Star Wars. Wielka Republika. W ciemność - Claudia Gray - ebook

Star Wars. Wielka Republika. W ciemność ebook

Claudia Gray

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Padawan Jedi Reath Silas uwielbia przygody – to znaczy, uwielbia o nich czytać, ale nie przeżywać. Jednak los i mistrzyni chłopaka mają wobec niego inne plany. Na opuszczonej stacji kosmicznej adept Jedi będzie musiał stawić czoło siłom, które mogą zagrozić Mocy - i dorosnąć.

„W ciemność” to kolejny tytuł wyjątkowej serii „Wielka Republika”, wciągająca powieść ze świata „Gwiezdnych wojen” napisana przez jedną z najbardziej cenionych w fandomie autorek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 470

Oceny
4,1 (58 ocen)
20
26
9
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Soontir1

Dobrze spędzony czas

Claudia Gray to zdecydowanie najlepsza autorka w nowym kanonie SW, jednak jest to jej najsłabsza pozycja stworzona na potrzeby tego uniwersum. Może po prostu cały koncept Wielkiej Republiki do mnie nie przemawia? Brak w tej serii dobrze przedstawionego niebezpieczeństwa. Bohaterowie też nie są specjalnie interesujący. Czytając te wszystkie nowe pozycje z Gwiezdnych wojen odczuwam tylko żal za skasowanym Expanded Universe.
00
Malviannaa

Dobrze spędzony czas

"W ciemność" czyli kolejna książka z serii o Wielkiej Republice. Tym razem autorką jest Claudia Gray z której twórczością spotkałam się już wcześniej (i tak, to też było Star Wars). Nie spodziewałam się po tej książce zbyt wiele, a jednak okazało się, że była naprawdę niezła i bardzo wciagająca. Tym razem bohaterami jest czwórka Jedi, dwóch pilotów i nawigator, którzy dostają misję polecenia na obrzeża galaktyki, do latarni Gwiezdny Blask, jednak po drodze są świadkami katastrofy i nagle trafiają do nieznanego im świata do opuszczonej stacji kosmicznej. Podoba mi się, że nie ma tu aż tyle bohaterów, przez co łatwiej śledzic fabułę. Właściwie, nie da się ty zgubić, bo zawsze wiesz, kto jest kim. I dlatego też lepiej poznajesz poszczególnych bohaterów i masz okazję ich polubić albo nawet z nimi utożsamić. Najbardziej oczywiście podobał mi się Geoda i jego małomówność. Przypomniał mi o tym, że właściwie z samej twarzy można bardzo wiele wyczytać. Jeśli ktoś nie jest przekonany co do ...
00
Evita72

Dobrze spędzony czas

Akcja rozwija się, bohaterowie stają się nam bliżsi. Nie tak jak Luke czy Jan ale dam im szansę.
00

Popularność




Chro­no­lo­gia

Wpro­wa­dze­nie

Pro­log

Ach, ci piraci. – Jora Malli nie­mal z roz­czu­le­niem pokrę­ciła głową. – Chyba ni­gdy się niczego nie nauczą.

Togru­tań­ska mistrzyni Jedi sie­działa obok swo­jego pada­wana w ich aero­śmi­ga­czu PI-R, mkną­cym w pogoni za pirac­kim ski­fem pośród szkie­le­tów rusz­to­wań, które pokry­wały dobrą jedną trze­cią powierzchni Coru­scant. Na prze­strzeni dzie­się­cio­leci – od chwili, gdy naj­now­sza fala eks­pan­sji zabu­dowy osią­gnęła apo­geum – przy­sy­łano tu i skła­do­wano mnó­stwo cen­nych rud i surow­ców. To zaś był łakomy kąsek dla pira­tów. Przez wiele lat wykra­da­nie owych ładun­ków i ich wywo­że­nie poza pla­netę ucho­dziło im pła­zem. Coru­scant było głów­nym świa­tem Repu­bliki, dys­po­no­wało więc, oczy­wi­ście, potęż­nymi siłami ochrony. Jed­nak fakt, że wszystko tu miało dużą skalę, gwa­ran­to­wał sze­ro­kie moż­li­wo­ści rów­nież dla prze­stęp­ców, dając im liczne spo­soby na ukry­cie się i ucieczkę.

Mimo to pla­neta-mia­sto sta­wała się stop­niowo coraz bar­dziej upo­rząd­ko­wa­nym i lepiej kon­tro­lo­wa­nym miej­scem. Rosło też jej zna­cze­nie, mię­dzy innymi dzięki tutej­szej Świą­tyni – naj­więk­szej ze wszyst­kich świą­tyń Jedi w galak­tyce.

To zaś dawało pewne nadzieje (oraz środki) na znaczne zwięk­sze­nie bez­pie­czeń­stwa i sku­tecz­niej­sze egze­kwo­wa­nie prawa. Ci piraci mieli lada chwila prze­ko­nać się o tym na wła­snej skó­rze.

Jora otwie­rała wła­śnie usta, żeby poin­for­mo­wać swo­jego pada­wana o tym, co wyczuła (mia­no­wi­cie że piraci zamie­rzali zasko­czyć ich, pod­ry­wa­jąc swój sta­tek ostro w górę), ale Reath uprze­dził ją, wyko­nu­jąc iden­tyczny manewr i pro­wa­dząc ich śmi­gacz przez labi­rynt belek i dźwi­ga­rów ku jaśnie­ją­cemu w górze niebu.

„Jak na Jedi nie jest szcze­gól­nie bie­gły we wła­da­niu Mocą” – stwier­dziła w myśli, oglą­da­jąc się na swo­jego ucznia. Wiatr roz­wie­wał ciem­no­brą­zowe włosy chłopca, nada­jąc jego czu­pry­nie wygląd jesz­cze bar­dziej zmierz­wio­nej niż zazwy­czaj. „Ale pra­cuje cię­żej od więk­szo­ści zna­nych mi pada­wa­nów. Dostroił się do moich myśli nie dzięki wro­dzo­nemu talen­towi, ale wła­snej sile woli – i zro­bił to szyb­ciej niż kto­kol­wiek obda­rzony natu­ral­nymi zdol­no­ściami w tym zakre­sie. Zaj­dzie dalej niż inni… być może nawet w dzie­dzi­nach, któ­rych sam jesz­cze nie rozu­mie”.

Ich śmi­gacz wzbił się ponad szczyt kon­struk­cji i przez ulotną chwilę Jora i Reath mieli oka­zję podzi­wiać pano­ra­miczny widok naj­now­szych budowli Coru­scant – wiele z nich na­dal wień­czyły sre­brzy­ste korony rusz­to­wań, ale więk­szość była ukoń­czona: kom­pletna i dum­nie lśniąca. Na bla­dym nie­bie słońce prze­świe­cało przez pasma nie­licz­nych chmur, malu­jąc wszystko na odcie­nie różu i złota. Jed­nak dla oczu Jory naj­pięk­niej­szym wido­kiem było pięć iglic Świą­tyni Jedi maja­czą­cych na hory­zon­cie.

Piracki skif wynu­rzył się nagle z labi­ryntu budyn­ków… i wów­czas jego pilot zdał sobie sprawę z popeł­nio­nego błędu – za późno. Reath natych­miast wystrze­lił linkę holow­ni­czą. Magne­tyczna przy­lga pomknęła przez prze­strzeń i mocno przy­warła do kadłuba sta­teczku.

– Czy znasz spe­cy­fi­ka­cję sil­nika tego modelu? – spy­tała spo­koj­nie Jora.

– Nie, mistrzyni Joro. – Reath spra­wiał wra­że­nie zbi­tego z tropu… Jed­nak kon­ster­na­cję szybko zastą­pił nie­po­kój, gdy coś do niego dotarło… – O ni… – Nie zdą­żył dokoń­czyć, bo skif zanur­ko­wał wła­śnie bez ostrze­że­nia w dół, a siła jego napędu bez trudu poko­nała opór maszyny Jedi, pocią­ga­jąc ją za sobą.

Reath zare­ago­wał bły­ska­wicz­nie, się­ga­jąc do kon­tro­lek, aby zwol­nić przy­lgę. Zawie­sił nad nimi dło­nie, gotów w odpo­wied­niej chwili zro­bić, co trzeba. Wyczuł z wyprze­dze­niem, co zapla­no­wała Jora. Togru­tań­ska mistrzyni uśmiech­nęła się pod nosem i rów­nież przy­go­to­wała do dzia­ła­nia; pęd wia­tru tar­gał jej pasia­stymi mon­tra­lami. Nie spusz­czała wzroku z kok­pitu skifu i led­wie widocz­nej za trans­pa­stalą syl­wetki pilota, tak despe­racko pra­gną­cego im umknąć, że pod­czas próby ucieczki mógł ich wszyst­kich nie­opatrz­nie zabić.

– To się nie skoń­czy w ten spo­sób. O, nie – szep­nęła do sie­bie, a potem… sko­czyła z kabiny śmi­ga­cza pro­sto na pokład skifu. Pode­szwy jej butów ude­rzyły mocno o owiewkę kok­pitu w tej samej chwili, w któ­rej zapa­liła swój miecz świetlny. Błę­kitne ostrze cięło przez powie­trze, zagłę­bia­jąc się w osłonę kabiny i prze­bi­ja­jąc się przez nią. Lekki wstrząs zasy­gna­li­zo­wał jej, że Reath zwol­nił przy­lgi. „Ide­alne wyczu­cie czasu” – oce­niła. Usta­bi­li­zo­wała swoją pozy­cję Mocą, dzięki czemu nie spa­dła z kadłuba sta­teczku, nawet mimo tego, że pilot zawi­nął ostro w pró­bie pozby­cia się intruzki. Reath trzy­mał się tuż za nimi. To, co roz­po­częło się jako zwy­kły incy­dent, szybko prze­ra­dzało się w naprawdę nie­bez­pieczny pościg.

Jora sfor­so­wała naru­szoną osłonę kok­pitu i wsko­czyła do środka skifu. Piraci byli tak prze­ra­żeni jej wtar­gnię­ciem – czy może raczej wido­kiem jej mie­cza świetl­nego – że żaden z nich nie znie­wa­żył jej, choćby pró­bu­jąc się­gnąć po bla­ster. Skif nie prze­rwał jed­nak swo­jego kar­ko­łom­nego lotu na spo­tka­nie z szybko zbli­ża­jącą się zabu­dową Coru­scant. Wszystko wska­zy­wało na to, że już za naj­da­lej kilka minut czeka ich nie­chybna śmierć wsku­tek spek­ta­ku­lar­nego zde­rze­nia…

– Pro­szę, żeby­ście zmie­nili kurs – powie­działa spo­koj­nie Jora – i sta­wili się w naj­bliż­szym punk­cie doko­wa­nia celem aresz­to­wa­nia.

Rodiań­ski pilot się zawa­hał i Togru­tanka wyczuła ema­nu­jący od niego gniew. Czy jego pło­mień był dość silny, by pirat zde­cy­do­wał się poświę­cić życie – zarówno wła­sne, jak i swo­ich towa­rzy­szy – byle tylko osią­gnąć swój cel i ją zabić?

Cóż, nie­wy­klu­czone.

Mach­nęła wolną ręką, pozor­nie od nie­chce­nia.

– Zgło­si­cie się do naj­bliż­szego punktu doko­wa­nia – oświad­czyła sta­now­czo, spo­koj­nie.

– Zgło­simy się do naj­bliż­szego punktu doko­wa­nia – powtó­rzyli chó­ral­nie piraci, a pilot posłusz­nie pode­rwał skif, prze­ry­wa­jąc kar­ko­łomny nur­kowy lot. Jora obej­rzała się przez ramię. Reath na­dal leciał tuż za nimi, z uśmie­chem rów­nie pro­mien­nym co sło­neczny blask roz­świe­tla­jący ten dzień.

Jaka szkoda, że już nie­ba­wem przyj­dzie jej zako­mu­ni­ko­wać mu wie­ści, które z pew­no­ścią go tego uśmie­chu pozba­wią – przy­naj­mniej na jakiś czas… Nie­stety, nie mogła dłu­żej zwle­kać.

Odczeka jesz­cze jakąś godzinę, uznała. Dopóki nie dopil­nują, by ci piraci zostali aresz­to­wani i tra­fili pod opiekę odpo­wied­nich władz, a także dopóki ich śmi­gacz PI-R nie przej­dzie prze­glądu, aby zyskali pew­ność, że nie został uszko­dzony. Musiała przy­znać, że Reath dość dobrze radził sobie z pilo­to­wa­niem maszyny nawet w trud­nych warun­kach.

Tak czy ina­czej, wszystko wska­zy­wało na to, że chło­pak nie może zapo­mnieć o popeł­nio­nym błę­dzie…

– Od jutra zacznę się zapo­zna­wać ze szcze­gó­łami spe­cy­fi­ka­cji tech­nicz­nej róż­nych sil­ni­ków – obie­cał, gdy wra­cali pie­szo z poste­runku, mija­jąc liczne stra­gany i kio­ski, two­rzące w tej oko­licy coś w rodzaju ulicz­nego tar­go­wi­ska. W pobliżu grupka Bithów, któ­rzy z pew­no­ścią prze­byli szmat drogi, przy­by­wa­jąc tu z Zewnętrz­nych Rubieży, mam­ro­tała coś nad swo­imi kuflami Portu w Sztor­mie. – Spo­rzą­dzi­łem już listę modeli jed­no­stek, na któ­rych powi­nie­nem się sku­pić. To zna­czy, jeśli chcia­ła­byś rzu­cić na nią okiem…

– To nie jest w tej chwili nasz prio­ry­tet. – Jora splo­tła dło­nie za ple­cami. – Spę­dzi­li­śmy razem na Coru­scant sporo czasu, mój młody pada­wa­nie. Podró­żo­wa­łeś znacz­nie mniej niż więk­szość uczniów w twoim wieku.

– Ale jed­nak – stwier­dził sta­now­czo Reath – bywa­łem tu i tam dość czę­sto, by prze­ko­nać się, że w galak­tyce są miej­sca znacz­nie róż­niące się od Coru­scant. I ta wie­dza wystar­czyła mi, bym zyskał pew­ność, że wła­śnie tu podoba mi się naj­bar­dziej. Poza tym wie­dzia­łem już o tym, gdy wybra­łaś mnie na swo­jego ucznia, mistrzyni Joro. Nie­wielu pada­wa­nów ma szczę­ście uczyć się pod okiem członka Rady Jedi. Zwią­zane z tym fak­tem rzad­sze podróże to naprawdę nie­wiel­kie poświę­ce­nie.

Jora nie zamie­rzała mu jed­nak tym razem odpu­ścić.

– To dla cie­bie żadne poświę­ce­nie – wytknęła mu. – Są dni, gdy i stud­nią gra­wi­ta­cyjną by cię z archi­wów nie wycią­gnął.

Reath wyszcze­rzył zęby w uśmie­chu i prze­chy­lił głowę na ramię.

– No dobra, pod­daję się. Ale to wła­śnie jeden z powo­dów, dla któ­rych moim zda­niem tak dobrze do sie­bie pasu­jemy!

– Ja rów­nież tak sądzę – zgo­dziła się z nim. – A jed­nak nade­szła pora, aby­śmy posze­rzyli nasze hory­zonty. Przy­ję­łam nowy przy­dział, który będzie od nas wyma­gał opusz­cze­nia Coru­scant. Na wiele lat. Pole­cimy na obrzeża galak­tyki…

Tak jak się spo­dzie­wała, pierw­szą reak­cją Reatha był nie­po­kój. Nie­mal potknął się o kra­węż­nik przed sto­iskiem z bil­brin­gij­skim jedze­niem.

– Ale… ale Rada… – bąk­nął.

– Już wkrótce ją opusz­czę na bli­żej nie­okre­ślony czas – wyja­śniła. – Ten… przy­dział jest na tyle ważny, że wymaga dłu­go­ter­mi­no­wego zaan­ga­żo­wa­nia. Posta­no­wi­łam się tego pod­jąć. To obo­wią­zek, któ­rego wypeł­nia­nie pozwoli mi w pełni wyko­rzy­stać moje zdol­no­ści dyplo­ma­tyczne. Jed­nak… nie pod­ję­ła­bym się tej misji, gdy­bym nie sądziła, że przy­służy się ona i tobie.

– Ale… dla­czego? – wykrztu­sił Reath. – Co może być tak ważne, że wymaga prze­nie­sie­nia się z Coru­scant na… jakieś galak­tyczne wygwiz­dowo?

– Miej­sce, w któ­rym Jedi ginęli, aby chro­nić ludzi zamiesz­ku­ją­cych ten rejon prze­strzeni kosmicz­nej – upo­mniała go surowo – to nie jest żadne „wygwiz­dowo”. I zde­cy­do­wa­nie należy mu się sza­cu­nek.

– Oczy­wi­ście – bąk­nął Reath. – Nie chcia­łem nikogo ura­zić. – Zbladł, co jesz­cze moc­niej pod­kre­śliło piegi, któ­rymi miał usiany nos i policzki. Jorze podo­bały się u ludzi natu­ralne zmiany pig­men­ta­cyjne, przy­da­jące ich twa­rzom indy­wi­du­al­no­ści. – Mia­łem po pro­stu na myśli to, że do tej pory zaj­mo­wa­łem się pracą w archi­wach, sta­ra­jąc się, jak tylko mogłem, a mam wra­że­nie, że na pogra­ni­czu archi­wi­ści nie są zbyt… eee… potrzebni…

Prze­chy­liła głowę na ramię, przy­glą­da­jąc mu się z namy­słem.

– Zdzi­wił­byś się. Mimo to ja chcia­ła­bym, abyś był kimś wię­cej niż tylko archi­wi­stą, Reath – powie­działa, a potem dodała nieco łagod­niej­szym tonem: – Wiem, że wolisz sku­piać się na tych dzie­dzi­nach, w któ­rych twoim zda­niem wysi­łek liczy się bar­dziej od natu­ral­nych zdol­no­ści. Wiem jed­nak rów­nież, że masz wię­cej niż dość talentu, aby pora­dzić sobie ze wszyst­kim, czego się podej­miesz – a umie­jęt­ność wkła­da­nia wysiłku w swoją pracę to praw­dzi­wie cenny dar. Nie­za­leż­nie od zada­nia czy miej­sca, w któ­rym przyj­dzie nam ją wyko­ny­wać.

– Ale czy… czy tutaj nie liczy się to tro­chę bar­dziej? – bąk­nął ponow­nie Reath. – Czy tu, na Coru­scant, z mojej pracy nie będzie wię­cej pożytku?

Jora pokrę­ciła głową – z nie­do­wie­rza­niem, ale i pewną wyro­zu­mia­ło­ścią.

– Mój pierw­szy pada­wan bez­u­stan­nie gonił za przy­godą. Drugi woli trzy­mać się od niej z dala. Zarówno on, jak i ty potrze­bu­je­cie jed­nego: rów­no­wagi. Udało mi się pomóc ją odna­leźć two­jemu poprzed­ni­kowi… teraz zaś chcia­ła­bym ją zapew­nić i tobie.

Cóż, przy­naj­mniej miała nadzieję, że Dez rze­czy­wi­ście zna­lazł rów­no­wagę. Zasta­na­wiała się nad tym cza­sem, gdy docho­dziły ją słu­chy o tym, co działo się na Zeito­oine czy Chri­sto­ph­sis.

Prze­ra­że­nie Reatha byłoby zabawne, gdyby nie było tak doj­mu­jące – nie­stety, to wła­śnie były minusy bycia mistrzy­nią Jedi, o któ­rych ist­nie­niu nikt jej nie uprze­dził: że cza­sem prze­ka­zy­wa­nie wie­dzy bolało bar­dziej niż jej przy­swa­ja­nie.

– Powiedz mi, Reath – popro­siła – dla­czego nie da się przejść samot­nie przez Kybe­rowy Łuk?

Reath zmarsz­czył czoło.

– A nie da się?

Zmil­czała. Kybe­rowy Łuk znaj­do­wał się w jed­nej z prze­stron­nych sal medy­ta­cyj­nych Świą­tyni na Coru­scant. Każdy z two­rzą­cych go krysz­ta­łów pocho­dził ze znisz­czo­nego mie­cza ryce­rza Jedi, który poległ w walce. I cho­ciaż lśniąca kon­struk­cja urze­kała pięk­nem, to przy­po­mi­nała rów­nież o cenie, jaką przy­szło zapła­cić ich kole­żan­kom i kole­gom z zakonu za dąże­nie do spra­wie­dli­wo­ści na prze­strzeni tysiąc­leci. Sze­roki u pod­stawy i nie­zwy­kle wąski na samym szczy­cie, sym­bo­li­zo­wał zagro­że­nia, któ­rym musieli sta­wiać czoło Jedi.

Wspię­cie się na Kybe­rowy Łuk i jego poko­na­nie sta­no­wiło zaawan­so­waną tech­nikę medy­ta­cyjną. Mało który Jedi podej­mo­wał się tego wyzwa­nia – robili to tylko ci, któ­rych wezwała do tego sama Moc. Jeśli więc Reath będzie z upo­rem trak­to­wał jej pyta­nie dosłow­nie, ni­gdy nie uzy­ska odpo­wie­dzi.

Naj­wy­raź­niej jed­nak jej pada­wan zamie­rzał być kon­se­kwentny.

– To zna­czy, sądzę, że powi­nie­nem dać radę go przejść. Poko­ny­wa­li­śmy już trud­niej­sze trasy. Chcia­ła­byś, żebym spró­bo­wał? – Na jego twa­rzy znów zago­ścił wyraz nadziei. – Czy jeśli uda mi się przejść przez niego samo­dziel­nie, nie będziemy musieli lecieć na pogra­ni­cze?

– Żaden Jedi nie prze­szedł Kybe­ro­wego Łuku samot­nie – wyja­śniła. – Nie uda się to rów­nież tobie ani żad­nemu innemu Jedi, ni­gdy. Sądzę, że gdy dowiesz się dla­czego, zro­zu­miesz też, po co musimy lecieć na skraj galak­tyki.

Reath wes­tchnął. Fru­stra­cja, którą ema­no­wał, była nie­mal nama­calna, ale Jora podzi­wiała go za jego zdol­ność samo­kon­troli.

– Dokąd dokład­nie lecimy? – wykrztu­sił przez ści­śnięte gar­dło. – To zna­czy, w jakie kon­kret­nie miej­sce?

Zadarła głowę i spoj­rzała w niebo, jakby pomimo sło­necz­nego świa­tła mogła dostrzec maja­czące gdzieś tam, wysoko, gwiazdy.

– Do latarni Repu­bliki – wyja­śniła. – Na pokład Gwiezd­nego Bla­sku.

Roz­dział pierw­szy

Reath Silas miał opu­ścić Świą­ty­nię Jedi na Coru­scant, aby wyru­szyć na nową, nie­sa­mo­witą misję na pogra­ni­czu… i był z tego powodu bar­dzo, ale to bar­dzo nie­szczę­śliwy.

– Roz­ch­murz się! – pró­bo­wała go nakło­nić Kym. Klep­nęła go w ramię, ale efekt był tylko taki, że nie­mal roz­lał zawar­tość swo­jego kubka. Przy­ja­ciółka miała policzki zaru­mie­nione z pod­eks­cy­to­wa­nia trwa­ją­cym wokół nich przy­ję­ciem poże­gnal­nym. – Już wkrótce czeka cię fan­ta­styczna przy­goda!

– „Przy­goda” to zazwy­czaj eufe­mi­styczne okre­śle­nie na wycieczkę do miej­sca, w któ­rym roi się od insek­tów – stwier­dził z nie­sma­kiem Reath. – To zna­czy, wiem, że insekty są czę­ścią Mocy i isto­tami żywymi, ale… to wcale nie zna­czy, że chcę je znaj­do­wać w swo­ich skar­pet­kach.

Kym par­sk­nęła śmie­chem. Kilka barw­nych wstą­żek, któ­rymi przy­ozdo­biono świe­tlicę pada­wa­nów, zacze­piło się o jej letrogi.

– Wiesz, że co naj­mniej połowa ze zgro­ma­dzo­nych tutaj uczniów odda­łaby nie­mal wszystko za przy­dział na pogra­ni­cze, prawda? – zagad­nęła zaczep­nie.

Zda­niem Reatha „pogra­ni­cze” było zazwy­czaj eufe­mi­zmem dla… cóż, „samego środka kom­plet­nie niczego”. Nie miał jed­nak serca wykłó­cać się o to dłu­żej z Kym. I tak już wystar­cza­jąco trudno było mu uda­wać wdzięcz­ność za poże­gnalne przy­ję­cie, jakie wypra­wili mu przy­ja­ciele.

„Nie – popra­wił się w myśli. – Jestem wdzięczny”. Zawsze dobrze było mieć świa­do­mość, że ktoś o nim myśli i że komuś będzie go bra­ko­wało, gdy odej­dzie. Jed­nak Reath nie był w nastroju do świę­to­wa­nia; jedy­nym, co czuł, był smu­tek oraz święte prze­ko­na­nie, że jest zmu­szony prze­nieść się z naj­lep­szego miej­sca w galak­tyce do abso­lut­nie naj­gor­szego.

Coru­scant sta­no­wiło cen­trum zna­nej galak­tyki – dosłow­nie i w prze­no­śni. Zawsze doce­niał to, że to wła­śnie do tutej­szej Świą­tyni tra­fił – że miał przy­wi­lej dora­stać tu i uczyć się bez­po­śred­nio od człon­ków Rady Jedi. Jesz­cze więk­sze szczę­ście i zaszczyt spo­tkały go, gdy jako pada­wana wzięła go pod swoje skrzy­dła Jora Malli, jedna z naj­zna­mie­nit­szych współ­cze­snych ryce­rek Jedi i człon­kini Rady. I wła­śnie mię­dzy innymi dla­tego w ciągu ostat­nich kilku lat miał oka­zję wziąć udział tylko w paru waż­nych misjach w tere­nie. Nie­do­statki w dzie­dzi­nie wła­da­nia Mocą (któ­rych był doj­mu­jąco świa­dom już od małego) rekom­pen­so­wał ciężką pracą, rze­tel­no­ścią i odpo­wie­dzial­no­ścią. W wieku dwu­dzie­stu lat więk­szość uczniów na­dal z utę­sk­nie­niem cze­kała na chwilę, w któ­rej zdo­będą jakiś sto­pień nie­za­leż­no­ści; sie­dem­na­sto­let­niemu Reathowi powie­rzano już zaś zada­nia, które zda­niem jego mistrzyni sta­no­wi­łyby wyzwa­nie nawet dla peł­no­praw­nego Jedi.

Przede wszyst­kim jed­nak – co naj­lep­sze – miał dostęp do archi­wów Jedi.

Reath uwiel­biał opo­wie­ści. Kochał histo­rię. Prze­pa­dał wręcz za szpe­ra­niem w bazach danych, aby dowie­dzieć się, o czym myślały różne osoby, co mówiły i co robiły w minio­nych cza­sach. Pod­czas gdy inni pada­wani byli zajęci ćwi­cze­niami spraw­no­ścio­wymi albo szli­fo­wa­niem umie­jęt­no­ści w walce na mie­cze świetlne, on ślę­czał do późna nad cyfro­wymi zapi­sami.

To z kolei spra­wiało, że pod wie­loma wzglę­dami odsta­wał od reszty swo­ich rówie­śni­ków. Zamiast jed­nak sta­rać się dosto­so­wać do ogól­nie przy­ję­tych norm, godził się ze swoją odmien­no­ścią – mało tego: czer­pał z niej pokrze­pie­nie. Nie widział powodu, dla któ­rego kto­kol­wiek miałby go uzna­wać za dzi­waka czy odludka. Jego zda­niem dziw­nym było raczej ocze­ki­wać, by każdy mło­dzik miał te same zain­te­re­so­wa­nia i sza­blo­nową oso­bo­wość. Pod­czas poszu­ki­wań dzieci wraż­li­wych na Moc wysłan­nicy Jedi spraw­dzali jedy­nie ich poten­cjał, nie tem­pe­ra­ment, a już na pewno nie pre­fe­ren­cje. Nikt ich nie pytał: „Czy chciał­byś zostać boha­ter­skim, powszech­nie sza­no­wa­nym ryce­rzem? A może wolał­byś zostać w domu i czy­tać?”. Nie­które istoty, nawet jeśli były odważne i zdolne do nie­sa­mo­wi­tych wyczy­nów, wolały czy­tać o przy­go­dach, zamiast je prze­ży­wać. I wła­śnie do tego grona zali­czał się Reath.

Przez cały ten czas, aż do nie­dawna, mistrzyni Jora była dla niego pod tym wzglę­dem bar­dziej niż wyro­zu­miała. Zawsze powta­rzała, że zakon potrze­buje uczo­nych tak samo jak śmiał­ków. A prawdę powie­dziaw­szy, prze­waż­nie kan­dy­da­tów na tych ostat­nich było zde­cy­do­wa­nie wię­cej niż na tych pierw­szych. Jora Malli twier­dziła, że to odświe­ża­jące, iż Reath się w pewien spo­sób wyróż­nia, idzie pod prąd. To wła­śnie mię­dzy innymi dla­tego powie­rzane mu zada­nia czę­sto wyma­gały pracy w archi­wach. Inni sta­cjo­nu­jący na Coru­scant Jedi zaczęli nawet zosta­wiać spe­cjal­nie dla niego wolne sta­no­wi­sko, godząc się mil­cząco z tym, że to stałe miej­sce Silasa.

Aż tu nagle, ni z tego, ni z owego, mistrzyni Jora zgo­dziła się przy­jąć ten przy­dział – w samym środku kosmicz­nego zaścianka!

Zapro­te­sto­wał. Ma się rozu­mieć, oka­zu­jąc przy tym należny sza­cu­nek, ale jasno przed­sta­wił, jakie jest jego sta­no­wi­sko w tej spra­wie (nie żeby zdo­łał coś w ten spo­sób wskó­rać). „Dobrze ci zrobi, jeśli tro­chę się roz­ru­szasz – stwier­dziła z uśmie­chem mistrzyni Jora – i prze­te­stu­jesz swoje zdol­no­ści w nowy spo­sób”.

Ale prze­cież Reath testo­wał już swoje zdol­no­ści, czyż nie? Pró­bo­wał swo­ich sił w każ­dej dys­cy­pli­nie – i to nie tylko w tych ulu­bio­nych. Kto zawsze pla­so­wał się w ści­słej czo­łówce, jeśli cho­dzi o szer­mierkę świetlną w lidze pada­wa­nów – i to mimo tego, że wcale, ale to wcale nie prze­pa­dał za fech­tun­kiem? Reath Silas. Kto zda­wał śpie­wa­jąco wszyst­kie egza­miny – poza tym jed­nym, kiedy miał pro­blemy żołąd­kowe? Rów­nież Reath, któż by inny! Kto był jedy­nym od wielu dzie­się­cio­leci uczniów, który opa­no­wał ćwi­cze­nia z gata­len­tań­skiej medy­ta­cji przed ukoń­cze­niem dwu­dzie­stego roku życia…?

„Padasz ofiarą wła­snej pychy – upo­mniał się w myśli. – Nad­mierna duma świad­czy o tym, że podobne odczu­cia są zde­cy­do­wa­nie nie na miej­scu”.

Nie żeby ini­cja­tywa wyszła wła­ści­wie od jego mistrzyni. Gdy wyra­ził obiek­cje, wyja­śniła mu, że została wybrana do wypeł­nie­nia tej misji przez swoje kole­żanki i kole­gów z zakonu. Miała sta­nąć na czele dele­ga­tury Jedi na pokła­dzie Latarni Gwiezdny Blask, którą pla­no­wano ofi­cjal­nie uru­cho­mić lada dzień, aby słu­żyła ludom tego sek­tora jako sym­bol jed­no­ści i wspar­cia Repu­bliki. Jego mistrzyni zasłu­gi­wała na każdy przy­wi­lej, który jej przy­znano, oraz moż­li­wość wypeł­nie­nia każ­dego obo­wiązku, jaki na sie­bie przy­jęła. Gdyby nie zale­żało jej na tym przy­dziale, odrzu­ci­łaby tę pro­po­zy­cję, więc wszystko wska­zy­wało na to, że był on dla niej z jakie­goś powodu bar­dzo ważny. A gdzie szedł mistrz… cóż, tam podą­żał jego uczeń.

Mistrzyni Jora pole­ciała na Gwiezdny Blask kilka tygo­dni temu, zosta­wia­jąc go na Coru­scant, aby mógł zdać egza­miny koń­czące kurs histo­rio­gra­fii, na który się zapi­sał. Teraz jed­nak miał to już za sobą. Jego czas na Coru­scant dobie­gał końca (przez chwilę zasta­na­wiał się, czy celowo nie oblać, ale koniec koń­ców porzu­cił ten pomysł; nie potra­fiłby się na to zdo­być).

„Dla­czego żaden Jedi nie może poko­nać Kybe­ro­wego Łuku samot­nie?” – zapy­tał sam sie­bie po raz nie wia­domo który. Naprawdę chciał mieć gotową odpo­wiedź dla mistrzyni Jory, gdy spo­tka się z nią na pokła­dzie Gwiezd­nego Bla­sku. Koniecz­ność przy­go­to­wa­nia się do egza­mi­nów ozna­czała, że nie miał zbyt wiele czasu na zasta­no­wie­nie się nad jej pyta­niem. W pew­nym momen­cie wybrał się do Łuku spe­cjal­nie, aby lepiej mu się przyj­rzeć, licząc na to, że jego widok coś mu pod­po­wie, jed­nak zamiast tego miał oka­zję na wła­sne oczy prze­ko­nać się, jak któ­ryś z Jedi poko­nuje go – zupeł­nie sam i to bez więk­szych pro­ble­mów. Wie­dział jed­nak, że nic nie wskóra, infor­mu­jąc o tymi mistrzy­nię Jorę.

Miał do wypeł­nie­nia misję. Nad­szedł czas, by się na niej sku­pić.

– Nie powi­nie­nem narze­kać na ten przy­dział – powie­dział do Kym. – Jedi nie powinni maru­dzić ani wybrzy­dzać.

Dziew­czyna wzru­szyła tylko ramio­nami, nie prze­sta­jąc koły­sać się w rytm muzyki.

– Hej, wcale nie jest tak, że każdy z nas jest gotowy w każ­dej chwili pod­jąć się wszyst­kiego, co zleci mu Rada czy jego mistrz. Wła­śnie dla­tego nazy­wają to przy­dzia­łami, zamiast… no, nie wiem, zgła­sza­niem się na ochot­nika.

– Trak­tuję to jak zwy­kłe zada­nie – Reath mówił teraz w rów­nej mie­rze do sie­bie, co do Kym. – A bycie Jedi to powo­ła­nie. Zosta­li­śmy pobło­go­sła­wieni posia­da­niem tych zdol­no­ści… tych darów, które powin­ni­śmy wyko­rzy­sty­wać do dzia­ła­nia na korzyść wszyst­kich istot żywych. I doty­czy to w takim samym stop­niu pogra­ni­cza, co Coru­scant.

Sęk w tym, że Reath po pro­stu… nie odczu­wał tego w ten spo­sób. Nie było sensu się oszu­ki­wać.

– Dzięki za wykład, mistrzu Yodo – par­sk­nęła Kym, prze­wra­ca­jąc oczami. – A teraz może łaska­wie prze­sta­niesz się w końcu tak spi­nać i spró­bu­jesz tro­chę się zaba­wić?

Reath spró­bo­wał. Dobrze było znowu zoba­czyć się ze wszyst­kimi (nie­któ­rzy z uczniów rów­nież już wyru­szyli na pokład Latarni – nie mógł się docze­kać, aż się z nimi spo­tka, szcze­gól­nie z Imrim. A Ver­ne­stra jakimś cudem została już paso­wana na rycerkę Jedi, co było nie­sa­mo­wite. Cie­szył się na myśl o tym, że będzie mogła go opro­wa­dzić po Gwiezd­nym Bla­sku). Ama­tor­ski zespół muzyczny zło­żony z uczniów naj­wy­raź­niej naprawdę odbył kilka prób, bo przy­naj­mniej ten jeden raz utwory w jego wyko­na­niu brzmiały cał­kiem nie­źle. Reath uśmie­chał się, tań­czył i popi­jał to i owo – napoje, któ­rych zakon teo­re­tycz­nie nie zabra­niał, ale i nie pochwa­lał ich spo­ży­wa­nia przez pada­wa­nów w jego wieku. Z dru­giej strony jed­nak, jak mawiała jego mistrzyni, odro­bina fol­go­wa­nia sobie nie musiała koniecz­nie być czymś złym. Tego typu oka­zje, gdy ludzie gro­ma­dzili się, aby cie­szyć się i wspól­nie świę­to­wać w zgo­dzie i har­mo­nii, nale­żało cele­bro­wać.

Mimo to jego wzrok wciąż wędro­wał ku pano­ra­micz­nemu oknu – za przej­rzy­stą taflą roz­cią­gał się tęt­niący życiem kra­jo­braz Coru­scant: statki i śmi­ga­cze prze­my­kały na róż­nych wyso­ko­ściach i w róż­nych kie­run­kach; iglice budyn­ków wzbi­jały się w niebo; liczne kładki prze­ci­nały się, two­rząc sieć tak gęstą, że przy­po­mi­nała paję­czynę. Odkąd Reath się­gał pamię­cią, uwiel­biał tę pul­su­jącą, roz­tęt­nioną ener­gię – poczu­cie, że każ­dego dnia sły­szy bicie żywego serca galak­tyki.

„Zaj­rzyj w głąb sie­bie, pada­wa­nie – pora­dziła mu kie­dyś mistrzyni Jora, gdy Reath spró­bo­wał jej to wyja­śnić. – Być może masz po pro­stu opory przed porzu­ce­niem jedy­nego domu, jaki kie­dy­kol­wiek zna­łeś”.

Cóż, jego zda­niem nie cho­dziło wyłącz­nie o to… ale nie mógł jej odmó­wić odro­biny racji. Odro­biny, ale zawsze. Jed­nak samo uświa­do­mie­nie sobie tego nie mogło niczego zmie­nić. Reath na­dal chciał tu zostać – nie miał ochoty ni­gdzie się stąd ruszać.

Jego chro­no­metr zapisz­czał i chło­piec poczuł w piersi nie­zno­śny cię­żar. Nade­szła pora opu­ścić przy­ję­cie, porzu­cić archiwa, Świą­ty­nię, pla­netę… a także, ogól­nie rzecz bio­rąc, cywi­li­za­cję.

Reath miał pro­blemy z roz­sta­niem się z przy­ja­ciółmi, z któ­rych każdy pra­gnął się z nim czule poże­gnać, dla­tego wyru­szył w podróż do kosmo­portu sto­sun­kowo późno. Wpadł na jego teren, z torbą prze­wie­szoną przez ramię, zale­d­wie kilka minut przed pla­no­wym odlo­tem statku, który miał go stąd zabrać… Jed­nak jakimś cudem zja­wił się w umó­wio­nym doku jako pierw­szy – a przy­naj­mniej wszystko na to wska­zy­wało. Jak okiem się­gnąć, w oko­licy nie było widać żad­nego Jedi. Gorzej, że nie było też statku.

Czyżby pomy­lił numery doków? Zamie­rzał to spraw­dzić, gdy usły­szał zna­jomy głos:

– Mia­łem nadzieję, że cię tu zła­pię!

Gdy się odwró­cił, spo­strzegł idą­cego w jego stronę ryce­rza Jedi Deza Rydana – odzia­nego w szaty podróżne, z torbą prze­wie­szoną przez ramię. Nie spra­wiał wra­że­nia, jakby zja­wił się w kosmo­por­cie po to, by poże­gnać się z Reathem.

– Dez? – zagad­nął go pada­wan. – Co tu robisz?

Dez obda­rzył go sze­ro­kim uśmie­chem.

– Wygląda na to, że lecimy tym samym trans­por­tem! Wybie­ram się na pogra­ni­cze.

– Nie wie­dzia­łem, że też dosta­łeś przy­dział na wygwiz­dowo – zdzi­wił się Reath. Tak młody i obie­cu­jący rycerz jak Dez mógł lecieć dokąd tylko zechciał.

– Dopiero co. – Dez wzru­szył ramio­nami. – Wła­ści­wie to popro­si­łem o niego w ostat­niej chwili, dosłow­nie kilka dni temu. Praw­dziwy fart, że się zgo­dzili, co?

Reath poki­wał głową – tylko dla­tego, że było to znacz­nie łatwiej­sze i bar­dziej tak­towne od zapy­ta­nia: „Ale kto przy zdro­wych zmy­słach chciałby porzu­cać cywi­li­zo­wany region galak­tyki dla jakie­goś zabi­tego dechami zaścianka?”. I to w dodatku… ktoś taki jak Dez Rydan?!

Być może miało to coś wspól­nego ze sło­wami mistrzyni Jory na temat tego, że jej dru­giego pada­wana kom­plet­nie nie inte­re­so­wało prze­ży­wa­nie przy­gód, pod­czas gdy pierw­szy bez­u­stan­nie za nimi gonił.

To wła­śnie Deza szko­liła Jora Malli, nim przy­jęła pod swoje skrzy­dła Reatha. Cza­sem zda­rzało się, że mło­dzi ryce­rze zosta­wali men­to­rami i bli­skimi przy­ja­ciółmi następ­nych pod­opiecz­nych swo­ich byłych mistrzów. I cho­ciaż Reatha i Deza nie łączyły jakieś spe­cjal­nie zażyłe sto­sunki – głów­nie z powodu podej­mo­wa­nych bez­u­stan­nie przez tego ostat­niego misji, wyma­ga­ją­cych od niego zapusz­cza­nia się w naj­róż­niej­sze odle­głe zakątki galak­tyki – to darzyli się nawza­jem sym­pa­tią i zda­rzało im się wspól­nie ćwi­czyć szer­mierkę. Wielu pada­wa­nów, wpa­trzo­nych w Deza jak w obra­zek i sta­wia­ją­cych go sobie za wzór do naśla­do­wa­nia, bar­dzo tego Reathowi zazdro­ściło.

I cho­ciaż nie podzie­lał on skłon­no­ści Deza do przy­gód, wybie­ra­jąc zamiast tego zaci­sze archi­wów, podzi­wiał swo­jego star­szego kolegę, jak wszy­scy. Przy­stojny, ambitny, wysoki, o zło­ci­ście lśnią­cej cerze i gęstych, czar­nych wło­sach, Dez bez pro­blemu zjed­ny­wał sobie przy­ja­ciół. Mimo że prze­szedł próby i został paso­wany na ryce­rza zale­d­wie osiem lat temu, miał już na kon­cie liczne suk­cesy – zarówno na polu dyplo­ma­cji, jak i w walce.

– Gdzie nasz trans­port? – spy­tał lekko beł­ko­tli­wie Reath. Na­dal jesz­cze tro­chę szu­miało mu w gło­wie od kapki napo­jów wysko­ko­wych, na które pozwo­lił sobie pod­czas przy­ję­cia, ale po cichu liczył na to, że Dez nie zwróci uwagi na jego nie do końca trzeźwy stan. Nie żeby bał się, iż usły­szy od niego jakiś umo­ral­nia­jący wykład. Wie­dział, że mistrzyni Jora przy­ła­pała go kie­dyś po suto zakra­pia­nej impre­zie i miała go na oku, dopóki nie prze­szedł swo­ich rycer­skich prób.

Tak czy ina­czej, nawet jeśli Dez zauwa­żył lekki rausz Reatha, naj­wy­raź­niej nie zamie­rzał mu tego wyty­kać.

– Z tego co się orien­tuję, w statku, któ­rym mie­li­śmy lecieć, padł sub­al­ter­na­tor – wyja­śnił. – I raczej nic z tym na szybko nie zro­bią. Powie­dziano mi, że pod­sta­wią trans­port zastęp­czy, ale chyba zła­pali jakąś obsuwę.

– A jak nie pod­sta­wią? – spy­tał Reath, w głębi duszy licząc na to, że odpo­wiedź będzie brzmiała: „Cóż, wów­czas otrzy­masz cał­kiem nowy przy­dział!”.

Dez ponow­nie wzru­szył jed­nak tylko ramio­nami.

– Znaj­dziemy inny sta­tek. Jestem pewien, że ktoś tam będzie leciał na dniach.

– Na dniach? A kto by chciał tyle cze­kać? – Orla Jareni skrzy­żo­wała ręce na piersi i wsparła się o pobli­ski dźwi­gar. Poja­wiła się dosłow­nie zni­kąd, a jej postać na tle ciem­nych sza­ro­ści kosmo­portu wyda­wała się nie­mal lśnić. Pod­czas gdy Reath i Dez mieli na sobie zwy­kłe szaty podróżne, ona była ubrana w swój fir­mowy śnież­no­biały strój. – Ja mogę lecieć w każ­dej chwili. A wy może­cie mi wie­rzyć: w tym kosmo­por­cie jest z pew­no­ścią co naj­mniej jeden sta­tek, któ­rego wła­ści­ciel z poca­ło­wa­niem ręki przy­tuli nasze kre­dyty i zabie­rze nas w razie potrzeby nawet do Otchłani.

Reath znał Orlę Jareni tylko ze sły­sze­nia, ale opo­wie­ści, które o niej krą­żyły, robiły wra­że­nie. Cał­kiem nie­dawno obwo­łała się Poszu­ki­waczką – Jedi dzia­ła­jącą na wła­sną rękę, poza jurys­dyk­cją Rady Jedi. Zda­rzało się, że nie­któ­rzy Jedi czuli w tym lub innym momen­cie swo­jej służby potrzebę unie­za­leż­nie­nia się od zakonu, aby medy­to­wać na szczy­cie góry, udzie­lać pomocy rewo­lu­cjo­ni­stom pra­gną­cym wyzwo­lić się spod jarzma dyk­ta­tora czy nawet robić karierę wokalną na Alde­ra­anie – bo zakonne annały zare­je­stro­wały i taki przy­pa­dek. Reathowi wciąż wbi­jano go głowy, że do głęb­szego zro­zu­mie­nia Mocy można dotrzeć naj­róż­niej­szymi ścież­kami. Jeśli jed­nak o niego cho­dziło… cóż, zde­cy­do­wa­nie wolał kla­syczne podej­ście. Lecz jeśli tylko Rada Jedi sza­no­wała decy­zję Orli, on rów­nież zamie­rzał to zro­bić. Naj­wy­raź­niej zaś jej powo­ła­nie wzy­wało ją na pogra­ni­cze.

Jej wygląd był rów­nie nie­zwy­kły, co wybory, któ­rych doko­ny­wała: była Umba­ranką, o bla­dej skó­rze i wyso­kich kościach policz­ko­wych, typo­wych dla przed­sta­wi­cieli tej rasy, a jej szaty miały barwę bieli tak nie­ska­zi­tel­nej, że w porów­na­niu z nimi jej cera wyda­wała się nie­mal rumiana. Ścią­gnięte w cia­sny węzeł włosy były sre­brzy­ste, ale ich odcień był tak ciemny, że wyda­wały się pra­wie czarne. Poza tym wszystko w jej postaci było kan­cia­ste i ostre: począw­szy od ręko­je­ści jej mie­cza świetl­nego o podwój­nym ostrzu, aż po zaci­śnięte w lekko drwią­cym uśmieszku wąskie wargi.

Jej tak­su­jące spoj­rze­nie uzmy­sło­wiło Reathowi, że to nie­grzecz­nie tak się na kogoś gapić. Pospiesz­nie spu­ścił wzrok i wbił go w pod­łogę, licząc na to, że się przy tym nie rumieni.

– Hmm, wcale nie był­bym tego taki pewien – stwier­dził z namy­słem mistrz Coh­mac Vitus, dołą­cza­jąc nie­spiesz­nie do ich grupki. Dźwięczny głos dobie­ga­jący spod kap­tura zło­ci­stej szaty brzmiał niczym ogła­szany przez sędziego wyrok. – W oko­lice Gwiezd­nego Bla­sku rzadko latają komer­cyjne jed­nostki – przy­naj­mniej na razie.

Coh­maca rów­nież Reath nie znał zbyt dobrze – cho­ciaż w głębi duszy nie miałby nic prze­ciwko temu, by poznać go lepiej. Mistrz Jedi sły­nął w sze­re­gach zakonu zarówno jako wybitny uczony, jak i mistyk. Reath miał cza­sem wra­że­nie, że przy­pisy na temat jego wyczy­nów znaj­dują się w co dru­giej księ­dze, którą czy­tał – i to nie­za­leż­nie od tego, czy doty­czyła ona sta­ro­żyt­nych rytu­ałów Mocy, czy też nego­cja­cji pod­czas wyjąt­kowo trud­nego kry­zysu z udzia­łem zakład­ni­ków. Jed­nak żadna z tych infor­ma­cji w naj­mniej­szym stop­niu nie tłu­ma­czyła spo­wi­ja­ją­cej go nie­mal wyczu­wal­nej aury tajem­ni­czo­ści. Mistrz Coh­mac był śred­niego wzro­stu (jak na przed­sta­wi­ciela rasy ludz­kiej czy gatun­ków huma­no­idal­nych), wyda­wał się jed­nak wyż­szy z powodu szczu­płej, nie­mal kości­stej budowy ciała. Gęste, czarne włosy się­gały mu do ramion, a od całej jego postaci dosłow­nie biło jakieś nie­sa­mo­wite dosto­jeń­stwo.

Aż do nie­dawna pada­wan czę­sto widy­wał go w archi­wach. Usa­do­wiony przy któ­rymś ze sta­no­wisk, spę­dzał tam rów­nie wiele godzin co sam Reath, bez reszty pochło­nięty zgłę­bia­niem tre­ści kolej­nych holo­kro­nów. I wła­śnie dla­tego Reath nie mógł się nadzi­wić, jak to moż­liwe, by ktoś taki z wła­snej woli popro­sił o przy­dział do pla­cówki na odle­głym pogra­ni­czu. Aż nagle sobie przy­po­mniał: prze­cież Coh­mac był rów­nież bada­czem folk­loru! Z pew­no­ścią posta­no­wił się z nimi zabrać z myślą o gro­ma­dze­niu miej­sco­wych podań i legend.

Reath zasta­no­wił się prze­lot­nie, czy taka misja nie będzie odro­binę zbyt nie­bez­pieczna dla mistrza Coh­maca, który sły­nął ze swo­jej wyjąt­ko­wej wraż­li­wo­ści na Moc. Podróż w tak dzi­kie i nie­zba­dane miej­sca bez dwóch zdań ozna­czała kon­takt z kul­tu­rami, o któ­rych żadne z nich nie miało zie­lo­nego poję­cia.

Nagle spo­strzegł z pew­nym zdzi­wie­niem, że Orla Jareni i Coh­mac Vitus idą w swoją stronę, patrząc sobie w oczy; po ustach obojga błą­kały się nie­mal iden­tyczne, dziwne pół­u­śmie­chy.

– Och, mogła­bym przy­siąc – rzu­ciła Orla, pozor­nie od nie­chce­nia – że sły­sza­łam, jak kie­dyś zarze­ka­łeś się, że już ni­gdy nie zapu­ścisz się w te rejony galak­tyki!

– Nie­ważne, jak daleko uciek­niemy ani dokąd – odparł reflek­syj­nie Coh­mac – koniec koń­ców zawsze wra­camy do punktu wyj­ścia.

Orla poki­wała powoli głową.

– Zga­dza się. Nade­szła pora, by histo­ria zato­czyła pełen krąg.

„Co to może zna­czyć?” – zacho­dził w głowę Reath. Wymie­nili z Dezem spoj­rze­nia – młody rycerz Jedi wyglą­dał na rów­nie zain­try­go­wa­nego co on, ale obaj tak­tow­nie powstrzy­mali się od komen­ta­rzy i zada­wa­nia pytań.

Tym bar­dziej, że uwagę ich wszyst­kich przy­kuł wła­śnie sta­tek kie­ru­jący się ku lądo­wi­sku. Obni­żył lot, po czym zaczął pod­cho­dzić do plat­formy, na któ­rej cze­kali na swój trans­port. Wyglą­dał… dość nie­zwy­kle, przy­naj­mniej w oczach Reatha: poma­lo­wany na ciem­no­nie­bie­sko, o dziw­nym, wyoblo­nym kok­pi­cie i zaokrą­glo­nej sek­cji napędu. Albo został zbu­do­wany bar­dzo dawno temu, albo też istoty, które go skon­stru­owały, nie czuły zupeł­nie potrzeby podą­ża­nia za nowin­kami tech­no­lo­gicz­nymi (co samo w sobie wydało się Reathowi dość nie­po­ko­jące). Gdy sta­tek osia­dał na plat­for­mie, Jedi wymie­nili spoj­rze­nia.

– Wygląda raczej jak frach­to­wiec niż sta­tek pasa­żer­ski – oce­nił mistrz Coh­mac.

– A kogo to obcho­dzi? – par­sk­nął Dez. – Wystar­czy, że da radę sko­czyć w nad­świetlną, tak? – Wyszcze­rzył zęby w sze­ro­kim uśmie­chu, gdy podmuch gazów uwal­nia­nych z sykiem z dysz zmierz­wił im włosy i roz­wiał szaty.

– Może i tak. – Reath przyj­rzał się machi­nie z powąt­pie­wa­niem, marsz­cząc czoło.

Gdy tylko sta­tek opadł na plat­formę, przy akom­pa­nia­men­cie gło­śnego meta­licz­nego szczęku, otwo­rzył się właz. Ze środka wynu­rzyła się dziew­czyna – na oko w wieku Reatha, góra dwa lata od niego star­sza. Miała śniadą skórę, a jej dłu­gie, brą­zowe włosy falo­wały w rytm jej kro­ków, gdy szła w ich stronę; była ubrana w pro­sty ska­fan­der pilota, dziw­nie czy­sty i wypra­so­wany, w dokład­nie tym samym odcie­niu ciem­nego błę­kitu co kadłub statku. Na jego ręka­wie wid­niała naszywka z godłem w kształ­cie ciem­no­po­ma­rań­czo­wej gwiazdy. Nie­zna­joma oparła ręce na bio­drach i zmie­rzyła ich kry­tycz­nym spoj­rze­niem, jakby czuła się roz­cza­ro­wana.

– To was mam zabrać na Gwiezdny Blask? Sądzi­łam, że mamy zgar­nąć jakichś mni­chów… czy coś w tym stylu. A wy wyglą­da­cie… nor­mal­nie.

– Tak. To my jeste­śmy two­imi pasa­że­rami. I można nas nazwać mni­chami. W pew­nym sen­sie – odpo­wie­dział mistrz Coh­mac. Nie wyda­wał się szcze­gól­nie zasko­czony i wahał się zale­d­wie uła­mek sekundy, nim dodał: – Czy jesteś naszą pilotką?

Dziew­czyna uśmiech­nęła się i wska­zała przez ramię kciu­kiem na właz.

– Nic podob­nego. To zna­czy, jestem, ale drugą pilotką. Nazy­wam się Affie Hol­low – przed­sta­wiła się. – A pierw­szym pilo­tem jest on.

Reath miał pewne obiek­cje odno­śnie do zdol­no­ści nasto­latki w dzie­dzi­nie pilo­tażu, ale gdy spoj­rzał we wska­za­nym przez nią kie­runku, jego wąt­pli­wo­ści tylko się wzmo­gły. Czy naprawdę mieli powie­rzyć swoje bez­pie­czeń­stwo temu face­towi w roz­cheł­sta­nej koszuli, idą­cemu im na spo­tka­nie z roz­po­star­tymi sze­roko ramio­nami? Czy ten koleś naprawdę zamie­rzał ich wszyst­kich wyści­skać na powi­ta­nie? Czy był naćpany przy­prawą?

„Nie – popra­wił się nie­mal natych­miast w myśli. – Nie czy, tylko jak bardzo”.

– Moje słod­kie dziatki! – zawo­łał pilot, prze­cią­ga­jąc leni­wie zgło­ski i szcze­rząc się od ucha do ucha. – Jestem Leox Gyasi i witam was niniej­szym na pokła­dzie mojego statku.

Cisza, która nastała po jego sło­wach, para­dok­sal­nie spra­wiła, że Reath poczuł się nieco lepiej, bo suge­ro­wała, że nawet towa­rzy­szący mu bar­dziej od niego doświad­czeni Jedi nie byli pewni, jak zare­ago­wać w tej sytu­acji. W końcu Dez postą­pił naprzód z typo­wym dla niego nie­wy­mu­szo­nym wdzię­kiem i się przed­sta­wił:

– Dez Rydan. Miło mi cię poznać. Jak nazywa się twój sta­tek?

Leox i Affie wymie­nili roz­ba­wione spoj­rze­nia, jakby w mil­cze­niu dzie­lili się jakimś her­me­tycz­nym, nie­do­stęp­nym dla reszty żar­tem.

– Już wam powie­dzia­łem – oświad­czył spo­koj­nie Leox. Był wysoki, ogo­rzały i szczu­pły, o falo­wa­nych wło­sach w kolo­rze ciem­no­blond, spra­wia­ją­cych wra­że­nie, jakby od dawna nie widziały grze­bie­nia. Cóż, być może ni­gdy go nie oglą­dały. – Nasz sta­tek nazywa się… „Sta­tek” – oświad­czył z satys­fak­cją. – Nazwa­łem go tak, bo rymuje się z „osta­tek” i „niedosta­tek”, dzięki czemu przy­po­mina mi o tym, że wszystko jest ulotne i należy cenić to, co się ma. Wie­cie, co mam na myśli, prawda?

„Brzmi cał­kiem jak coś, co mógłby wymy­ślić ostro naćpany mistrz Yoda” – stwier­dził Reath. Co zasad­ni­czo mogło dobrze wró­żyć. Albo źle. Trudno było stwier­dzić na pewno.

– Jest cudowny! – zapiała Orla z zachwy­tem, który wyda­wał się auten­tyczny. – Czy możemy zoba­czyć nasze kajuty?

Affie się skrzy­wiła.

– No wła­śnie, skoro już o tym mowa… Tak naprawdę to raczej frach­to­wiec, nie sta­tek pasa­żer­ski. – Na dźwięk jej słów mistrz Coh­mac rzu­cił Dez­owi spoj­rze­nie, które wyda­wało się mówić: „A to ci dopiero nie­spo­dzianka!”. – Ale zare­zer­wo­wa­li­śmy dla was nieco prze­strzeni na miej­sca do spa­nia. – Jej szczu­płą twarz roz­pro­mie­nił uśmiech. – Sam fakt, że jeste­śmy trans­por­tem zastęp­czym zor­ga­ni­zo­wa­nym w ostat­niej chwili, wcale nie zna­czy, że nie możemy zapew­nić wam odro­biny wygód, prawda?

– To jest – wtrą­cił Leox – o ile oczy­wi­ście nie jeste­ście jacyś super­or­to­dok­syjni, jeśli cho­dzi o defi­ni­cję okre­śle­nia „wygody”.

Orla szła już w stronę trapu.

– Jeste­śmy Jedi, panie Gyasi – uświa­do­miła go. – Nie wyma­gamy luk­su­sów.

Affie zmarsz­czyła nos.

– No to… Jedi są w końcu mni­chami czy nie?

Reath zatrzy­mał się w pół kroku, gdy dotarło do niego, co to musiało ozna­czać. Skoro ci ludzie nie wie­dzieli nawet, kim są Jedi…

– Jeste­ście z pogra­ni­cza, zga­dza się? – spy­tał.

– Dla nas, synu, to nie żadne pogra­ni­cze. – Leox wpro­wa­dził jego i Orlę na pokład „Statku”. – Tylko dom. Jeśli jed­nak chcia­łeś przez to powie­dzieć, że nie znamy zbyt dobrze tej czę­ści galak­tyki, to zga­dza się, masz rację. Ni­gdy wcze­śniej nie zapu­ści­li­śmy się tak bli­sko Jądra, o nie.

– Gil­dia Byne zaj­muje się trans­por­tem ładun­ków w tym sek­to­rze. – W gło­sie Affie brzmiała nie­skry­wana duma. – Latamy dla niej. To zna­czy, jako jedna z mniej­szych jed­no­stek, jeśli cho­dzi o ści­słość, ale mimo tego to wła­śnie nam Sco­ver Byne zde­cy­do­wała się powie­rzyć pierw­szą misję na Coru­scant.

Zawsty­dzo­nemu swoim bra­kiem taktu Reathowi zale­żało na pod­trzy­ma­niu tej roz­mowy. Sądził, że słowa Affie to coś w rodzaju zachęty, by wypy­tał ją bar­dziej szcze­gó­łowo o nią, Leoksa i ich sta­tek, a także o to, dla­czego to aku­rat ich spo­tkał ten ewi­dentny zaszczyt. Poczuł się rów­nież wywo­łany do odpo­wie­dzi, aby wyja­śnić im – ludziom, któ­rzy naj­wy­raź­niej ni­gdy nie sły­szeli o Jedi – jak działa zakon.

Roz­mowa umarła jed­nak śmier­cią natu­ralną, gdy Leox i Affie zatrzy­mali się wraz ze swo­imi pasa­że­rami w wej­ściu do kok­pitu.

– A oto – oznaj­mił Leox z sze­ro­kim uśmie­chem – nasz nawi­ga­tor, Geoda.

W kącie ste­rowni stała… skała. Dorów­nu­jąca wyso­ko­ścią mniej wię­cej Reathowi, była ciem­no­szara, o lekko zaokrą­glo­nych kra­wę­dziach i krze­mion­ko­wej, chro­pa­wej powierzchni. Wyglą­dała… impo­nu­jąco – to zna­czy na tyle, na ile impo­nu­jąco może wyglą­dać głaz. Mimo to wciąż była tylko skałą. Reath zmarsz­czył czoło, prze­ko­nany, że to jakiś dziwny żart.

– To Vin­tia­nin. Z pla­nety Vint. – Leox leni­wym gestem oto­czył ramie­niem „barki” skały, tak jak mógłby objąć przy­ja­ciela. – A tak przy oka­zji, „Geoda” to ksywka. Wygląda na to, że istoty wypo­sa­żone w apa­rat mowy nie są w sta­nie popraw­nie wymó­wić jego imie­nia.

Reath spró­bo­wał prze­tra­wić w myśli tę infor­ma­cję – i poległ z kre­te­sem. Jego głów­nym pocie­sze­niem było to, że Dez i mistrz Coh­mac wyglą­dali na tak samo zbi­tych z tropu, jak on sam się czuł. Po ustach Orli Jareni błą­kał się nato­miast kolejny z jej enig­ma­tycz­nych uśmiesz­ków.

– Geoda, hę? – powtó­rzyła. – Miło mi cię poznać.

Affie prze­lot­nie pokle­pała Geodę po boku.

– Na początku bywa nie­śmiały, ale zacze­kaj­cie, aż pozna was lepiej.

Leox zachi­cho­tał i popro­wa­dził ich z kok­pitu w głąb statku.

– Taaak, odro­bina cier­pli­wo­ści – nic wię­cej nie trzeba. Uprze­dzę was jed­nak na wstę­pie, bo nie chcę, żeby­ście odnie­śli mylne wra­że­nie: Geoda to może i odro­binę dzi­kus, ale jeśli cho­dzi o nawi­ga­cję… cóż, nie ma sobie rów­nych. Można na niego liczyć.

– Masz na myśli, że jest solidny jak głaz? – Orla pod­nio­sła brew. – Fan­ta­stycz­nie. W takim razie zer­k­nijmy teraz na nasze kajuty…

– W zasa­dzie to zanim je zoba­czy­cie, musimy je naj­pierw zmon­to­wać – przy­znała skru­szona Affie. – Rów­nie dobrze możemy zabrać się za to już teraz.

„Cudow­nie! – wes­tchnął w myśli Reath, gdy przy­stę­po­wali do wcie­la­nia planu w życie. – Nie dość, że wyru­szam na galak­tyczne zadu­pie, to aby tam dotrzeć, mamy pole­gać na… skale”.

Wyglą­dało na to, że Moc mie­wała cza­sem prze­wrotne poczu­cie humoru.

W ciągu pół godziny zbu­do­wano i przy­dzie­lono tym­cza­sowe kwa­tery – i zarówno załoga, jak i pasa­że­ro­wie byli gotowi do startu. Ze swo­jego miej­sca Reath widział frag­ment panelu wido­ko­wego w kok­pi­cie, ogra­ni­czo­nego pane­lami kon­tro­l­nymi z jed­nej i syl­wetką Geody z dru­giej strony. Vin­tia­nin trwał w bez­ru­chu na miej­scu, które było naj­wy­raź­niej sta­no­wi­skiem nawi­ga­tora. Pada­wan musiał wycią­gać szyję, żeby zoba­czyć coś przez ilu­mi­na­tor, ale uznał, że ten wysi­łek jest wart swo­jej ceny; cho­ciażby dla­tego, że Coru­scant miał zoba­czyć następ­nym razem dopiero za wiele dłu­gich mie­sięcy. Może nawet za rok? Nie dopusz­czał do sie­bie myśli, że jego przy­dział mógłby potrwać dłu­żej.

„Dom” – to słowo wypły­nęło, nie­pro­szone, na powierzch­nię jego świa­do­mo­ści, spra­wia­jąc, że serce ści­snęło mu się z bólu. Jedi uczono, by nie trak­to­wali swo­ich świą­tyń jak domów, a także, by nie myśleli w ten spo­sób o pla­ne­tach, z któ­rych pocho­dzili. A jed­nak tęsk­nota za domem była czymś, przed czym nie była w sta­nie ustrzec się do końca żadna z żywych istot. Reath nie chciał się przed nią bro­nić. Chciał zapa­mię­tać Coru­scant takim, jakie było: lśniące niczym klej­not, roz­wi­ja­jące się niczym piękny kwiat.

„Czy sprze­ci­wiasz się naukom Jedi, pada­wa­nie? – W uszach roz­brzmiał mu głos mistrzyni Jory, sta­now­czy, ale zabar­wiony nutą roz­ba­wie­nia. – To nie przy­stoi człon­kowi zakonu…”.

„Jestem gotów kro­czyć ścieżką Jedi – odpo­wie­dział jej w myślach bar­dziej dobit­nie i wyraź­nie, niż udało mu się to, gdy roz­ma­wiał z nią ostatni raz. – Czuję jed­nak, że moje miej­sce jest tutaj, na Coru­scant, w archi­wach”.

Nie­mal natych­miast upo­mniał się w myśli: sam fakt, że coś mówiło mu, iż nie powi­nien niczego zmie­niać w swoim życiu, wcale nie ozna­czał, że to musiała być Moc.

Z dru­giej strony jed­nak… co, jeśli to fak­tycz­nie była ona?

Sku­lił się w swoim fotelu, roz­pacz­li­wie pra­gnąc wie­rzyć w słusz­ność instynk­tów, które pod­po­wia­dały mu, że cała ta podróż to zły pomysł – przy­naj­mniej w jego przy­padku. Pozo­stała trójka Jedi wyda­wała się kom­plet­nie zre­lak­so­wana i nie­wzru­szona. Wręcz spo­kojna. Zazdro­ścił im tego opa­no­wa­nia i wiary w nie­omyl­ność losu; pew­nej, sta­bil­nej więzi z Mocą.

„Gdy sam przejdę próby – posta­no­wił w myśli – będę jak oni: pewny sie­bie i spo­kojny. Świa­dom wła­snego celu. Pozba­wiony wszel­kich roz­te­rek i wąt­pli­wo­ści”.

Orla Jareni zaci­snęła dło­nie na wyście­ła­nych pasach swo­jej uprzęży bez­pie­czeń­stwa. Warunki podróży były mniej kom­for­towe niż te, do któ­rych przy­wy­kła. Jed­nakże nie było to nic, czego nie spo­dzie­wa­łaby się w miej­scu, do któ­rego się wybie­rali – a fakt, że zna­la­zła to bli­żej, niż ocze­ki­wała, zamie­rzała potrak­to­wać jako dobry omen. Po chwili namy­słu uznała jed­nak, że doszu­ki­wa­nie się dobrych wróżb w sytu­acjach pod­szy­tych nadzieją lub stra­chem nie jest zbyt dobrym pomy­słem. Praw­dziwe pro­roc­twa zja­wiały się nie­pro­szone, a gdy się obja­wiały, trudno było je pomy­lić z czym­kol­wiek innym.

Póki co jed­nak nie poja­wiły się żadne znaki na nie­bie ani ziemi, które utwier­dzi­łyby ją w prze­ko­na­niu, że pod­jęła dobrą decy­zję.

„Czy powin­nam się wyco­fać? Zre­zy­gno­wać? – zasta­na­wiała się. – Rada z pew­no­ścią nie mia­łaby mi tego za złe. Gdy­bym im powie­działa, że się myli­łam, że to był błąd… Cóż, to by ozna­czało, że stra­ci­łaś wiarę w sie­bie – odpowie­działa krótko samej sobie. – Przy­naj­mniej spró­buj. Zacznij. Wróć do źró­deł. Wtedy dowiesz się, czy to był słuszny wybór… czy wręcz prze­ciw­nie”.

Kap­tur pele­ryny peł­nił wiele funk­cji: chro­nił przed zim­nem, w razie potrzeby zapew­niał ano­ni­mo­wość, tłu­mił zbędny hałas… i tak dalej, i tak dalej. W chwili, gdy odla­ty­wali, Coh­mac Vitus nasu­nął go na głowę w cha­rak­te­rze osłony. Wkła­dał zbyt wiele wysiłku w kon­tro­lo­wa­nie swo­ich emo­cji, aby musieć się jesz­cze mar­twić o to, by na jego twa­rzy nie poja­wił się naj­mniej­szy ślad, który by go zdra­dził. Nim podej­mie się wypeł­nia­nia swo­ich obo­wiąz­ków na pogra­ni­czu, musi stłu­mić wewnętrzny nie­po­kój.

Zgło­sze­nie się na ochot­nika do tej misji wyda­wało mu się dobrą decy­zją – a przy­naj­mniej w chwili, gdy ją podej­mo­wał. To było nie tylko ważne zada­nie. Dzięki niemu Coh­mac będzie mógł wró­cić do miej­sca, w któ­rym – w jego wła­snym mnie­ma­niu – prze­stał być uczniem i stał się praw­dzi­wym Jedi. Bo po tym, co wyda­rzyło się pod­czas kry­zysu Eiram–E’ronoh, próby rycer­skie były w zasa­dzie jedy­nie for­mal­no­ścią.

A jed­nak za każ­dym razem, gdy Coh­mac myślał o tam­tej sytu­acji, był zmu­szony tłu­mić w sobie emo­cje, któ­rych nie powi­nien doświad­czać żaden Jedi.

„Powrót przy­nie­sie ci spo­kój – prze­ko­ny­wał sam sie­bie. – W końcu będziesz mógł na zawsze odsu­nąć od sie­bie te uczu­cia”.

Gdy powta­rzał to sobie na Coru­scant, wie­rzył w to. Naprawdę w to wie­rzył.

Teraz jed­nak wcale nie był już tego taki pewien.

Dez Rydan wycią­gnął swoje dłu­gie nogi przed sie­bie, skrzy­żo­wał je w kost­kach i odchy­lił opar­cie fotela mak­sy­mal­nie do tyłu, w nadziei, że zdoła się po dro­dze nieco zdrzem­nąć. Prawdę powie­dziaw­szy, spo­dzie­wał się, że będzie bar­dziej pode­ner­wo­wany, ale zamiast tego czuł się odświe­żony i pełen ener­gii. Cóż, cza­sem zda­rzało się, że sam fakt pod­ję­cia jakiejś decy­zji miał moc dorów­nu­jącą samemu dzia­ła­niu. Cel roz­ja­śniał i nada­wał zna­cze­nie wszyst­kim czy­nom, uwznio­ślał każdą myśl.

Mistrzyni Jora bez wąt­pie­nia prze­strze­głaby go, że powi­nien być ostroż­niej­szy. Powie­dzia­łaby, że taka żądza przy­gód może prze­cie­rać szlaki dla innych pra­gnień, sto­ją­cych w sprzecz­no­ści z rolą Jedi.

Nagła i nie­spo­dzie­wana rezy­gna­cja z misji na Zeito­oine wywo­łała nie­uchron­nie serię pytań, a on wie­dział, że na tym się nie skoń­czy.

„Zro­bi­łeś to, co musia­łeś – prze­ko­ny­wał sam sie­bie. – Gdy­byś został tam dłu­żej, twoja fru­stra­cja prze­ro­dzi­łaby się w gniew. Czy nie mia­łeś przy­pad­kiem prze­stać poda­wać w wąt­pli­wość każdą swoją decy­zję?”.

Wyda­wało mu się, że ma to już za sobą – i przez chwilę rze­czy­wi­ście tak było. Jed­nak to czas miał zwe­ry­fi­ko­wać, jak długo zdoła wytrwać w swoim posta­no­wie­niu.

Na widok współ­rzęd­nych, które poja­wiły się na wyświe­tla­czu w kok­pi­cie, Leox kiw­nął głową. Sznury jego pacior­ków medy­ta­cyj­nych, omo­tane wokół dźwi­gni akty­wa­cji goleni lądow­ni­czych, zako­ły­sały się, poszczę­ku­jąc cicho, gdy Affie pode­rwała „Sta­tek”, wypro­wa­dza­jąc go z terenu kosmo­portu wprost w gwar i zgiełk coru­scań­skiego ruchu powietrz­nego.

– Dobra robota, Geodo – pochwa­lił vin­tiań­skiego nawi­ga­tora. – Nie mogę się docze­kać, aż opu­ścimy tę sza­loną pla­netę. Tyle tu budowli i taki ruch, że cho­ciaż czło­wiek jest na zewnątrz, czuje się jak w zamknię­tym pomiesz­cze­niu.

– Ja rów­nież nie jestem pod jakimś szcze­gól­nym wra­że­niem – zgo­dziła się z nim Affie. – Nie mie­li­śmy zbyt wiele czasu, żeby się rozej­rzeć, ale z tego, co mówiła Sco­ver, wyni­kało, że to naj­bar­dziej impo­nu­jące miej­sce w galak­tyce.

– Pod wzglę­dem zabu­dowy na pewno. – Leox kiw­nął głową w stronę powierzchni pla­nety, od któ­rej odda­lali się coraz bar­dziej z każdą chwilą. – Ale nie­zbyt uro­kliwe, jeśli chcesz znać moje zda­nie.

Affie nie mogła nic pora­dzić na to, że czuła się roz­cza­ro­wana. Miała nadzieję wró­cić do Sco­ver Byne z jaki­miś bły­sko­tli­wymi spo­strze­że­niami albo wra­że­niami, które potwier­dzą, że warto było wysy­łać ją jako jedną z pierw­szych osób z grona człon­ków Gil­dii w podróż do Jądra Galak­tyki. Coru­scant musiało mieć w sobie coś wyjąt­ko­wego i nie­sa­mo­wi­tego – w prze­ciw­nym razie nie byłoby naj­waż­niej­szym ze Świa­tów Jądra, czyż nie? Cokol­wiek to jed­nak było, naj­wy­raź­niej umknęło Affie. Może przy­naj­mniej ich pasa­że­ro­wie okażą się inte­re­su­jący; jeśli ci cali Jedi rze­czy­wi­ście byli tak ważni, będzie mogła opo­wie­dzieć Sco­ver choć o nich.

„Chcia­ła­bym po pro­stu, żebyś była ze mnie dumna” – wes­tchnęła w duchu do swo­jej przy­bra­nej matki.

Atmos­fera się roz­pro­szyła, niebo pociem­niało. „Sta­tek” opu­ścił Coru­scant i wśli­zgnął się z powro­tem w prze­strzeń kosmiczną. Leox chwy­cił za dźwi­gnie hiper­na­pędu.

– Nie mogę się docze­kać, aż zosta­wię całą tę „cywi­li­za­cję” daleko w tyle – oświad­czył i sko­czyli, opusz­cza­jąc Jądro Galak­tyki i mknąc ku nie­zna­nym, dzi­kim tere­nom.

Roz­dział drugi

Prowi­zo­ryczne kajuty na pokła­dzie „Statku” nie były zbyt wygodne, ale kwa­te­rom pada­wań­skim w Świą­tyni Jedi rów­nież daleko było do luk­su­sów. Reath bez słowa skargi pogo­dził się z koniecz­no­ścią spa­nia na wąskiej koi w mikro­sko­pij­nym prze­dziale, wydzie­lo­nym za pomocą cien­kich ścia­nek i wypo­sa­żo­nym w pro­wi­zo­ryczny odświe­żacz.

Nie zamie­rzał też narze­kać na sam „Sta­tek”. No dobrze, może i jego załoga była nieco… eks­cen­tryczna, a sam śro­dek trans­portu bar­dziej zde­ze­lo­wany niż więk­szość jed­no­stek, które odwie­dzały Coru­scant, ale sil­niki pra­co­wały równo i sta­bil­nie, tem­pe­ra­tura na pokła­dzie utrzy­my­wała się w zakre­sie opty­mal­nym dla ludzi i więk­szo­ści gatun­ków huma­no­idal­nych, a Jedi mieli mnó­stwo miej­sca na relaks – samot­nie bądź też w towa­rzy­stwie innych, w mesie.

Reath zasta­na­wiał się, czy znaj­dzie tu jakiś punkt dostępu do infor­ma­cji. Może mógłby zna­leźć coś cie­ka­wego do czy­ta­nia? „Oczy­wi­ście, że nie” – odpo­wie­dział prędko sam sobie. Głu­pio byłoby spo­dzie­wać się tego typu luk­su­sów na tak nie­wiel­kim statku. Tak czy ina­czej, uznał to za pierw­szy sygnał nie­do­god­no­ści, w które bez wąt­pie­nia będzie obfi­to­wało pogra­ni­cze. Cóż, być może lepiej wziąć się w garść i się z tym pogo­dzić, nim ponow­nie spo­tka się z mistrzy­nią Jorą i przyj­mie na sie­bie nowe obo­wiązki. Wciąż jesz­cze żywił nadzieję, że zdoła nakło­nić ją do zmiany zda­nia, ale zda­wał sobie sprawę z tego, że straci tę nikłą szansę, nim w ogóle spró­buje ją wyko­rzy­stać, jeśli nie dotrze na pokład Gwiezd­nego Bla­sku w naj­lep­szej for­mie.

Nie był w zbyt towa­rzy­skim nastroju, za to zde­cy­do­wa­nie był w nastroju, by coś prze­ką­sić. Jak zwy­kle zresztą. Rósł bły­ska­wicz­nie (tylko w ciągu ostat­niego roku przy­było mu dwa­na­ście cen­ty­me­trów!) i pochła­niał tak ogromne ilo­ści jedze­nia, że cza­sem sam się dzi­wił, jakim cudem jego żołą­dek jest w sta­nie tyle pomie­ścić.

Ku jego uldze, mesa oka­zała się opu­sto­szała. Ucie­szył się, że będzie mógł zjeść w samot­no­ści.

– Dwie pie­cze­nie na jed­nym o… – mruk­nął do sie­bie pod nosem, ale nie zdą­żył dokoń­czyć, bo w pół zda­nia z gar­dła wyrwało mu się pełne zasko­cze­nia i udręki: – Aach! – na widok sto­ją­cego w kącie pomiesz­cze­nia Geody. W jaki spo­sób prze­mie­ścił się tu z kok­pitu? Czy to Leox i Affie go tu prze­nie­śli? Czy ta… istota cho­dziła samo­dziel­nie? A może peł­zała, toczyła się lub nawet miała zdol­ność tele­por­ta­cji? Reath zmru­żył oczy i przyj­rzał się skale podejrz­li­wie, pró­bu­jąc usta­lić, czy wygląda na przy­ja­zną czy poiry­to­waną oraz czy w ogóle jest przy­tomna i świa­doma jego obec­no­ści. Poległ z kre­te­sem. – Prze­pra­szam – bąk­nął. – Tro­chę mnie, eee… wystra­szy­łeś.

Geoda nie odpo­wie­dział i Reath poczuł się głu­pio, że w ogóle spo­dzie­wał się jakiejś odpo­wie­dzi.

– O, cześć! – zawo­łała Affie Hol­low, poja­wia­jąc się nagle w wej­ściu do świe­tlicy. – No to… jak ci się podoba? To zna­czy, mam na myśli „Sta­tek”.

– Jest ide­alny dla naszych potrzeb – oznaj­mił dyplo­ma­tycz­nie Reath.

Na dźwięk słowa „ide­alny” twarz Affie roz­pro­mie­niła się jak nabo­oań­ska latar­nia.

– Uwiel­biam go. To mój naj­ulu­bień­szy sta­tek w naszej flo­cie.

– Jakiej flo­cie?

– Flo­cie Gil­dii Byne – wyja­śniła Affie, otwie­ra­jąc paczkę bla­do­ró­żo­wego proszku i wsy­pu­jąc go do miseczki. – Jej wła­ści­cielka, Sco­ver Byne, chcia­łaby, żebym pew­nego dnia prze­jęła inte­res. Gdy nabiorę nieco doświad­cze­nia, da mi wła­sny sta­tek – wiem to, jestem tego pewna. Ale ja nie zamie­ni­ła­bym tego na żaden inny.

Reath po cichu zwe­ry­fi­ko­wał swoje mnie­ma­nie o skali i wpły­wach Gil­dii Byne. „Sta­tek” był w pełni sprawny i niczego mu nie bra­ko­wało, jeśli jed­nak był naj­lep­szym, co miała do zaofe­ro­wa­nia flota Gil­dii, to… cóż, Reath nie miał wię­cej pytań.

Jego mina naj­wy­raź­niej go zdra­dziła, bo na jej widok Affie par­sk­nęła gło­śnym śmie­chem.

– Sco­ver też nie rozu­mie, dla­czego to wła­śnie ten lubię naj­bar­dziej. Mam jed­nak wra­że­nie, że… nie­które jed­nostki ema­nują czymś w rodzaju wyjąt­ko­wej ener­gii, wiesz? Może nawet mają coś w stylu duszy. A „Sta­tek” ma tego „cze­goś” wię­cej niż cokol­wiek innego, czym lata­łam do tej pory. I wła­śnie dla­tego to nim chcia­ła­bym prze­mie­rzać galak­tykę.

– Rozu­miem – zapew­nił ją Reath. Może po pro­stu w miarę upływu czasu sta­tek i wła­ści­ciel w pewien spo­sób docie­rali się i zży­wali ze sobą? – Na pewno nie można mu odmó­wić… eee… oso­bo­wo­ści.

Affie wlała do miseczki nieco wody i różo­wawy pro­szek przy­brał formę kle­istej klu­chy.

– No dobrze. Chcia­ła­bym, żebyś mi wyja­śnił, kim są Jedi – tak w dwóch zda­niach. Albo nawet kró­cej.

Reath uśmiech­nął się – miał wra­że­nie, że pierw­szy raz od bar­dzo dawna.

– W dwóch zda­niach? W porządku, ale ostrze­gam: mogą być bar­dzo dłu­gie.

– Przed nami szmat nad­prze­strzeni do prze­mie­rze­nia. Mamy mnó­stwo czasu – odparła Affie, sia­da­jąc i odgry­za­jąc pokaźny kęs lep­kiej buły. – Gotów na opo­wieść, Geodo? – spy­tała z peł­nymi ustami.

Geoda nie odpo­wie­dział ani nie dał w żaden inny spo­sób do zro­zu­mie­nia, że usły­szał pyta­nie.

Reath wes­tchnął. Od czego zacząć? „Naj­le­piej od samego początku” – uznał.

– Wiesz, czym jest Moc?

Affie spio­ru­no­wała go wzro­kiem.

– Daj spo­kój. Co to za pyta­nie? Wszy­scy to wie­dzą!

– Dobrze już, dobrze! – Reath pod­niósł dło­nie w geście kapi­tu­la­cji. – Wybacz. Chcia­łem się tylko upew­nić. No to… Jedi są użyt­kow­ni­kami Mocy, zjed­no­czo­nymi w wysił­kach, by zro­zu­mieć jej taj­niki. Peł­nią też funk­cję galak­tycz­nych straż­ni­ków pokoju i spra­wie­dli­wo­ści.

– Sły­sza­łam już o użyt­kow­ni­kach Mocy – wyznała Affie. – Ale… dla­czego wła­ści­wie nazy­wają was mni­chami?

– Jesz­cze dru­gie zda­nie – zastrzegł Reath, po czym przy­stą­pił do wyja­śnień: – My… sta­ramy się sku­pić na egzy­sten­cji ducho­wej i porzu­cić indy­wi­du­alne więzi, aby bez reszty oddać się dzia­ła­niu na rzecz spraw więk­szej wagi.

Affie przez chwilę prze­żu­wała z namy­słem swoją rację żyw­no­ściową, aż wresz­cie zapy­tała:

– A więc zero seksu?

Zasta­na­wiał się, czy powi­nien powtó­rzyć jej całą prze­mowę mistrzyni Jory na temat róż­nic mię­dzy celi­ba­tem cie­le­snym a praw­dziwą czy­sto­ścią serca. To był bar­dzo długi wykład, więc uznał osta­tecz­nie, że lepiej sobie daro­wać.

– No, mniej wię­cej – stwier­dził tylko oględ­nie.

Affie poki­wała głową.

– A więc fak­tycz­nie żyje­cie jak mnisi.

– Rany, po pro­stu tego nie łapię – stwier­dził Leox nieco póź­niej, gdy Affie i Geoda pró­bo­wali obja­śnić mu idee przy­świe­ca­jące Jedi. – Jak można kochać całą galak­tykę, jeśli się nie wie, jak darzyć miło­ścią drugą osobę?

Affie wzru­szyła ramio­nami, spraw­dza­jąc odczyty na wyświe­tla­czach. Pul­su­jący nie­bie­ski wir nad­prze­strzeni odbi­jał się w każ­dym meta­lo­wym ele­men­cie wypo­sa­że­nia kok­pitu, oble­wa­jąc go nie­sa­mo­witą, elek­try­zu­jącą poświatą. Nawet ciało Geody lśniło bla­dym błę­kit­na­wym bla­skiem.

– Nie musisz upra­wiać z kimś seksu, by go kochać – zwró­ciła mu uwagę. – Aku­rat ty powi­nie­neś dosko­nale o tym wie­dzieć.

– Ow­szem, to prawda – przy­znał. – Ale inne istoty wydają się… cenić kopu­la­cję jako formę two­rze­nia i umac­nia­nia więzi. – Leox skrzy­wił się i zaklął pod nosem. – Wybacz, nie chcia­łem, żeby to tak zabrzmiało…

Affie wie­działa, że nie chciał spra­wić jej przy­kro­ści, ale nie mogła zaprze­czyć: nie zno­siła, gdy zamiast jak równą, trak­to­wał ją, jakby była dziec­kiem. Na szczę­ście nie zda­rzało mu się to zbyt czę­sto.

– Nic się nie stało – zapew­niła go. – Wiesz, chyba już kie­dyś obiło mi się o uszy to i owo na temat seksu.

W odpo­wie­dzi Leox się roze­śmiał.

– Nie zapo­mnij tylko uświa­do­mić swo­jej mamie, że to nie ja pierw­szy poru­szy­łem w roz­mo­wie z tobą ten temat.

Za każ­dym razem, gdy mówił o Sco­ver Byne jako o jej matce, Affie robiło się cie­pło na sercu.

– Wiesz, że gdy­byś posta­rał się choć odro­binę, Sco­ver z pew­no­ścią by cię polu­biła? Może gdy­byś raz na jakiś czas poświę­cił się i zało­żył ska­fan­der Gil­dii…

– Co to, to nie – zapro­te­sto­wał sta­now­czo i pokrę­cił głową. – Nie ma takiej opcji. Trzeba mieć zasady. A ponie­waż bra­kuje mi środ­ków finan­so­wych, które pozwo­li­łyby mi unie­za­leż­nić się od Gil­dii, muszę uze­wnętrz­niać moją oso­bo­wość stro­jem. Innymi słowy: możesz zabrać mi kora­liki, ale po moim tru­pie.

Affie stłu­miła cisnący jej się na usta uśmiech.

– Wiesz, Jedi powie­dzie­liby pew­nie, że przy­wią­zu­jesz zbyt dużą wagę do rze­czy mate­rial­nych.

– Nie tobie oce­niać mój sto­su­nek do kwe­stii meta­fi­zycz­nych, Kru­szyno.

– Nie nazy­waj mnie tak!

Coh­mac Vitus był rze­czo­wym czło­wie­kiem, kie­ru­ją­cym się w życiu pra­wami logiki. I cho­ciaż nie nego­wał wła­snych uczuć, ni­gdy nie pozwa­lał, by mąciły one jego osąd. A przy­naj­mniej miał nadzieję, że mu się to udaje. Jego ści­sły, mate­ma­tyczny umysł przed­kła­dał nama­cal­ność i dowody nad mgli­stą nie­ja­sność i prze­czu­cia, a od tajem­ni­czo­ści wolał wymier­ność. Nie­je­den raz zda­rzało się, że ten lub inny Jedi zwra­cał mu uwagę na to, iż to bar­dzo nie­zwy­kłe podej­ście u bądź co bądź mistyka. Jed­nak Coh­mac miał wra­że­nie, że to wła­śnie była część wiana, które wno­sił do zakonu: opa­no­wa­nie i racjo­nal­ność.

Dla­czego więc to nasta­wie­nie zda­wało mu się teraz mniej darem, a bar­dziej czymś w rodzaju sys­temu obron­nego?

„Bo uda­jesz się w miej­sce, w któ­rym pierw­szy raz prze­ko­na­łeś się o szko­dli­wo­ści pły­ną­cej z braku skru­pu­lat­no­ści – odpo­wie­dział sam sobie. – Z kie­ro­wa­nia się uczu­ciami. Wszyst­kiego, czym zaowo­co­wała misja zwią­zana z kon­flik­tem na linii Eiram–E’ronoh”.

Przez chwilę był znów w labi­ryn­cie jaskiń, z Orlą drżącą u jego boku, wpa­tru­jącą się ze stra­chem w kształty maja­czące w lodo­wa­tym mroku…

Potrzą­snął głową, jakby w ten spo­sób mógł usu­nąć z pamięci wspo­mnie­nia tam­tych chwil. Naj­lep­szym zna­nym mu spo­so­bem na oczysz­cze­nie umy­słu były ćwi­cze­nia fizyczne. Na statku tych roz­mia­rów moż­li­wo­ści były bar­dzo ogra­ni­czone, ale ener­giczna prze­chadzka kory­ta­rzami powinna wystar­czyć. Masze­ro­wał więc żwawo przed sie­bie, licząc na to, że po dro­dze nikogo nie spo­tka. Nadzieje oka­zały się jed­nak płonne, bo nie­mal natych­miast wpadł na Deza, pogrą­żo­nego w oży­wio­nej dys­ku­sji z Reathem Sila­sem.

– Mam tu na myśli – tłu­ma­czył pada­wan, żywo gesty­ku­lu­jąc – czy nazwał­byś nas mni­chami?

– Nie­ko­niecz­nie – odparł Dez. – Widzę, że nie zdo­ła­łeś prze­ko­nać mistrzyni Jory w kwe­stii swo­jego pada­wań­skiego war­ko­czyka?

– Nie­stety nie. – Reath mach­nął dło­nią w kie­runku swo­jej poty­licy.

Daw­niej nosze­nie przez pada­wa­nów war­ko­czy­ków było obo­wiąz­kowe – a przy­naj­mniej jeśli cho­dzi o rasy z okrywą wło­sową na gło­wach. Obec­nie nie każdy mistrz ich wyma­gał. Coh­mac nie miał zamiaru nale­gać na zapusz­cza­nie war­ko­czyka, gdyby kie­dy­kol­wiek wziął sobie pada­wana. Naj­wy­raź­niej jed­nak mistrzyni Jora była innego zda­nia.

Miał zamiar wyco­fać się nie­zau­wa­że­nie, ale nim zdo­łał to zro­bić, Reath odwró­cił się w jego stronę.

– Mistrzu Vitu­sie? Czy mógł­bym o coś spy­tać? W jaki spo­sób odkry­wasz i reje­stru­jesz nowe legendy? To zna­czy, jako folk­lo­ry­sta. Czy znaj­du­jesz po pro­stu miej­scową gawę­dziarkę czy gawę­dzia­rza i pro­sisz ich, by ci coś opo­wie­dzieli?

– Cza­sami – przy­znał Coh­mac, wyglą­da­jąc przez jeden z nie­licz­nych maleń­kich ilu­mi­na­to­rów „Statku” w inten­sywny, hip­no­ty­zu­jący błę­kit nad­prze­strzeni. – Ale znacz­nie czę­ściej to… bar­dziej skom­pli­ko­wane. Jest całe mnó­stwo histo­rii, któ­rymi istoty są skłonne się dzie­lić… ale są i inne. Tajemne, mrocz­niej­sze – te, któ­rych zna­cze­nie znacz­nie trud­niej jest pojąć. Tych histo­rii nie opo­wia­dają obcym tak chęt­nie. Jak można się jed­nak spo­dzie­wać, pra­wie zawsze to wła­śnie one są naj­waż­niej­sze.

„To wła­śnie dzięki nim kon­flikt mię­dzy Eira­mem a E’ronoh mógłby się skoń­czyć ina­czej” – dodał w myśli.

Dez uśmiech­nął się do niego i pochy­lił, żeby roz­piąć buty.

– To jak ich nama­wiasz, żeby ci je zdra­dzili?

– To zależy – odparł Coh­mac. – Ist­nieją gatunki sza­nu­jące obcych, któ­rzy naci­skają i pró­bują wycią­gnąć od nich pewne infor­ma­cje. Są też takie, które w podob­nych sytu­acjach mają raczej w zwy­czaju ich poże­rać. Naj­le­piej zbyt mocno nie nale­gać, dopóki nie prze­ko­nasz się, z jaką kul­turą masz do czy­nie­nia. W tym cza­sie… – Wzru­szył ramio­nami. – Stu­diu­jesz na przy­kład ich sztukę. Obrazy, gobe­liny, lite­ra­turę – cokol­wiek. Sym­bo­lizm i ale­go­rie mogą wiele wyja­śnić. Potem pytasz o tę sztukę… a oni w spo­sób natu­ralny prze­cho­dzą do legend.

– Sprytne – oce­nił Reath. – I genialne w swo­jej pro­sto­cie.

– Dzię­kuję. – Coh­mac skło­nił głowę.

– Mimo to… ta misja to będzie dla cie­bie praw­dziwe wyzwa­nie, czyż nie? – drą­żył Dez. – Zapu­ścić się w nie­zba­dane regiony…

– I to dosłow­nie! – zaśmiał się Reath.

Coh­mac mógłby im zdra­dzić, że był już kie­dyś w tym rejo­nie prze­strzeni kosmicz­nej – a dokład­niej na zapo­mnia­nym księ­życu mię­dzy bliź­nia­czymi pla­ne­tami, które stoją teraz na straży nowej Latarni Gwiezdny Blask.

Nie było jed­nak takiej potrzeby, a on już dawno nauczył się, że należy ważyć słowa. Sta­now­czo zbyt łatwo było powie­dzieć wię­cej, niż się chciało i niż było to konieczne.

W kok­pi­cie „Statku” Leox Gyasi żuł przy­pra­wową pałeczkę i wpa­try­wał się w odczyty na ekra­nie kom­pu­tera nawi­ga­cyj­nego.

Przy­pra­wowe pałeczki były legalne w prze­strzeni Repu­bliki – a przy­naj­mniej na razie. Głów­nie dla­tego, że póki co wła­dze nie miały czasu pochy­lać się na każdą dupe­relą i zaka­zy­wać wszyst­kiego, co wyda­wało im się podej­rzane. A może pałeczki prze­ła­mią tę passę i zacho­wają sta­tus legal­nej używki? Ale jed­nak… wcale nie musiało tak się stać. Leox zgro­ma­dził sobie mały zapa­sik – na wszelki wypa­dek.

„Powin­ni­śmy spraw­dzić inne odczyty doty­czące ruchu – myślał. – Uzy­skać dokład­niej­sze dane. Czyżby sys­temy szwan­ko­wały? Ale jeśli tak… to dla­czego?”.

– Geodo, mój drogi przy­ja­cielu – zagad­nął. – Czy widzisz to co ja?

Zło­wiesz­cze mil­cze­nie Geody dawało do myśle­nia. Coś było bar­dzo nie w porządku z ruchem w nad­prze­strzeni. Bar­dzo, ale to bar­dzo. Te kilka jed­no­stek, które był w sta­nie namie­rzyć, poru­szało się w spo­sób, który… cóż, nie miał żad­nego sensu.

– Nie podoba mi się to – mruk­nął pod nosem Leox. – Wcale mi się nie podoba.

Ich sta­tek na­dal leciał przez nad­prze­strzeń, nie wyka­zu­jąc żad­nych nie­po­ko­ją­cych obja­wów, więc rów­nie dobrze mogli kon­ty­nu­ować podróż. Leox uznał więc, że to może być jakiś lokalny pro­blem – coś, co już za chwilę miną i o czym szybko zapo­mną.

Orla Jareni liczyła na to, że przy­naj­mniej część podróży na Latar­nię Gwiezdny Blask spę­dzi na roz­mo­wach z załogą. Pla­no­wała kupić wkrótce wła­sny sta­tek – pierw­szy raz w życiu. I cho­ciaż prze­stu­dio­wała całe mnó­stwo spe­cy­fi­ka­cji tech­nicz­nych i zapo­znała się dogłęb­nie z danymi wielu modeli, to sądziła, że mogłaby się rów­nież sporo dowie­dzieć na ten temat od ludzi, któ­rzy spę­dzali całe życie na podró­żo­wa­niu wśród gwiazd.

Nie­któ­rzy Jedi padali ofiarą prze­ko­na­nia, że osoby spoza zakonu nie mogą ich niczego nauczyć. Orla zawsze miała jed­nak na uwa­dze, że każda, dosłow­nie każda istota w galak­tyce wie przy­naj­mniej jedną rzecz, o któ­rej ona sama nie ma choćby bla­dego poję­cia.

Affie Hol­low wyda­wała się naj­lep­szą kan­dy­datką do odby­cia takiej roz­mowy – cho­ciażby z tego względu, że spra­wiała wra­że­nie naj­przy­tom­niej­szej i naj­moc­niej stą­pa­ją­cej po ziemi z całej załogi „Statku”.

A jed­nak Orla co i rusz łapała się na tym, że odkłada tę poga­wędkę na póź­niej. Bo dys­ku­sja o zaku­pie statku ozna­czała też z dużą dozą praw­do­po­do­bień­stwa dys­ku­sję na temat jej decy­zji, aby zostać Poszu­ki­waczką. I cho­ciaż Affie nie wie­działa o Jedi zbyt wiele, to z pew­no­ścią zada to nasu­wa­jące się auto­ma­tycz­nie pyta­nie: dla­czego?

Orla nie czuła się zaś w tej chwili gotowa, by na nie odpo­wia­dać.

Mogłaby co prawda rzu­cić nie­zo­bo­wią­zu­jąco, że pod­po­wie­dział jej to instynkt – i zasad­ni­czo byłaby to prawda, jed­nak Orla przy­pusz­czała, że nie zaspo­ko­iłaby w ten spo­sób cie­ka­wo­ści Affie. Jeżeli już, to tylko by ją tym pod­sy­ciła.

A może powinna po pro­stu powie­dzieć, że ona i zakon Jedi prze­stali być w pew­nych kwe­stiach jed­no­myślni?

Cóż, mówiąc to, rów­nież by nie skła­mała. Prawdą było jed­nak też, że mia­łaby zapewne kło­poty, gdyby kto­kol­wiek z Rady się o tym dowie­dział.

Być może naj­lep­szą odpo­wie­dzią byłoby: „Chcę prze­stu­dio­wać Moc głę­biej, aby lepiej poznać jej taj­niki”? To także byłaby prawda – a na doda­tek stwier­dze­nie dość oględne i nie­ja­sne, by znie­chę­cić do dal­szych pytań.

„Poszu­ki­waczka” – szep­tał jej umysł i nie było sensu temu zaprze­czać: ode­szła od zakonu, aby eks­plo­ro­wać na wła­sną rękę nie­znany rejon galak­tyki. Licząc na to, że znaj­dzie tu cel, któ­rego nie mogła odszu­kać w poprzed­nich, powie­rza­nych jej odgór­nie misjach.

– Kogo chcę oszu­kać? – mruk­nęła do sie­bie, sto­jąc w mesie i parząc sobie chan­dri­lań­ską her­batę. – Skoro nie zdo­ła­łam zna­leźć odpo­wie­dzi w Świą­tyni, dla­czego mia­ła­bym je zna­leźć gdzieś… tam? Co powie­dzia­łaby moja mistrzyni, gdyby mnie teraz zoba­czyła? – Zamil­kła, licząc na to, że nikt jej nie pod­słu­chuje. Szanse na to były co prawda nie­wiel­kie, ale na pokła­dzie tak małego statku nie mogła być stu­pro­cen­towo pewna. Posta­no­wiła, że na czas podróży zachowa swoje prze­my­śle­nia dla sie­bie.

Poświę­ciła chwilę, by uspo­koić się i wziąć w garść, ale miała z tym pro­blem. Atmos­fera na pokła­dzie była dziw­nie zmą­cona… a nawet wzbu­rzona.

– Co się dzieje? – wymam­ro­tała… i wła­śnie wtedy z gło­śni­ków dobiegł głos Leoksa Gyasiego:

– Każdy, kto chce ujść z życiem, lepiej niech szybko się przy­pnie!

Reath ruszył bie­giem w stronę roz­kła­da­nych sie­dzeń, docie­ra­jąc do nich w tej samej chwili, co pozo­stali Jedi.

– Co się dzieje? – zawo­łała Orla, gdy pospiesz­nie zapi­nali pasy uprzęży bez­pie­czeń­stwa.

– O ile jestem w sta­nie stwier­dzić, coś jest nie tak z nad­prze­strze­nią! – odkrzyk­nął Leox.

– Co takiego? – Dez wyglą­dał na tak samo zbi­tego z tropu, jak Reath się czuł. – Co dokład­nie?

– Widzie­li­ście kie­dyś w nad­prze­strzeni chmurę szcząt­ków? – spy­tał Leox. – Coś, co nie ma prawa się w niej poja­wić? Cóż, wła­śnie się w niej zama­ni­fe­sto­wało. – Mełł zawzię­cie w ustach przy­pra­wową pałeczkę. – Szczątki są dosłow­nie wszę­dzie!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki