Star Wars The Mandalorian - Joe Schreiber - ebook + książka

Star Wars The Mandalorian ebook

Schreiber Joe

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W czasach po upadku Imperium Galaktycznego, a przed wyłonieniem się Najwyższego Porządku, samotny łowca nagród znany jedynie jako Mandalorianin przemierza rubieże galaktyki w poszukiwaniu zleceń. Gdy jego celem okazuje się dziecko, postanawia chronić je za wszelką cenę…

Trzymająca w napięciu powieść młodzieżowa Joego Schreibera pozwoli czytelnikom na nowo wrócić do wydarzeń z pierwszej serii przebojowego serialu aktorskiego osadzonego w świecie „Gwiezdnych wojen”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 163

Oceny
4,3 (98 ocen)
57
21
17
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
FranekBarry
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

dobrze odwzorowana książka względem serialu, polecam każdemu fanowi Star Wars (Gwiezdne Wojny) :D
21
yemate

Z braku laku…

Dosłownie scenariusz serialu. Żadnego rozwinięcia wątków.
11
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

polecam. bardzo fajna ksiszka
00
aniasci

Dobrze spędzony czas

Dobrze przeczytać, choć książka jest napisana w trochę sztywnym stylu.
00
piksel666

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny tytuł. Czyta się bardzo przyjemnie
00

Popularność




Dawno, dawno temu…

Dawno, dawno temu w odle­głej galak­tyce….

Roz­dział 1

ROZ­DZIAŁ 1

– TO MOJA NAJ­WYŻ­SZA oferta — odparł Greef Karga.

Man­da­lo­ria­nin wbił wzrok w roz­mówcę sie­dzą­cego po prze­ciw­nej stro­nie stołu. Nikt nie mógł mieć pew­no­ści, kiedy Karga mówi całą prawdę. Jako lokalny przed­sta­wi­ciel Gil­dii Łow­ców Nagród rzu­cał pół­praw­dami, plot­kami i wie­rut­nymi kłam­stwami rów­nie czę­sto jak impe­rial­nymi kre­dy­tami i krąż­kami goń­czymi — sta­no­wiły narzę­dzia, które poma­gały mu utrzy­mać nie­ła­twą, chwiejną rów­no­wagę mię­dzy współ­pra­cu­ją­cymi z nim łow­cami a pozo­sta­ją­cymi w cie­niu moco­daw­cami. To nic oso­bi­stego. Czy­sty biz­nes.

— Pokaż krą­żek — odparł Mando. Miał na myśli holo­gra­ficzne urzą­dze­nie, które zawie­rało infor­ma­cje o celu.

— Bez krążka. Twa­rzą w twarz. — Karga zamilk­nął. — Zle­ce­nie bez­po­śred­nie. Bogaty klient.

Man­da­lo­ria­nina to nie zdzi­wiło. Naj­bar­dziej intratne zle­ce­nia czę­sto wią­zały się z mini­malną ilo­ścią infor­ma­cji, zazwy­czaj w tro­sce o inte­res klienta, który nie chciał dzia­łać jaw­nie.

— Z prze­stęp­czego pół­światka?

— Wiem tyle, że bra­kuje kodu sekwen­cyj­nego — odparł Karga, nie kry­jąc oznak znie­cier­pli­wie­nia. — Bie­rzesz czy nie?

Man­da­lo­ria­nin się­gnął po krą­żek. Tak naprawdę nie miał wyboru. Od Świa­tów Jądra po Zewnętrzne Rubieże nawet tacy doświad­czeni łowcy jak on, o uzna­nej repu­ta­cji, bory­kali się z bra­kiem zle­ceń. Po upadku Impe­rium galak­tyka pogrą­żyła się w cha­osie. Bra­ko­wało sta­bil­no­ści gospo­dar­czej i rzą­dów prawa, a jeśli Nowa Repu­blika wywią­zała się z obiet­nicy zapew­nie­nia pokoju i dobro­bytu, wieść o tym jesz­cze nie dotarła na pla­netę tak zaścian­kową jak Nevarro. Na tych ulicz­kach i na tysią­cach podob­nych prze­myt­nicy, zło­dzieje, lokalni wataż­ko­wie i zaka­piory spod ciem­nej gwiazdy, jak gdyby ni­gdy nic, dalej pro­wa­dzili swoje inte­resy pod osłoną nocy, a nie­kiedy i w biały dzień. Prze­stęp­czość kwi­tła coraz buj­niej, jed­nak dla łow­ców nagród sami prze­stępcy warci byli coraz mniej.

Spa­ce­ru­jąc bocz­nymi ulicz­kami w dro­dze na spo­tka­nie z nowym klien­tem, Mando pogrą­żył się w zadu­mie nad naj­bliż­szą przy­szło­ścią — obec­nym zle­ce­niem, kolej­nym i jesz­cze następ­nym. Nie­zli­czone twa­rze, zapo­mniane pla­nety, któ­rych nazwy przy­po­mi­nały mu jedy­nie o wypła­co­nych i nie­ure­gu­lo­wa­nych kwo­tach. Jego cele ukła­dały się w łań­cuch, nie­koń­czący się stru­mień zle­ceń, który pły­nął ku nie­pew­nej przy­szło­ści. Gil­dia ocze­ki­wała, że łowcy będą kar­nie jej usłu­gi­wać, nie będą zada­wać pytań i grzecz­nie będą zapo­mi­nać o wszyst­kim po fak­cie — ot, codzien­ność łowiec­kiego fachu, która Mando w pełni odpo­wia­dała.

Ale i tak nie potra­fił zapo­mnieć o zbyt wielu rze­czach.

Huk wybu­chów, prze­ra­żone, zlane potem twa­rze rodzi­ców — wspo­mnie­nia wyraźne, prze­peł­nione bólem. Pędzili z nim ulicą, a wokół cały ich świat roz­pa­dał się na kawałki w wiel­kiej czy­stce…

Pozo­stał mu Kodeks.

Gdzieś pomię­dzy ciem­no­ścią prze­szło­ści a nie­wy­raźną plamą przy­szło­ści prze­bie­gała droga, która jako jedyna pozo­sta­wała wyraźna. Dokąd­kol­wiek się uda­wał, czer­pał z siły i umie­jęt­no­ści Man­da­lo­rian, dzięki któ­rym czuł grunt pod nogami. Miał prze­zna­cze­nie, które zawsze będzie na niego cze­kało.

Tak kazał oby­czaj.

Roz­dział 2

ROZ­DZIAŁ 2

– GREEF KARGA ZAPO­WIE­DZIAŁ twoje przy­by­cie.

Mando stał naprze­ciw Klienta. Nie śpie­szył się z odpo­wie­dzią. Jak na rze­kome schro­nie­nie, pomiesz­cze­nie w impe­rial­nej bazie nie wyda­wało się szcze­gól­nie zabez­pie­czone. Gdy wszedł do środka, oto­czyli go czte­rej sztur­mowcy. Mieli na sobie zno­szone zbroje, które zdra­dzały ślady walk. Trzy­mali gotowe do strzału bla­stery. Podob­nie jak Impe­rium, któ­remu daw­niej słu­żyli, zostali pozba­wieni for­mal­nej wła­dzy, ale nie stali się przez to mniej okrutni. Obec­nie pra­co­wali, wal­czyli i zabi­jali dla każ­dego, kto zaofe­ro­wał im naj­wyż­szą płacę.

— Co jesz­cze powie­dział Karga? — zain­te­re­so­wał się Mando.

— Że jesteś naj­lep­szy w odle­gło­ści par­seka. — Wyraz twa­rzy Klienta nie zmie­nił się. Był męż­czy­zną po sie­dem­dzie­siątce o przy­pró­szo­nych siwi­zną skro­niach. Mando nie potra­fił powie­dzieć, na pod­sta­wie akcentu, skąd pocho­dzi, ale wytworna maniera roz­mówcy suge­ro­wała, że w poprzed­nim życiu był impe­rial­nym ofi­ce­rem wyso­kiej rangi. — Wspo­mniał rów­nież, że wysoko się cenisz.

Ostat­nie zda­nie nie było pyta­niem, więc Mando ani myślał odpo­wia­dać. Usły­szał stłu­miony brzęk, gdy sta­rzec roz­wi­jał na bla­cie stołu kawa­łek mięk­kiego czar­nego mate­riału. Pośrodku czer­wo­nej pod­szewki oczom łowcy uka­zała się pła­ska pro­sto­kątna sztabka metalu. Wyczuł, że sto­jący za jego ple­cami sztur­mowcy pochy­lają się w kie­runku stołu, by lepiej się przyj­rzeć. Nie potra­fili zacho­wać pozo­rów. Każ­dego zain­te­re­so­wałby taki skarb. Man­da­lo­ria­nin momen­tal­nie roz­po­znał, z czym ma do czy­nie­nia.

— Beskar?

— To tylko zaliczka — dopre­cy­zo­wał Klient. — Resztę otrzy­masz, gdy dostar­czysz cel.

— Żywy — pod­kre­ślił sto­jący obok ner­wowy oku­lar­nik, dok­tor Per­shing, jak przed­sta­wił go Klient. Chwilę wcze­śniej męż­czy­zna o mało nie dostał z bla­stera, gdy znie­nacka wpa­ro­wał do pomiesz­cze­nia, jed­nak Klient popro­sił łowcę o opusz­cze­nie broni.

— Dopusz­czalny jest rów­nież dowód usu­nię­cia celu, ale stawka będzie niż­sza — popra­wił Klient, niczego sobie nie robiąc z nie­skład­nych pro­te­stów dok­tora Per­shinga. — Jestem prak­tyczny. W fachu łow­ców nagród nie ma pew­no­ści. — Zamilk­nął, by wybrzmiało zna­cze­nie jego słów. — Beskar powi­nien zna­leźć się w rękach Man­da­lo­ria­nina. Miło jest móc przy­wró­cić natu­ralny porzą­dek rze­czy po tak dłu­gim okre­sie zamętu. — Uniósł wzrok. — Zgo­dzisz się ze mną?

Mando nie udzie­lił odpo­wie­dzi. Naj­waż­niej­sze, że przy­jął zle­ce­nie, a wraz z nim otrzy­mał beskar. Klient wrę­czył mu tra­ker i udzie­lił infor­ma­cji o ostat­nim zna­nym poło­że­niu celu. Pora roz­po­cząć łowy.

Jed­nak po dro­dze musiał jesz­cze udać się w jedno miej­sce.

Odna­lazł ukryte wej­ście i zszedł dłu­gimi scho­dami ku zna­jo­mym chłod­nym cie­niom. Kuź­nia Zbroj­mi­strzyni mie­ściła się głę­boko pod powierzch­nią, z dala od oczu wro­gów, któ­rzy zmu­sili Man­da­lo­rian do dzia­ła­nia w pod­zie­miu. Zna­lazł się w tajem­nym miej­scu, któ­rego poło­że­nie było pil­nie strze­żone. Tu, w ciem­no­ściach, krąg błę­kit­nych pło­mieni palił się rów­no­mier­nie, jarząc się jasnym bla­skiem. Mia­rowe ude­rze­nia młota Zbroj­mi­strzyni nio­sły się w ciem­no­ści niczym bicie serca.

Mando i Zbroj­mi­strzyni przy­wi­tali się ski­nie­niem głowy. Gdy łowca wrę­czył sztabkę beskaru kobie­cie, ta ode­zwała się po dłuż­szej chwili.

— Zdo­byto go pod­czas wiel­kiej czystki — stwier­dziła fakt. — Dobrze, że wró­cił do Ple­mie­nia. — Spoj­rzała na łowcę. — Pora na nara­mien­nik. Czy obja­wił się już twój znak?

— Jesz­cze nie.

— Zatem wkrótce. — Gdy topiła beskar w kuźni, a płynny metal powoli pły­nął sze­re­giem kana­łów, by wypeł­nić przy­go­to­waną formę, jej głos nieco zła­god­niał. — Wyjąt­kowo szczo­dry dar. Nad­miar mate­riału pomoże w utrzy­ma­niu licz­nych znajd.

— Dobrze — odparł Mando. — Sam byłem znajdą.

— Wiem — powie­działa.

Nie mieli sobie nic wię­cej do powie­dze­nia.

Wkrótce potem Mando wyru­szył w dal­szą drogę.

Roz­dział 3

ROZ­DZIAŁ 3

„BRZESZ­CZOT” BYŁ JEGO DOMEM.

Wielu dostrze­głoby w kano­nierce jedy­nie śro­dek trans­portu czy ucieczki, ale dla Man­da­lo­ria­nina „Brzesz­czot” był ostoją, nie­malże prze­dłu­że­niem pan­ce­rza i hełmu, które zapew­niały mu ochronę. Wpro­wa­dził współ­rzędne Klienta do kom­pu­tera nawi­ga­cyj­nego i poczuł zna­jome drże­nie budzą­cych się do życia sil­ni­ków, które nio­sło się po kadłu­bie kano­nierki, gdy ta odda­lała się od kosmo­portu pod nie­wiel­kim kątem, aż wresz­cie zna­la­zła się w prze­strzeni.

Kolejne łowy pod wie­loma wzglę­dami nie róż­niły się od sie­bie. Powrót na Nevarro z celem był jedy­nie kwe­stią czasu. Zgar­nie zapłatę i cały pro­ces zacznie się od nowa.

Jed­nak czuł, że tym razem jest ina­czej.

Może dla­tego, że ujrzał beskar, że poczuł jego cię­żar. Że według Zbroj­mi­strzyni już wkrótce miał obja­wić się jego znak.

„Brzesz­czot” leciał przez pewien czas, aż z przodu na kon­so­le­cie zaczęła pul­so­wać kon­tro­lka ostrze­gaw­cza. Wyostrzył zmy­sły i pochy­lił się, by przejść na ste­ro­wa­nie ręczne. Pla­neta nazy­wała się Arvala-7 — oczom Mando uka­zała się ska­li­sta połać z licz­nymi suro­wymi, poszar­pa­nymi szczy­tami. Obni­żył wyso­kość i zaczął pod­cho­dzić do lądo­wa­nia.

Świat, który go ota­czał, sta­wał się pusty­nią: naj­pierw czę­ściowo, a potem w cało­ści. Wysu­nął pod­wo­zie i osiadł w pła­skim kanio­nie oko­lo­nym rdza­wo­brą­zo­wymi wznie­sie­niami. Wyszedł burtą ładowni, by przyj­rzeć się oko­licy. W dłoni trzy­mał pul­su­jący tra­ker. Po godzi­nach spę­dzo­nych na pokła­dzie cie­szył się, że ma grunt pod nogami, nawet gdy ten oka­zał się błot­ni­sty i miękki.

Uniósł kara­bin snaj­per­ski, włą­czył lunetę i rozej­rzał się uważ­nie po wid­no­kręgu. Wodził wzro­kiem po linii hory­zontu, aż wresz­cie zatrzy­mał się na parze przy­sa­dzi­stych istot, które spa­ce­ro­wały po roz­le­głej rów­ni­nie. Były nie­mal kary­ka­tu­ral­nie brzyd­kie. Miały obłe ciel­ska i głowy, które przy­po­mi­nały głowy pry­mi­tyw­nych ryb. Ich pyski skry­wały rzędy zębów, które z pew­no­ścią mogły roz­kru­szyć dowolny pokarm. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że z bli­ska zwie­rzęta były nie­bez­pieczne — cho­ciaż Man­da­lo­ria­nin ani myślał skra­cać dystans. Do tej pory dostrzegł tę jedną parę.

Nagle trze­cie zwie­rzę wyro­sło spod ziemi tuż przed nim.

Istota zaata­ko­wała, wyjąc wnie­bo­głosy. Mando wrza­snął, gdy zaci­snęła szczękę na jego ramie­niu, unio­sła go i cisnęła nim o zie­mię. Gdy wyswo­bo­dził się z uści­sku i potrak­to­wał napast­nika mio­ta­czem ognia, bestia jęk­nęła i pozwo­liła mu zebrać myśli przez wystar­cza­jąco długą chwilę, by do niego dotarło, że tylko ją roz­ju­szył. Po chwili z odsie­czą przy­szła druga istota tego samego gatunku. Mando z pew­no­ścią mar­nie by skoń­czył, gdyby nie strzałki ze środ­kiem usy­pia­ją­cym, które nagle powa­liły obu napast­ni­ków.

Łowca uniósł wzrok i ujrzał kolej­nego przed­sta­wi­ciela gatunku, który czła­pał w jego stronę. Ten jed­nak miał na grzbie­cie jeźdźca — Ugnau­ghta w nakry­ciu głowy i goglach pilota. Przy­bysz wyda­wał się nie­wzru­szony obec­no­ścią Man­da­lo­ria­nina, który leżał plac­kiem na ziemi z nogą przy­gnie­cioną ciel­skiem jed­nej z bestii.

Mando ski­nął głową w kie­runku strza­łek zato­pio­nych w skó­rze istoty.

— Dzię­kuję.

Ugnau­ght przy­pa­try­wał się mu przez chwilę wzro­kiem osoby przy­zwy­cza­jo­nej do samot­no­ści.

— Jesteś łowcą nagród.

— Tak.

— Zwą mnie Kuiil — przed­sta­wił się. — Pomogę ci.

Nie pro­si­łem cię o pomoc, pomy­ślał Mando, ale Ugnau­ght ski­nął głową na potwier­dze­nie swo­ich słów.

— Powie­dzia­łem swoje.

Roz­dział 4

ROZ­DZIAŁ 4

KUIIL POIN­FOR­MO­WAŁ Man­da­lo­ria­nina, że zaata­ko­wały go istoty zwane blur­r­gami. Były oble­śne i strasz­nie cuch­nęły, ale skoro Mando zamie­rzał prze­miesz­czać się po Arvali-7, będzie musiał nie tylko nauczyć się je ujeż­dżać, lecz rów­nież nabrać w tym spo­rej wprawy.

— Ścią­gali tu już liczni — powie­dział Kuiil, gdy sie­dzieli na jego far­mie wil­goci i oma­wiali dal­szą podróż. — Poszu­ki­wali tego samego co ty.

— Pomo­głeś im?

— Tak. — Ugnau­ght napeł­nił kubek wodą i podał go Man­da­lo­ria­ni­nowi. — Ponie­śli śmierć.

— Wobec tego nie chcę two­jej pomocy.

Kuiil nie opo­no­wał.

Póź­niej tego wie­czoru Ugnau­ght zabrał łowcę do zagrody i cier­pli­wie obser­wo­wał, jak jego gość raz za razem bez­sku­tecz­nie pró­buje dosiąść blur­rga. Zasta­na­wiał się, na ile zbroja Man­da­lo­ria­nina amor­ty­zuje ude­rze­nia. Z tej odle­gło­ści zma­ga­nia łowcy wyglą­dały poważ­nie. Mando nie odpusz­czał, ale i nie nabie­rał wprawy. Siło­wał się z blur­r­giem, któ­rego Kuiil jako pierw­szego uśpił strzałką. Tuby­lec musiał przy­znać, że na twa­rzy bestii malo­wało się jesz­cze więk­sze roz­draż­nie­nie niż wcze­śniej. Robiła, co w jej mocy, by zemścić się za próbę pod­pie­cze­nia jej mio­ta­czem ognia.

Wygląda na to, że nie powi­nie­neś był tak szybko doby­wać broni, pomy­ślał Kuiil, ale uznał, że zachowa opi­nię dla sie­bie. Stał po zewnętrz­nej stro­nie ogro­dze­nia. Nie musiał widzieć twa­rzy Man­da­lo­ria­nina, by wie­dzieć, że ile­kroć zwie­rzę strą­ciło z grzbietu łowcę, ten sta­wał się coraz bar­dziej poiry­to­wany. Jego cier­pli­wość została wysta­wiona na próbę.

— Tylko mar­nuję czas — skwi­to­wał Mando. — Wyna­jął­byś mi śmi­gacz albo sku­ter repul­so­rowy?

Kuiil pokrę­cił głową.

— Jesteś Man­da­lo­ria­ni­nem! — odparł. — Twoi przod­ko­wie dosia­dali wiel­kich mito­zau­rów! Z pew­no­ścią ujarz­misz tego mło­kosa.

Man­da­lo­ria­nin zerwał się z ziemi i spoj­rzał ku zagro­dzie, z któ­rej łypały na niego żółte śle­pia bestii. Cze­kała na kolejne star­cie. Kuiil, który dosko­nale znał wachlarz min istoty, miał wra­że­nie, że nie­mal czyta jej w myślach. Poko­nam cię, mówiły jej oczy. Lep­szych od cie­bie już zrzu­ca­łam z grzbietu, łowco, i nie takich jak ty będę zrzu­cać na długo po tym, jak stąd znik­niesz. Chyba że posta­no­wisz wyzio­nąć tu ducha.

Kuiil pocze­kał, by prze­ko­nać się, co takiego zrobi łowca nagród — podda się i oddali czy podej­mie kolejną próbę, by poskro­mić blur­rga siłą?

Jed­nak Man­da­lo­ria­nin nie zro­bił ani tak, ani tak. Począt­kowo zda­wało się, że nie uczyni zgoła nic. Kuiil patrzył, jak Mando robi poje­dyn­czy nie­pewny krok w stronę blur­rga. Trzy­mał ręce wzdłuż tuło­wia, uka­zu­jąc dło­nie w geście pojed­na­nia. Zro­bił kolejny krok.

— Tylko spo­koj­nie — powie­dział Mando. Tym razem zamiast rzu­cać się na zwie­rzę, pod­cho­dził do niego spo­koj­nym kro­kiem, by mogło się oswoić z jego obec­no­ścią. — No dobrze.

Istota prych­nęła i wark­nęła, ale go nie pogo­niła. Gdy pod­szedł bli­żej, pozwo­liła mu poło­żyć dłoń na swo­jej gło­wie.

— No dobrze — powtó­rzył Mando i wspiął się na jej grzbiet.

Zwie­rzę mruk­nęło, ale nie pró­bo­wało go zrzu­cić. Nim opu­ścili zagrodę i wyszli na otwartą pusty­nię, Mando udało się przy­jąć pozy­cję, dzięki któ­rej mógł utrzy­mać pion.

Po opusz­cze­niu obo­zo­wi­ska Mando i Kuiil zmie­rzali jeden za dru­gim ku wyż­szym tere­nom wzdłuż sze­regu szczy­tów. Podą­żali wąskimi gra­niami pokry­tymi szcze­li­nami tak głę­bo­kimi, że nie widzieli dna. Blur­rgi prze­ska­ki­wały nad nimi z nie­spo­dzie­waną zwin­no­ścią, ani razu nie tra­cąc rów­no­wagi. Gdy zeszli na tereny rów­ninne, dwaj jeźdźcy prze­mie­rzali roz­le­głe poła­cie pia­chu poprze­ci­nane bruz­dami, które już ni­gdy nie miały się zagoić, spie­czone pod bez­li­to­snym wzro­kiem słońca.

Gdy wresz­cie dotarli na pła­sko­wyż, Kuiil zatrzy­mał blur­rga i wska­zał coś w dole.

— To tam znaj­dziesz swoją zdo­bycz.

Spo­glą­da­jąc na znaj­du­jący się w oddali kom­pleks budyn­ków, Mando się­gnął do bocz­nej kie­szeni uprzęży i wyjął ze środka nie­wielką sakwę z kre­dy­tami.

— Pro­szę — powie­dział do Kuiila. — Zapra­co­wa­łeś.

Ugnau­ght pokrę­cił głową.

— Odkąd ci tutaj poja­wili się na pla­ne­cie, oko­lica nawie­dzana jest przez nie­zli­czo­nych najem­ni­ków, któ­rzy tylko sieją znisz­cze­nie w pogoni za nagrodą — odparł. — Mam już tego dość.

Mando spoj­rzał na kom­pana ze zdu­mie­niem.

— To dla­czego mnie tu przy­wio­dłeś?

— Nasi goście nie są tu mile widziani — oznaj­mił Kuiil. — Miesz­kańcy tych obsza­rów pra­gną spo­koju. Nie zaznają go, póki ci tutaj nie znikną.

— Dla­czego mi pomo­głeś?

Kuiil nie odpo­wie­dział od razu. Przez lata nie miał do kogo się ode­zwać, co spra­wiło, że teraz ostroż­nie dobie­rał słowa.

— Do tej pory nie spo­tka­łem jesz­cze Man­da­lo­ria­nina — odparł — ale czy­ta­łem o was opo­wie­ści. Jeśli są praw­dziwe, upo­rasz się z pro­ble­mem w chwilę. I znów nasta­nie pokój. — Chwy­cił za wodze i uniósł dłoń, by uciąć dys­ku­sję.

— Powie­dzia­łem swoje.

Roz­dział 5

ROZ­DZIAŁ 5

OBÓZ NIK­TÓW miał kształt litery „U”. Skła­dał się z budowli o pła­skich dachach wznie­sio­nych wokół otwar­tego piasz­czy­stego placu. Spo­glą­da­jąc przez lunetę, Mando wypa­trzył najem­ni­ków i straż­ni­ków, któ­rzy póź­nym popo­łu­dniem zbi­jali bąki w słońcu. Nik­to­wie mieli łusko­watą skórę i byli przy­sto­so­wani do warun­ków panu­ją­cych na pustyni. Z ich głów i twa­rzy wyra­stały rogi i kolce, które nada­wały im prze­ra­ża­jący wygląd. Dla Mando wyglą­dali na nie­bez­piecz­nych z tych samych powo­dów co sztur­mowcy rene­gaci w impe­rial­nej bazie — byli znu­dzeni, dobrze wypo­sa­żeni i spra­gnieni wra­żeń.

Na­dal ich obser­wo­wał i pla­no­wał akcję, gdy nagle w obo­zie poja­wiła się dosko­nale mu znana mecha­niczna istota, która tylko pogor­szyła sytu­ację.

— Uwaga — ode­zwał się do najem­ni­ków mecha­niczny łowca nagród, droid serii IG zapro­jek­to­wany z myślą o walce. — Na mocy punktu szes­na­stego klau­zuli uchy­la­ją­cej pro­to­kół Gil­dii Łow­ców Nagród musi­cie natych­miast oka­zać mi rze­czoną wła­sność.

— No nie — mruk­nął Mando.

Straż­nicy na placu się­gnęli po bla­stery, ale IG-11 na­dal szedł przed sie­bie, nie zwa­ża­jąc, że tym samym pod­pi­suje na sie­bie wyrok śmierci. Droid bez waha­nia pod­jął walkę. Obró­cił się i otwo­rzył ogień w stronę napast­nika sto­ją­cego tuż przed nim. Jego tors obra­cał się we wszyst­kich kie­run­kach, gdy droid, dzier­żąc bla­stery w obu dło­niach, strze­lał raz za razem z mecha­niczną pre­cy­zją. Nie spu­dło­wał ani razu, nawet wtedy, gdy wiązka ener­gii odbiła się od płytki chro­nią­cej jego pro­ce­sor.

Nim Mando zszedł zbo­czem i wkro­czył do obozu, odgłosy walki uci­chły. Plac wypeł­niła głu­cha cisza. Gdy opadł kurz walki, zauwa­żył, że zie­mia usłana jest cia­łami najem­nych Nik­tów. W tej ciszy głos dro­ida zabrzmiał rów­nie donio­śle i sta­now­czo jak poprzed­nio.

— Na mocy punktu szes­na­stego klau­zuli uchy­la­ją­cej pro­to­kół Gil­dii Łow­ców Nagród musi­cie natych­miast oka­zać mi rze­czoną wła­sność — powtó­rzył, po czym ruszył przed sie­bie z nie­za­chwia­nym poczu­ciem misji tak cha­rak­te­ry­stycz­nym dla wszyst­kich mecha­nicz­nych łow­ców.

Mando scho­wał się za naj­bliż­szym rogiem.

— IG, spo­cznij!

Droid go postrze­lił. Man­da­lo­ria­nin poczuł, jak wiązka ener­gii wpija się w jego pan­cerz. Siła ude­rze­nia spra­wiła, że pole­ciał do tyłu i gruch­nął o rząd beczek usta­wio­nych przy ścia­nie. W tej samej chwili fala bólu prze­szła mu przez bark i żebra, gdy usi­ło­wał zła­pać oddech. Beskar w więk­szo­ści zamor­ty­zo­wał strzał, ale w naj­bliż­szej przy­szło­ści cze­kało go mnó­stwo bólu.

Droid obser­wo­wał go z naprze­ciwka. Moż­liwe, że na­dal kal­ku­lo­wał, dla­czego jego bla­ster nie wyrzą­dził więk­szych szkód. Mando momen­tal­nie oprzy­tom­niał. Wie­dział, że od otrzy­ma­nia bez­po­śred­niego strzału w głowę dzielą go ułamki sekundy. Musiał jakoś prze­ko­nać dro­ida.

— Jestem człon­kiem Gil­dii! — wrza­snął, wycią­ga­jąc przed sie­bie tra­ker.

— Nale­żysz do Gil­dii? — W głos łowcy po raz pierw­szy wkra­dła się nuta nie­pew­no­ści. — Jestem IG-11 — dodał z zawo­dową uprzej­mo­ścią. — Sądzi­łem, że jestem jedy­nym łowcą, któ­remu przy­dzie­lono tę misję.

— To jest nas dwóch. — Mando obró­cił się w stronę zbro­jo­nego wej­ścia. Wewnątrz z pew­no­ścią znaj­do­wali się kolejni Nik­to­wie, w pełni świa­domi tego, że walka na zewnątrz roze­grała się nie po ich myśli. — O zasadzce możemy zapo­mnieć.

Jed­nak IG chciał prze­dys­ku­to­wać bar­dziej palącą kwe­stię.

— Oba­wiam się, że muszę cię popro­sić o twój tra­ker. Cel należy do mnie.

Man­da­lo­ria­nin spoj­rzał na dro­ida, ważąc w myślach wszel­kie opcje.

— O ile się nie mylę — powie­dział — obec­nie cel nie należy do żad­nego z nas.

— Fakt.

— Mam suge­stię — dodał.

— Słu­cham.

— Podzielmy się nagrodą.

— Zgoda — odparł bez waha­nia droid.

— Świet­nie — pod­su­mo­wał łowca. — Oddalmy się na bez­pieczną odle­głość i zapla­nujmy akcję.

Jeśli droid udzie­lił odpo­wie­dzi, to nie dotarła ona do jego uszu, bo wła­śnie zaata­ko­wała ich druga fala napast­ni­ków.

Tym razem Nik­tów było wię­cej. Wyło­nili się z cieni i poja­wili na dachach, by ze wszyst­kich kie­run­ków zaata­ko­wać ich sal­wami z bla­ste­rów. Mando zro­bił unik i odpo­wie­dział ogniem. Podzi­wiał, jak IG obraca się we wszyst­kie strony, posy­ła­jąc w napast­ni­ków wiązkę za wiązką. Dzięki opro­gra­mo­wa­niu każdy strzał dosię­gał celu — ale mimo to sytu­acja szybko zaczęła wymy­kać się spod kon­troli. Zni­kąd zja­wiali się kolejni Nik­to­wie. Mando i IG-11 lada chwila mieli ska­pi­tu­lo­wać w obli­czu prze­wagi sił.

Łowca zer­k­nął na tra­ker. Sygnał przy­bie­rał na sile. Mando spoj­rzał przez plac ku zamknię­tym drzwiom. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że cel znaj­do­wał się po dru­giej stro­nie. Byli już bli­sko, ale ze względu na dwa­dzie­ścia metrów dzie­lące ich od drzwi i nie­ustę­pu­jący ostrzał z bla­ste­rów rów­nie dobrze mogli znaj­do­wać się po dru­giej stro­nie Dzi­kiej Prze­strzeni.

— Zna­leź­li­śmy się w potrza­sku — skwi­to­wał droid. Wyglą­dało na to, że jego opro­gra­mo­wa­nie dopusz­czało stwier­dza­nie oczy­wi­stych fak­tów. — Uru­cho­mię pro­ce­durę auto­de­struk­cji.

— Chwila! — Man­da­lo­ria­nin zwró­cił się w jego stronę. Miał nadzieję, że się prze­sły­szał. — Co takiego?

— Zgod­nie z pro­to­ko­łem pro­du­centa nie mogę wpaść w ręce wroga. Muszę ulec samo­znisz­cze­niu.

— Nie­do­cze­ka­nie! — odparł Mando. — Kryj mnie!

Oka­zało się, że IG zgo­dził się tym­cza­sowo odwlec swój kres. Obró­cił się i na­dal strze­lał, pod­czas gdy łowca schy­lił się i prze­biegł przez plac ku miej­scu, z któ­rego przy­był. Znaj­do­wał się tam prze­sta­rzały panel bez­pie­czeń­stwa z sys­te­mem kon­troli dostępu. Gdyby miał wię­cej czasu i gdyby prze­rwano ostrzał, mógłby spró­bo­wać zła­mać zabez­pie­cze­nia, ale w obec­nej sytu­acji nie mógł liczyć ani na jedno, ani na dru­gie. Po sekun­dzie w panel ude­rzyła wiązka z bla­stera, która zamie­niła go w skrzącą się plą­ta­ninę dru­tów i obwo­dów.

— Przy­gwoź­dzili nas! — wrza­snął.

— Uru­cho­mię pro­ce­durę auto­de­struk­cji — ogło­sił rado­śnie droid.

— Nie uru­cha­miaj żad­nej pro­ce­dury! Prze­bi­jemy się siłą!

Jed­nak w tam­tej chwili coś zmie­niło się w bojo­wym nasta­wie­niu Nik­tów. Prze­stali strze­lać i oglą­dali się przez ramię. Gdy Man­da­lo­ria­nin skie­ro­wał wzrok tam, gdzie reszta, zro­zu­miał, co zwró­ciło ich uwagę — zamon­to­wane na plat­for­mie repul­so­ro­wej cięż­kie działo lase­rowe, które Nik­to­wie ścią­gnęli na plac. Ogromna lufa działa skie­ro­wana była pro­sto na łowcę i dro­ida.

— Cóż — skwi­to­wał Mando. — Nowy plan. Musimy…

Działo wark­nęło i wypluło z sie­bie serię potęż­nych lase­ro­wych wią­zek. A ponie­waż było zamon­to­wane na plat­for­mie repul­so­ro­wej, kano­nier miał nie­ogra­ni­czony zasięg. Miało wystar­cza­jącą siłę raże­nia, o czym Mando dosko­nale wie­dział, by jego pan­cerz nie mógł zatrzy­mać nawet poje­dyn­czego bez­po­śred­niego strzału. Gdzieś zza ple­ców dobiegł go głos dro­ida, który ponow­nie ogło­sił uru­cho­mie­nie pro­to­kołu auto­de­struk­cji.

— Ścią­gnij na sie­bie ich ogień! — krzyk­nął Mando. — Ja zajmę się dzia­łem!

— Zgoda — odparł IG-11, po czym wyszedł na otwarty teren. Kano­nier momen­tal­nie sku­pił na nim ostrzał. Ude­rzał w zbro­jony kor­pus dro­ida nie­koń­czącą się salwą. Mando był pod wra­że­niem poświę­ce­nia się dru­giego łowcy. Nie­ważne, że był dro­idem — gdy zna­leźli się w potrze­bie, bez waha­nia wysta­wił się na nie­bez­pie­czeń­stwo.

Wyko­rzy­stu­jąc chwi­lową nie­uwagę, Mando poru­szał się w cie­niu, by prze­kraść się za plecy kano­niera, gdy IG w końcu padł pod cięż­kim ostrza­łem. Z obec­nego poło­że­nia łowca dostrzegł moż­li­wość i natych­miast z niej sko­rzy­stał. Uniósł kar­wasz i wystrze­lił linkę z kotwiczką w bok działa. Naprę­żył ją i pocią­gnął na tyle mocno, by obró­cić całą plat­formę repul­so­rową, sku­tecz­nie strą­ca­jąc kano­niera ze sta­no­wi­ska.

Teraz albo ni­gdy!

Łowca nagród wsko­czył na plat­formę, zła­pał za działo, chwy­cił za stery i spu­sty i pocią­gnął. Obra­ca­jąc się wraz z dzia­łem, otwo­rzył ogień do pozo­sta­łych na placu boju Nik­tów. Czuł drga­nia broni, gdy ta powa­lała napast­ni­ków falami. W kilka sekund było już po wszyst­kim. Wro­go­wie padli tru­pem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki