Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Niech nas galaktyka broni od starszych braci” – mówi Leia w opowieści filmowej „Gwiezdne Wojny: Skywalker. Odrodzenie”. To jedna z wielu scen, w których czytelnik może dowiedzieć się więcej o generał Organie: czy była Jedi, co ją powstrzymywało przed doprowadzeniem do incydentu politycznego w Senacie, czemu teraz irytuje ją nieżyjący brat? Rae Carson, autorka tej wartkiej adaptacji ostatniej części sagi o Skywalkerach, dodała głębi psychologicznej postaciom i pokazała przyczyny ich postępowania, wzbogacając sceny z filmu o dodatkowy kontekst. Leię i Rey łączy tu przywiązanie wybiegające poza relacje mentorka-uczennica, a stała obecność Luke’a w myślach siostry dowodzi, że z rodziną jest trochę jak z Mocą – na zawsze „staje się częścią ciebie”, czy się tego chce, czy nie. Tak jest z Poem i jego dawnym życiem na Kijimi, tak jest z Finnem i jego nową rodziną – jego przyjaciółmi. „Wróć do domu” – mówi Han Solo do syna. Kylo Ren sądzi, że już na to za późno. Ben potrafi jednak przyjąć przebaczenie ojca i zrozumieć, jakie stoi przed nim zadanie.
Jak pisze autorka: „Gwiezdne Wojny: Skywalker. Odrodzenie" jest ostatnią częścią sagi, ale Moc pozostanie z nami już na zawsze”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 323
Dawno, dawno temu w odległej galaktyce….
Umarli przemówili! W całej galaktyce odebrano tajemniczy komunikat grożący ostateczną ZEMSTĄ, wygłoszony złowieszczym głosem nieżyjącego IMPERATORA PALPATINE’A.
GENERAŁ LEIA ORGANA rozsyła swoich tajnych agentów na przeszpiegi, tymczasem Rey, ostatnia nadzieja Zakonu Jedi, szkoli się do walki z demonicznym NAJWYŻSZYM PORZĄDKIEM.
Jednocześnie Naczelny Wódz, KYLO REN, rusza w pościg za widmem Imperatora, gotów zniszczyć każde zagrożenie dla swojej władzy…
Rey siedziała ze skrzyżowanymi nogami i zamkniętymi oczami, unosząc się w powietrzu. Nie pamiętała, jak do tego doszło, i tylko niejasno zdawała sobie sprawę, że straciła kontakt z ziemią. Wokół niej lewitowały kamyki i niewielkie głazy, niczym asteroidy krążące wokół słońca. Przepływała przez nią Moc, która dawała jej energię i łączyła ze wszystkim. Bujne lasy deszczowe na księżycu Ajan Kloss tętniły życiem. Czuła każde drzewo i paproć, każdego gada, wszystkie owady… i małe, pokryte sierścią zwierzątko, które kilka kroków dalej, w ukrytej norze, wylizywało cztery futerka swojego miotu.
– Tak właśnie, Rey – rozległ się głos Lei, dźwięczny, jak zwykle kojący. – Bardzo dobrze. Twoja więź z Mocą każdego dnia staje się silniejsza. Czujesz to?
– Tak.
– A teraz sięgnij dalej. Jeśli twój umysł jest na to gotowy, zdołasz usłyszeć tych, którzy byli tu wcześniej.
Rey wciągnęła powietrze przez nos i posłała swoją świadomość w pustkę. Najważniejsze były spokój i pogoda ducha, tak zawsze powtarzała Leia. Sięgała umysłem daleko, szukając. Czuła podmuch wiatru na policzkach i żyzną ziemię, wilgotną od deszczu, który niedawno ustał.
– Przyjdźcie do mnie, przyjdźcie do mnie, przyjdźcie do mnie – szeptała.
W odpowiedzi usłyszała tylko wiatr w gałęziach drzew i bzyczące owady.
– Rey?
Nie chciała przyznać, że się jej nie udało, więc zamiast tego spytała:
– A dlaczego ty przestałaś trenować z Lukiem? – Zadała to pytanie zbyt ostrym tonem, zabrzmiało niemal jak oskarżenie.
Leia zareagowała jednak ze spokojem.
– Wzywało mnie inne życie.
Rey spytała, z wciąż zamkniętymi oczami:
– Skąd to wiedziałaś?
– Miałam przeczucie. Wizje. O służeniu galaktyce na inne sposoby.
– Ale skąd wiedziałaś, że wizje są prawdziwe? – nie ustępowała Rey.
– Po prostu wiedziałam. – W głosie Lei zabrzmiał uśmiech.
Rey nie rozumiała, skąd brała się u Lei taka pewność – jak mogła być pewna czegokolwiek.
– Ceniłam każdą chwilę spędzoną z bratem – dodała z namysłem Leia. – Rzeczy, których mnie nauczył… Wykorzystuję je każdego dnia. Kiedy raz dotkniesz Mocy, już zawsze staje się częścią ciebie. Przez lata wciąż się uczyłam i rozwijałam. Były w Senacie chwile, kiedy tylko medytacja, którą ćwiczyłam z Lukiem, powstrzymywała mnie przed spowodowaniem incydentu politycznego na skalę galaktyczną.
Rey zmarszczyła brwi. Leia nie potrzebowała cierpliwości. Potęgą Mocy mogła zmusić każdego do zrobienia wszystkiego, na co tylko miała ochotę. Przecież na pewno ją to kusiło.
– Luke się złościł? Kiedy zrezygnowałaś?
Och, żeby tylko Leia zauważyła, że Rey zdołała mówić i jednocześnie unosić się w powietrzu… Bo to przecież postęp, prawda?
Leia przez chwilę milczała, zamyślona.
– Był rozczarowany. Ale zrozumiał. Chyba miał nadzieję, że kiedyś do tego wrócę.
– Coś podobnego! – Rey z trudem powstrzymała uśmiech.
Przecież jeśli Leia raz powzięła decyzję, to już nigdy się z niej nie wycofywała.
– Oddałam mu swój miecz świetlny. Chciałam go przekonać, że nic z tego. Powiedziałam, żeby kiedyś podarował go obiecującemu uczniowi. – Ostatnie zdanie Leia wymówiła ze ściśniętym gardłem.
Rey odnosiła wrażenie, że Leia czegoś nie chciała jej powiedzieć.
– A teraz gdzie jest twój miecz?
– Nie mam pojęcia. Ale przestań mnie rozpraszać. – Uśmiechnęła się Leia. – Sięgnij znów świadomością.
Rey ponownie skupiła się i opróżniła umysł z niepokojów, tak jak nauczyła ją Leia. Sięgnęła świadomością poza siebie. Otworzyła się na wszystko, co Moc mogłaby jej powiedzieć. Niepewnie zawołała: „Mistrzu Skywalker?”.
Cisza, cisza, zupełna cisza.
– Nikogo nie słyszę.
– Pozbądź się wszelkich myśli. Uwolnij się od strachu. Sięgnij świadomością poza siebie. Poproś Jedi z przeszłości, aby ci towarzyszyli.
– Przyjdźcie do mnie… Przyjdźcie do mnie… – Czekała sekundę, może dwie. – No nie, nie chcą przyjść – westchnęła Rey, zniechęcona, a potem zrobiła salto i wylądowała na ziemi. Kamienie runęły w dół.
– Rey – odezwała się Leia. Potrafiła tak wiele zawrzeć w jednym słowie: upomnienie, akceptację, rozbawienie, sympatię. Może to dlatego stała się przywódczynią z taką charyzmą… – Cierpliwości.
– To chyba w ogóle jest niemożliwe. Usłyszeć i zobaczyć dawno zmarłych Jedi… – westchnęła Rey i podeszła do Lei.
Jej mistrzyni zawsze wyglądała schludnie, bez względu na to, jak bardzo błotnista bywała ich prowizoryczna baza. Włosy miała upięte w koronę z warkoczy, na brązowej tunice nosiła pikowaną kamizelkę. Jej uszy, nadgarstki i palce za każdym razem zdobiła alderaańska biżuteria. Jak zawsze błyszczała inteligencją. Rey uświadomiła sobie jednak, że ostatnio poruszała się wolniej, jakby bolało ją w kościach.
Twarz Lei rozjaśnił lekki uśmiech.
– Nie ma rzeczy niemożliwych.
Rey złapała za hełm treningowy.
– Nie ma rzeczy niemożliwych… – powtórzyła, jakby próbując się do tego przekonać. – Idę na tor treningowy. Przynajmniej to mi się udaje.
A poza tym Rey naprawdę potrzebowała się przebiec albo z czymś powalczyć.
Leia podała jej miecz świetlny Luke’a. Rey wzięła go z pełnym szacunku skupieniem i ruszyła biegiem w dżunglę, a BB-8 poturlał się za nią.
Leia patrzyła za Rey z cieniem uśmiechu na ustach. Kiedy ją szkoliła, zawsze wzbierała w niej duma, w którą jednak wkradały się też złe przeczucia. Rey okazała się wspaniałą uczennicą, ale potrafiła też wywołać u swej nauczycielki frustrację. Denerwowało ją wszystko, czego nie zdołała się szybko nauczyć, zupełnie nieświadoma, jak sprawnie przychodziło jej opanowanie nowych umiejętności.
Ale Leia nie mogła przecież mieć jej tego za złe. Sama podobnie irytowała Luke’a. Poza tym, w miarę jak się starzała, jej połączenie z Mocą stawało się jeszcze silniejsze. Kiedy jej ciało zaczęło zawodzić, umysł sięgał coraz swobodniej we wszechświat, nieobciążony fizyczną sprawnością. Prawdę mówiąc, Leia nie zdołałaby już przebiec przez dżunglę, choćby nawet chciała. Spokój i pogoda ducha przychodziły jej łatwo, ponieważ łaknęło ich jej ciało.
Przy czym Leia zapewne nigdy nie była młoda. W wieku Rey już przewodziła Rebelii.
Rey może zostać kiedyś wybitną przywódczynią – i tak się stanie, jeśli tylko Leia będzie miała na to jakiś wpływ. Dziewczyna miała w sobie mrok, zupełnie jak Ben. Ale Leia nie popełni z nią tych samych błędów. Nie ulegnie lękowi – ani przed ciemnością narastającą w jej uczennicy, ani przed swoimi wątpliwymi kwalifikacjami mentorskimi. A przede wszystkim nigdy Rey od siebie nie odeśle.
Leia odwróciła się i ruszyła w stronę bazy. Wyciągnęła rękę, aby dotknąć palcami paproci i pnączy o szerokich liściach, rosnących wzdłuż ścieżki. Z Ajan Kloss wiązało się tyle dobrych wspomnień! Wiele lat temu trenowała tutaj z Lukiem, który stwierdził, że to „takie miłe Dagobah”. Mówił, że księżyc był równie wilgotny, ciepły, zielony i tętniący życiem jak planeta, na której szkolił go Yoda, ale za to nie śmierdziało na nim tak okropnie.
Wyszła na polanę. Po prawej stronie wielkie drzewo o grubym pniu wyciągało gałęzie do słońca, ocieniając ją gęstym baldachimem liści, który powstrzymywał rozwój innych roślin poza rozrastającymi się na samym dole paprociami i niską, rzadką trawą. Leia uczyła się kiedyś właśnie tutaj, w tym miejscu. Wyciągnęła rękę i z czcią dotknęła pnia. Wokół starej rany uformowała się duża narośl z kory, prawie zamykając wyrwę.
To Leia uszkodziła drzewo. Zamachnęła się na Luke’a mieczem świetlnym, ale trafiła tylko w pień. Drzewo leczyło się samo od ponad dwóch dekad.
„Och, Luke, mam nadzieję, że robię to dobrze” – pomyślała. Nie była mistrzynią Jedi, ale uczyła się od najlepszych. Nie tylko od Luke’a: przez te wszystkie lata od czasu do czasu docierał do niej przez Moc głos Obi-Wana Kenobiego, a rzadziej również głos Yody. Czasami miała wrażenie, że uczyła się od samej Mocy. Była przede wszystkim politykiem i generałem, ale jednak zaakceptowała swoje dziedzictwo Jedi i starała się je kultywować najlepiej, jak potrafiła.
I może właśnie tego potrzebowała Rey: szkolenia w Mocy nie od faktycznego mistrza, ale raczej od kogoś zanurzonego w drobiazgowej codzienności życia i przetrwania. Obi-Wanowi nie udało się uchronić Vadera przed ciemną stroną, a Luke poniósł taką samą klęskę z Benem. Ale Leia nie mogła zawieść Rey.
Szła, a wokół trwała symfonia cykających owadów. W górze świergotały ptaki, w dole zaś maleńkie płazy wydawały z siebie godowe gwizdy. Dziwne, że takie hałaśliwe miejsce mogło tchnąć tak wielkim spokojem. Te wszystkie dźwięki były tak głośne, tak wszechobecne i zarazem tak kojące… Niemal tak doskonałe jak cisza.
Wiele lat wcześniej, niedługo po bitwie o Endor, Leia odkryła medytacyjną moc dźwięku. Wraz z Lukiem wymknęli się, żeby trochę potrenować. Wyglądało to tak, że ona stała na rękach, Luke z kolei obrzucał ją dobrodusznymi kpinami. Pomimo wsparcia Mocy jej ramiona zaczęły trząść się z wysiłku, poczuła w nich palący ból. Poprzednią godzinę spędzili, walcząc mieczami świetlnymi, i jej wyczerpane mięśnie ostro protestowały.
– Wiesz – rzucił zadowolony z siebie Luke – kiedy ja to robiłem na Dagobah, Yoda siedział mi na stopach.
Często się tak chełpił. Kiedy ja to robiłem na Dagobah… Okropnie ją to irytowało i w niczym jej nie pomagało. Leia przypomniała mu więc:
– Jesteś irytujący i kompletnie mi nie pomagasz.
– A poza tym robiłem to na jednej ręce – dodał.
Próbował ją sprowokować, udzielić jej nauki o złości i niecierpliwości, i innych takich bzdurach. Zapomniał, że jego uczennica to znakomity strateg i że przeszła prawdziwie królewską edukację. Lei nie można było sprowokować.
Zamiast się zdenerwować, użyła rozumu. Sięgnęła do Mocy, pozwoliła jej przepływać przez siebie, jakby była krwią w jej żyłach. Gdzieś nad ich głowami mały owad zaczął pocierać o siebie żuwaczki, pobzykując wesoło.
Kierowana instynktem Leia skoncentrowała się na tym dźwięku, pięknym, czystym, eterycznym – całkowicie oderwanym od niepokojów dowodzenia, uczenia, niepowodzeń i zdobywania wiedzy.
Leia skupiła się i oderwała się od ziemi – z narastającym zachwytem.
Unosiła się w powietrzu stopami do góry. Po chwili podniosła ręce i rozłożyła je równolegle do ziemi.
Ale przecież dopiero się wszystkiego uczyła, dopiero zdobywała pierwsze szlify w Mocy i kiedy oszołomienie opadło, kiedy w pełni dotarło do niej, co zrobiła, spuściła ręce ku ziemi w obawie przed upadkiem.
W samą porę. Nagle poleciała w dół i wylądowała na kolanach w błocie. Nie szkodzi. Następnym razem będzie lepiej.
Kiedy Leia podniosła głowę, ujrzała, że Luke wpatrywał się w nią z otwartymi ustami.
– A coś takiego u Yody też robiłeś? – Nie mogła się powstrzymać, musiała o to zapytać.
Bez słowa pokręcił głową.
– A ja będę jeszcze lepsza – oświadczyła. – I będę się unosić jeszcze dłużej.
Luke odzyskał głos.
– I zrobisz ze mnie lepszego nauczyciela – powiedział.
Czegoś takiego się nie spodziewała.
– Jak to?
Wyciągnął do niej rękę i pomógł jej wstać.
– Fatalna praca nóg – oznajmił. – Nie zrozum mnie źle, radzisz sobie z mieczem coraz lepiej, ale… sprawniej ci przychodzą inne rzeczy. Bardziej naturalnie. – Przybrał przepraszający wyraz twarzy. – To znaczy, chodzi mi o to, że jesteś wyjątkowa. Ale po prostu… inna.
A potem uśmiechnął się tym swoim promiennym uśmiechem chłopca z farmy wilgoci. Uśmiechem, z którym nie rozstawał się przez całe życie, aż do tej nocy, kiedy zdradził ich Ben.
Leia z wysiłkiem odepchnęła od siebie wspomnienie tej sceny. Ostatnio często odżywały w niej obrazy z przeszłości, żywe i barwne.
Z tego jednak naprawdę się ucieszyła. Bardzo jej się przyda w szkoleniu Rey. Leia i Rey, jedyne, co pozostało z martwego Zakonu Jedi, różniły się od siebie – dzięki temu będą mogły razem wytyczyć zupełnie nową drogę.
Rey biegła przez gęstą zieleń. Szarfa, którą trzymała, błyskała czerwienią przy każdym ruchu jej rąk. Skakała nad splątanymi paprociami, omijała wiszące pnącza. Od potu zwilgotniała jej góra koszuli, a uda zaczynały palić z wysiłku.
Mimo to sprint przez dżunglę nie sprawiał jej trudności większych niż bieg po kostki w piasku na pustyni. Mogła to robić przez cały dzień.
Rey strąciła już pierwsze dwa zdalniaki i zabrała chorągiewki, których strzegły. Przeskoczyła szeroki jar. Balansując na linie z pnączy nad przepaścistym wąwozem, parowała na ślepo, w hełmie zasłaniającym jej twarz, strzały zdalniaka, a potem przebiegła grań wzgórza wysoko nad koronami drzew. Kiedy w końcu musiała zawrócić, napotkała po drodze BB-8. Zaświergotał do niej.
– Jeszcze jeden – sapnęła. – No chodź!
Ostatni zdalniak wymykał się jej, ponieważ śmigał znacznie szybciej niż pozostałe. Był sprytniejszy – przypominał bardziej droida niż zdalniaka. Powiedziała wcześniej Lei, że chciałaby dzisiaj zmierzyć się z czymś trudniejszym, i Leia stanęła na wysokości zadania.
BB-8 poturlał się za nią, narzekając za każdym razem, gdy musiał omijać jakiś korzeń. Rey stłumiła śmiech. Zawsze ją zadziwiało, jak ten mały droid potrafił za nią nadążyć, czy to na piaskach Jakku, czy na skalistych szlakach Takodany, czy w dżungli na Ajan Kloss. Dzięki swojej zwrotności nadawał się idealnie na towarzysza treningów.
Zapiszczał ostrzegawczo.
– Widzę, BeeBee-Ate. – Zatrzymała się z lekkim poślizgiem.
Kulisty zdalniak też znieruchomiał. Wisiał w powietrzu, jakby na nią czekał albo może drwił sobie z niej. Wyglądał inaczej niż dwa, które załatwiła wcześniej – złowrogi czerwony pancerz otaczał błyszczące metalowe otwory strzelnicze. Zabuczał nisko, cicho, a głos ten odbił się echem w jej piersi.
Rey odpięła od pasa przerobiony miecz świetlny Luke’a. Włączyła go. Niebieskawe światło odcinało się wyraźnie od listowia. Zmierzyła wzrokiem zdalniak. Zaraz go zniszczy…
Nagle padł strzał z jednego z otworów zdalniaka. Piekący ból eksplodował w jej ramieniu. Rey oparła się jednak pokusie, by złapać się za rękę czy stęknąć z bólu. W końcu na to zasłużyła. Nie była gotowa. Determinacja to nie to samo co gotowość, jak powiedziałaby Leia.
No cóż, Rey nie należała do tych, którzy popełniają ten sam błąd dwukrotnie. Kiedy zdalniak wystrzelił po raz drugi, podniosła miecz świetlny, żeby odbić wiązkę, i posłała ją w kierunku drzew.
Nie zdążyła sobie pogratulować, bo zaraz kolejny strzał trafił ją w klatkę piersiową. Przecież wiele otworów to oczywiście wiele strzałów… Musiała się skupić.
Odetchnęła głęboko przez nos. Sięgnęła po Moc.
Zdalniak zaczął bzyczeć wokół niej, migając wściekle na czerwono i strzelając do niej kłującymi salwami tak szybkimi, że kręciło jej się w głowie. Pozwoliła instynktowi przejąć nad sobą kontrolę i odbijała wszystkie pojedyncze strzały mieczem świetlnym z równie oszałamiającą prędkością.
Ostatnio łączenie się z Mocą przychodziło jej bardzo łatwo. Tak łatwo jak oddychanie. Wymykały się jej jednak spokój i pogoda ducha, o których zawsze mówiła Leia. Chociaż więc potrafiła parować każdy strzał zdalniaka, nie potrafiła natrafić na szansę ataku. Cierpliwości – powiedziała w jej wyobraźni Leia. – Poczekaj na odpowiednią chwilę…
Zdalniak znajdował się za nią, błyskawicznie przeleciał przed nią, a potem uniósł się wysoko nad jej głową, śmigając w powietrzu jak brzęcząca mucha. Gdyby mogła go po prostu zmiażdżyć jak robala…
Zdalniak odleciał od niej szybko. Rzuciła się w pościg za nim, ale zaraz znów się zatrzymał i wystrzelił do niej kilka razy, jakby się z nią drażniąc. Zacisnęła zęby i machnęła mieczem świetlnym. Zdalniak zrobił unik i miecz chybił, przecinając pień drzewa. W dół posypały się iskry, liście i kawałki kory, górna część pnia runęła, zgniatając podszycie.
Przeskoczyła leżący pień w pogoni za zdalniakiem. Znowu się zamachnęła. Zdalniak obleciał ją wokół, jakby przewidując, jaki łuk zatoczy miecz, i ledwo uniknął ostrza, kiedy to przecięło kolejne drzewo, jakby było z masła.
W Rey narastała mroczna frustracja.
Niemal nie myślała już racjonalnie o tym, co robi – górę wziął czysty instynkt. Cisnęła w zdalniak mieczem świetlnym, tak aby zawirował jak śmigło. Zdalniak uskoczył jednak i ostrze ścięło jeszcze jedno drzewo. Zdalniak zawył i zanurkował w kierunku jej głowy, ale tym razem była gotowa.
Sięgnęła Mocą po gałąź na ziemi i ta po chwili znalazła się w jej dłoni. Przewidując dokładny kąt ataku, zamachnęła się gałęzią jak dzidą i przyszpiliła nią zdalniaka do pnia drzewa.
Miecz świetlny wrócił do jej dłoni, zacisnęła na nim palce z satysfakcją.
Czerwony zdalniak, przybity do drzewa, drgał i iskrzył.
Spojrzała na niego jeszcze raz ze złością, ale wypełniało ją poczucie triumfu. Może cierpliwość jest przerekla…
W jej uszach rozbrzmiały szepty. Nie – w jej umyśle. Obróciła się gwałtownie w miejscu, wypatrując ich źródła, zaraz jednak zrozumiała: znowu działo się to, co kiedyś.
Dżungla wokół niej wyblakła. Zapanowała śmiertelna cisza. Naparł na nią przytłaczający, duszny mrok. W jej głowie pojawił się obraz. Wzdrygnęła się, ale nic to nie pomogło, nie uwolniło jej to od tego okropnego widoku: jak Kylo Ren w czerni, z okrutnym wyrazem twarzy, tnie bezlitośnie czerwonym mieczem świetlnym istoty w długich szatach. Słyszała ich krzyki, czuła ich krew, patrzyła, jak na próżno próbują umknąć lub błagać o życie. Nic nie spowolniało jego ręki. Był molochem zniszczenia, potwornym i niepowstrzymanym.
Ulga zalała ją jak fala, kiedy wizja uległa zmianie, ale miejsce ulgi szybko zajęła rozpacz, gdy Rey ujrzała samą siebie, smaganą wiatrem, stojącą samotnie w jałowym pejzażu, na popękanej po horyzont ziemi. Zjeżyły się jej włoski na skórze, a powietrze trzeszczało od elektryczności. Przed nią wznosił się potężny monolit, sięgający nieba. Czarny i lśniący, rzucał ogromny cień.
Nagle drgnął. Zmienił się w gigantyczną kamienną twarz, spowitą w zło…
Nie, nie kamienną… Wyglądało to jak dziwny twór, po części człowiek, po części maszyna, z przewodami rozchodzącymi się jak macki, w których płynęła dziwna ciecz. Coś żywego? A może to był…
Mignęła jej przed oczami twarz Luke’a. A potem Kylo. Han Solo, jego dłoń przy policzku Kylo. Młoda kobieta w kapturze. Frachtowiec odlatujący z Jakku…
Wreszcie w jej głowie pojawił się świdrujący głos, tak wyraźny i tak nieznośny jak słońce na pustyni:
– Exegol.
Powtórzyła to słowo szeptem, drżącym głosem:
– Exegol…?
I nagle znalazła się przed inną ogromną skałą, przypominającą szponiastą łapę, o grubych rozcapierzonych palcach, które sięgały chciwie w górę. Jej nogi drgnęły, jakby już szykowały się do ucieczki, a jednocześnie coś w tym tworze jakby ją kusiło, wzywało do siebie. Zdała sobie sprawę, że chce podejść do tej skały, że chce jej dotknąć, przesunąć palcami po jej szorstkiej, czarnej powierzchni.
Szponiasta skała była tronem – teraz to widziała.
Zrobiła krok do przodu, ale usłyszała nagły pisk i się zatrzymała. Piszczenie nie ustępowało, a wręcz stawało się coraz bardziej natarczywe. Zrozumienie spłynęło na nią nagle, jak cios laską w szczękę. Oczywiście, nie mogła dotknąć tego tronu – przynależał do ciemności i zła. A ona przecież wybrała już inną ścieżkę, prawda?
Piszczący dźwięk stawał się coraz intensywniejszy. Coś pojawiło się na tronie. Znajoma postać. Rey zamrugała w osłupieniu, zmrożona nagłym lękiem.
Wizja znikła niczym poranna mgła, równie szybko jak się pojawiła, i oddychająca ciężko Rey znalazła się z powrotem w dżungli. Znów poczuła wokół siebie życie, światło i wilgotną zieleń. Zalała ją fala ulgi. Po dłuższej chwili, kiedy otrząsnęła się z oszołomienia, zorientowała się, że w pobliżu coś rozpaczliwie piszczy. Okazało się, że pod zwalonym drzewem utknął bardzo oburzony BB-8.
Rey podbiegła do niego i odciągnęła kilka gałęzi.
– Bardzo cię przepraszam! – zawołała.
Kiedy wyciągała go spod pnia, świergotał do niej energicznie. Musiała wesprzeć się trochę Mocą, żeby go całkowicie oswobodzić.
Jeden z pomarańczowych okrągłych paneli, które chroniły modułową komorę narzędziową, wypadł, odsłaniając dostęp do motywatora.
Uszkodziła swojego przyjaciela. Ależ Poe będzie się na nią wściekał! Chociaż na pewno nie bardziej niż ona sama na siebie.
Mały droid zapiszczał do niej.
– Tak, BB-8, znowu mi się to przydarzyło.
Zabzyczał, częściowo pytając, częściowo okazując współczucie.
– Nie, wciąż nie wiem, co Moc próbowała mi pokazać, ale tym razem było… gorzej.
I to o wiele. Niewiarygodnie gorzej. Zapatrzyła się w drzewa. Niektóre z tych krótkich wizji stanowiły wspomnienia. Jej własne i… Kylo Rena?
– Wracajmy – rzekła do droida.
Może powinna opowiedzieć Lei, co się stało. A może lepiej nie. Generał Organa miała aż nadto powodów do zmartwień, a Rey chciała, żeby w nią wierzyła i jej ufała. Co by powiedziała Leia, gdyby wiedziała, że frustracja i gniew wywołują u Rey wizje śmierci i ciemnej strony?
Rey po prostu potrzebowała więcej treningu. Więcej czasu spędzonego na medytacji w Mocy, więcej czasu na szukanie spokoju, którego Leia próbowała ją nauczyć. Uda się jej. Musi się udać.
Gdyby tylko mogła słyszeć te głosy w Mocy, tak jak Leia… Luke na pewno mógłby udzielić jej jakichś rad. Kiedy Rey i BB-8 podeszli blisko obozu, postanowiła spróbować ponownie. Nic nie jest niemożliwe – tak zawsze mówiła Leia.
– Mistrzu – odezwała się Rey – Luke. Boję się. – Rozejrzała się, upewniając się, że nikt poza BB-8 nie widzi, jak rozmawia z pustką. Sięgnęła umysłem do Mocy i rzekła: – Zanim ja sama to poczułam, ty już to dostrzegłeś. Przyciąga mnie ciemna strona. A może to ją coś do mnie przyciąga. Nie wiem. I staje się to teraz silniejsze, a ja nie jestem w stanie tego od siebie odepchnąć, choć bardzo się staram… Nie rozumiem tego.
BB-8 zapiszczał.
– Ciii, nie przerywaj. Mistrzu? Myślę, że mnie słyszysz… Potrzebuję twojej…
Kiedy doszli na skraj obozu, BB-8 zaświergotał ponownie, natarczywiej.
– No naprawdę, denerwujesz mnie, idź sobie tam – burknęła Rey, wskazując dużą skrzynię transportową.
Zrobił, jak kazała, ale nie omieszkał zaświstać z oburzeniem.
– Bo tak to działa – wyjaśniła Rey. – Duchy Mocy istnieją. Luke pisał o tym w księgach Jedi. Przybywają, kiedy się ich najbardziej potrzebuje.
Droid głośno wyraził swój sceptycyzm.
Rey udała, że go nie słyszy.
– Mistrzu Luke – odezwała się znowu. – Mam wizje, które mnie przerażają. Nie chcę tego utracić… Leia jest jak matka, o której marzyłam… A do tego moi przyjaciele… Nie chcę ich zawieść.
O, właśnie. To ją najbardziej przerażało. Że rozczaruje ludzi, do których tak bardzo się przywiązała. A może nawet ich skrzywdzi. Żyła tak długo sama… Nie mogła znieść myśli o utracie któregokolwiek z nich.
– Ale nikt tego nie rozumie… Poza Kylo Renem. Jeśli można sprowadzić na złą drogę syna Hana i Lei, czy ktokolwiek z nas jest przed tym bezpieczny?
Trzasnęła gałązka, Rey podniosła wzrok. Szli ku niej Snap Wexley i Rose Tico, patrząc na nią z ciekawością.
– Ile słyszeliście? – westchnęła Rey.
– Ale co takiego? – spytał Snap, nieudolnie przybierając niewinny ton.
– Nic – wymamrotała Rey.
Twarz Rose złagodniała. Główna techniczka Korpusu Inżynieryjnego miała w sobie coś rozbrajającego. Ilekroć rozmawiały, tylekroć Rey trudno było się powstrzymać przed zwierzeniem się przyjaciółce ze wszystkich obaw i zmartwień.
– Wszystko w porządku? – spytała Rose.
– Tak, pewnie, po prostu zajmowałam się…
– Sprawami Jedi – dokończyła Rose.
– Właśnie.
Na szczęście Rose zrezygnowała z dalszego wypytywania.
– Pytała o ciebie generał Organa – rzekła.
Rey odetchnęła głęboko. Nadszedł czas decyzji. Ma powiedzieć Lei o swojej mrocznej wizji, czy też powinna zachować ją dla siebie?
Generał Armitage Hux patrzył – z bezpiecznej odległości – jak Naczelny Wódz Kylo Ren z oddziałem szturmowców rozgniata żałosnych mustafarskich osadników, zostawiając po sobie krew i zniszczenie. Walka toczyła się w ponurych lasach Corvax Fen, które na tej pokrytej lawą planecie, o iście piekielnym krajobrazie, stanowiły jeden z nielicznych zakątków na tyle chłodnych, aby mogła się tam rozwijać flora, jeśli w ogóle można to było nazwać „rozwijaniem się”. Na trujących bagnach rosły bezlistne drzewa, pomiędzy którymi unosiła się mgła. Prymitywni osadnicy nie umieli stawić przyzwoitego oporu. Ich archaiczne halabardy i obosieczne miecze z kretesem przegrywały w starciu z techniczną wyższością dobrego blastera, czy nawet – przyznał niechętnie Hux – miecza świetlnego.
Ren to tępe, bezmyślne narzędzie, którego obecna obsesja polegała na opóźnianiu realizacji wszystkich planów Najwyższego Porządku. Huxa niemal kusiło, by dołączyć osobiście do walki, żeby przyspieszyć jej koniec – tylko po to, żeby mogli wreszcie opuścić tę okropną planetę. Albo raczej kusiłoby to go, gdyby jego umiejętności nie mogły się przysłużyć lepiej gdzie indziej. Niech Ren wykona całą brudną robotę. Hux był zbyt cenny, by wystawiać się na ryzyko.
– Kiedy się na niego patrzy, trudno tego nie uznać za piękne – stwierdził generał armii Pryde, stając obok niego. Starszy mężczyzna, przewyższający go wzrostem, miał niebieskie oczy patrzące z arogancją na świat i wysokie czoło, chyba całkowicie odporne na pot, nawet w tym klimacie z piekła rodem. – Nie uważa pan?
Hux uznał, że to stwierdzenie nie zasługuje na odpowiedź. Prawdziwe piękno wywodziło się z dyscypliny, z porządku… A mimo to, jakby wbrew własnej woli, sam wpatrywał się jak zahipnotyzowany w Rena, na którego właśnie rzucił się jeden z tubylców. Miał rozwiany płaszcz, wiła się wokół niego mgła, a blask miecza świetlnego czasem załamywał się na bliźnie na jego policzku – wyglądało to wtedy, jakby twarz rozcinała mu szczelina z gorejącą lawą. I jak we śnie, a może raczej koszmarze, Kylo Ren wbił boczną wiązkę miecza świetlnego w brzuch przeciwnika, podniósł go i zrzucił na ziemię. Barbarzyńca upadł bezwładnie na plecy. Kylo Ren nie zaszczycił pokonanego nawet spojrzeniem. Natychmiast rzucił się głębiej w las w poszukiwaniu kolejnej ofiary.
Ale nie było już nikogo. Trupy leżały na ziemi, w mroku wyglądały jak wypukłe cienie. Powietrze pachniało ozonem i spaloną roślinnością. Panowała niepokojąca cisza. Ren rozejrzał się dookoła, łapiąc oddech. Nawet z daleka Hux wyczuwał jego niezadowolenie, że zabijanie dobiegło końca, że nie miał już ujścia dla swojego gniewu.
Po chwili Kylo Ren się uspokoił… i ruszył w głąb lasu, wyprostowany, zdeterminowany, z wciąż zapalonym mieczem świetlnym. Tajemniczy przedmiot, po który tu przybył i po który ściągnął ich tutaj wszystkich z drugiego końca galaktyki, znajdował się już prawie na wyciągnięcie ręki.
– Oszalał – syknął Hux. Pogarda w jego głosie brzmiała tak wyraźnie, że sam ją usłyszał. – Płomienie buntu wznoszą się w całej galaktyce, a Ren goni zjawę.
– Nie – odpowiedział Pryde cicho, ale stanowczo. – Ktoś stoi za tą wiadomością. A Naczelny Wódz Ren nie chyli głowy przed nikim.
Hux zmrużył oczy. Ren zdecydowanie kiedyś pochyli przed kimś głowę. Po prostu jeszcze o tym nie wiedział.
Kylo Ren nie okazywał litości nikomu i niczemu, ale – niechętnie, bo niechętnie – doceniał to, co walczyło o przetrwanie. Chociaż najbliższa rzeka lawy płynęła wiele kilometrów dalej, powietrze i tak zdawało się zbyt gorące i zbyt przesycone oparami chemicznymi, aby życie naprawdę mogło się tutaj rozwijać. Po wylądowaniu Hux oznajmił, że planeta jest okropnym krajobrazem rodem z piekła. Kylo nie zadał sobie trudu, żeby sprostować jego słowa. Prawda była taka, że Mustafar tętnił życiem, które łączyło się ze sobą w Mocy. Jak ci nieszczęśni kultyści, których właśnie zabił, a którzy obsesyjnie chronili dziedzictwo Vadera. Albo ten las skręconych drzew żelaznych, które próbowali uprawiać. Albo nawet ekstremofilne organizmy rojące się w potokach lawy. Kruche, ale zdeterminowane, okaleczone, ale niezłomne.
Nic dziwnego, że jego dziadek wybrał to miejsce na swój dom.
Kylo szedł między drzewami z zapalonym mieczem świetlnym. Przed nim czaiły się zło i ciemność, która nie miała nic wspólnego z cyklem dnia i nocy na Mustafarze. Nie dlatego jednak trzymał broń w pogotowiu. Nie chciał jej wyłączyć, ponieważ przez krótką chwilę, gdy rozprawiał się z Mustafarianami, wyczuł Rey – patrzyła na niego… Zwiększył więc czujność i postanowił, że pozostanie skupiony, dopóki nie zdobędzie tego, po co tu przybył.
Szturmowcy, którzy mu towarzyszyli, nie poszli za nim przez las, jakby za obopólną milczącą zgodą – bardzo mu to odpowiadało. Wolał być teraz sam.
Jeszcze kilka kroków i ziemia zrobiła się grząska. Mgła zgęstniała. Cichy plusk wskazywał, że ktoś zauważył jego obecność. Marsz wśród drzew doprowadził go nad jeziorko ze słonawą wodą, otoczone ze wszystkich stron lasem i dużymi czarnymi bryłami przypominającymi głazy, wystającymi z ziemi pod dziwnymi kątami. Nie, to nie głazy. Po bliższym przyjrzeniu się odkrył, że to pozostałości po zamku Dartha Vadera.
Tłusta warstewka pokrywała nieruchomą taflę jeziora. Kiedy jednak Kylo zszedł na brzeg, na środku zabulgotało i po wodzie rozeszły się drobne fale, ochlapując mu buty.
Z jeziora wyłonił się olbrzym – bezwłosy stwór lśniący od wilgoci, oblepiony mułem z jeziora. Miał mocno zaciśnięte powieki, ale i tak widział, ponieważ wokół jego wielkiej łysej głowy i jednego ramienia owijało się drugie stworzenie o długich, pająkowatych mackach. Żyli w symbiozie. Kylo czuł ból olbrzyma – czyżby był niewolnikiem pajęczej istoty, która się w niego wczepiła? Żadne z nich nie mogło jednak przetrwać bez drugiego.
Pająk przemówił:
– Jestem Okiem Pajęczego Bagna. Wiem, czego szukasz.
– I dasz mi to – oznajmił Kylo.
Oko przekrzywiło głowę, wydając z siebie dziwne popiskiwanie. Dopiero po chwili Kylo zorientował się, że stworzenie się z niego śmieje.
– Nie ma takiej potrzeby – powiedziało Oko. – Naprawdę sądzisz, że mój pan zostawiłby to pod opieką kogoś, na kogo działałyby sztuczki umysłowe?
No cóż, zapewne nie.
– Szukałeś tego od dłuższego czasu, tak? Muszę cię ostrzec: nasza ognista planeta wypala oszustwo ogniem do samych korzeni. Jeśli pójdziesz tą ścieżką, napotkasz swoje prawdziwe ja.
W Kylo narastała niecierpliwość. Spojrzał ostro na swoich rozmówców, nie odzywając się.
– Dobrze – rzekł stwór, jakby rozczarowany, że Kylo nie chce wziąć udziału w żonglowaniu słowami. – Skoro pokonałeś moich obrońców, to zgodnie z życzeniem Lorda Vadera zasłużyłeś na to. Na jego tellurium.
Ślepy olbrzym, na którym siedziało Oko, wyjął z wody ogromną rękę i wskazał na wysepkę na jeziorze. Znajdowała się na niej kamienna konstrukcja przypominająca ołtarz.
Kylo wyłączył miecz świetlny i przypiął go do pasa. Wszedł do płytkiego jeziora, mocząc buty i płaszcz. Woda była ciepła, jego buty kleiły się do mułu na dnie. Nie przejmował się niczym. Liczył się tylko ten niewielki ostrosłup. Sięgnął po niego – ciężki, gorący, mieścił się idealnie w jego dłoni. Kylo zatracił się przez chwilę w czerwonym blasku przedmiotu, nie odrywając od niego wzroku. Ścianki tellurium wykonano z grawerowanego szkła, oprawionego w ciemnoszarą żywicę. Czerwone światło w środku wydawało się słabo pulsować. Ren wiele przeszedł, aby zdobyć ten rzadki przedmiot, a jednak nagle zawahał się, spoglądając na niego z nieufnością.
– Poprowadzi cię przez Nieznane Regiony – powiedziało Oko – do ukrytej planety Exegol. Tam, gdzie znajduje się on.
Kim mógł być ten „on”…? Wiadomość pochodząca rzekomo od Palpatine’a dotarła do najdalszych zakątków galaktyki. Kylo zapamiętał ją słowo w słowo:
Nareszcie dokonała się praca pokoleń. Wielki błąd został naprawiony. Dzień zwycięstwa jest bliski. Dzień zemsty. Dzień Sithów.
Nie był pewien, co o tym sądzić, ale zakładał, że nie tylko on chciał się dowiedzieć, co się kryje za tym przekazem. Inni podążą tym samym tropem i prędzej czy później przybędą na Mustafar w poszukiwaniu tego przedmiotu.
Przecież Darth Vader chyba bardziej utrudniłby dostęp do tellurium? Tak łatwo zabijało mu się tych kultystów – zbyt łatwo. Stwór też dał się przekonać dziwnie szybko. Choć prawda, że Kylo był spadkobiercą Vadera, i ten przyrząd mu się po prostu należał.
Miał go wreszcie na wyciągnięcie ręki. Widział wyraźnie, że grawerunek na szkle układał się we wzory. Mapy nieba. Znaczniki pozycji. Tellurium otwierało drogę do starożytnej wiedzy i mocy – czuł to bardzo wyraźnie. Ogarnął go triumf. Czyli warto było zmieniać wyznaczony kurs okrętów, wysyłać szpiegów, badać stare zapiski, znosić arogancką dezaprobatę tego idioty Huxa – bo to dzięki temu wszystkiemu odnalazł ten artefakt.
Kylo podniósł wzrok i z zaskoczeniem odkrył, że Oko Pajęczego Bagna zniknęło, wślizgnęło się z powrotem pod powierzchnię jeziora, które zastygło tak nieruchomo, jakby nic w nim nie żyło.
Jak długo wpatrywał się w tellurium?
Kylo Ren uznał, że nie może zmarnować już ani chwili. Od zaschniętej na twarzy krwi swędziała go skóra, woda z jeziora przemoczyła mu buty i płaszcz. Zamiast jednak udać się z powrotem na swój okręt flagowy „Steadfast”, kazał wszystkim wrócić do zwykłych obowiązków. Sam wskoczył do swojego zmodyfikowanego myśliwca TIE Whisper, aby odbyć dalszą część podróży w pojedynkę.
Nikt nie wyraził zastrzeżeń.
Podłączył tellurium dróg do komputera nawigacyjnego, mocując przyłącza tam, gdzie wskazywały wzory na szkle. Interfejs nawigacyjny wyświetlił nowe informacje, ale zaraz wyemitował również ostrzeżenie.
Te współrzędne prowadziły poza Zachodni Kraniec, aż do Nieznanych Regionów. Kylo przeprogramował komputer, aby zignorował ostrzeżenie i skoczył w nadświetlną. Gwiazdy zlały się w strumienie materii.
Nieznane Regiony pozostawały wciąż niezbadane, ponieważ tamtejsza chaotyczna sieć anomalii stanowiła niemal nieprzeniknioną barierę dla eksploratorów. Zapuszczali się tam tylko najbardziej zuchwali lub zdesperowani awanturnicy – przestępcy, uchodźcy i, jeśli doniesienia mówiły prawdę, niedobitkowie floty imperialnej, ci, którzy nie godzili się na władzę Nowej Republiki.
Odkryto tam kilka planet, ale ich populacje utrzymywały się na niskim poziomie, a handel prowadzony przez nie z resztą galaktyki zdławiły niebezpieczeństwa czyhające na statki. Sithowie i Jedi znaleźli drogi wiodące do jeszcze niebezpieczniejszych, bardziej ukrytych światów – a przynajmniej tak głosiły legendy – natomiast ostrożne, starannie kalkulowane i skoordynowane skoki, umożliwiające bezpieczne poruszanie się między anomaliami, należały do ich najpilniej strzeżonych tajemnic.
Wyprawa będzie jednak warta ryzyka. Ktoś tam był, ktoś, kto twierdził, że jest Imperatorem, i Kylo już wyczuwał fale wątpliwości przebiegające zastępy Najwyższego Porządku. Po tym wszystkim, co zrobił, po tym wszystkim, co poświęcił, by zostać Naczelnym Wodzem… Kto śmie teraz rzucać mu wyzwanie?
Najgorętszą wściekłością napełniała go jednak myśl, że Snoke – jego mistrz, ten, który wywiódł go z domu obłudnej jasnej strony, ten, który stanowił dla Kylo najważniejszy wzór – przez cały ten czas był tylko czyjąś marionetką.
Kylo skończył z mistrzami. Nie będzie niczyim chłopcem na posyłki. Zniszczy tego, którego zastanie w Nieznanych Regionach, i wszystko inne również. Nikt nie będzie kwestionował jego prawa do absolutnej władzy.
A pomoże mu w tym przewodnik – kompas – zostawiony Kylo przez Vadera.
TIE wyskoczył z nadświetlnej w dziwnie zaburzoną przestrzeń. Kylo miał wrażenie, jakby leciał przez chmurę żwiru. Dwukrotnie sprawdził komputer – TIE znajdował się na właściwym kursie. Musiał wierzyć, że tellurium Vadera wskaże mu odpowiednią drogę.
I musiał oczywiście wierzyć w Moc. Kylo Ren skupił się na całej wściekłości i frustracji, które odczuwał w ostatnich kilku dniach, i z chłodną koncentracją zapanował nad przyrządami. Gdy lot się ustabilizował, posłał myśliwiec do miejsca wskazanego przez kolejne współrzędne.
Tym razem zamiast gwiazd rozmazujących się w nadprzestrzeni, ujrzał wokół siebie świecącą czerwoną siatkę sześciokątów. Słyszał już wcześniej opowieści o Czerwonej Strefie Plastra Miodu – niektórzy nazywali to miejsce położone w egzotycznej przestrzeni Krwawą Siecią, inni Pożeraczem Statków – ale do tej pory chyba nie wierzył w żadną z tych pogłosek. Było to jedno z nielicznych znanych bezpiecznych przejść przez anomalie Nieznanych Regionów, ale wydawało się teraz złowrogim, nieprzyjaznym miejscem. Wskaźniki czujników na konsoli migały jak szalone, nie radząc sobie z analizą tego, co znajdowało się przed nimi.
Większość pilotów, lecąc przez pewien czas w prędkości nadświetlnej, wykorzystywała ten moment, żeby się porozciągać, dokonać przeglądu wyposażenia, a nawet przespać. Kylo nie odważył się jednak zmniejszyć czujności. Musiał być gotowy na wszystko. Poza tym, tropiąc tellurium Vadera, słyszał pogłoski, że czas i odległość stawały się w przestrzeni egzotycznej prawie bez znaczenia. Nie miał pojęcia, kiedy dokładnie wróci do zwykłej przestrzeni kosmicznej ani co na niego będzie tam czekało.
Wydawało mu się, jakby minęła tylko krótka chwila, kiedy jego TIE wypadł z czerwonej strefy i zwolnił. Kylo przygotował się na atak lub unik – okazało się jednak, że bez żadnych przeszkód podchodzi do powiększającej się przed nim planety Exegol.
Z kosmosu wydawała się martwa i szara, spowijały ją ogromne, ciemne układy burzowe. Gdy się do nich zbliżył, chmury rozbłysły poszarpanym światłem. Lot na dół da mu popalić.
Kylo Ren ruszył po spękanej, niekończącej się ziemi, zostawiając za sobą TIE Whispera. Wejście w atmosferę okazało się trudne, ale lądowanie już bezproblemowe. Cała powierzchnia planety stanowiła ogromne lądowisko – płaskie i puste. Sięgając Mocą wokół siebie, wykrył w pobliżu nieco żywych istot – większość z nich ukrywała się głęboko pod powierzchnią – ale w porównaniu z tą planetą Mustafar wydawał się bujnym ogrodem.
Powietrze było zamglone, gorące i suche. Błyskawice rozłupywały niebo w niekończącym się szale. Trącił i przewrócił butem drzewko krzemionkowe – rozgałęziony szklany twór, ukształtowany przez pioruny ze żwiru i piasku. Pomyślał z niepokojem o swoim myśliwcu wystawionym na żywioły szalejące w tym jałowym krajobrazie i uświadomił sobie, że musi szybko znaleźć schronienie.
Atmosfera planety nie dawała dużej widoczności, więc cytadelę ujrzał właściwie dopiero wtedy, kiedy pod nią podszedł. Górująca nad jałową ziemią ponura budowla z kamienia wystrzeliwała tak wysoko, że jej szczyt niemal ginął we mgle. Kylo włączył miecz świetlny.
Nie musiał widzieć wejścia, żeby wiedzieć, gdzie się znajduje – czuł, jak go przyzywa, jak go wita. Nie było to przyjazne, ciepłe powitanie jak w domu czy w bezpiecznym miejscu. Tchnęło żądzą podboju i koniecznością. Przeszył go dreszcz. Moc emanowała tutaj wielką siłą, ale była wyczuwalnie inna. Zdeformowana, zgniła, jakby przefiltrowana przez wyziewy rozkładu.
Przypomniał sobie, że przecież to z rozkładu starego wyrasta nowe.
W pustej przestrzeni między ziemią a budowlą zalśniła błyskawica. Cytadela unosiła się na tyle wysoko, że mógł iść swobodnie, nie pochylając głowy. Idąc, czuł nad sobą ciężar tej masywnej konstrukcji, miał jednak pewność, że nie grozi mu pod nią zmiażdżenie.
Ileż potęgi wymagało stworzenie czegoś tak zapierającego dech w piersiach! Ta potęga niebawem będzie należeć do niego.
Kroki Kylo odbijały się echem. Nagi kamienny sufit wydawał się czerwony w świetle rzucanym przez jego miecz. Coś szczęknęło, jakby poruszyła się gigantyczna przekładnia, i nagle miejsce, w którym stał, oderwało się od podłoża, okazując się płytą, która wraz z nim opuściła się w otchłanie cytadeli.
Gdy tak wędrował w dół, jego zafascynowany wzrok przykuła ciągnąca się przed nim ściana, na której wyrzeźbiono z niezwykłą szczegółowością kolosalne kamienne twarze. Ogromne żelazne łańcuchy zwisały z sufitu, jakby służąc do unieruchomienia posągów. Drgnęło w nim coś mrocznego i nieuniknionego. Zrozumiał, że patrzy na pomnik. Tyle historii i pamięci w jednym miejscu… Uczucie czci zmagało się w nim z wściekłością. To było jego dziedzictwo – znał je tak, jak znał dotyk rękojeści swojego miecza świetlnego. Pomniki jednak służyły do utrwalania przeszłości, a jeśli czegokolwiek się ostatnio nauczył, to tego, że przeszłość musi umrzeć.
Płyta zatrzymała się łagodnie w ogromnej przestrzeni, która przywodziła na myśl katedrę. Kamienne oblicza znajdowały się teraz wysoko nad nim, wieńcząc ogromne sylwetki starożytnych lordów. Posadzka u stóp Kylo zryta była ciemnymi rozpadlinami, a on nie potrafił ocenić ich głębokości. Migało w nich światło błyskawic, oślepiając go, jakby w skorupie planety uwięziono fragment jej nieboskłonu.
Nie był tu sam. W mroku poruszały się jakieś postacie, drobne i przygarbione. Nie wydawały się niebezpieczne – a w każdym razie jeszcze nie. Zajmowały się swoimi sprawami. Nosiły czarne, wytarte szaty, a bandaże zasłaniały ich oblicza.
– Nareszcie – rozległ się głos.
Ren obrócił się gwałtownie w jego kierunku. Głos brzmiał chrapliwie i sprawiał wrażenie na wpół zmechanizowanego. Nieznajomy mówił z wysiłkiem, jakby walcząc z bólem, a jednak słowo to odbiło się echem w całym ciele Rena.
– Snoke dobrze cię wyszkolił – ciągnął głos.
Kylo znał ten głos. Słyszał go przez całe życie. Kiedy był chłopcem, głos przypominał smugę snu, której nie umiał pochwycić. A kiedy wiadomość Imperatora rozeszła się po całej galaktyce, Kylo Rena ogarnęła obawa, że Palpatine jakimś cudem przeżył, że to jego szept pocieszał go, kierował nim, dręczył go przez tyle lat.
– Zginął z mojej ręki – rzekł Kylo wyzywająco. – Ciebie też zabiję.
– Chłopcze drogi, to ja stworzyłem Snoke’a. I byłem każdym z tych głosów, które od lat nie dają ci spokoju. – Jego rozmówca przemawiał powoli, dobierając starannie każde słowo. Barwa jego głosu zmieniła się ze sposobu mówienia Snoke’a na mechaniczny ton Vadera, a w końcu na głos Palpatine’a. – To ja byłem od początku twoim mistrzem.
Na tle ostrego światła błyskawic wydobywających się z rozpadlin zarysowała się spowita w cień postać. Posuwała się naprzód dziwnym, mechanicznym krokiem. Gdyby nie potęga, którą emanował mieszkaniec cytadeli, Kylo Ren nie miałby pewności, czy jest żywy.
Błyskawica oświetliła ogromny szklany zbiornik, w którym znajdowały się trzy istoty. Płynne życie pompowano do nich przez mechaniczne pępowiny. Wszystkie trzy stanowiły wersje tego samego człowieka – uświadomił sobie nagle – każda z nich miała pomarszczoną skórę, ogromną łysą głowę i twarz wykrzywioną w wiecznej udręce. Każda z nich była Snokiem.
To stąd pochodził Snoke. Były mentor Kylo nawet mu o tym nie wspomniał. Co jeszcze przed nim ukrywał?
Kiedy Kylo nie odpowiedział, zakapturzony mężczyzna spytał:
– Czy wiesz, kim jestem? – I pochylił się do przodu, przez co jeden z jego rękawów odchylił się na tyle, by Kylo dostrzegł jego rozkładającą się dłoń – zostało tylko parę palców ze skórą przypominającą topiący się wosk.
Kylo zacisnął palce na mieczu świetlnym.
– Wiem, że to ty stworzyłeś Najwyższy Porządek – rzekł. – I że nie będę ci służył jak Snoke.
– Snoke. – Głos wypełnił się złośliwą uciechą. – Stanowił tylko próbę dla ciebie. Niszcząc go, dobrze zrobiłeś.
Jako Naczelny Wódz Kylo Ren dowodził Najwyższym Porządkiem. Wcześniej stał na czele Rycerzy Ren. Jeszcze wcześniej był domniemanym dziedzicem spuścizny Skywalkerów i synem księżniczki. Przez całe życie spotykał się z fałszywymi komplementami i służalczymi pochlebstwami. Nie pozwalał, by wywierały na niego jakikolwiek wpływ. W przeszłości – ale przede wszystkim teraz.
– Jak śmiesz tak do mnie mówić? – spytał przez zaciśnięte zęby.
Głos stał się jeszcze głębszy, tętniąc ledwo powstrzymywaną potęgą:
– To ja cię tutaj sprowadziłem. To ja przewidziałem twoje przeznaczenie…
Postać przysunęła się bliżej. Mężczyzna był niewyobrażalnie kruchy, jego ciało zwisało z ogromnego mechanizmu, którego górna część niknęła w ciemności. Kylo widział już kiedyś coś takiego, badając Sithów, a także podczas poszukiwania wskazówek o tellurium Vadera. To była uprząż Ommina, mechaniczny kręgosłup noszony niegdyś przez króla starożytnych Sithów.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki