznajmił Leox z szerokim uśmiechem – nasz nawigator, Geoda.
W kącie sterowni stała… skała. Dorównująca wysokością mniej więcej Reathowi, była ciemnoszara, o lekko zaokrąglonych krawędziach i krzemionkowej, chropawej powierzchni. Wyglądała… imponująco – to znaczy na tyle, na ile imponująco może wyglądać głaz. Mimo to wciąż była tylko skałą. Reath zmarszczył czoło, przekonany, że to jakiś dziwny żart.
– To Vintianin. Z planety Vint. – Leox leniwym gestem otoczył ramieniem „barki” skały, tak jak mógłby objąć przyjaciela. – A tak przy okazji, „Geoda” to ksywka. Wygląda na to, że istoty wyposażone w aparat mowy nie są w stanie poprawnie wymówić jego imienia.
Reath spróbował przetrawić w myśli tę informację – i poległ z kretesem. Jego głównym pocieszeniem było to, że Dez i mistrz Cohmac wyglądali na tak samo zbitych z tropu, jak on sam się czuł. Po ustach Orli Jareni błąkał się natomiast kolejny z jej enigmatycznych uśmieszków.
– Geoda, hę? – powtórzyła. – Miło mi cię poznać.
Affie przelotnie poklepała Geodę po boku.
– Na początku bywa nieśmiały, ale zaczekajcie, aż pozna was lepiej.
Leox zachichotał i poprowadził ich z kokpitu w głąb statku.
– Taaak, odrobina cierpliwości – nic więcej nie trzeba. Uprzedzę was jednak na wstępie, bo nie chcę, żebyście odnieśli mylne wrażenie: Geoda to może i odrobinę dzikus, ale jeśli chodzi o nawigację… cóż, nie ma sobie równych. Można na niego liczyć.
– Masz na myśli, że jest solidny jak głaz? – Orla podniosła brew. – Fantastycznie. W takim razie zerknijmy teraz na nasze kajuty…
– W zasadzie to zanim je zobaczycie, musimy je najpierw zmontować – przyznała skruszona Affie. – Równie dobrze możemy zabrać się za to już teraz.
„Cudownie! – westchnął w myśli Reath, gdy przystępowali do wcielania planu w życie. – Nie dość, że wyruszam na galaktyczne zadupie, to aby tam dotrzeć, mamy polegać na… skale”.
Wyglądało na to, że Moc miewała czasem przewrotne poczucie humoru.
W ciągu pół godziny zbudowano i przydzielono tymczasowe kwatery – i zarówno załoga, jak i pasażerowie byli gotowi do startu. Ze swojego miejsca Reath widział fragment panelu widokowego w kokpicie, ograniczonego panelami kontrolnymi z jednej i sylwetką Geody z drugiej strony. Vintianin trwał w bezruchu na miejscu, które było najwyraźniej stanowiskiem nawigatora. Padawan musiał wyciągać szyję, żeby zobaczyć coś przez iluminator, ale uznał, że ten wysiłek jest wart swojej ceny; chociażby dlatego, że Coruscant miał zobaczyć następnym razem dopiero za wiele długich miesięcy. Może nawet za rok? Nie dopuszczał do siebie myśli, że jego przydział mógłby potrwać dłużej.
„Dom” – to słowo wypłynęło, nieproszone, na powierzchnię jego świadomości, sprawiając, że serce ścisnęło mu się z bólu. Jedi uczono, by nie traktowali swoich świątyń jak domów, a także, by nie myśleli w ten sposób o planetach, z których pochodzili. A jednak tęsknota za domem była czymś, przed czym nie była w stanie ustrzec się do końca żadna z żywych istot. Reath nie chciał się przed nią bronić. Chciał zapamiętać Coruscant takim, jakie było: lśniące niczym klejnot, rozwijające się niczym piękny kwiat.
„Czy sprzeciwiasz się naukom Jedi, padawanie? – W uszach rozbrzmiał mu głos mistrzyni Jory, stanowczy, ale zabarwiony nutą rozbawienia. – To nie przystoi członkowi zakonu…”.
„Jestem gotów kroczyć ścieżką Jedi – odpowiedział jej w myślach bardziej dobitnie i wyraźnie, niż udało mu się to, gdy rozmawiał z nią ostatni raz. – Czuję jednak, że moje miejsce jest tutaj, na Coruscant, w archiwach”.
Niemal natychmiast upomniał się w myśli: sam fakt, że coś mówiło mu, iż nie powinien niczego zmieniać w swoim życiu, wcale nie oznaczał, że to musiała być Moc.
Z drugiej strony jednak… co, jeśli to faktycznie była ona?
Skulił się w swoim fotelu, rozpaczliwie pragnąc wierzyć w słuszność instynktów, które podpowiadały mu, że cała ta podróż to zły pomysł – przynajmniej w jego przypadku. Pozostała trójka Jedi wydawała się kompletnie zrelaksowana i niewzruszona. Wręcz spokojna. Zazdrościł im tego opanowania i wiary w nieomylność losu; pewnej, stabilnej więzi z Mocą.
„Gdy sam przejdę próby – postanowił w myśli – będę jak oni: pewny siebie i spokojny. Świadom własnego celu. Pozbawiony wszelkich rozterek i wątpliwości”.
Orla Jareni zacisnęła dłonie na wyściełanych pasach swojej uprzęży bezpieczeństwa. Warunki podróży były mniej komfortowe niż te, do których przywykła. Jednakże nie było to nic, czego nie spodziewałaby się w miejscu, do którego się wybierali – a fakt, że znalazła to bliżej, niż oczekiwała, zamierzała potraktować jako dobry omen. Po chwili namysłu uznała jednak, że doszukiwanie się dobrych wróżb w sytuacjach podszytych nadzieją lub strachem nie jest zbyt dobrym pomysłem. Prawdziwe proroctwa zjawiały się nieproszone, a gdy się objawiały, trudno było je pomylić z czymkolwiek innym.
Póki co jednak nie pojawiły się żadne znaki na niebie ani ziemi, które utwierdziłyby ją w przekonaniu, że podjęła dobrą decyzję.
„Czy powinnam się wycofać? Zrezygnować? – zastanawiała się. – Rada z pewnością nie miałaby mi tego za złe. Gdybym im powiedziała, że się myliłam, że to był błąd… Cóż, to by oznaczało, że straciłaś wiarę w siebie – odpowiedziała krótko samej sobie. – Przynajmniej spróbuj. Zacznij. Wróć do źródeł. Wtedy dowiesz się, czy to był słuszny wybór… czy wręcz przeciwnie”.
Kaptur peleryny pełnił wiele funkcji: chronił przed zimnem, w razie potrzeby zapewniał anonimowość, tłumił zbędny hałas… i tak dalej, i tak dalej. W chwili, gdy odlatywali, Cohmac Vitus nasunął go na głowę w charakterze osłony. Wkładał zbyt wiele wysiłku w kontrolowanie swoich emocji, aby musieć się jeszcze martwić o to, by na jego twarzy nie pojawił się najmniejszy ślad, który by go zdradził. Nim podejmie się wypełniania swoich obowiązków na pograniczu, musi stłumić wewnętrzny niepokój.
Zgłoszenie się na ochotnika do tej misji wydawało mu się dobrą decyzją – a przynajmniej w chwili, gdy ją podejmował. To było nie tylko ważne zadanie. Dzięki niemu Cohmac będzie mógł wrócić do miejsca, w którym – w jego własnym mniemaniu – przestał być uczniem i stał się prawdziwym Jedi. Bo po tym, co wydarzyło się podczas kryzysu Eiram–E’ronoh, próby rycerskie były w zasadzie jedynie formalnością.
A jednak za każdym razem, gdy Cohmac myślał o tamtej sytuacji, był zmuszony tłumić w sobie emocje, których nie powinien doświadczać żaden Jedi.
„Powrót przyniesie ci spokój – przekonywał sam siebie. – W końcu będziesz mógł na zawsze odsunąć od siebie te uczucia”.
Gdy powtarzał to sobie na Coruscant, wierzył w to. Naprawdę w to wierzył.
Teraz jednak wcale nie był już tego taki pewien.
Dez Rydan wyciągnął swoje długie nogi przed siebie, skrzyżował je w kostkach i odchylił oparcie fotela maksymalnie do tyłu, w nadziei, że zdoła się po drodze nieco zdrzemnąć. Prawdę powiedziawszy, spodziewał się, że będzie bardziej podenerwowany, ale zamiast tego czuł się odświeżony i pełen energii. Cóż, czasem zdarzało się, że sam fakt podjęcia jakiejś decyzji miał moc dorównującą samemu działaniu. Cel rozjaśniał i nadawał znaczenie wszystkim czynom, uwznioślał każdą myśl.
Mistrzyni Jora bez wątpienia przestrzegłaby go, że powinien być ostrożniejszy. Powiedziałaby, że taka żądza przygód może przecierać szlaki dla innych pragnień, stojących w sprzeczności z rolą Jedi.
Nagła i niespodziewana rezygnacja z misji na Zeitooine wywołała nieuchronnie serię pytań, a on wiedział, że na tym się nie skończy.
„Zrobiłeś to, co musiałeś – przekonywał sam siebie. – Gdybyś został tam dłużej, twoja frustracja przerodziłaby się w gniew. Czy nie miałeś przypadkiem przestać podawać w wątpliwość każdą swoją decyzję?”.
Wydawało mu się, że ma to już za sobą – i przez chwilę rzeczywiście tak było. Jednak to czas miał zweryfikować, jak długo zdoła wytrwać w swoim postanowieniu.
Na widok współrzędnych, które pojawiły się na wyświetlaczu w kokpicie, Leox kiwnął głową. Sznury jego paciorków medytacyjnych, omotane wokół dźwigni aktywacji goleni lądowniczych, zakołysały się, poszczękując cicho, gdy Affie poderwała „Statek”, wyprowadzając go z terenu kosmoportu wprost w gwar i zgiełk coruscańskiego ruchu powietrznego.
– Dobra robota, Geodo – pochwalił vintiańskiego nawigatora. – Nie mogę się doczekać, aż opuścimy tę szaloną planetę. Tyle tu budowli i taki ruch, że chociaż człowiek jest na zewnątrz, czuje się jak w zamkniętym pomieszczeniu.
– Ja również nie jestem pod jakimś szczególnym wrażeniem – zgodziła się z nim Affie. – Nie mieliśmy zbyt wiele czasu, żeby się rozejrzeć, ale z tego, co mówiła Scover, wynikało, że to najbardziej imponujące miejsce w galaktyce.
– Pod względem zabudowy na pewno. – Leox kiwnął głową w stronę powierzchni planety, od której oddalali się coraz bardziej z każdą chwilą. – Ale niezbyt urokliwe, jeśli chcesz znać moje zdanie.
Affie nie mogła nic poradzić na to, że czuła się rozczarowana. Miała nadzieję wrócić do Scover Byne z jakimiś błyskotliwymi spostrzeżeniami albo wrażeniami, które potwierdzą, że warto było wysyłać ją jako jedną z pierwszych osób z grona członków Gildii w podróż do Jądra Galaktyki. Coruscant musiało mieć w sobie coś wyjątkowego i niesamowitego – w przeciwnym razie nie byłoby najważniejszym ze Światów Jądra, czyż nie? Cokolwiek to jednak było, najwyraźniej umknęło Affie. Może przynajmniej ich pasażerowie okażą się interesujący; jeśli ci cali Jedi rzeczywiście byli tak ważni, będzie mogła opowiedzieć Scover choć o nich.
„Chciałabym po prostu, żebyś była ze mnie dumna” – westchnęła w duchu do swojej przybranej matki.
Atmosfera się rozproszyła, niebo pociemniało. „Statek” opuścił Coruscant i wślizgnął się z powrotem w przestrzeń kosmiczną. Leox chwycił za dźwignie hipernapędu.
– Nie mogę się doczekać, aż zostawię całą tę „cywilizację” daleko w tyle – oświadczył i skoczyli, opuszczając Jądro Galaktyki i mknąc ku nieznanym, dzikim terenom.
Prowizoryczne kajuty na pokładzie „Statku” nie były zbyt wygodne, ale kwaterom padawańskim w Świątyni Jedi również daleko było do luksusów. Reath bez słowa skargi pogodził się z koniecznością spania na wąskiej koi w mikroskopijnym przedziale, wydzielonym za pomocą cienkich ścianek i wyposażonym w prowizoryczny odświeżacz.
Nie zamierzał też narzekać na sam „Statek”. No dobrze, może i jego załoga była nieco… ekscentryczna, a sam środek transportu bardziej zdezelowany niż większość jednostek, które odwiedzały Coruscant, ale silniki pracowały równo i stabilnie, temperatura na pokładzie utrzymywała się w zakresie optymalnym dla ludzi i większości gatunków humanoidalnych, a Jedi mieli mnóstwo miejsca na relaks – samotnie bądź też w towarzystwie innych, w mesie.
Reath zastanawiał się, czy znajdzie tu jakiś punkt dostępu do informacji. Może mógłby znaleźć coś ciekawego do czytania? „Oczywiście, że nie” – odpowiedział prędko sam sobie. Głupio byłoby spodziewać się tego typu luksusów na tak niewielkim statku. Tak czy inaczej, uznał to za pierwszy sygnał niedogodności, w które bez wątpienia będzie obfitowało pogranicze. Cóż, być może lepiej wziąć się w garść i się z tym pogodzić, nim ponownie spotka się z mistrzynią Jorą i przyjmie na siebie nowe obowiązki. Wciąż jeszcze żywił nadzieję, że zdoła nakłonić ją do zmiany zdania, ale zdawał sobie sprawę z tego, że straci tę nikłą szansę, nim w ogóle spróbuje ją wykorzystać, jeśli nie dotrze na pokład Gwiezdnego Blasku w najlepszej formie.
Nie był w zbyt towarzyskim nastroju, za to zdecydowanie był w nastroju, by coś przekąsić. Jak zwykle zresztą. Rósł błyskawicznie (tylko w ciągu ostatniego roku przybyło mu dwanaście centymetrów!) i pochłaniał tak ogromne ilości jedzenia, że czasem sam się dziwił, jakim cudem jego żołądek jest w stanie tyle pomieścić.
Ku jego uldze, mesa okazała się opustoszała. Ucieszył się, że będzie mógł zjeść w samotności.
– Dwie pieczenie na jednym o… – mruknął do siebie pod nosem, ale nie zdążył dokończyć, bo w pół zdania z gardła wyrwało mu się pełne zaskoczenia i udręki: – Aach! – na widok stojącego w kącie pomieszczenia Geody. W jaki sposób przemieścił się tu z kokpitu? Czy to Leox i Affie go tu przenieśli? Czy ta… istota chodziła samodzielnie? A może pełzała, toczyła się lub nawet miała zdolność teleportacji? Reath zmrużył oczy i przyjrzał się skale podejrzliwie, próbując ustalić, czy wygląda na przyjazną czy poirytowaną oraz czy w ogóle jest przytomna i świadoma jego obecności. Poległ z kretesem. – Przepraszam – bąknął. – Trochę mnie, eee… wystraszyłeś.
Geoda nie odpowiedział i Reath poczuł się głupio, że w ogóle spodziewał się jakiejś odpowiedzi.
– O, cześć! – zawołała Affie Hollow, pojawiając się nagle w wejściu do świetlicy. – No to… jak ci się podoba? To znaczy, mam na myśli „Statek”.
– Jest idealny dla naszych potrzeb – oznajmił dyplomatycznie Reath.
Na dźwięk słowa „idealny” twarz Affie rozpromieniła się jak nabooańska latarnia.
– Uwielbiam go. To mój najulubieńszy statek w naszej flocie.
– Jakiej flocie?
– Flocie Gildii Byne – wyjaśniła Affie, otwierając paczkę bladoróżowego proszku i wsypując go do miseczki. – Jej właścicielka, Scover Byne, chciałaby, żebym pewnego dnia przejęła interes. Gdy nabiorę nieco doświadczenia, da mi własny statek – wiem to, jestem tego pewna. Ale ja nie zamieniłabym tego na żaden inny.
Reath po cichu zweryfikował swoje mniemanie o skali i wpływach Gildii Byne. „Statek” był w pełni sprawny i niczego mu nie brakowało, jeśli jednak był najlepszym, co miała do zaoferowania flota Gildii, to… cóż, Reath nie miał więcej pytań.
Jego mina najwyraźniej go zdradziła, bo na jej widok Affie parsknęła głośnym śmiechem.
– Scover też nie rozumie, dlaczego to właśnie ten lubię najbardziej. Mam jednak wrażenie, że… niektóre jednostki emanują czymś w rodzaju wyjątkowej energii, wiesz? Może nawet mają coś w stylu duszy. A „Statek” ma tego „czegoś” więcej niż cokolwiek innego, czym latałam do tej pory. I właśnie dlatego to nim chciałabym przemierzać galaktykę.
– Rozumiem – zapewnił ją Reath. Może po prostu w miarę upływu czasu statek i właściciel w pewien sposób docierali się i zżywali ze sobą? – Na pewno nie można mu odmówić… eee… osobowości.
Affie wlała do miseczki nieco wody i różowawy proszek przybrał formę kleistej kluchy.
– No dobrze. Chciałabym, żebyś mi wyjaśnił, kim są Jedi – tak w dwóch zdaniach. Albo nawet krócej.
Reath uśmiechnął się – miał wrażenie, że pierwszy raz od bardzo dawna.
– W dwóch zdaniach? W porządku, ale ostrzegam: mogą być bardzo długie.
– Przed nami szmat nadprzestrzeni do przemierzenia. Mamy mnóstwo czasu – odparła Affie, siadając i odgryzając pokaźny kęs lepkiej buły. – Gotów na opowieść, Geodo? – spytała z pełnymi ustami.
Geoda nie odpowiedział ani nie dał w żaden inny sposób do zrozumienia, że usłyszał pytanie.
Reath westchnął. Od czego zacząć? „Najlepiej od samego początku” – uznał.
– Wiesz, czym jest Moc?
Affie spiorunowała go wzrokiem.
– Daj spokój. Co to za pytanie? Wszyscy to wiedzą!
– Dobrze już, dobrze! – Reath podniósł dłonie w geście kapitulacji. – Wybacz. Chciałem się tylko upewnić. No to… Jedi są użytkownikami Mocy, zjednoczonymi w wysiłkach, by zrozumieć jej tajniki. Pełnią też funkcję galaktycznych strażników pokoju i sprawiedliwości.
– Słyszałam już o użytkownikach Mocy – wyznała Affie. – Ale… dlaczego właściwie nazywają was mnichami?
– Jeszcze drugie zdanie – zastrzegł Reath, po czym przystąpił do wyjaśnień: – My… staramy się skupić na egzystencji duchowej i porzucić indywidualne więzi, aby bez reszty oddać się działaniu na rzecz spraw większej wagi.
Affie przez chwilę przeżuwała z namysłem swoją rację żywnościową, aż wreszcie zapytała:
– A więc zero seksu?
Zastanawiał się, czy powinien powtórzyć jej całą przemowę mistrzyni Jory na temat różnic między celibatem cielesnym a prawdziwą czystością serca. To był bardzo długi wykład, więc uznał ostatecznie, że lepiej sobie darować.
– No, mniej więcej – stwierdził tylko oględnie.
Affie pokiwała głową.
– A więc faktycznie żyjecie jak mnisi.
– Rany, po prostu tego nie łapię – stwierdził Leox nieco później, gdy Affie i Geoda próbowali objaśnić mu idee przyświecające Jedi. – Jak można kochać całą galaktykę, jeśli się nie wie, jak darzyć miłością drugą osobę?
Affie wzruszyła ramionami, sprawdzając odczyty na wyświetlaczach. Pulsujący niebieski wir nadprzestrzeni odbijał się w każdym metalowym elemencie wyposażenia kokpitu, oblewając go niesamowitą, elektryzującą poświatą. Nawet ciało Geody lśniło bladym błękitnawym blaskiem.
– Nie musisz uprawiać z kimś seksu, by go kochać – zwróciła mu uwagę. – Akurat ty powinieneś doskonale o tym wiedzieć.
– Owszem, to prawda – przyznał. – Ale inne istoty wydają się… cenić kopulację jako formę tworzenia i umacniania więzi. – Leox skrzywił się i zaklął pod nosem. – Wybacz, nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało…
Affie wiedziała, że nie chciał sprawić jej przykrości, ale nie mogła zaprzeczyć: nie znosiła, gdy zamiast jak równą, traktował ją, jakby była dzieckiem. Na szczęście nie zdarzało mu się to zbyt często.
– Nic się nie stało – zapewniła go. – Wiesz, chyba już kiedyś obiło mi się o uszy to i owo na temat seksu.
W odpowiedzi Leox się roześmiał.
– Nie zapomnij tylko uświadomić swojej mamie, że to nie ja pierwszy poruszyłem w rozmowie z tobą ten temat.
Za każdym razem, gdy mówił o Scover Byne jako o jej matce, Affie robiło się ciepło na sercu.
– Wiesz, że gdybyś postarał się choć odrobinę, Scover z pewnością by cię polubiła? Może gdybyś raz na jakiś czas poświęcił się i założył skafander Gildii…
– Co to, to nie – zaprotestował stanowczo i pokręcił głową. – Nie ma takiej opcji. Trzeba mieć zasady. A ponieważ brakuje mi środków finansowych, które pozwoliłyby mi uniezależnić się od Gildii, muszę uzewnętrzniać moją osobowość strojem. Innymi słowy: możesz zabrać mi koraliki, ale po moim trupie.
Affie stłumiła cisnący jej się na usta uśmiech.
– Wiesz, Jedi powiedzieliby pewnie, że przywiązujesz zbyt dużą wagę do rzeczy materialnych.
– Nie tobie oceniać mój stosunek do kwestii metafizycznych, Kruszyno.
– Nie nazywaj mnie tak!
Cohmac Vitus był rzeczowym człowiekiem, kierującym się w życiu prawami logiki. I chociaż nie negował własnych uczuć, nigdy nie pozwalał, by mąciły one jego osąd. A przynajmniej miał nadzieję, że mu się to udaje. Jego ścisły, matematyczny umysł przedkładał namacalność i dowody nad mglistą niejasność i przeczucia, a od tajemniczości wolał wymierność. Niejeden raz zdarzało się, że ten lub inny Jedi zwracał mu uwagę na to, iż to bardzo niezwykłe podejście u bądź co bądź mistyka. Jednak Cohmac miał wrażenie, że to właśnie była część wiana, które wnosił do zakonu: opanowanie i racjonalność.
Dlaczego więc to nastawienie zdawało mu się teraz mniej darem, a bardziej czymś w rodzaju systemu obronnego?
„Bo udajesz się w miejsce, w którym pierwszy raz przekonałeś się o szkodliwości płynącej z braku skrupulatności – odpowiedział sam sobie. – Z kierowania się uczuciami. Wszystkiego, czym zaowocowała misja związana z konfliktem na linii Eiram–E’ronoh”.
Przez chwilę był znów w labiryncie jaskiń, z Orlą drżącą u jego boku, wpatrującą się ze strachem w kształty majaczące w lodowatym mroku…
Potrząsnął głową, jakby w ten sposób mógł usunąć z pamięci wspomnienia tamtych chwil. Najlepszym znanym mu sposobem na oczyszczenie umysłu były ćwiczenia fizyczne. Na statku tych rozmiarów możliwości były bardzo ograniczone, ale energiczna przechadzka korytarzami powinna wystarczyć. Maszerował więc żwawo przed siebie, licząc na to, że po drodze nikogo nie spotka. Nadzieje okazały się jednak płonne, bo niemal natychmiast wpadł na Deza, pogrążonego w ożywionej dyskusji z Reathem Silasem.
– Mam tu na myśli – tłumaczył padawan, żywo gestykulując – czy nazwałbyś nas mnichami?
– Niekoniecznie – odparł Dez. – Widzę, że nie zdołałeś przekonać mistrzyni Jory w kwestii swojego padawańskiego warkoczyka?
– Niestety nie. – Reath machnął dłonią w kierunku swojej potylicy.
Dawniej noszenie przez padawanów warkoczyków było obowiązkowe – a przynajmniej jeśli chodzi o rasy z okrywą włosową na głowach. Obecnie nie każdy mistrz ich wymagał. Cohmac nie miał zamiaru nalegać na zapuszczanie warkoczyka, gdyby kiedykolwiek wziął sobie padawana. Najwyraźniej jednak mistrzyni Jora była innego zdania.
Miał zamiar wycofać się niezauważenie, ale nim zdołał to zrobić, Reath odwrócił się w jego stronę.
– Mistrzu Vitusie? Czy mógłbym o coś spytać? W jaki sposób odkrywasz i rejestrujesz nowe legendy? To znaczy, jako folklorysta. Czy znajdujesz po prostu miejscową gawędziarkę czy gawędziarza i prosisz ich, by ci coś opowiedzieli?
– Czasami – przyznał Cohmac, wyglądając przez jeden z nielicznych maleńkich iluminatorów „Statku” w intensywny, hipnotyzujący błękit nadprzestrzeni. – Ale znacznie częściej to… bardziej skomplikowane. Jest całe mnóstwo historii, którymi istoty są skłonne się dzielić… ale są i inne. Tajemne, mroczniejsze – te, których znaczenie znacznie trudniej jest pojąć. Tych historii nie opowiadają obcym tak chętnie. Jak można się jednak spodziewać, prawie zawsze to właśnie one są najważniejsze.
„To właśnie dzięki nim konflikt między Eiramem a E’ronoh mógłby się skończyć inaczej” – dodał w myśli.
Dez uśmiechnął się do niego i pochylił, żeby rozpiąć buty.
– To jak ich namawiasz, żeby ci je zdradzili?
– To zależy – odparł Cohmac. – Istnieją gatunki szanujące obcych, którzy naciskają i próbują wyciągnąć od nich pewne informacje. Są też takie, które w podobnych sytuacjach mają raczej w zwyczaju ich pożerać. Najlepiej zbyt mocno nie nalegać, dopóki nie przekonasz się, z jaką kulturą masz do czynienia. W tym czasie… – Wzruszył ramionami. – Studiujesz na przykład ich sztukę. Obrazy, gobeliny, literaturę – cokolwiek. Symbolizm i alegorie mogą wiele wyjaśnić. Potem pytasz o tę sztukę… a oni w sposób naturalny przechodzą do legend.
– Sprytne – ocenił Reath. – I genialne w swojej prostocie.
– Dziękuję. – Cohmac skłonił głowę.
– Mimo to… ta misja to będzie dla ciebie prawdziwe wyzwanie, czyż nie? – drążył Dez. – Zapuścić się w niezbadane regiony…
– I to dosłownie! – zaśmiał się Reath.
Cohmac mógłby im zdradzić, że był już kiedyś w tym rejonie przestrzeni kosmicznej – a dokładniej na zapomnianym księżycu między bliźniaczymi planetami, które stoją teraz na straży nowej Latarni Gwiezdny Blask.
Nie było jednak takiej potrzeby, a on już dawno nauczył się, że należy ważyć słowa. Stanowczo zbyt łatwo było powiedzieć więcej, niż się chciało i niż było to konieczne.
W kokpicie „Statku” Leox Gyasi żuł przyprawową pałeczkę i wpatrywał się w odczyty na ekranie komputera nawigacyjnego.
Przyprawowe pałeczki były legalne w przestrzeni Republiki – a przynajmniej na razie. Głównie dlatego, że póki co władze nie miały czasu pochylać się na każdą duperelą i zakazywać wszystkiego, co wydawało im się podejrzane. A może pałeczki przełamią tę passę i zachowają status legalnej używki? Ale jednak… wcale nie musiało tak się stać. Leox zgromadził sobie mały zapasik – na wszelki wypadek.
„Powinniśmy sprawdzić inne odczyty dotyczące ruchu – myślał. – Uzyskać dokładniejsze dane. Czyżby systemy szwankowały? Ale jeśli tak… to dlaczego?”.
– Geodo, mój drogi przyjacielu – zagadnął. – Czy widzisz to co ja?
Złowieszcze milczenie Geody dawało do myślenia. Coś było bardzo nie w porządku z ruchem w nadprzestrzeni. Bardzo, ale to bardzo. Te kilka jednostek, które był w stanie namierzyć, poruszało się w sposób, który… cóż, nie miał żadnego sensu.
– Nie podoba mi się to – mruknął pod nosem Leox. – Wcale mi się nie podoba.
Ich statek nadal leciał przez nadprzestrzeń, nie wykazując żadnych niepokojących objawów, więc równie dobrze mogli kontynuować podróż. Leox uznał więc, że to może być jakiś lokalny problem – coś, co już za chwilę miną i o czym szybko zapomną.
Orla Jareni liczyła na to, że przynajmniej część podróży na Latarnię Gwiezdny Blask spędzi na rozmowach z załogą. Planowała kupić wkrótce własny statek – pierwszy raz w życiu. I chociaż przestudiowała całe mnóstwo specyfikacji technicznych i zapoznała się dogłębnie z danymi wielu modeli, to sądziła, że mogłaby się również sporo dowiedzieć na ten temat od ludzi, którzy spędzali całe życie na podróżowaniu wśród gwiazd.
Niektórzy Jedi padali ofiarą przekonania, że osoby spoza zakonu nie mogą ich niczego nauczyć. Orla zawsze miała jednak na uwadze, że każda, dosłownie każda istota w galaktyce wie przynajmniej jedną rzecz, o której ona sama nie ma choćby bladego pojęcia.
Affie Hollow wydawała się najlepszą kandydatką do odbycia takiej rozmowy – chociażby z tego względu, że sprawiała wrażenie najprzytomniejszej i najmocniej stąpającej po ziemi z całej załogi „Statku”.
A jednak Orla co i rusz łapała się na tym, że odkłada tę pogawędkę na później. Bo dyskusja o zakupie statku oznaczała też z dużą dozą prawdopodobieństwa dyskusję na temat jej decyzji, aby zostać Poszukiwaczką. I chociaż Affie nie wiedziała o Jedi zbyt wiele, to z pewnością zada to nasuwające się automatycznie pytanie: dlaczego?
Orla nie czuła się zaś w tej chwili gotowa, by na nie odpowiadać.
Mogłaby co prawda rzucić niezobowiązująco, że podpowiedział jej to instynkt – i zasadniczo byłaby to prawda, jednak Orla przypuszczała, że nie zaspokoiłaby w ten sposób ciekawości Affie. Jeżeli już, to tylko by ją tym podsyciła.
A może powinna po prostu powiedzieć, że ona i zakon Jedi przestali być w pewnych kwestiach jednomyślni?
Cóż, mówiąc to, również by nie skłamała. Prawdą było jednak też, że miałaby zapewne kłopoty, gdyby ktokolwiek z Rady się o tym dowiedział.
Być może najlepszą odpowiedzią byłoby: „Chcę przestudiować Moc głębiej, aby lepiej poznać jej tajniki”? To także byłaby prawda – a na dodatek stwierdzenie dość oględne i niejasne, by zniechęcić do dalszych pytań.
„Poszukiwaczka” – szeptał jej umysł i nie było sensu temu zaprzeczać: odeszła od zakonu, aby eksplorować na własną rękę nieznany rejon galaktyki. Licząc na to, że znajdzie tu cel, którego nie mogła odszukać w poprzednich, powierzanych jej odgórnie misjach.
– Kogo chcę oszukać? – mruknęła do siebie, stojąc w mesie i parząc sobie chandrilańską herbatę. – Skoro nie zdołałam znaleźć odpowiedzi w Świątyni, dlaczego miałabym je znaleźć gdzieś… tam? Co powiedziałaby moja mistrzyni, gdyby mnie teraz zobaczyła? – Zamilkła, licząc na to, że nikt jej nie podsłuchuje. Szanse na to były co prawda niewielkie, ale na pokładzie tak małego statku nie mogła być stuprocentowo pewna. Postanowiła, że na czas podróży zachowa swoje przemyślenia dla siebie.
Poświęciła chwilę, by uspokoić się i wziąć w garść, ale miała z tym problem. Atmosfera na pokładzie była dziwnie zmącona… a nawet wzburzona.
– Co się dzieje? – wymamrotała… i właśnie wtedy z głośników dobiegł głos Leoksa Gyasiego:
– Każdy, kto chce ujść z życiem, lepiej niech szybko się przypnie!
Reath ruszył biegiem w stronę rozkładanych siedzeń, docierając do nich w tej samej chwili, co pozostali Jedi.
– Co się dzieje? – zawołała Orla, gdy pospiesznie zapinali pasy uprzęży bezpieczeństwa.
– O ile jestem w stanie stwierdzić, coś jest nie tak z nadprzestrzenią! – odkrzyknął Leox.
– Co takiego? – Dez wyglądał na tak samo zbitego z tropu, jak Reath się czuł. – Co dokładnie?
– Widzieliście kiedyś w nadprzestrzeni chmurę szczątków? – spytał Leox. – Coś, co nie ma prawa się w niej pojawić? Cóż, właśnie się w niej zamanifestowało. – Mełł zawzięcie w ustach przyprawową pałeczkę. – Szczątki są dosłownie wszędzie!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki