Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W PORYWAJĄCEJ KONTYNUACJI STAR WARS: BURZA NADCIĄGA, ŚWIATŁU JEDI GROZI POCHŁONIĘCIE PRZEZ NIEPRZENIKNIONY MROK… Raz za razem bezlitośni najeźdźcy znani jako Nihilowie próbują położyć kres złotej erze Wielkiej Republiki. Raz za razem Wielka Republika wychodzi z tych starć pokrwawiona i wycieńczona, ale zwycięska dzięki swoim obrońcom Jedi. Nie ma zaś wspanialszego pomnika, który uhonorowałby ich dokonania, niż Latarnia Gwiezdny Blask. Lśniąca niczym klejnot na terenie Zewnętrznych Rubieży latarnia uosabia Wielką Republikę u szczytu jej aspiracji: to centrum kultury i wiedzy, rozświetlająca jasnym blaskiem mrok nieznanego pochodnia i pomocna dłoń, wyciągnięta ku najdalszym zakątkom galaktyki. Kiedy ci, którzy ucierpieli wskutek ataków Nihilów szukają schronienia, Gwiezdny Blask otwiera dla nich swoje podwoje, gotów służyć im wszelką pomocą. Wdzięczni rycerze i padawani zakonu Jedi, którzy trafiają na pokład stacji kosmicznej, mogą tu opatrywać swoje rany i opłakiwać utraconych przyjaciół. Po śmierci Lodena Greatstorma Bell Zettifar musi podjąć dzieło swojego mistrza. Elzar Mann stara się odnowić więź ze światłem, pomimo wciąż tlącego się w nim gniewu na Nihilów… a także zakazanego uczucia do Avar Kriss. Eskorta, która dostarcza Elzara z powrotem na pokład Gwiezdnego Blasku – osobliwa, ale zgrana załoga „Statku” – cieszy się zaś przelotną szansą na postawienie stopy na pokładzie jednej z najświetniejszych stacji kosmicznych w znanej części galaktyki (to znaczy, ci jej członkowie, którzy mają stopy). Jednak burza, która – jak sądzili – już przeminęła, nadal trwa. Trafili po prostu w oko towarzyszącego jej cyklonu. Dowodzący Nihilami Marchion Ro przygotowuje najbardziej śmiały ze wszystkich swoich dotychczasowych ataków… planując raz na zawsze zgasić światło Jedi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 518
Tragiczne wydarzenia, które rozegrały się podczas Festiwalu Republiki, wstrząsnęły całą galaktyką. Jedi i Republika przystąpili do ofensywy mającej na celu powstrzymanie plagi niszczycielskich NIHILÓW. Teraz, gdy większość sił krwiożerczych grabieżców została rozgromiona, mistrzyni Jedi AVAR KRISS koncentruje się na misji schwytania LOURNY DEE, rzekomego Oka Nihilów, aby unieszkodliwić ją raz na zawsze.
Niestety, Jedi nie wiedzą, że prawdziwy przywódca Nihilów, podstępny MARCHION RO, ma zamiar przypuścić na Jedi i Republikę atak na niespotykaną dotąd skalę. Jeśli mu się powiedzie, Nihilowie zwyciężą, a światło Jedi zgaśnie.
Tylko mężni rycerze Jedi z LATARNI GWIEZDNY BLASK są w stanie stanąć mu na drodze, jednak nawet oni mogą okazać się zbyt słabi w starciu z Ro i starożytnym wrogiem, z którym ten się sprzymierzył…
Longbeam wślizgnął się do układu Nefitifi tak gładko i bezszelestnie, jak ostra igła przeszywająca czarną tkaninę. Zaledwie kilka milionów lat wcześniej gwiazda w tym uprzednio podwójnym układzie eksplodowała, pozostawiając po sobie gigantyczną mgławicę. Planety spowijały smugi ciemnofioletowych i ciemnoniebieskich gazów, radioaktywnych i nieprzejrzystych, skrywając cały układ pośród wirującego oparu.
W przeszłości wielu przemytników wykorzystywało tę mgłę jako kryjówkę.
Teraz Jedi podejrzewali, iż robią to również Nihilowie.
– Odbieramy coś? – spytała swojego padawana mistrzyni Indeera Stokes.
Siedzący obok niej Bell Zettifar pokręcił głową.
– Żadnych sygnałów. Na żadnej z częstotliwości. Kompletna cisza.
– To dziwne. – Mistrzyni Nib Assek również potrząsnęła głową; jej siwe włosy mieniły się w półmroku srebrem. Światła na statku były przytłumione, jak zawsze, gdy systemy przechodziły w tryb czuwania, aby uniknąć wykrycia, tak jak teraz. – Przez długi czas w tych okolicach działali handlarze bronią. Można by się spodziewać, że zastaniemy tu liczne boje, oznakowane ładunki, ukryte pośród asteroid… coś w tym stylu. A jednak… nie wykrywamy nic takiego.
Bell obejrzał się na drugiego padawana, Wookieego Burryagę, stojącego u boku mistrzyni Assek. Ten podchwycił jego spojrzenie, potwierdzając, że również wie, co sugeruje Nib: w układzie Nefitifi panowała stanowczo zbyt wielka cisza. Nienatrafienie w takim miejscu na żadną aktywność było jak wylądowanie na Coruscant i przekonanie się, że planeta-miasto jest opustoszała: dowód jasno wskazujący na to, że coś jest bardzo, ale to bardzo nie tak.
W tej sytuacji mogło to zaś oznaczać tylko jedno: że Nihilowie kryją się gdzieś w pobliżu, przyczajeni.
– Muszą używać wyciszaczy – poinformował mistrzynię Indeerę Bell. – Satelitarnych albo pokładowych.
– Pokładowych, jak sądzę. Wkrótce się o tym przekonamy.
Mistrzyni wyprostowała się i uniosła podbródek; jej tholothiańskie wypustki, opadające na ramiona, zafalowały lekko. Bell poczuł przeszywający ich wszystkich dreszcz oczekiwania; Moc ostrzegała ich przed czymś, co miało się wydarzyć już wkrótce. Indeera Stokes położyła dłoń na rękojeści swojego miecza świetlnego.
– Inne longbeamy zgłaszają podobne odczyty… czy może raczej ich brak. Nihilowie muszą być bardzo blisko.
W końcu będą mogli ruszyć do akcji. Stanąć do walki z Nihilami. Bell pragnął tego – potrzebował tego! – od chwili, gdy utracił swojego poprzedniego mistrza, Lodena Greatstorma. Nie chciał się mścić. Greatstorm nigdy by tego nie pochwalił. O nie – Bellowi zależało po prostu na tym, by zrobić coś, cokolwiek, aby przeciwstawić się złu, które doprowadziło do śmierci jego byłego mistrza. Wszystko wskazywało na to, że Nihilowie zostali już niemal pokonani – mistrzyni Avar Kriss była bliska pochwycenia ich przywódczyni, Oka. To mogło nastąpić lada chwila, jednak ani Bell, ani reszta galaktyki nie zaznają spokoju, dopóki zagrożenie nie zostanie w pełni usunięte.
Dramat, który rozegrał się podczas Festiwalu Republiki wiele miesięcy temu, mógł bezpowrotnie zniszczyć w mieszkańcach galaktyki wiarę w Republikę oraz Jedi. Zamiast tego jednak Nihilowie zostali zmuszeni do odwrotu, a Republika przełamała złą passę. Już wkrótce ta część galaktyki będzie ponownie bezpieczna.
A gdy już wszyscy poczują się pewniej i bezpieczniej… może Bell również.
Gdy longbeam przelatywał przez kolejną gęstą chmurę złotego gazu, mistrzyni Indeera ponownie się odezwała:
– Są wyżej. Niemal dokładnie nad nami.
Burryaga zaryczał potwierdzająco.
Czujniki statku prawie natychmiast zaczęły rozbłyskiwać alarmująco, ale prawdziwe ostrzeżenie nadeszło za pośrednictwem Mocy. Bell wyostrzył zmysły, napiął mięśnie. Wzmożona czujność postawiła go w stan najwyższej gotowości.
„Zaraz się zacznie” – pomyślał, wyglądając przez iluminator kokpitu. Ciemne, wirujące gazy mgławicy rozrzedziły się, gdy longbeam zaczął się wznosić; po chwili spośród nich wyłoniło się podbrzusze okrętu Nihilów. Chłopak wyobraził sobie, jak mostek zaczyna rozbrzmiewać alarmami; oczyma duszy widział gwałtowne poruszenie, gdy Nihilowie przygotowywali się do walki – w tym momencie z pewnością zorientowali się już, że Jedi przybyli tu, by ich zaatakować.
Prawda wyglądała jednak tak, że Jedi byli gotowi do ataku wtedy, gdy opuścili Gwiezdny Blask – a teraz nadszedł po prostu czas, by ruszyć do akcji.
„Za mistrza Lodena – powtórzył sobie w duchu Bell. – I za to, aby już nikt nigdy nie ucierpiał z rąk Nihilów tak jak on”.
Właśnie z myślą o tym momencie przygotowali plan abordażu: główny statek grupy Jedi pochwycił okręt Nihilów promieniem ściągającym, błyskawicznie go unieruchamiając, podczas gdy longbeam, na pokładzie którego znajdowali się Bell i jego towarzysze, zawinął, aby zadokować do śluzy powietrznej i zablokować kilka innych włazów. Ich longbeam zakołysał się i zatrząsł, jednak Jedi nawet nie drgnęli, przez cały czas czujni, czekając w najwyższej gotowości; gdy nadeszła odpowiednia chwila i wibracje, które przeszyły kadłub, zasygnalizowały, że procedura została zakończona i mogą przystąpić do abordażu, zareagowali błyskawicznie, jak jeden mąż.
– Dla światła i życia! – zawołała mistrzyni Assek, kierując się ku śluzie, przez którą mieli się wedrzeć na pokład nihilskiego okrętu.
Bell rzadko kiedy czuł, by Moc buzowała w nim tak silnie, jak w momencie, gdy biegł na spotkanie przecinającym powietrze błyskawicom blasterowego ognia, przelatującym tak blisko niego, że czuł na skórze ich żar. Jego nozdrza wypełniła woń ozonu, podczas gdy ostrze jego miecza radziło sobie z każdym strzałem tak gładko, jakby żyło własnym życiem, odbijając kolejne promienie śmiercionośnej energii pozornie bez żadnego udziału Bella, z wyjątkiem jego najwyższego skupienia. Wokół siebie widział morze skrywających twarze masek – Nihilów strzelających, rozstępujących się, wycofujących… i napierających na nich zdecydowanie, szybko Jedi.
– Teraz! – zawołała mistrzyni Indeera, starając się przekrzyczeć zgiełk i potwierdzając ostrzeżenie, które wszyscy poczuli za pośrednictwem Mocy. Bell zanurkował za metalową belkę, aby schronić się na chwilę, którą zajmie mu założenie maski oddechowej. W samą porę – sekundę później charakterystyczny syk zasygnalizował, że Nihilowie użyli przeciwko nim swojego trującego gazu.
„Za późno – pomyślał z satysfakcją chłopiec. – Teraz to wy się spóźniliście!”
Ruszyli za mistrzynią Indeerą w stronę maszynowni lub tego, co pełniło jej funkcję na sprawiającym wrażenie skleconego na chybił trafił z przypadkowych części statku Nihilów. Bell i Burryaga biegli tuż za nią. Zadaniem mistrzyni Assek było powstrzymać piratów w pobliżu śluzy; na Zettifarze spoczywał obowiązek unieruchomienia okrętu.
Nawet biegnąc z maksymalną prędkością, Bell wyczuwał, że okręt trzyma się w jednym kawałku chyba tylko jakimś cudownym zrządzeniem losu; wszystko wyglądało koszmarnie prowizorycznie, chaotycznie i utylitarnie aż do granic. Co takiego mogło skłonić kogoś do chęci życia w takich warunkach? Do dołączenia do Nihilów, sprowadzania nieskończonego cierpienia i zniszczenia na niewinne istoty w układach gwiezdnych – i dlaczego? Do życia na pokładzie ciemnego, zatęchłego statku, prześlizgującego się ukradkiem po obrzeżach znanej przestrzeni, z jedynie nikłą iskierką perspektywy przyszłych bogactw, rozświetlającą mrok egzystencji? To nie było prawdziwe życie.
Bell zastanawiał się jednak nad tym tylko przelotnie, poświęcając tym przemyśleniom jedynie cząstkę uwagi; spróbuje to zgłębić nieco lepiej później, gdy będzie na to czas. W tej chwili musiał się skupić bez reszty na zrealizowaniu swojej misji.
Korytarze wypełniła zielona mgła toksycznego oparu, który na szczęście nie mógł zrobić najmniejszej krzywdy Jedi chronionym przed nim maskami. Gaz przesłaniał im jednak skutecznie otoczenie, więc Bell wyczuł drzwi na końcu korytarza, nim je zobaczył – najwyraźniej tak samo jak mistrzyni Indeera i Burryaga, którzy zatrzymali się nagle gwałtownie w tym samym momencie.
– Czy powinniśmy zapukać? – zapytał Bell, a Burryaga skwitował jego kiepski żart pełnym politowania jękiem.
Mistrzyni Indeera bez słowa wraziła ostrze swojego miecza w mechanizm blokady drzwi. Blask rozżarzonego, topiącego się metalu oblewał przez chwilę ich twarze, nim właz ustąpił. Gdy otworzył się ze zgrzytem, ich oczom ukazała się szczątkowa załoga, złożona w głównej mierze z istot młodych i nieuzbrojonych, z których żadna nie była skora do stawiania większego oporu.
Bell poczuł ulgę, mając świadomość, że chociaż tym razem nie będzie musiał uciekać się do zabijania. Wiedział, że muszą wypełnić swoją misję za wszelką cenę, ale ból spowodowany utratą Lodena Greatstorma nadal był świeży i dotkliwy. Padawan zdawał sobie sprawę z tego, że mógłby on go pchnąć do podjęcia pochopnych, brzemiennych w skutki decyzji, i cieszył się, że tym razem obejdzie się bez przemocy.
„Dobrze mnie wyszkoliłeś, mistrzu” – pomyślał, wspominając Twi’leka, który mimo że zginął, nadal był przy nim przez cały czas, w jego sercu.
Gdy już aresztowali jeńców, Burryaga zaskamlał podejrzliwie.
– Taak, mnie też dziwi, że jest ich tak mało – zgodził się z nim Bell. – Sądzisz, że działania dowodzącej Kriss, ścigającej Oko Nihilów, ich spłoszyły? Być może setki… a nawet tysiące zdezerterowały.
Ani trochę nie podobała mu się myśl o tym, że część Nihilów mogła zbiec, aby uniknąć odpowiedzialności za okropieństwa, których się dopuścili, ale teraz najważniejsze to uniknąć dalszych tragedii. A jeśli ceną za ocalenie kolejnych istnień było pozwolenie na to, żeby garstce nihilskich dezerterów się upiekło… cóż, niech będzie i tak.
„Prowadzimy teraz ofensywę – upomniał się w myśli. – Pokonaliśmy ich w ich własnej grze. Zrobiliśmy to dla ciebie, mistrzu Lodenie, a także dla każdego, kto ucierpiał, podczas gdy ty…”
Nie mógł dokończyć. Wciąż trudno było mu o tym myśleć.
Burryaga najwyraźniej nie zauważył jego chwilowego rozkojarzenia, za co Bell był niewymownie wdzięczny. Zamiast tego potężny Wookiee potrząsnął głową i zaryczał.
– Jasne, to było proste – potwierdził Zettifar. – Właściwie to nie wiem, czy nie zbyt proste… Ale teraz nie ma sensu tego roztrząsać, skoro Nihilowie już wkrótce upadną.
Przynajmniej w tym jednym Burryaga w pełni się z nim zgadzał.
Jak na Jedi Regald Coll miał zaskakująco duże poczucie humoru. A przynajmniej tak twierdziły istoty spoza zakonu. Większość jego członków była jednak zgoła innego zdania.
Czy może, jak ująłby to Regald, nie miały po prostu wystarczającego poczucia humoru, by docenić je u niego.
– No to… o co chodzi z tą całą meteorologiczną terminologią? – zapytał pojmane ostatnio Nihilki: piorunującą wzrokiem każdego wokół kobietę nazwiskiem Chancey Yarrow i młodą dziewczynę, która przedstawiła się jako Nan. – Wszyscy macie być w zamyśle jedną wielką burzą, ale każda z grup dzieli się na Nawałnice, Błyskawice i Chmury… Jak daleko to sięga? Czy Nihilowie działający na własną rękę są… no, nie wiem, lekkim zachmurzeniem?
Kobiety zostały zatrzymane w pobliżu floty Nihilów zgromadzonych w układzie Ocktai podczas jednego z wielu ataków na siły grabieżców przeprowadzonych symultanicznie. Ich statek nie wydawał się jednak częścią grupy, więc początkowo Coll zamierzał puścić je wolno – po tym, jak je przesłucha. Mimo to, gdy Nan dobyła na widok Jedi blaster, postanowił sprawdzić ich tożsamość, co ujawniło powiązania obu z kosmicznymi piratami.
Nan sprawiała wrażenie rozwścieczonej. W przeciwieństwie do niej Chancey Yarrow wydawała się dziwnie nieporuszona.
– Wcale nie jesteś tak zabawny, jak sądzisz – skomentowała tylko beznamiętnie.
– Pewnie nie – przyznał Regald. – Bo moim zdaniem jestem przezabawny, a tak naprawdę nikt nie może być aż tak zabawny.
Wystarczało mu, że jego żarty bawią jego samego.
– Nie jestem już Nihilką. – Nagłe wyznanie Nan zabrzmiało dziwnie, jakby dziewczyna się do niego zmusiła. – Pracujemy dla… – Urwała na widok spojrzenia, które posłała jej towarzyszka. Lodowaty wzrok Chancey Yarrow mógłby zamrozić lawę i Regald przez chwilę zastanawiał się nad rzuceniem jakiegoś żarciku na temat zamieci śnieżnej w duchu całej tej ich fiksacji pogodowej, ale po namyśle uznał, że to nie najlepszy pomysł. Tymczasem Nan dokończyła: – Pracujemy dla samych siebie. Jesteśmy niezależne. Od wielu miesięcy nie współpracujemy z Nihilami.
– Cóż za wygodny zbieg okoliczności – zadrwił Regald. – I właściwie kto wie? Może i mówisz prawdę. Ale nim puścimy was wolno, będziecie musiały to udowodnić.
Tymczasem „Elektryczne Spojrzenie” trwało spokojnie w cichym zakątku kosmosu, między układami leżącymi z dala od miejsc, w których Jedi przypuszczali swoje ataki. Nikt na pokładzie nie zawracał sobie nawet głowy monitorowaniem bieżącej aktywności członków zakonu, nie mówiąc już o planowaniu przyjścia swoim ziomkom z pomocą. Wszystko wskazywało na to, że nie działo się tu ogólnie zbyt wiele, poza przeprowadzaniem regulaminowych procedur. A już z pewnością nikt nie zwracał uwagi na Thayę Ferr, zwykłą asystentkę, niewojowniczkę, przemierzającą właśnie labirynt korytarzy statku.
Thaya była kobietą w średnim wieku, o bardzo przeciętnym wyglądzie: proste brązowe włosy miała ściągnięte w praktyczny kucyk i była ubrana w zwykły, standardowy kombinezon – żadnych typowych dla Nihilów błękitnych pasów, żadnej maski ani broni. Właściwie jedyną rzeczą, która mogłaby ewentualnie zainteresować kogoś, kto zwróciłby na nią uwagę, był trzymany przez nią datapad.
To właśnie ów komputerowy notes doprowadził ją teraz do pierwszych drzwi, za którymi mieściła się kwatera pewnej Ithorianki. Thaya wdusiła przycisk brzęczyka i nim drzwi się rozsunęły, przywołała na twarz uprzejmy, sztuczny uśmiech.
– Dzień dobry – powiedziała z entuzjazmem zbliżonym do tego wykazywanego przez droidy. – Z pewnością ucieszy cię wiadomość, że Oko Nihilów znalazł dla ciebie nowy przydział, idealnie dopasowany do twoich umiejętności. Szczegóły znajdziesz tutaj. – Wręczyła lokatorce kwatery niewielką datakartę, podejmując natychmiast, żeby nie dać Ithoriance dojść do słowa: – Zamelduj się dziś o trzynastej w głównym hangarze. Będzie tam już na ciebie czekał transport. Dziękuję. – Z tymi słowy odwróciła się na pięcie i odmaszerowała z uśmiechem nadal przyklejonym do twarzy, nie dając Ithoriance okazji do wyrażenia sprzeciwu, wdzięczności ani w ogóle wyartykułowania żadnej innej odpowiedzi. To, jak zareaguje, nie miało znaczenia. Wypełni rozkazy, co oznaczało, że opuści statek na kilka dni przed swoim ithoriańskim partnerem. Jego zniknięcie musiało pozostać niezauważone, więc pozbycie się osoby, która dostrzegłaby je jako pierwsza, było konieczne.
Posłuży też innym celom. Tym jednak Thaya zajmie się, gdy przekaże pierwszą partię rozkazów dotyczących relokacji.
Gdy tylko skończyła, skierowała kroki z powrotem na mostek „Elektrycznego Spojrzenia”. Do Oka. Do Marchiona Ro we własnej osobie, który siedział właśnie w fotelu dowodzenia, przeglądając raporty. Thaya wiedziała, że zawierają szczegóły dotyczące ataków na inne statki Nihilów (a dokładniej statki pod wodzą Lourny Dee, więc jej zdaniem już w zasadzie nienależące do Nihilów) i skupiła na nich dokładnie tyle uwagi, ile – jak sądziła – Ro chciałby, by im poświęciła. Czyli wcale. Zamiast tego stała w pobliżu, cierpliwie czekając, aż zostanie dostrzeżona.
Niektórzy z obecnych na mostku uśmiechali się pod nosem na jej widok, a Thaya Ferr wiedziała doskonale dlaczego. Nie miała żadnej władzy. Była tylko dziewczynką na posyłki Marchiona Ro.
Mnóstwo osób nie doceniało, jak wiele można się było nauczyć podczas wypełniania takich rzekomo przyziemnych zleceń albo jak mocno przywódca mógł polegać na kimś, kto wykonywał dla niego tę pozornie niewdzięczną pracę.
Thaya Ferr miała jednak pełniejszy obraz sytuacji.
W końcu Ro odezwał się do niej:
– Czy przekazałaś informacje o przeniesieniach?
– Tak jest, mój panie. Przygotuję kolejne rozkazy dotyczące transferów jeszcze dziś, nieco później.
Na wzmiankę o transferach kilka istot obecnych na mostku nadstawiło uszu – czyżby ktoś obawiał się, że wypadł z łask Marchiona Ro? Z pewnością będą spragnieni nazwisk i szczegółów, aby móc szydzić z tych, którym się nie poszczęściło. Na razie żadnemu z tu obecnych nawet nie przeszło przez myśl, że to właśnie jego mogłyby dotyczyć rozkazy przeniesienia – i dokładnie o to chodziło Ro, zaś Thaya zamierzała dopilnować, by tak pozostało.
Marchion Ro zmienił temat, wybierając taki, jak zauważyła Thaya, który skutecznie odwróci uwagę potencjalnych podsłuchujących od rozmów o nowych przydziałach:
– Wszystko wskazuje na to, że Lourna Dee już wkrótce zostanie schwytana.
– Czy Jedi nadal wierzą, że jest Okiem Nihilów? – zapytała z dokładnie taką dozą niedowierzania, która, jak wiedziała, najbardziej pochlebi Ro.
Uśmiechnął się, tak jak przewidywała.
– Już wkrótce poznają prawdę, Ferr. Na razie jednak… pozwólmy im się bawić. Niech cieszą się przeświadczeniem, że pokonali Nihilów. Bo już wkrótce ten luksus zostanie im odebrany, raz na zawsze.
Stellan Gios był jednym z tych Jedi, którzy postrzegali Moc jako całe konstelacje gwiazd na niebie – punkciki olśniewającego żaru i energii, pozornie oddzielone od siebie nieskończoną pustką i zimnem, ale w rzeczywistości połączone ze sobą nierozerwalną więzią. Rodziny, przyjaciele, plemiona, organizacje: każda grupa tworzyła inny układ, nadając niebieskiemu firmamentowi kształt i znaczenie. Czyż on, Avar Kriss i Elzar Mann nie stanowili właśnie jednej z takich konstelacji? Stellan zawsze był o tym głęboko przekonany, już jako dziecko. Wszystkie istoty żywe promieniowały Mocą, rozświetlając jej blaskiem bezkresny mrok. Gdyby Stellan mógł dostrzec każdą z nich, to byłoby jak możliwość oglądania wszystkich gwiazd we wszechświecie naraz: nieskalane, czyste, wszechogarniające światło.
Rzadko kiedy czuł się tak bliski tego idealnego momentu, jak dziś.
Różnobarwne sztandary łopotały w słońcu, powiewając nad złożonym z tysięcy istot tłumem: istot roześmianych, posilających się smakołykami kupionymi w namiotach i na straganach, cieszących się pięknym dniem i – w końcu! – poczuciem prawdziwego bezpieczeństwa oraz przynależności. A przynajmniej tak chciał to widzieć Stellan.
„W końcu – pomyślał – odzyskaliśmy radość, którą Nihilowie zabrali nam na tak długo. Nareszcie możemy celebrować naszą jedność tak, jak powinno być od samego początku”.
Stał na przedzie grupy reprezentantów Gwiezdnego Blasku, na podium górującym nad zgromadzonym tłumem. Dla większości galaktyki Eiram był niewiele znaczącym miejscem, maleńkim punkcikiem na mapie gwiezdnej – zbyt mało ważnym, by się nim interesować. Jednak był to również jeden ze światów, które najaktywniej udzielały się w kampanii mającej na celu wcielenie planet w tej części galaktyki do Republiki, co nadawało ich ostatniej misji w tym rejonie znaczenie jeszcze bardziej symboliczne.
Eiram ucierpiał niedawno wskutek wyjątkowo silnej nawałnicy – przerażającego cyklonu z rodzaju tych, które mogą wystąpić zaledwie na kilku planetach; podczas jego apogeum dotknięta została nim niemal cała półkula. Wichura poważnie uszkodziła infrastrukturę odsalającą, będącą jedynym źródłem słodkiej wody na planecie. Podobny kryzys mógłby całkowicie zniszczyć niezależny świat, zmuszając jego mieszkańców do masowego exodusu albo skazując ich na klęskę głodu. Jednak planety zrzeszone pod egidą Republiki mogły liczyć na błogosławieństwo nadziei – nawet w tak, zdawałoby się, beznadziejnej sytuacji.
– I tak oto, zamiast wrócić na swoje miejsce w przestrzeni kosmicznej, Gwiezdny Blask rozbłyśnie tutaj, nad Eiramem! – ogłosił mówca, wskazując hologram, na którym Latarnia Gwiezdny Blask była holowana przez przestrzeń kosmiczną po raz drugi w historii, po misji ratunkowej na planecie Dalna. Zgromadzone wokół opowiadającego dziesiątki dzieci wydały z siebie zbiorowe westchnienie zdumienia i zachwytu. W ich jasnych oczach odbijał się lśniący hologram. – Republika i Jedi przybyli nam na ratunek, przynosząc wodę, zapasy, a przede wszystkim… nadzieję.
Stellan poczuł lekkie ukłucie żalu, że nie było go tutaj, aby osobiście czuwać nad przemieszczeniem stacji i rozpoczęciem akcji pomocy. Przebywał wówczas na Coruscant, więc zlecił nadzorowanie operacji mistrzowi Estali Maru – nie dlatego, że podawał w wątpliwość kompetencje ekspertów przydzielonych do tej akcji, ale dlatego, że uznał za priorytet, by wszystko zostało zrealizowane z największą dbałością. A w całej galaktyce chyba nie znalazłby nikogo, kto dorównywałby Maru pod względem skrupulatności.
W momencie gdy Stellan przyleciał na planetę, dwa dni wcześniej, naprawy systemu odsalającego nie zostały jeszcze w pełni ukończone. W tej chwili pozostało jednak już tylko zamontować wrota śluzy – zdołają tego dokonać, gdy będą mieli do dyspozycji holownik – za tydzień, góra dwa. Lud Eirama nadal był skazany na racjonowanie wody, ale przydziały były hojne i po kilku tygodniach borykania się z poważniejszymi problemami planeta miała powody do świętowania.
To samo Stellan powiedział Maru, który odparł:
– Racja. To dla wszystkich idealny moment. Nie zaszkodziłoby jednak, gdyby pani kanclerz znalazła również wolną chwilę, by uczestniczyć w tych uroczystościach.
– Cóż, sam wiesz, jak jest w polityce – westchnął Stellan.
Dobrze się stało, że kanclerz Soh udało się jednak wziąć udział w ceremonii, nawet jeśli tylko za pośrednictwem hologramu. Migoczący obraz wyświetlany na podium obok niego przedstawiał ją usadowioną wygodnie w prostym fotelu, strzeżoną przez jej nieodłączne targony, drzemiące po obu jej bokach. Stellan przelotnie podchwycił jej wzrok; w pamięci obojga wciąż świeże były wspomnienia tragicznych wydarzeń, które rozegrały się podczas Festiwalu Republiki. Sceny, podczas których Stellan podnosi ciało nieprzytomnej pani kanclerz z ziemi, spośród gruzów, obiegły całą galaktykę i nabrały wymiaru symbolu: zarówno zła wyrządzanego przez Nihilów, jak i niezłomności Republiki. W ten oto sposób tych dwoje zostało w oczach opinii publicznej połączonych nierozerwalną, dziwną więzią; tym samym Stellan wbrew sobie stał się „tym Jedi”, symbolem zakonu.
„Jeśli jesteśmy konstelacją – powiedział mu Elzar Mann tuż przed wyruszeniem do swojego miejsca odosobnienia – to Rada uczyniła cię właśnie Gwiazdą Polarną”. Stellan bardzo chciałby zaprzeczyć, ale nie mógł tego zrobić.
Nie miał też właściwie pojęcia, co o tym myśleć. I właśnie dlatego odczuwał coś na kształt podszytej poczuciem winy satysfakcji spowodowanej tym, że pani kanclerz nie mogła się zjawić osobiście. Gdyby było inaczej, czułby z pewnością presję, aby zaaranżować coś nowego i mającego równie silny wydźwięk.
Jego koledzy z Rady Jedi, mistrzowie Adampo i Poof, również uczestniczyli w spotkaniu w formie hologramów. Wśród serpentyn i balonów unosiły się droidy kamerzyści, rejestrujące obraz dla mieszkańców galaktyki od Kennerli aż po Coruscant. Bez względu na to, jaki szmat drogi mógł dzielić tę część pogranicza od Jądra Galaktyki, mieszkańcy Eirama musieli czuć, że są tak samo częścią Republiki, jak każdy inny świat.
– Potrzebowali tego – mruknął Stellan, przyglądając się wiwatującym tłumom.
Odpowiedź Maru go zaskoczyła:
– My tego potrzebowaliśmy.
Mistrz Stellan Gios wiedział jednak, że Estala ma rację; gdy powiódł wzrokiem po zgromadzonych, szybko wyłowił spośród świętujących odziane w biel i złoto postacie Bella Zettifara i Indeery Stokes. Sączyli jaskrawopomarańczową ram’buchę ze swoich filiżanek, podczas gdy Nib Assek pomagała OrbaLinowi dotrzeć do tancerzy, aby miał lepszy widok na występy. Był tam również Burryaga bawiący się z garstką młodszych dzieci. Rola Jedi należała do uświęconych obowiązków, ale prawdziwe służenie światłości wymagało czegoś więcej niż tylko posłuszeństwa i oddania. Czasami Jedi musieli być otwarci na proste, czyste doświadczanie radości. Dziś zaś wszyscy mogli mieć w niej swój udział.
– Wspaniały widok, nieprawdaż? – zagadnęła regasa Elarec Yovet z Togruty. Ona również uczestniczyła w imprezie osobiście, stojąc obok migoczącego hologramu kanclerz Soh.
– Owszem, Wasza Wysokość – odparła pani kanclerz, nim Stellan zdążył otworzyć usta. – I najwyższa na to pora, byśmy mogli cieszyć nim oczy.
– Chyba już czas, mój panie – powiedziała Thaya Ferr.
Marchion Ro skinął swojej podwładnej ledwie zauważalnie głową, wpatrując się w zawieszoną przed nim w powietrzu holograficzną mapę gwiezdną. Wybrane przez niego cele lśniły czerwienią pośród bieli punkcików świetlnych, podczas gdy Oko przyglądał się kolejno każdemu z nich.
To były zwykłe planety, dość duże i dobrze prosperujące, by uznawały je za ważne przynajmniej sąsiednie układy, jednak nie na tyle silne, by dysponować znaczącą obroną planetarną lub przyciągać nadmierną uwagę otoczenia. Ro przeszedł przez mapę holograficzną, wyobrażając sobie, jak słońca i planety rozsuwają się, by go przepuścić.
Wybrane przez niego światy miały dwie wspólne cechy: po pierwsze, każdy z nich mógł się poszczycić dobrym systemem łączności, pozwalającym w ciągu zaledwie kilku minut skontaktować się z urzędnikami na Coruscant.
Po drugie zaś, wszystkie leżały bardzo, ale to bardzo daleko od Latarni Gwiezdny Blask.
Marchion Ro uśmiechnął się zaciśniętymi w wąską linię ustami.
– Zaczynajcie.
Aleen: planeta nie do końca nieznana, ale i niezbyt godna uwagi. Chociaż w odległej przeszłości nękały ją wojny, obecnie było to miejsce, w którym od bardzo dawna nie stało się nic szczególnego (nawet zdaniem mieszkańców) – i raczej mało prawdopodobne, by coś takiego wydarzyło się w najbliższym czasie. Opowieści o minionych wojnach wystarczyły, by każdy z miejscowych pragnął spokojnego, niezakłócanego nagłymi zdarzeniami życia.
Yeksom: jeden ze światów członkowskich Republiki na Zewnętrznych Rubieżach o najdłuższym stażu; w ostatnich latach dotknięty serią straszliwych trzęsień ziemi. Republika pomagała planecie w odbudowie, ale to długotrwały, żmudny proces. Mieszkańcy Yeksoma nadal byli ostrożni, niepewni i smutni. Niemal każdy stracił wskutek tragedii kogoś bliskiego, a ich zbiorowy żal wyczuwało się pod szarym niebem, wiszącym nad planetą niczym całun.
Japeal: tętniąca życiem planeta na pograniczu, z co najmniej trzema małymi stacjami kosmicznymi na różnych etapach budowy. Jej umiarkowany klimat i obfitość wody zachęcały osadników szukających miejsca, w którym mogliby się osiedlić, do wybrania właśnie tych okolic. Dziesiątki gatunków współpracowały ze sobą ramię w ramię, tworząc imponującą infrastrukturę punktów sprzedaży i restauracji, inżynierowie opracowywali i realizowali projekty mostów i dróg, a rodziny wykańczały swoje nowe domy z prefabrykatów, dodając do nich ostatnie szczegóły.
Tais Brabbo: każdy na Tais Brabbo, kto nie miał złych zamiarów, w którymś punkcie swojego dawnego życia podjął jakąś złą decyzję. Plotki głosiły, że Huttowie rozważali przeniesienie na tę planetę części swoich operacji, ale zrezygnowali z tego, bo uznali, że to miejsce jest zbyt przesiąknięte zepsuciem nawet jak dla nich. Bez trudu można było tu się ukryć, jeśli tylko komuś na tym zależało – i każdego dnia skutecznie udawało się to całym milionom, które nie marzyły o niczym innym, jak tylko zniknąć z radaru władz zdecydowanie surowszych niż nieudolni miejscowi włodarze.
Na każdej z tych pod wieloma względami mocno różniących się od siebie planet, pod niebami o różnych barwach, miliony jakże różnych istot żywych zajmujących się odmiennymi zadaniami (takimi jak na przykład przędzenie wełny muunyaków lub przyjmowanie krążków ze zleceniami oferujących nagrody za głowy poszukiwanych) nagle usłyszały ten sam dźwięk: dudniące buczenie silników obniżających lot statków.
Wszystkie te istoty zadarły głowy i spojrzały w górę. Oczom każdej z nich ukazały się opadające z nieba statki Nihilów – niczym liczne krople deszczu zwiastującego burzę.
Zrzucono ładunki wybuchowe. Oddano salwy z dział plazmowych. Ostrzelano domy, fabryki, mosty, kantyny, centra medyczne i hangary. Nie było jednego konkretnego celu, bo celem stało się wszystko. Odnosiło się wrażenie, że Nihilowie pragną wywołać chaos dla samego chaosu – każdy zresztą, kto o nich kiedykolwiek słyszał, mógł w to bez trudu uwierzyć.
Jeden ze statków pasażerskich opuszczających właśnie Japeal miał prawdziwe szczęście: został co prawda uszkodzony (oberwał porządnie w lewą burtę), ale udało mu się dotrzeć na orbitę, a nawet skoczyć w nadprzestrzeń. Jego załoga i pozostali przy życiu pasażerowie byli przekonani, że to cud, iż nadal żyją, a może nawet uda im się pozostać przy życiu przez jakiś czas, jeśli ktoś udzieli im w porę pomocy.
Tak zwany „cud” był jednak w rzeczywistości wyłącznie efektem rozkazu, który Marchion Ro wydał jeszcze przed rozpoczęciem ataku. Niektóre istoty musiały z niego wyjść bez szwanku, tak aby dotarły do Latarni Gwiezdny Blask, w której znajdą bezpieczne schronienie, opiekę medyczną, a Jedi poświęcą im całą swoją uwagę.
Ledwie Stellan Gios wrócił z Eirama na pokład Gwiezdnego Blasku, nadeszła wiadomość o atakach Nihilów. Estala Maru, w normalnych okolicznościach stroniący od nieparlamentarnego języka, na wieść o napaści na Aleen użył słów uznawanych za wyjątkowo ordynarne na większości cywilizowanych planet.
– Kolejni Nihilowie przypuszczają kolejne ataki… i po co to wszystko? Cóż im z tego przyjdzie? Nic, o ile jestem w stanie stwierdzić. Już nawet nie zadają sobie trudu plądrowania statków czy planet. – Potrząsnął ponuro głową. – Będą nas nękać dla samego nękania, dopóki będzie istniała choćby jedna Chmura.
– Ich ostatnim atakom zdecydowanie daleko do skali zniszczenia, do którego doprowadzili na początku tej wojny – zauważył Stellan, aby pokrzepić tyleż Maru, co i samego siebie. – Zrobiliśmy naprawdę wiele. Powinniśmy już wkrótce być świadkami agonalnych konwulsji tej bandy. Póki co musimy jednak bez reszty skupić się na udzieleniu pomocy tym, którzy ucierpieli wskutek ataków. Wszystko wskazuje na to, że już niebawem możemy spodziewać się u nas uszkodzonych statków, bez wątpienia z rannymi na pokładach…
– Już się tym zająłem – zapewnił go Maru. Jego fanatyczne wręcz oddanie sprawie i pedantyzm jeszcze się wyostrzyły podczas kryzysu, a Stellan nigdy nie był mu za to bardziej wdzięczny. – Wysłałem kilku padawanów, aby przygotowali wieżę medyczną na przyjęcie paru dodatkowych pacjentów.
– Doskonale. – Gios położył mu dłoń na ramieniu w geście uznania. – Maru, czasem mam wrażenie, że to miejsce nadal utrzymuje się w jednym kawałku tylko i wyłącznie dzięki tobie.
– I lepiej, żebyś o tym nie zapominał – prychnął Maru, jednak Stellan wiedział, że jego mrukliwość to jedynie próba zamaskowania prawdziwej satysfakcji, którą dostrzegał w jego szarych oczach.
Odszedł pośpiesznie, zadowolony z tego, że musi się martwić o jedną sprawę mniej, podczas gdy należało się jeszcze zająć wieloma innymi. Kilka uszkodzonych statków zgłosiło już prośby o przydzielenie miejsca do lądowania, a wkrótce z pewnością napłyną kolejne.
Prawdę powiedziawszy, ataki Nihilów niepokoiły Stellana bardziej, niż był to skłonny przyznać przed Maru. Od samego początku nie czuł się przekonany o słuszności wysiłków podjętych przez Avar Kriss, pragnącej odnaleźć Oko Nihilów – miał niejasne wrażenie, iż noszą one zbyt silne znamiona personalnej wendetty. Avar opuściła Gwiezdny Blask – porzuciła przydział nadany z poruczenia samej Rady, będący w zasadzie symbolem obecności Republiki w tej części przestrzeni kosmicznej – a wszystko to w nadziei na wypełnienie misji, którą równie dobrze mogła scedować na kogoś innego. Czy to możliwe, że to właśnie prowadzone przez nią poszukiwania rozwścieczyły Nihilów i skłoniły ich do wznowienia ataków, zamiast do podjęcia decyzji, by uciec z podkulonym ogonem i zaszyć się w jakiejś bezpiecznej kryjówce?
„A może są one po prostu potwierdzeniem tego, że jej plan zadziałał – upomniał się w myśli. – Oko ucieka przed nią, prawdopodobnie utraciwszy kontakt z większą częścią swojej grupy. Być może to, czego jesteśmy obecnie świadkami, to na nowo próbujące zjednoczyć siły garstki niedobitków w ich ostatnich, rozpaczliwych podrygach, nim w końcu się rozpadną?”
Cóż, jeśli rzeczywiście tak było, Stellan jako pierwszy przeprosi Avar za to, że w nią choć na chwilę zwątpił. Dopóki jednak nie dowiedzą się więcej… będzie ostrożny z oceną sytuacji.
– Mistrz Stellan Gios? – wyrwał go z zamyślenia elektroniczny trel.
Gdy Stellan na wpół się odwrócił w stronę źródła głosu, zobaczył toczącego się w jego stronę robota logistycznego o lśniących, miedzianych powłokach, pokrywających z grubsza humanoidalną sylwetkę osadzoną na mobilnym podwoziu.
– Tak – potwierdził. – Czy masz dla mnie jakąś wiadomość?
– Owszem. Taką, iż jesteś moim nowym panem. Nazywam się Jayjay-Five One Four Five i jestem gotów identyfikować, nadawać priorytety, segregować, katalogować, zestawiać oraz na wszelkie inne sposoby organizować wszystkie aspekty twojej egzystencji.
Droid niemal rezonował gotowością do działania.
– Chyba zaszła jakaś pomyłka, Forfive – ostudził jego zapał Stellan. – Nie zgłaszałem zapotrzebowania na droida, a Rada z pewnością wspomniałaby mi o tym, gdyby…
– Jestem podarunkiem – oświadczył JJ-5145 z prawdziwą dumą. – Przysyła mnie Elzar Mann, przekazując jednocześnie wiadomość, że ponieważ nie może już być twoją prawą ręką, chce, abym to ja pełnił tę funkcję w jego imieniu.
Droid włóczący się za nim krok w krok i „organizujący” mu życie był chyba ostatnią rzeczą, jakiej życzyłby sobie teraz Stellan.
O czym, ma się rozumieć, Elzar z pewnością doskonale wiedział.
Stellana już wcześniej niepokoiła perspektywa wysłania Elzara na jego misję samotnie; czuł się źle, nie mogąc mu towarzyszyć – tak jak wcześniej planował i jak w zasadzie obiecał. Koniec końców okazało się, że jego liczne obowiązki nie pozwoliły na to, ale na szczęście Stellanowi udało się znaleźć kogoś, kto mógłby go zastąpić i kto na pewno doskonale się sprawdzi jako towarzysz wspierający Elzara w tym trudnym czasie. Gios martwił się mimo to, że Elzar może się poczuć tym urażony… a w jego obecnym stanie żal mógłby go z łatwością pociągnąć w głębszy mrok.
Najwyraźniej jednak jego przyjaciel nie żywił urazy – jeśli już, to poczuł raczej poirytowanie, które skłoniło go zapewne do spłatania Stellanowi tego psikusa.
– Zamilkłeś na trzy przecinek jeden sekundy – zauważył JJ-5145. – Czy masz jakiś problem z dokonaniem oceny własnych myśli i wyłonieniem priorytetów? Wyartykułuj je, a pomogę ci je odpowiednio uszeregować.
– Wszystko w porządku, Forfive – zapewnił go pośpiesznie Stellan. – A może pomógłbyś padawanom w przygotowaniu wieży medycznej na przyjęcie pacjentów? To byłaby naprawdę ogromna pomoc.
Pokierował droida w odpowiednią stronę, czując ulgę na myśl o tym, że znalazł mu jakieś zadanie. Postanowił, że później poprosi, żeby robot zarezerwował sobie czas na spełnienie dla niego kilku innych poleceń, co zajmie droida z pewnością na co najmniej parę dni.
Jednym z tych zadań będzie zaś niechybnie: „obmyśl idealną zemstę za głupi dowcip”.
Pierwszy statek, który dotarł do Latarni Gwiezdny Blask po ostatnich atakach Nihilów, nie był ani uszkodzony, ani nie przewoził rannych. To był longbeam, który miał dostarczyć na pokład stacji kosmicznej część Jedi oddelegowanych do misji w układzie Ocktai oraz garstkę jeńców.
Bell Zettifar ukończył właśnie sprawdzanie zaopatrzenia w wieży medycznej i przygotowywał się do pomocy przy eskortowaniu więźniów, ale jego mistrzyni, Indeera Stokes, przyzwała go do siebie machnięciem ręki.
– Jeńców jest niewielu, a jeśli będzie potrzebna pomoc, spokojnie mogę jej udzielić sama – zapewniła go. – Zrób sobie przerwę. Odsapnij.
Bez wątpienia zauważyła, że mimo iż od śmierci Lodena Greatstorma minęło już ładnych kilka miesięcy, nadal ma ponury nastrój. Bell nie chciał, by jego nowa mistrzyni myślała, że jej nie docenia – nie mógł pozwolić, aby jego podziw dla poprzedniego mistrza i żal spowodowany jego śmiercią wpłynęły na stosunek do nowej mentorki. Poza tym jasnym było, że jako uczeń potrzebuje jeszcze nieco czasu, by dojść do siebie; jego przeświadczenie, że jest gotów, by zostać rycerzem, obróciło się wniwecz wraz ze śmiercią mistrza Lodena.
Mimo to… to nie była odpowiednia pora na zastanawianie się nad tym. W tej chwili mógł jedynie powiedzieć:
– Dziękuję, mistrzyni Indeero.
Tholothianka skinęła głową, odwróciła się i ruszyła w swoją stronę.
– Wkrótce wszyscy będziemy mieli pełne ręce roboty – rzuciła na odchodnym. – Wykorzystaj dobrze wolny czas, póki go masz.
Burryaga, którego również na razie zwolniono z innych obowiązków, zaryczał, pytając Bella, czy chłopiec nie miałby ochoty na wspólną medytację. Podobne techniki przynosiły czasem dobre efekty w sytuacjach, w których zawodził wysiłek solo – łatwiej było wówczas uspokoić towarzysza lub podzielić jego spokój. To nie był zły pomysł, ale plama cienia majacząca na końcu korytarza przypomniała Bellowi, że wcześniej musi się zająć pewną sprawą, znacznie bardziej pilną – spotkać się z kimś, z kim nie miał czasu się zobaczyć, od kiedy wrócił z Eirama na pokład Gwiezdnego Blasku dziś rano.
– Zaczekaj chwileczkę – poprosił Burryagę, po czym przyklęknął i rozłożył szeroko ramiona, aby przywitać się z mknącą w jego stronę ciemną kulką. – Żarko! Dobra sunia…
Rozpędzona węglogarzyca wypadła z plamy cienia, padając mu w objęcia i witając go z całym entuzjazmem, na jaki było ją stać – czyli wręcz przytłaczająco. Bell przez moment pozwolił jej lizać się szaleńczo po twarzy i rękach, nim wyciągnął dłoń, aby uspokoić uradowanego zwierzaka. Pod palcami czuł żar jej gorącej sierści.
– Spokojnie, Żarko. Spokój. Wróciłem. Już jestem!
Żarka aż wiła się z zachwytu i Bell nie mógł na ten widok powstrzymać cisnącego mu się na usta uśmiechu. Nie istniało nic, co przypominałoby o konieczności życia chwilą i pozwalałoby zapomnieć o troskach lepiej od cieszącego się na twój widok zwierzaka.
Burryaga zamruczał cicho, a gdy Bell podniósł wzrok, zobaczył, że jego przyjaciel patrzy na rycerza Jedi Regalda Colla prowadzącego właśnie dwie schwytane Nihilki: wysoką, dumną kobietę o włosach splecionych w długie warkoczyki i mocno zarysowanych kościach policzkowych, i dziewczynę, na oko młodszą od Zettifara. Ta miała włosy spięte w kucyk, a odrobinę zbyt duże ubranie nadawało jej wygląd jeszcze młodszej, niż była w rzeczywistości.
Natychmiast ją rozpoznał. Znał tę twarz – nie spotkał się z dziewczyną co prawda nigdy oko w oko, ale doskonale ją pamiętał z odpraw, w których uczestniczył przed misjami.
„Myślałem o Nan jako o kimś, kto praktycznie jest jeszcze dzieckiem – przestrzegł ich Reath tuż po tym, jak rozeszły się wieści o jej schwytaniu. – Nie mogłem być bardziej w błędzie. Jest równie zaradna i uzdolniona, co każdy padawan, i bardzo prawdopodobne, że sprytniejsza ode mnie, bo wyprowadziła mnie w pole. Uważaj na nią. Nie lekceważ jej”.
Bell miał wrażenie, że dając mu tę przestrogę, Reath Silas chciał przede wszystkim sam się podbudować po tym, jak dał jej się tak nierozważnie okpić. Teraz jednak, gdy patrzył, jak dziewczyna odchodzi z hardo uniesioną głową, pomimo skutych rąk, miał szczerą nadzieję, że Regald Coll również słyszał ostrzeżenie Silasa.
– Proponuję odczekać nieco, nim je przesłuchasz – podsunął Stellanowi Giosowi Regald. – Nasz statek był mały. Nihilki mogły usłyszeć o udanych atakach przypuszczonych przez ich ziomków, a coś takiego mogłoby zwiększyć ich…
– …pewność siebie – dokończył za niego Stellan. – A może nawet wprawić je w coś na kształt euforii. Przekonania, że pomoc nadejdzie niebawem. Jeśli tak się nie stanie, może zechcą mówić.
– Twierdzą, że nie pracują już dla Nihilów – dodał Regald – ale ta dziewczyna, Nan, działała w ich szeregach jeszcze zaledwie kilka miesięcy temu. To naprawdę ciekawy zbieg okoliczności, że niedawno je opuściła, nie sądzisz?
– Cóż, mimo to nie możemy wykluczyć, że to prawda – odparł z namysłem Stellan. – Jeśli porzuciła Nihilów, a my dowiemy się dlaczego, być może dostarczy nam to cennych wskazówek na temat tego, jak zadziałać przeciwko nim w ujęciu psychologicznym.
– Zaoszczędzilibyśmy dzięki temu sporo czasu. Mimo to… Raczej w to wątpię. – Regald tęsknił za dawnymi czasami, gdy opiekował się najmłodszymi Jedi w adeptorium. Tam, gdy napotkało się problem (trzylatek zafascynowany ogniem), rozwiązanie było zazwyczaj proste (dopilnuj, aby szkrab nie przebywał w pobliżu żaru). – Będziesz prowadził przesłuchanie osobiście, czy zajmie się tym Elzar Mann? Chętnie ci pomogę, ale muszę cię ostrzec, że moje żarty nie przydają mi powagi w oczach jeńców. Aczkolwiek zawsze istnieje szansa, że wszystko wyśpiewają jak z nut tylko po to, bym się zamknął.
Stellan uśmiechnął się półgębkiem.
– Poślę po ciebie, jeśli popadnę w prawdziwą desperację. Obawiam się, że Elzar jest w tej chwili… nieosiągalny. Poleciał z misją jeszcze ważniejszą od tej.
– A co, na wszystkie światy, mogłoby być od tego ważniejsze? – zdumiał się Regald.
– Elzar potrzebuje trochę czasu, aby utwierdzić swoją więź z Mocą – wyjaśnił Stellan. – I odnaleźć w sobie siły, by stać się jeszcze potężniejszym Jedi.
Oceaniczna planeta Ledalau miała zaledwie kilka tysięcy metrów kwadratowych lądu, a wszystko to w obrębie jednego maleńkiego archipelagu. Dawno temu ten świat obfitował w rozległe kontynenty, ale wody zalały je niemal w całości ponad tysiąc lat temu. Niewiele pozostało tu reliktów starożytnych cywilizacji; obecnie planeta posiadała bardzo skąpe zasoby i szczątkową infrastrukturę. To zaś czyniło Ledalau wyjątkowo odludnym miejscem. Wręcz idealnym do medytacji.
Jak również doskonałym źródłem nauczek pozwalających wyzbyć się pychy.
Jeszcze kilka tygodni temu Elzar był bardzo sceptycznie nastawiony do pomysłu przybycia na Ledalau. Wyspy leżały na wyższych szerokościach geograficznych, co sprawiało, że było tu paskudnie chłodno i mgliście. On zaś był zdania, iż łatwiej się skoncentrować, jeśli nie dygoczesz z zimna. Gdy zgłosił to zastrzeżenie swojej mentorce, usłyszał w odpowiedzi, że przecież nikt nie ćwiczy tego, co przychodzi mu bez trudu, a gdyby Elzar Mann chciał robić tylko to, co i tak już umiał, równie dobrze mógłby zostać na pokładzie Gwiezdnego Blasku.
Z ciężkim sercem porzucił więc swoje początkowe radosne wizje tropikalnego ustronia i skupił się na wypełnianiu zadania, z którym tu przybył. Jego tymczasowe schronienie było niewielką kamienną budowlą, mieszczącą w zasadzie niewiele więcej ponad maleńki pokój i prymitywną toaletę. Elzar nie miał przy sobie żadnych urządzeń komunikacyjnych, niczego, co dostarczyłoby mu rozrywki, żadnych droidów – tylko kilka przedmiotów, których potrzebował, by być całkowicie samowystarczalnym, oraz przewodnika, który nie miał dla niego żadnej litości.
Gdy mentalny szum zamieszania już ucichł, spróbował stawić czoła prawdom, które go tu przywiodły:
„Zacząłem czerpać siłę z ciemnej strony Mocy”.
Nie przeszedł jednak na nią. Nie czuł również, by był bliski uczynienia tego ryzykownego kroku. To nie było życie dla niego – nadal wierzył we wszystkie lekcje o prawdzie i dobru, które przekazał mu mistrz Yoda jako młodzikowi, a także te, których uczył się jako padawan pod okiem swojego mądrego mistrza Rolanda Quarry’ego. Ale gniew… to coś nieuniknionego. Z trudem dało się umknąć przed strachem. Ekstremalne okoliczności wywołały skrajne emocje, a ich negowanie nie miało sensu. Dlaczego więc ich nie wykorzystać?
Wiele spędzonych na medytacji tygodni później Elzar nadal miał wrażenie, że to bardzo ważne pytania. Zdawał sobie też jednak sprawę z tego, że prawdopodobnie każdy lord Sithów w historii również miał identyczne dylematy, dopóki mrok całkowicie go nie pochłonął.
„Gdzie należy postawić granicę? – pytał samego siebie. – Nie wiesz tego. Nie możesz tego wiedzieć. I właśnie dlatego w ogóle nie należy stąpać tą ścieżką”.
Stało się również dla niego jasnym, że jednym z powodów, dla których tak mocno sprzeciwiał się odrzucaniu własnych emocji, było to, iż nie tylko tym negatywnym próbował zaprzeczyć.
Nawet tutaj z trudem przyznawał to przed samym sobą. Mimo to… ukryta w nim gdzieś głęboko prawda domagała się ujawnienia światu. W nocy, gdy spoglądał na tarcze trzech lśniących księżyców Ledalau, lśniących nad jego głową w pełnej krasie, wyobrażał sobie, że to maleńkie punkciki światła na niebie Avar Kriss.
Nigdy nie planowali się ze sobą związać. Padawanom często zdarzały się ukradkowe wyskoki; dorastanie, etap, przez który musiał przejść przedstawiciel praktycznie każdego gatunku rozumnego, domagał się swoich praw. Instruktorzy i mistrzowie przymykali na to oko, dopóki ktoś nie posunął się za daleko. Gdy formowały się więzi, tworzyły związki, rzadko udzielano reprymend. Zamiast tego mistrzowie zabierali swoich uczniów na długie misje z dala od wszelkich świątyń Jedi. Nim doszło do ponownego spotkania, dwójka delikwentów w międzyczasie dorastała, zyskiwała dystans do pewnych spraw i skupiała się ponownie na tym, co ważne.
Elzara i Avar nie trzeba było rozdzielać. Byli rozsądni. Odpowiedzialni. Wiedzieli, co robią i znali granice, których nie powinno się przekraczać.
A przynajmniej tak wmawiał sobie Elzar. Jednak mimo iż dorósł i zyskał perspektywę, miał wrażenie, że nie może zapomnieć i przejść do porządku dziennego nad tym, że wszystko się zmieniło.
„Jak wiele z mojego poczucia zagubienia i złości ma swoje korzenie w moich uczuciach do Avar? – pytał sam siebie, medytując na klęczkach, czasem przez wiele godzin. – Ile energii marnuję, próbując pogodzić się z tym, z czym nigdy nie zdołam się pogodzić?”
Cóż, przynajmniej w tej jednej kwestii był pewny, gdzie przebiegają granice. Podczas gdy czuł… nie, wiedział z niezachwianą pewnością, że Avar również żywi wobec niego pewne uczucia, wiedział też równie dobrze, że nigdy nie złamie swojej przysięgi. Dlaczego więc tak bardzo się teraz tym przejmował?
I w końcu do niego dotarło: to nie brak odpowiedzi mu ciążył. Tylko niemożność upomnienia się nawet o nie. Zakaz zadawania pytań.
Kiedy zyskał w tej materii jasność, pozostałe elementy układanki także zaczęły wskakiwać na swoje miejsca. Już wkrótce Elzar wypracował sobie pewną rutynę: poranna medytacja i ćwiczenia, potem lekki posiłek, głębsze praktyki medytacyjne, kolejne ćwiczenia, kolacja dość treściwa, by mógł dobrze przespać noc. Pozwolił sobie odczuwać przelotny gniew i frustrację, nie dopuszczając jednocześnie, by te emocje go napędzały. Dał sobie zgodę na myśli o Avar, gdy spoglądał w nocne niebo.
I wypełniał przydzielone mu zadania (nawet to nieskończenie irytujące, wiążące się z przemoczeniem do suchej nitki i przemarznięciem na kość) z szacunku dla swojej przewodniczki na tej drodze, rycerki Jedi zaledwie kilka lat starszej od niego, podążającej swoją drogą Jedi w roli Poszukiwaczki.
– Skup się. – W głosie Orli Jareni zawsze pobrzmiewał ślad lekkiego rozbawienia, nawet w momentach takich jak ten. – Zanurz się w trwającej chwili. Skoncentruj na własnym oddechu.
Elzar odetchnął głęboko i wrócił do pozycji w staniu na rękach, tuż przed tym, jak o brzeg rozbiła się kolejna fala.
Kiedy Orla po raz pierwszy zasugerowała mu, żeby spróbował medytacji w wodzie, Elzar nie posiadał się z radości (prawdę mówiąc, rozpierała go nawet duma), bo mógł ją poinformować, że często to praktykował. Spodziewał się, że będzie pod wrażeniem, gdy opisze jej swoje sposoby medytacji, ale Orli Jareni niełatwo było zaimponować.
– W porządku – powiedziała tylko. – Płyniesz z prądem i przemieszczasz się, niesiony wodą. Nagle z zaskoczeniem spostrzegasz, że wylądowałeś w miejscu, o którym nie śniło ci się, że się w nim znajdziesz… Chcę, żebyś ćwiczył stawianie wodzie oporu. Nie odrzucaj jej potęgi, współistniej z nią, zaakceptuj ją, ale mimo to nie ustępuj przed nią.
– Co dokładnie masz na myśli?
Umbaranka wskazała skalistą linię wybrzeża.
– Wyjdź jakieś cztery lub pięć metrów w morze, stań na rękach i spróbuj się utrzymać w tej pozycji pomimo przypływu.
I tak właśnie ćwiczył od tamtej pory Elzar każdego dnia.
Woda – sięgająca mu podczas przerw, w których nie atakowały go fale, zaledwie do nadgarstków – zalewała go niemal do pasa, gdy opadały na niego spienione kaskady, ciężkie i lodowate. Zanurzał wówczas głębiej palce w piasek i sięgał po Moc, aby ustabilizowała jego pozycję. Po kilku sekundach fala ustępowała, pozostawiając go mokrego i zdyszanego, ale nadal tkwiącego w tym samym miejscu, co przed chwilą.
– Doskonale – pochwaliła go Orla, sucha i bezpieczna na brzegu.
– Chyba nie jestem zbyt dobry w medytowaniu – odkrzyknął. – Ale naprawdę podoba mi się to, że nie tonę!
– Na szczęście jesteś dobry w tym.
W jego stronę ruszyła przy akompaniamencie ryku kolejna fala i Elzar zamknął oczy. Tym razem łatwiej było mu zapomnieć o Orli i przyjąć dar ofiarowany przez ocean.
Pozwolił, by woda zabrała ze sobą jego świadomość, dzięki czemu mógł wyczuć rojące się wokół niego formy życia: obecność ryb, skrytych w muszlach mięczaków, roślin, które wzbijały się z głębin ku powierzchni, aby kołysać się na falach… To było jak łączność duchowa, którą rozkoszował się w przeszłości, jednak tym razem ta więź miała inny charakter – była w jakiś sposób silniejsza, dzięki jego sprzeciwowi wobec tego, by całkowicie się jej poddać. Jego ciało pozostało nieruchome niczym urwisko stawiające opór falom: podatne na działanie czasu, ale tu i teraz silne i nieugięte. Trochę to trwało, nim zorientował się, że niemal przestał już zauważać kolejne uderzające w niego fale; jego oddech w naturalny sposób zgrał się z rytmem wody, a poczucie jedności z otaczającym go życiem stało się mocniejsze i bardziej realne niż dotyk piasku pod palcami.
„Równowaga” – pomyślał, i poddał się temu uczuciu, trwając w miejscu, psychicznie i fizycznie, przez godzinę, po której przypływ zaczął ustępować.
Wówczas pozwolił, by jego ciało wróciło do normalnej pozycji; poczuł, jak jego nogi zanurzają się po kostki w naniesionych przez ocean wodorostach i mule. „Ciekawe uczucie” – zarejestrował machinalnie. Stojąca na brzegu Orla Jareni otulała się właśnie szczelniej swoją śnieżnobiałą peleryną.
– Przebyłeś długą drogę – skomentowała. – Za pierwszym razem, gdy to robiłeś, nie wiedziałam, czy nałykałeś się więcej wody, czy piasku.
Elzar wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
– Och, czy ja dobrze słyszę? Czyżbyś mnie chwaliła? Jeśli tak, to najwyraźniej coś mi jednak wychodzi.
– Trudno zasłużyć na moją pochwałę – przyznała. – I właśnie dlatego mam szczerą nadzieję, że ona coś dla ciebie znaczy.
– O tak. Nawet nie wiesz, jak wiele. – Elzar milczał przez jakiś czas. – Po tym wszystkim… cóż, chyba wstrzymam się na chwilę od eksperymentowania z Mocą. Dość długą chwilę, jak sądzę.
Orla przechyliła głowę na ramię. W chłodnym słonecznym blasku jej skóra niemal się skrzyła, niczym świeży śnieg.
– Gdy radziłam ci, żebyś tego zaprzestał, nie miałam wcale na myśli, byś już nigdy tego nie robił. Używasz Mocy intuicyjnie, Elzarze. To twoja silna strona, nie słabość, o ile tylko poznasz swoje granice.
– Mimo to… jeszcze mi się to nie udało. A jednak czuję się teraz dość silny, by radzić sobie z moimi zdolnościami.
– Zdajesz sobie sprawę z tego, że nadal się ograniczasz? – Orla podniosła wysoko jedną zarysowaną ostro brew. – I nie mam tu na myśli jedynie sposobu, w jaki ty korzystasz z Mocy, ale używania samej Mocy w ogóle.
– Wiem – przyznał. – To trochę tak, jakbym miał chorą nogę. Wiem, że kiedyś znów będę mógł oprzeć na niej ciężar całego ciała, ale jeszcze nie teraz. A może w tej kwestii również się mylę?
– Nie – zaprzeczyła. – To brzmi rozsądnie. My, Jedi, spędzamy na szlifowaniu swoich zdolności w dziedzinie władania Mocą tak wiele czasu, że bywa, iż zaniedbujemy inne nasze umiejętności. Może dobrze byłoby, żebyś poświęcił nieco uwagi również odkrywaniu swoich silnych stron poza tymi związanymi z Mocą?
Elzar wytarł ręcznikiem wilgotne włosy, które urosły nieco od chwili, gdy przybył na Ledalau.
– Powiedz mi jednak, skąd będę wiedział, kiedy nadeszła odpowiednia pora, bym mógł się ponownie… otworzyć?
Gdy Orla zechciała, potrafiła uśmiechać się naprawdę złośliwie.
– Zaufaj sobie, głuptasie! A teraz skończ się wycierać i się pakuj.
– Dziś?
Wiedział, że planowała już wkrótce opuścić planetę, ale nie zdradziła mu, kiedy dokładnie, tak aby mógł pełniej doświadczać spędzanego tu czasu.
– Jeśli się pośpieszysz, za godzinę.
Elzar się pośpieszył. Tak wyglądał plus posiadania skromnego dobytku: był suchy i gotów wyruszyć w drogę przed upływem godziny.
Współpraca z Orlą Jareni zaskakiwała go – pod każdym względem i na każdym kroku. Poznał ich ze sobą jego przyjaciel, Stellan Gios, co już samo w sobie było dość dziwne, zważywszy na ogólny brak zaufania Stellana do Poszukiwaczy. Już wkrótce Elzar ze zdumieniem przekonał się, że Orla jest osobą hardą, o przewrotnym poczuciu humoru, a na dodatek o naturze bardziej buntowniczej niż jego własna. Jej bezkompromisowy sposób nauczania pozwalał mu się maksymalnie skupić – i to szybciej, niż kiedykolwiek sądził, że jest do tego zdolny (poczuł się bardzo zakłopotany, gdy dotarło do niego, że podświadomie zakładał, iż uda mu się przekabacić Orlę i nakłonić ją, żeby tańczyła, jak jej zagra; nie zdawał sobie z tego sprawy, jak mocno popadł ostatnimi czasy w nawyk flirtowania z przedstawicielkami płci przeciwnej, dopóki nie spotkał takiej, która kompletnie nie była tym zainteresowana).
„Skoro Orla uważa, że jestem gotów, to z pewnością tak właśnie jest – powtórzył sobie, kończąc pakowanie. – Bo nie ma opcji, by nagle bez powodu zaczęła mi pobłażać”.
Był wdzięczny za jej nauki – do tego stopnia, że niemal zaczął żałować, iż wysłał Stellanowi tamtego droida logistycznego.
Ale nie do końca. Uśmiechnął się szeroko i zapiął torbę, mógł wyruszyć w drogę.
Gdy wyszedł ze swojej małej skalnej chatki, przekonał się, że wszystko wokół tonie w gęstej, ciężkiej mgle. Otulił się szczelniej peleryną i zawołał:
– Orlo? Gdzie jesteś?
– Tutaj! – dobiegł z oddali jej głos i Elzar ruszył w stronę jego źródła.
Do tej pory niemal cały czas spędzali na wybrzeżu, co oznaczało, że miał bardzo słabe rozeznanie w tym, co kryje się w głębi lądu. W miejscu, w którym piasek ustępował ziemi, mgła gęstniała, a teren stawał się bardziej nierówny, przybierając formę pagórków. Elzar przyśpieszył kroku, świadom, że Orla wyprzedza go o spory kawałek; nie zastanawiał się w zasadzie zbytnio nad tym, w jaki sposób opuszczą wyspę.
Nagle pośród mgły dostrzegł… cokół.
Nie był zbyt wysoki – na oko mniej więcej wzrostu Elzara – a na jego powierzchni nie zachowały się żadne ceremonialne ryty ani malowidła, które zdobiły go zapewne wiele tysięcy lat temu. Czas starł z niego wszystko, pozostawiając jedynie gładki, brązowawy kamień. Może postument służył dawniej jako ołtarz ofiarny? W tym momencie, otoczony jedynie przez ciszę i kłęby mgły, Elzar nie mógł się oprzeć wrażeniu, że to miejsce jest prawdziwie uświęcone. Że to naprawdę doniosła chwila.
Czy tylko sobie to wyobrażał, czy Moc rzeczywiście była tu silniejsza? Miał niemal całkowitą pewność, że sobie tego nie wymyślił…
„Idę o zakład, że nasz transport jeszcze się nie zjawił – przewidywał, przyglądając się kamiennej płycie. – Orla chciała bez dwóch zdań, żebym znalazł ten starożytny artefakt i poznał jego znaczenie. Jeśli tylko zdołam”. Czy powinien klęknąć? Zamknąć oczy? Jak najlepiej mógłby okazać szacunek kulturze, o której nie miał zielonego pojęcia i której zwyczajów nie mógł się nawet domyślać?
– Elzarze? – Głos Umbaranki dobiegał teraz stosunkowo z bliska; już za moment Mann dostrzegł sylwetkę idącej w jego stronę Poszukiwaczki.
– Tutaj! – potwierdził, czekając na jej kolejne instrukcje. Cokół tkwił tuż przed nim, dziwnie onieśmielający w swoim bezruchu i dojmująco realny, całkiem jakby odwzajemniał jego spojrzenie.
– O, dobrze się składa – powiedziała Orla, która w końcu wynurzyła się z mgły i zatrzymała w pobliżu. – Widzę, że poznałeś już naszego nawigatora…
Elzar gapił się na nią przez moment, zbity z tropu, a potem spojrzał ponownie na postument. Nie: nie wyobraził sobie tego. Postument naprawdę na niego patrzył.
– Ta skała… – zaczął.
– …nie jest skałą – dokończyła za niego Orla i dała cokołowi coś w rodzaju przyjaznego kuksańca. Głaz ani drgnął. – To vintiański nawigator, który zabierze nas z powrotem do Gwiezdnego Blasku. Posługuje się przydomkiem, który brzmi… cóż, Geoda. Geodo? Poznaj rycerza Jedi Elzara Manna.
– Eee… – bąknął Elzar. – Miło mi cię poznać.
Geoda nic nie odpowiedział, co – zważywszy na fakt, iż był skałą… i w ogóle… być może oznaczało, że Orla przygotowała po prostu dla Elzara kolejny test?
Mimo to Poszukiwaczka wyglądała, jakby nie przejęła się zbytnio jego reakcją. Zamiast tego podjęła marsz w stronę ich środka transportu czekającego najwyraźniej w pobliżu. Elzar ruszył za nią, oglądając się co kilka sekund przez ramię. Geoda nawet nie drgnął; nie wykazywał żadnej chęci pójścia w ich ślady. „O tak – uznał Elzar. – To zdecydowanie jakaś próba”.
Okazało się, że ich transport to niewielki frachtowiec o poszyciu w kolorze niebieskim i osobliwym, bulwiastym kokpicie. Stojąca na szczycie trapu młoda dziewczyna o śniadej cerze i długich, ciemnych włosach sprawdzała właśnie ciśnieniomierze śluzy. Nie odwracając się nawet w ich stronę, krzyknęła:
– Miło cię znowu widzieć, Orlo!
– Dzięki, Affie. – Umbaranka wskazała ją gestem. – Elzarze Mannie? Poznaj Affie Hollow. I vice versa. – Affie skinęła mu tylko w odpowiedzi głową. – Pozwól, że ci przedstawię kapitana „Statku”, Leoksa Gyasiego.
– Witaj, współtowarzyszu, w tej wędrówce przez próżnię! – zawołał śpiewnie wysoki, szczupły mężczyzna, który pojawił się właśnie we włazie statku. Miał ciemnozłociste, falowane włosy i był ubrany w luźną koszulę, rozchełstaną tak, że odsłaniała jego smagłą pierś, na której spoczywały liczne sznury paciorków we wszystkich kolorach tęczy, pochodzące z wielu światów. – To prawdziwa przyjemność, móc cię poznać.
– „Statek”! – powtórzył Elzar, gdy wreszcie pojął, o co chodzi. – Oczywiście! Słyszałem o waszej podróży na amaxińską stację.
– O tak. Kawał parszywego cholerstwa. – Leox zapatrzył się w jakiś odległy punkt niewidzącym wzrokiem, jakby wrócił myślami do tamtych wydarzeń, tracąc kontakt z rzeczywistością. Cóż, w zasadzie to wcale nie musiał pogrążać się we wspomnieniach. Zważywszy na wyraźny zapach przyprawy unoszący się w powietrzu, Elzar przypuszczał, że facet nie myśli o niczym konkretnym. – Geodo, mój wierny druhu. Wygląda na to, że nadeszła pora wyruszyć w drogę. Przygotujmy się do startu.
Elzar z zaskoczeniem uświadomił sobie, że kamienny cokół stoi teraz zaledwie o metr od niego. „A więc to jednak nie był żaden test… – dotarło do niego. – Nasz nawigator to rzeczywiście… skała. No dobrze. Vintianin. Ale Vintianie wyglądają… cóż, zupełnie jak skały”.
Młoda kobieta, Affie, przechyliła głowę na ramię i wyraźnie się zasępiła; po chwili Elzar zorientował się, że w jednym z jej uszu tkwi mała słuchawka i zapewne zaalarmowało ją coś, co w niej usłyszała.
– O co chodzi? – zaniepokoił się.
– Nihilowie – wyjaśniła krótko Affie. Elzar zaklął w duchu, ale Orla nie miała takich skrupułów i pofolgowała sobie na głos. Affie podjęła tymczasem: – Spłynęło kilka raportów o atakach w… cóż, w zasadzie wszędzie. Tylko garstka światów, ale mocno od siebie oddalonych. W zasadzie nic ich nie łączy, a przynajmniej na pozór. W dodatku Nihilowie, inaczej niż zwykle, nie dopuszczają się grabieży. Po prostu… niszczą, co popadnie, i znikają.
– To nie wróży nic dobrego. – Kapitan Gyasi albo błyskawicznie przetrzeźwiał, albo wcale nie był tak mocno naszprycowany przyprawą, jak Elzar początkowo założył, bo sprawdzał już dane na niewielkim panelu terminala w przedsionku śluzy; jego długie palce sprawnie wywoływały kolejne strony raportów zapełnione nowymi informacjami. – Mimo to… nie zaatakowali żadnej lokalizacji w pobliżu.
– Przynajmniej będziemy mogli bezpiecznie wrócić – skwitowała Orla z pewną ulgą.
Elzar nie był jednak zbytnio pokrzepiony tą myślą. Po wydarzeniach, które rozegrały się podczas Festiwalu Republiki, i w obliczu perspektywy rychłego pochwycenia Oka Nihilów liczył na to, że już niebawem będą mogli na długi czas zapomnieć o tej pladze. A zamiast tego… grabieżcy wrócili; co prawda na pozór tylko po to, aby nękać niewinnych mieszkańców planet, ale w tym momencie jakakolwiek ich aktywność wystarczyła, by wytrącić go z równowagi.
Mimo to wszystko wskazywało na to, że obecnym atakom rzeczywiście daleko do skali poprzednich. „To zaś może oznaczać, iż Avar dała im popalić na tyle, że zaczęli się trochę hamować” – pomyślał Elzar. Wiedział, że kto jak kto, ale ona dałaby radę tego dokonać.
Nic nie było w stanie powstrzymać Avar Kriss.
W innym odległym zakątku galaktyki Marchion Ro stał na pokładzie „Elektrycznego Spojrzenia” przed garstką swoich wybranych ludzi.
Werrera był Ithorianinem, cichym i czujnym. Leyel – niską, przysadzistą kobietą o gęstych, siwiejących włosach splecionych w sięgający niemal do pasa warkocz, a Cale – Pau’aninem o kłach dłuższych niż u większości przedstawicieli jego gatunku (jednak poza nimi nie wyróżniał się niczym szczególnym). Wszyscy troje byli świetnymi technikami, ale żadne z nich nie wykazało się do tej pory niczym szczególnym w szeregach Nihilów – nie byli ani wybitnie okrutni, ani litościwi; ani błyskotliwi, ani nierozgarnięci.
Mimo to… wierzyli.
Dla większości Nihilów wizja świetlanej przyszłości, którą roztaczał przed nimi Ro, wydawała się mrzonką, utopią. Ci troje jednak mieli głębokie przeświadczenie, iż w końcu kiedyś się ziści.
W istocie byli o tym przekonani tak mocno, że w pewnym sensie już żyli tą wizją. Była darem dla ich rodzin i przyjaciół, ziemią obiecaną, do której prawo już sobie rościli – celem, który realizowali dla niezliczonych istot zamieszkujących tę część galaktyki.
Tylko ten rodzaj ślepej wiary mógł pomóc im wypełnić zadanie, które przygotował dla nich Marchion Ro.
Co się zaś tyczy rzeczonych członków rodzin i przyjaciół (a przynajmniej tych, których Nihilowie za takich uznawali), wszyscy oni, co do jednego, zostali przydzieleni do innych statków stacjonujących obecnie z dala od „Elektrycznego Spojrzenia”, które opuścili o godzinie trzynastej. Tak, aby nie mieli szans zaprotestować. Aby spróbować zmienić zdanie swoich bliskich na temat udziału w tej niezwykle ważnej misji. Nigdy nie dowiedzą się nawet, że ich najbliżsi zniknęli.
– Po przybyciu na miejsce czyścicie wszystkie dane i zostawiacie tylko fałszywe wpisy i autoryzacje – instruował Ro stojącą przed nim trójkę lojalnych sług. Wspomniane fałszywe informacje w rejestrach identyfikowały ich statki jako standardowe jednostki transportowe, wyróżniające się jedynie licencją na przewożenie dzikich stworzeń, w tym akurat konkretnym przypadku rzekomo rathtarów (a nikt przy zdrowych zmysłach nie paliłby się do potwierdzania tego osobiście poprzez dokonywanie inspekcji ładunku). – Niech Jedi uwierzą w ich wiarygodność. Prawda wyjdzie na jaw w odpowiednim momencie.
– Tak jest, Oko, nasz panie! – Cale, który wypowiadał się w imieniu grupy, patrzył na Ro z takim uwielbieniem i szacunkiem, że Oko czuł raczej niepokój niż wdzięczność. Mimo to mało co było w stanie naprawdę wyprowadzić Marchiona Ro z równowagi. – Jesteśmy gotowi.
– Wiem o tym. Głęboko w was wierzę. – Położył dłonie na ramionach Werrery i Leyel. Cale nie potrzebował podobnego wsparcia ani zachęty. – Wiem, że mnie nie rozczarujecie. Poprowadzicie nas ku najświetniejszemu triumfowi, jaki kiedykolwiek odnieśli Nihilowie.
Dreszcz podniecenia, który wywołały u nich jego słowa, był niemal wyczuwalny. Ro wiedział, że zrobią, czego od nich żądał. Bez wahania.
Zapoznawszy się z listem frachtowym statku, astromech przydzielony do hangaru wydał z siebie przerażony pisk. Nawet droidy nie chciały mieć do czynienia z rathtarami. Mimo to sprawdzenie, czy dany statek może bezpiecznie dokować na pokładzie Gwiezdnego Blasku, nie należało do jego obowiązków; on musiał się tylko upewnić, czy rzeczony frachtowiec rzeczywiście ma niezbędne pozwolenia na transport dzikich zwierząt. Odczyty potwierdziły, że owszem, więc mały droid posłusznie otworzył wrota hangaru i pozwolił jednostce wylądować.
Podczas gdy główny pokład hangarowy stacji kosmicznej tętnił życiem, w hangarach towarowych, do których kierowano statki przewożące jedynie ładunki, panowały przez większość czasu cisza i spokój. Werrera, Leyel i Cale zeszli po trapie i znaleźli się w przestronnym, pogrążonym w półmroku wnętrzu; ich kroki odbijały się głośnym echem od odległych ścian, co początkowo lekko ich spłoszyło – w końcu powinni działać ukradkiem. Szybko jednak zorientowali się, że w pobliżu nie ma nikogo, kto by ich usłyszał. Świadkiem ich przybycia były jedynie dwa droidy, a żaden z nich nie miał zaprogramowanej funkcji potwierdzania, że ładunek rzeczywiście odpowiada temu zadeklarowanemu w liście frachtowym.
Wszystko było tak, jak zapowiedział Marchion Ro. Oko nigdy ich nie zawiódł. Nie mylili się, gdy mu zaufali. Gdy zgłosili się do wypełnienia tej misji. I wyrazili zgodę na realizację jego wielkiego planu.
– No to od czego zaczniemy? – spytała Leyel. Podobnie jak pozostali miała na sobie zwykły, ciemny skafander z rodzaju tych noszonych przez techników, mechaników i pracowników serwisowych na pokładach licznych statków w całej galaktyce. – Prosto do maszynowni?
Cale pokręcił jednak głową.
– Najpierw łączność. Potem kapsuły ratunkowe. Musimy to robić metodycznie, krok po kroku. Tak jak kazał Ro.
Mimo iż Leyel była nieskończenie lojalna wobec Oka i Nihilów, nie mogła się doczekać, kiedy zadadzą przeciwnikowi prawdziwy, decydujący cios.
– A jeśli złapią nas, nim w ogóle uda nam się coś wskórać?
– To już nie nasz problem – nie ustępował Cale. – Musisz wierzyć w powodzenie planu Oka. Minie wiele godzin, nim w ogóle zorientują się, że tu jesteśmy. A gdy to nastąpi, będzie o wiele za późno, by Jedi zdołali nas powstrzymać.
Bell Zettifar miał niejasne wrażenie, że coś umyka jego uwadze, ale nie potrafił do końca zlokalizować źródła swojego niepokoju.
W normalnych okolicznościach oddałby się medytacji, aby spróbować zidentyfikować przyczynę tych dziwnych wibracji w Mocy, ale w tej chwili miał inne, ważniejsze rzeczy do roboty.
Przyklęknął przy rannej Twi’lekance, leżącej na pryczy w pobliżu drzwi do punktu przyjęć wieży medycznej. Jej błękitna skóra i poprzypalane tu i ówdzie ubranie plamiła sadza, a oczy miała zaczerwienione – od dymu lub płaczu, trudno było stwierdzić na pewno.
– Czy obejrzał cię już droid kapsułowy? – zapytał ją. – Czy mógłbym coś dla ciebie zrobić? Kogoś powiadomić?
– Tak. Droid już tu był – wyszeptała. – Nic mi nie jest. A jeśli chodzi o powiadamianie… Nie, nie ma nikogo takiego. Ale dziękuję.
Przez cały czas uciekała spojrzeniem gdzieś w bok, nie patrząc mu w oczy. Wyczuwał, że oczyma duszy widzi kogoś innego – kogoś, kogo straciła podczas ataku Nihilów. „Nawet podczas tych mniejszych ataków zginęły i ucierpiały istoty” – upomniał się w myśli. Dla galaktyki jako takiej to mogły być tylko drobne akty agresji, ale ta Twi’lekanka przeżyła utratę kogoś tak ważnego dla niej, że jej galaktyka już nigdy nie będzie taka sama.
Jedno z jej lekku szpeciła paskudna rana – oczyszczona i opatrzona, ale nadal świeża. Mało brakowało, a nie miałaby całej końcówki głowoogona.
Tak jak się stało w przypadku mistrza Lodena…
– Wkrótce ponownie do ciebie zajrzę – obiecał jej, wstając pośpiesznie. Musiał się skupić na chwili obecnej, na tu i teraz. Gdyby jego świętej pamięci mistrz mógł przemówić do niego zza grobu, bez wątpienia powiedziałby coś w stylu: „Poświęć uwagę tym, którzy cię potrzebują. Mnie już nikt nie może pomóc. Pozwól mi odejść”.
Ale Bell nie mógł tego zrobić. Pomaganie rannym, którzy dotarli na pokład Gwiezdnego Blasku, bezustannie przypominało mu o niezliczonych koszmarnych torturach, jakim został poddany mistrz Loden, i ranach, które zadali mu Nihilowie. Każdy siniak, rozcięcie, każdy jęk bólu – umysł Bella wszystkie je przypisywał swojemu nieodżałowanemu mistrzowi, a najbardziej przykra w tym była świadomość, że to, przez co przeszedł Loden Greatstorm, było prawdopodobnie jeszcze gorsze od najgorszych wyobrażeń Bella.
Jego wzrok padł na Burryagę – młody Wookiee przyniósł właśnie do ambulatorium spory zapas leków i sprzętu medycznego, na który natychmiast rzucili się medycy i droidy. Sądząc po spojrzeniu, które Burry mu posłał, podenerwowanie Bella było widać jak na dłoni. Burryaga zostawił swoją mistrzynię, Nib Assek (zajmującą się właśnie innym z rannych przybyszów), podszedł do niego i zaskamlał pytająco. Bell westchnął.
– Nic mi nie jest. Serio.
Z ryknięcia, którym zareagował na jego stwierdzenie Burryaga, jasno wynikało, że Wookiee bardzo w to wątpi.
– No, może… ach, nieważne – odparł Bell. – To nie pora, by zawracać sobie tym teraz głowę. Mamy mnóstwo roboty.
Stali na środku sali przyjęć, pośród kilkunastu pacjentów w różnym stanie – od ciężkiego, aż po lekkie obrażenia. Powietrze przesycał zapach dymu i sprayu chłodzącego, unoszący się z ciał i ubrań istot leżących wokół i wydających z siebie jęki bólu. Z ostatnich raportów wynikało, że już wkrótce mogą się spodziewać fali kolejnych pilotów, członków załóg i pasażerów, którzy ucierpieli wskutek ataków Nihilów. Medycy i droidy uzdrawiające mogły się co prawda z powodzeniem nimi zająć, jednak w wieży medycznej i tak już było na tyle tłoczno, że przyda się każda dodatkowa para rąk. Bell przypuszczał, że z uwagi na to Burryaga już wkrótce zostawi go, aby zająć się innymi pilnymi zadaniami.
Zamiast tego jednak Burry zauważył tylko, że niesienie pomocy potrzebującym wymagało bycia w jak najlepszej formie. A skoro Bell się czymś martwi, powinni pochylić się nad jego problemem i spróbować go rozwiązać, tak aby mógł maksymalnie wykorzystać swoje zdolności podczas wypełniania własnych obowiązków.
– Chyba tak – zgodził się z nim niechętnie Bell. – Mimo to nadal jest mnóstwo do roboty i…
Burryaga nie dał mu jednak dokończyć, argumentując, że w najbliższych godzinach i dniach roboty będzie jeszcze więcej, więc jeśli Bell potrzebuje odpoczynku, powinien zrobić sobie przerwę teraz, natychmiast. Bo później może nie mieć na to czasu.
– No dobrze. Wygrałeś. – Na twarzy Bella pojawiło się coś na kształt uśmiechu. – Zrobię sobie przerwę.
Ku jego zaskoczeniu Burryaga wyszedł z wieży medycznej razem z nim. Nie naciskał, nie zadawał żadnych pytań – towarzyszył mu po prostu w milczeniu, gdy przemierzali cichsze wewnętrzne korytarze Latarni Gwiezdny Blask. Chociaż minęło ich kilka osób śpieszących do swoich spraw, przez większość drogi na pokład obserwacyjny byli sami.
Gdy do niego dotarli, nie zastali tu żywej duszy. Samotnie spoglądali na zawieszony w przestrzeni kosmicznej pod nimi Eiram, podziwiając jego lśniące szafirowo morza. Wydawał się taki spokojny. Czyżby to było tylko złudzenie?
– Wiem, że mistrzyni Avar twierdzi, że jest na tropie Oka Nihilów – zagaił Bell. – Ale być może Oko to zupełnie ktoś inny? Przypuszczam, że ktoś, kto wie, że jest ścigany, nie zawracałby sobie głowy przypuszczaniem kolejnych ataków…
Burryaga zaryczał, dając mu do zrozumienia, że ufa ocenie Avar. Jego zdaniem ta seria niedawnych aktów agresji wynikała prawdopodobnie z desperacji Nihilów, którzy spanikowali na wieść o tym, iż ich przywódczyni znalazła się na celowniku Jedi. Jasne, to było straszne, ale z drugiej strony świadczyło również o tym, jak dotkliwie odczuli ten cios.
– Cóż, to w sumie miałoby sens – zgodził się z nim Bell. – Można jednak odnieść wrażenie, że żaden zadany dotychczas przez nas cios nie zaszkodził im dość mocno. Całkiem jakby nic nie mogło ich złamać.