Star Wars The Mandalorian. Sezon 2 - Joe Schreiber - ebook + książka

Star Wars The Mandalorian. Sezon 2 ebook

Schreiber Joe

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Mandalorianinowi powierzono misję: połączyć Dziecko z pobratymcami. Dwuosobowy klan wybiera się zatem w dalszą podróż. Przemierzając pełną niebezpieczeństw galaktykę w niepewnych czasach po upadku Imperium Galaktycznego, łowca nagród i jego podopieczny stawiają czoła wrogom i pozyskują sojuszników. Dzięki pełnej zwrotów akcji powieści Joego Schreibera ponownie zachwycisz się drugim sezonem przebojowego serialu!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 169

Oceny
4,7 (35 ocen)
27
5
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lili_books

Nie oderwiesz się od lektury

Czekam na nowelizację 3 sezonu bardziej niż jak na zbawienie ♥️
00
kasia_panda

Nie oderwiesz się od lektury

Megaaaa
00
Ani16

Nie oderwiesz się od lektury

"Star Wars. The Mandalorian. Sezon 2" autorstwa Joe Schreibera jest niesamowitą lekturą o osiąganiu wyznaczonego sobie celu oraz o długiej drodze, która pozwala ten cel osiągnąć. Polecam każdemu miłośnikowi sagi Gwiezdnych Wojen oraz serialu Mandalorianin. Z książkowym pozdrowieniem!
00

Popularność




Roz­dział 1

Roz­dział 1

TO NIE BYŁO MIEJ­SCE dla dziecka.

Man­da­lo­ria­nin szedł zauł­kiem, a u jego boku uno­siła się srebrna gon­dolka. Jej malutki loka­tor był na wycią­gnię­cie ręki. Nie gro­ziło mu nie­bez­pie­czeń­stwo. Sie­dział z sze­roko otwar­tymi oczyma i roz­glą­dał się z cichym jękiem. Slumsy na pla­ne­cie w Zewnętrz­nych Rubie­żach tonęły w ponu­rych cie­niach, z któ­rych w każ­dej chwili mogło wyło­nić się coś strasz­nego. Nad gło­wami przy­by­szów migo­tały sze­regi lamp ulicz­nych. Nie­pew­nie rzu­cały świa­tło na pokryte boho­ma­zami ściany, jakby oba­wiały się tego, co mogłyby wydo­być z ciem­no­ści. Duchoty nie zakłó­cał nawet poje­dyn­czy powiew wia­tru. Pano­wała zwod­ni­cza cisza.

Nie byli sami.

Z mroku łypały na nich śle­pia.

Mando przy­sta­nął na wprost przy­ciem­nio­nego wej­ścia, przed któ­rym ze skrzy­żo­wa­nymi rękoma stał wyki­dajło rasy Twi’lek.

Jak wszy­scy przed­sta­wi­ciele tego gatunku, i ten Twi’leka­nin nie­mal pod każ­dym wzglę­dem przy­po­mi­nał czło­wieka. Wyróż­niał się odcho­dzącą od czaszki parą dłu­gich lekku. Zaka­pior otak­so­wał przy­by­sza chłod­nym spoj­rze­niem. Rzu­cił mu nie­wy­po­wie­dziane wyzwa­nie, jak każ­demu zresztą, kto poja­wiał się w tym miej­scu, i cze­kał, aż Man­da­lo­ria­nin przed­stawi powód wizyty.

— Mam się tu spo­tkać z Gorem Kore­shem — oznaj­mił łowca, a Dziecko zagru­chało na potwier­dze­nie jego słów. Po chwili odźwierny odstą­pił na bok i gestem zapro­sił przy­by­szów do środka.

— Miłych walk! — rzu­cił.

Mando led­wie prze­kro­czył próg, a już dobie­gły go okrzyki i wiwaty, któ­rym towa­rzy­szyły odgłosy tar­cia metalu o metal. Na ringu dwaj ogromni Gamor­re­anie okła­dali się wibro­to­po­rami do wtóru gwiz­dów i krzy­ków publiki, rzu­ca­ją­cej komen­ta­rze w pół tuzi­nie języ­ków i dia­lek­tów. Łowca led­wie zaszczy­cił wal­czą­cych spoj­rze­niem, choć Dziecko zda­wało się zafa­scy­no­wane bru­tal­nym star­ciem roz­gry­wa­ją­cym się mię­dzy linami ringu.

Mando powiódł wzro­kiem po try­bu­nach i odna­lazł osobę, któ­rej szu­kał.

Gor Koresh był zie­lo­no­skó­rym Abys­si­nem, lubią­cym popi­sy­wać się wyszu­ka­nym stro­jem. Nosił nie­ska­zi­tel­nie czy­sty biały gar­ni­tur, kol­czyki i kółko w nosie. Towa­rzy­szyli mu czte­rej uzbro­jeni po zęby straż­nicy, bacz­nie obser­wu­jący Mando i jego kom­pana w lewi­tu­ją­cej gon­doli. Poje­dyn­cze oko Kore­sha powio­dło od Dziecka ku łowcy. Na twa­rzy sie­dzą­cego malo­wało się ogłu­pie­nie zmie­szane ze sprze­ci­wem.

— Zabra­łeś ze sobą dzie­ciaka?

— Jego miej­sce jest przy mnie — odparł Mando.

Koresh prych­nął.

— Ta, sły­sza­łem.

— Powie­rzono mi misję. Mam go połą­czyć z jego ludem — dodał łowca. — Mogą mi w tym pomóc inni Man­da­lo­ria­nie, o ile ich znajdę. Podobno wiesz, gdzie się kryją.

Koresh więk­szość uwagi na­dal poświę­cał walce.

— Nie godzi się od razu prze­cho­dzić do inte­re­sów — skwi­to­wał. — Odpręż się i podzi­wiaj wido­wi­sko.

Mando użyłby innego słowa niż „wido­wi­sko”, aby opi­sać to, co działo się na jego oczach. Dwaj wojow­nicy sie­kali się wibro­to­po­rami. Odgry­wali ostatni akt w despe­rac­kim, ocie­ka­ją­cym potem spek­ta­klu. Jeden z obcych ugo­dził dru­giego w sam śro­dek brzu­cha. Powa­lił go na matę, a tłum ryk­nął z apro­batą.

— Cho­lera! — wark­nął Koresh, wyraź­nie nie­po­cie­szony obro­tem spraw. — Do kitu z takim Gamor­re­ani­nem. — Pod­niósł głos, dołą­cza­jąc do wrza­sków i gwiz­dów tłumu. — Zabij go! Kończ już!

Jakby w odpo­wie­dzi na roz­kaz, powa­lony odzy­skał wła­dzę w nogach i wypro­wa­dził kontr­atak. Koresh odwró­cił się w stronę łowcy nagród.

— Obsta­wiasz walki, Mando?

— Sta­ram się tego uni­kać — odparł tam­ten.

Koresh skwi­to­wał odpo­wiedź nie­przy­jem­nym śmie­chem.

— Założę się o infor­ma­cje, któ­rych szu­kasz, że mój Gamor­re­anin umrze w prze­ciągu pół­to­rej minuty. A w zamian musisz rzu­cić na szalę tę twoją lśniącą zbroję z beskaru.

Mando odwró­cił się w jego stronę.

— Jestem gotów zapła­cić za infor­ma­cje — powie­dział. — Nie zamie­rzam zda­wać się na los.

— Ani ja — odparł Koresh.

Na ringu wygry­wa­jący gla­dia­tor uniósł topór, by wykoń­czyć prze­ciw­nika. Cyklop bez waha­nia zerwał się z miej­sca, wyjął bla­ster z kabury skry­tej pod gar­ni­tu­rem, wyce­lo­wał i wystrze­lił. Tra­fił sto­ją­cego Gamor­re­anina w sam śro­dek torsu. Pecho­wiec zwa­lił się na matę i walka dobie­gła końca.

Gdy w sali zapa­dło zdu­mione mil­cze­nie, Koresh skie­ro­wał broń w stronę łowcy. Nim ten zdą­żył dobyć wła­snej, zare­ago­wali ochro­nia­rze, któ­rzy wymie­rzyli w niego z bli­ska.

Tłum stra­cił wszel­kie zain­te­re­so­wa­nie walką. Widzo­wie zerwali się z try­bun i zaczęli się prze­dzie­rać ku wyj­ściom. Po chwili w środku zostali tylko Mando i Dziecko z Kore­shem i jego zaka­pio­rami.

— Dzię­kuję, że się tu pofa­ty­go­wa­łeś — ode­zwał się Koresh. — Zazwy­czaj muszę wyszu­ki­wać ostat­nich Man­da­lo­rian w zapa­dłych dziu­rach, by pozy­skać wasze dro­go­cenne lśniące pan­ce­rze. — Znów się zaśmiał. — War­tość beskaru na­dal rośnie. Muszę przy­znać, że ten metal wyjąt­kowo przy­padł mi do gustu. Wyska­kuj ze zbroi albo zerwę ją z two­jego tru­chła.

Man­da­lo­ria­nin nie poru­szył się. Kątem oka ujrzał, jak Dziecko wygląda ponad kra­wędź gon­doli. Przy­słu­chi­wało się roz­mo­wie z żywym zain­te­re­so­wa­niem.

— Powiedz mi, gdzie ukry­wają się inni Man­da­lo­ria­nie — zmie­nił temat Mando — a wyj­dziesz stąd żywy.

Koresh zmarsz­czył brew.

— A mówi­łeś, że nie lubisz hazardu.

— Bo nie lubię — odparł Mando.

Dziecko wyczuło, co się kroi. Sku­liło się w przy­po­mi­na­ją­cej jajo gon­doli i zamknęło pokrywę w tej samej chwili, w któ­rej Mando akty­wo­wał poci­ski samo­na­pro­wa­dza­jące zamo­co­wane na kar­wa­szu. Gwiż­dżące ptaki osa­czyły ochro­nia­rzy niczym śmier­telny rój i powa­liły ich w prze­ciągu kilku sekund.

W sali roz­legł się krzyk, gdy oca­lały Gamor­re­anin prze­sko­czył przez liny i popę­dził ku łowcy. Ten odbił w bok, a świ­nio­po­dobna istota zwa­liła się z hukiem na posadzkę. Chwilę póź­niej łowca nagród poczuł, jak od tyłu łapie go para rąk. Trzej kolejni uzbro­jeni goryle z listy płac Kore­sha poczę­sto­wali go serią piąch i kop­nia­ków. Jeden zamach­nął się mło­tem bojo­wym. Mando kuc­nął i w tej samej chwili spo­strzegł, że Koresh bie­gnie ku wyj­ściu z lokalu.

Ude­rzył sto­ją­cego na wprost Twi’leka­nina, po czym obró­cił się i zdjął mię­śniaka zacho­dzą­cego go od tyłu. Wysu­nął z kar­wa­sza ostrze sprę­ży­nowe i z wprawą zawo­do­wego zabójcy wyeli­mi­no­wał ostat­nich dwóch napast­ni­ków. Pod­niósł bla­ster i popę­dził ku drzwiom za Abys­si­nem.

Na zewnątrz ujrzał pędzą­cego zauł­kiem Kore­sha. Ucie­ka­jący machał łok­ciami i wyda­wał paniczne odgłosy. Man­da­lo­ria­nin uniósł rękę i wystrze­lił linkę z kotwiczką. Ta oplą­tała obcego na wyso­ko­ści kostek u nóg. Ofiara padła jak długa, a łowca zaczął cią­gnąć za linkę. Prze­rzu­cił ją nad lampą uliczną i pod­cią­gnął Kore­sha nad zie­mię. Spę­tany Abys­sin dyn­dał w powie­trzu. Sza­mo­tał się, a jego pobru­dzony biały gar­ni­tur trze­po­tał niczym para bez­u­ży­tecz­nych skrzy­deł.

— Pod­daję się! — zawo­łał. — Prze­stań! Powiem ci, gdzie jest. Ale musisz dać mi słowo, że mnie nie zabi­jesz.

— Obie­cuję, że nie zgi­niesz z mojej ręki — odparł Mando. Dobie­gał go już szmer skry­tych w cie­niu czer­wo­no­okich stwo­rzeń, które zakra­dały się coraz bli­żej, dra­piąc pazu­rami o zie­mię. — To gdzie jest tam­ten Man­da­lo­ria­nin?

— Na Tato­oine.

Mando spoj­rzał na niego ze zdzi­wie­niem.

— Co?

— Man­da­lo­ria­nin, o któ­rym wiem, prze­bywa na Tato­oine — powtó­rzył Koresh. Gdy już pogo­dził się z tym, że został odarty z wszel­kiej god­no­ści, zała­mał mu się głos. Pró­bo­wał nie stra­cić resz­tek opa­no­wa­nia.

— Spę­dzi­łem sporo czasu na Tato­oine — odparł Mando — ale ni­gdy nie spo­tka­łem tam dru­giego Man­da­lo­ria­nina.

— Mam rze­telne infor­ma­cje, przy­się­gam. Prze­bywa w mie­ście Mos Pelgo. — Abys­sin zaczął chry­pieć. Z tru­dem łapał powie­trze. — Przy­się­gam na Gotrę!

— A zatem Tato­oine — pod­su­mo­wał Mando i odwró­cił się, rusza­jąc przed sie­bie. Tuż obok uno­siła się gon­dola Dziecka.

— Mando! Zacze­kaj! — zawył Koresh. —Nie możesz mnie tak zosta­wić! Ode­tnij linę!

— Nie tak się uma­wia­li­śmy.

Man­da­lo­ria­nin obró­cił się i strze­lił w lampę ponad Kore­shem. Roz­zu­chwa­lone ciem­no­ściami czer­wo­no­okie kształty rzu­ciły się na ofiarę, a Gor Koresh zaczął krzy­czeć.

— Chwila, co ty wypra­wiasz? Mando! Zapłacę! Mando!

Ale Mando się nie obej­rzał.

Roz­dział 2

Roz­dział 2

TATO­OINE. Miał wra­że­nie, jakby w ogóle nie opu­ścił tej pla­nety.

Mando prze­le­ciał „Brzesz­czo­tem” wysoko ponad wydmami i kanio­nami, uno­sząc się nad bez­mia­rem zło­tych pia­sków. Minął dosia­da­ją­cego ban­thę Tuskena, sto­ją­cego na kli­fie wycho­dzą­cym na mia­sto Mos Eisley. Skie­ro­wał kano­nierkę ku ziemi i osa­dził ją na zna­nej mu już dobrze pły­cie han­garu trzy-pięć. Ze statku wyło­niła się rampa wyła­dun­kowa, a wtó­ro­wał jej syk pary układu hydrau­licz­nego.

Peli Motto cze­kała na niego w tym co zawsze kom­bi­ne­zo­nie mecha­nika z pasem narzę­dzi, a jej dro­idy już pod­bie­gały do statku niczym ekipa tech­niczna na torze wyści­go­wym. Kobieta odpę­dziła je mach­nię­ciem dłoni.

— No już — powie­działa. — Hej! Hej! Nie tym razem, ekipo. — Pokrę­ciła głową. — No, bez takich min. Wie­cie, że nie prze­pada za dro­idami.

Mando opu­ścił pokład, trzy­ma­jąc na ramie­niu torbę.

— Co mi tam, niech dzia­łają. „Brzesz­czot” wymaga grun­tow­nego prze­glądu.

Peli Motto unio­sła brew.

— Naprawdę? To już polu­bił się z dro­idami? No dobra, chło­paki, sły­sze­li­ście. Grun­towny prze­gląd. — Gdy dro­idy skie­ro­wały się ku kano­nierce, Peli przyj­rzała się uważ­nie łowcy. — Wygląda na to, że sporo się zmie­niło, odkąd tra­fi­łeś tu ostat­nim… — Pod­nio­sła głos z rado­ści, gdy zauwa­żyła wysta­jącą z torby główkę Dziecka. — Niech Mocy będą dzięki! Mar­twi­łam się o tego maluszka. Chodź tu, szczurku wompku. — Wzięła Dziecko na ręce i zachi­cho­tała, gdy zagru­chało na jej widok. — Chyba mnie pamięta. — Spoj­rzała na Mando. — Ile za nie chcesz? Żar­tuję — no, nie do końca. Wiesz, jeśli kie­dyś się roz­mnoży przez pącz­ko­wa­nie, chęt­nie zapłacę za drugi egzem­plarz.

Nagle dobiegł ich huk i syk od strony „Brzesz­czotu”. Gdy łowca odwró­cił głowę, zoba­czył fru­wa­jący w powie­trzu oblu­zo­wany wąż hydrau­liczny.

— Hej! — zawo­łała Peli. — Co wy tam naj­lep­szego robi­cie?! Prze­cież on wam led­wie ufa!

Mando zwró­cił się do kobiety.

— Przy­by­łem służ­bowo — rzu­cił. — Potrze­buję two­jej pomocy.

— Do usług — skwi­to­wała Peli, na­dal tuląc Dziecko w ramio­nach. — Mam się zająć tym pomarsz­czo­nym brzdą­cem, gdy będziesz poszu­ki­wał przy­gód?

— Powie­rzono mi misję — odparł łowca. — Mam połą­czyć malca z jego ludem.

— Oj, no w tym to ci nie pomogę.

— Man­da­lo­riań­ska Zbroj­mi­strzyni wska­zała mi ścieżkę — dopre­cy­zo­wał Mando. — Jeśli zdo­łam odna­leźć jed­nego z moich pobra­tym­ców, będę mógł zasię­gnąć języka dzięki sieci taj­nych schro­nień. — Powie­dział jej o Mos Pelgo i o tym, kogo ma nadzieję tam zastać. Dał do zro­zu­mie­nia, czego od niej ocze­kuje.

— Na­dal masz tam­ten sku­ter?

— Pew­nie — odparła Peli. — Nieco pod­nisz­czony, ale sprawny.

Mando podą­żył za kobietą.

Peli miała rację: sku­ter pozo­sta­wiał wiele do życze­nia, ale sunął ponad wydmami z dużą szyb­ko­ścią i na dość wyso­kim puła­pie. Mando sie­dział za ste­rami, a Dziecko z rado­ścią wier­ciło się w tor­bie przy sie­dzi­sku. Jego uszy łopo­tały na wie­trze. Nawet przy takiej pręd­ko­ści podróż cią­gnęła się aż do zmroku. Noc spę­dzili w obo­zie Ludzi Pustyni, któ­rzy zgro­ma­dzili się wraz z ban­thami wokół ogni­ska. Man­da­lo­ria­nin roz­ma­wiał z nimi po cichu za pomocą gestów i języka migo­wego. Gdy Tuskeni wska­zy­wali mu drogę, Dziecko posi­lało się sma­żo­nym szczu­rem womp. Naza­jutrz ruszyli dalej, w nadziei, że dotrą do celu przed połu­dniem.

Mia­sto Mos Pelgo było niczym wię­cej jak szar­ganą wia­trem osadą gór­ni­czą, sku­pi­skiem pię­tro­wych budyn­ków i niż­szych skle­pów. Nie­które domy wznie­siono z wypa­la­nej gliny. Stały na drew­nia­nych i meta­lo­wych słu­pach, by nie zapa­dały się w piach. Miesz­kańcy zebrali się w pro­gach i przej­ściach. W mil­cze­niu, z podejrz­li­wo­ścią, wodzili wzro­kiem za łowcą, gdy ten prze­mie­rzał główną ulicę. Zatrzy­mał się przed szyn­kiem.

Po dniu spę­dzo­nym na otwar­tej prze­strzeni wnę­trze kan­tyny wydało się mu wyjąt­kowo ciemne, ale od razu spo­strzegł, że jest opu­sto­szałe. Weequay za barem wbił w niego wzrok.

— W czym mogę pomóc?

— Szu­kam Man­da­lo­ria­nina — rzu­cił łowca.

— Rzadko mie­wamy tu gości. Możesz go opi­sać?

— Ktoś, kto wygląda jak ja.

Bar­man o pomarsz­czo­nej skó­rze przy­glą­dał się mu bacz­nie przez dłuż­szą chwilę. Zasta­na­wiał się, czy nowo przy­były stroi sobie z niego żarty.

— Cho­dzi ci o sze­ryfa?

— A wasz sze­ryf nosi man­da­lo­riań­ską zbroję?

— Sam zobacz — odparł bar­man, wska­zu­jąc coś brodą.

Mando odwró­cił się i jego oczom uka­zała się postać sto­jąca w drzwiach, nie­wy­raźna na tle jasnego, pustyn­nego nieba. Męż­czy­zna fak­tycz­nie miał na sobie zbroję i hełm z beskaru.

— Co cię tu spro­wa­dza, nie­zna­jomy?

— Poko­na­łem wiele par­se­ków, by cię odna­leźć — odparł Mando.

— No to mnie zna­la­złeś — rzu­cił sze­ryf, wcho­dząc do środka. Drew­niana pod­łoga skrzy­piała pod jego butami.

— Weequay, dwa łyki spo­czki. — Zwró­cił się ku Mando. — Napi­jemy się?

Nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, sze­ryf wziął z baru butelkę nie­bie­skiego płynu oraz dwa meta­lowe kubki i zasiadł przy pobli­skim stole.

I wtedy zro­bił ostat­nią rzecz, jakiej spo­dzie­wałby się po nim Mando: zdjął hełm.

— Pierw­szy raz spo­ty­kam Man­da­lo­ria­nina z krwi i kości — powie­dział z lek­kim uśmie­chem. Miał smu­kłą, opa­loną twarz, poro­śniętą nie­chluj­nym zaro­stem. W jego oczach malo­wało się zdu­mie­nie. — Wiele o was sły­sza­łem. Wiem, że jeste­ście spraw­nymi zabój­cami. Pew­nie nie jesteś zado­wo­lony, że mam na sobie pan­cerz. Zakła­dam więc, że tylko jeden z nas wyj­dzie stąd żywy. — Spoj­rzał na Dziecko, które zaglą­dało do splu­waczki. — Choć może źle cię oce­ni­łem, bio­rąc pod uwagę tego malca.

— Kim jesteś? — spy­tał Mando.

— Mówią mi Cobb Vanth — odparł tam­ten. — Jestem sze­ry­fem Mos Pelgo.

— Skąd masz zbroję?

Vanth uniósł kubek do ust i upił łyk spo­czki.

— Kupi­łem ją od Jawów.

— Wyska­kuj z niej — zażą­dał łowca.

— Słu­chaj, koleżko — odparł Vanth, odkła­da­jąc kubek. — Jestem pewien, że tam, skąd pocho­dzisz, to ty roz­sta­wiasz ludzi po kątach. Ale tutaj to ja wydaję roz­kazy.

— Zdej­mij zbroję. — Mando zro­bił krok w stronę stołu. — Albo sam ją z cie­bie zedrę.

Groźby nie zro­biły dużego wra­że­nia na sze­ry­fie. Prze­ciw­nie, wyglą­dało na to, że męż­czy­zna ocze­kuje nie­uchron­nego star­cia z miną kogoś, kto nie lubi for­mal­no­ści i woli od razu przejść do rze­czy.

— To jak, wal­czymy na oczach dzie­ciaka? — spy­tał.

Sto­jący za splu­waczką malec zagru­chał łagod­nie.

— Nie­jedno już widział.

— To co, tutaj?

— Tutaj.

Vanth wzru­szył ramio­nami, odsu­nął krze­sło i wypro­sto­wał się, by sta­nąć naprze­ciw Man­da­lo­ria­nina. Jego palce, gotowe do strzału, powę­dro­wały ku bla­ste­rowi na bio­drze. Weequay za barem zamarł i wstrzy­mał oddech. Man­da­lo­ria­nin cze­kał, aż sze­ryf wykona pierw­szy ruch.

I wtedy zaczęły się wstrząsy.

Roz­dział 3

Roz­dział 3

TRZĘ­SŁO CAŁYM SZYN­KIEM. Pobrzę­ki­wały szkła, a splu­waczka kiwała się na pod­ło­dze. Vanth uniósł palec, jakby chciał powie­dzieć „Zacze­kajmy”, nim odwró­cił się i pod­szedł do drzwi. Wstrząsy przy­brały na sile. Z oddali dobiegł odgłos syreny.

Mando wyszedł przed kan­tynę i sta­nął obok Van­tha. Sze­ryf wpa­try­wał się w dal, w kie­runku, w któ­rym wio­dła główna ulica. Dokoła miesz­kańcy Mos Pelgo krzy­czeli i bie­gli ku wła­snym domom. Przy­wią­zana do pobli­skiego słupa wystra­szona ban­tha skom­lała z prze­ra­że­nia.

Coś nad­cią­gało.

Nad­cią­gało z ogłu­sza­ją­cym rykiem. Mando dostrzegł pod zie­mią zarys stwo­rze­nia, któ­rego kol­cza­ste wyrostki wysta­wały z pia­sku. Wibra­cje dźwięku odkształ­cały powierzch­nię. Zmięk­czały ją i spra­wiały, że falo­wała niczym ocean. Wtem istota obja­wiła się w całej oka­za­ło­ści. Jej roz­warta szczęka oka­zała się jesz­cze więk­sza, niż spo­dzie­wał się łowca. Przy­po­mi­nała wypeł­nioną po brzegi zębi­skami grotę. Potwór uniósł się i zaci­snął szczęki wokół ban­thy. Połknął ją na raz i ponow­nie znik­nął pod powierzch­nią wśród tabu­nów pia­chu i żwiru.

Vanth i Mando stali na weran­dzie przed kan­tyną. Obser­wo­wali, jak w połu­dnio­wym świe­tle bliź­nia­czych słońc osiada kurz. Prze­by­wa­jące wewnątrz baru Dziecko wysta­wiło głowę ze splu­waczki, w któ­rej skryło się przed nie­bez­pie­czeń­stwem. Wresz­cie Cobb Vanth wes­tchnął.

— A może jed­nak się doga­damy? — zapro­po­no­wał.

Vanth i Mando spa­ce­ro­wali główną ulicą. Zgro­ma­dzeni dookoła miesz­kańcy mia­sta już doko­ny­wali pierw­szych napraw. W ich ruty­nie było coś, co skła­niało łowcę do wnio­sku, że wyda­rze­nie sprzed paru godzin to nie pierw­szy­zna, lecz pro­blem, który powraca dość regu­lar­nie.

— Ta istota ter­ro­ry­zo­wała oko­licę jesz­cze przed zało­że­niem Mos Pelgo — wyja­śnił Vanth. — Dzięki zbroi jestem w sta­nie bro­nić mia­sta przed ata­kami ban­dy­tów i Ludzi Pustyni. Miesz­kańcy ocze­kują, że ich ochro­nię. Ale smo­kowi krayt sam nie pod­sko­czę. — Zwró­cił się w stronę Mando. — Pomóż mi go uśmier­cić, a oddam ci zbroję.

— Umowa stoi — odparł łowca. W jego umy­śle już powsta­wał plan. — Udam się z powro­tem na sta­tek i zdejmę potwora z powie­trza. Za przy­nętę posłużą ban­thy.

— To nie takie pro­ste — odparł Vanth. — Smok wyczuje wibra­cje prze­la­tu­ją­cego statku i nie wyściubi nosa spod pia­chu. Ale wiem, gdzie jest jego lego­wi­sko.

— Jak daleko? — spy­tał Mando.

Sze­ryf spoj­rzał w dal.

— Nie­da­leko.

Razem udali się na pusty­nię. Mando sko­rzy­stał ze sku­tera repul­so­ro­wego, a Vanth zasiadł za ste­rami zmo­dy­fi­ko­wa­nego sil­nika ści­ga­cza, wypo­sa­żo­nego w sio­dło i stery. Pędząc wzdłuż wzbu­rzo­nych fal wydm, zmie­rzali ku Pust­ko­wiom Jun­dlan­dii.

— Nie masz poję­cia, jak to wyglą­dało, nim się poja­wi­łem — zagaił Vanth. Pod­niósł głos, by łowca usły­szał go mimo ryku sil­nika. — Mia­sto chy­liło się ku upad­kowi. Zaczęło się od tego, że dotarły do nas wie­ści o eks­plo­zji Gwiazdy Śmierci. Tej dru­giej, zna­czy się…

Sze­ryf opo­wie­dział Mando o tym, jak Impe­rium wyco­fało się z Tato­oine i oku­pa­cja dobie­gła końca. Począt­kowo na uli­cach sły­chać było okrzyki rado­ści, jed­nak te dość szybko uci­chły. Tej samej nocy zja­wił się Kolek­tyw Gór­ni­czy. Uzbro­jeni po zęby żoł­nie­rze o twa­rzach skry­tych za ciem­nymi wizje­rami wbili tłum­nie do lokalu i bru­tal­nie prze­jęli wła­dzę nad mia­stem, tłam­sząc miesz­kań­ców.

— Natura nie znosi próżni — skwi­to­wał Vanth — a Mos Pelgo z dnia na dzień zamie­niło się w obóz nie­wol­ni­ków. — Spoj­rzał w dal, odtwa­rza­jąc w myślach wspo­mnie­nia. — Wybie­głem na zewnątrz. Cap­ną­łem najeźdź­com, co mogłem. Traf chciał, że chwy­ci­łem kam­tono wypeł­nione po brzegi krysz­ta­łami szcza­wianu sili­caksu. — Opo­wie­dział, jak zbiegł z mia­sta na pusty­nię i całymi dniami wędro­wał bez picia i jedze­nia, u progu śmierci. — I wtedy zosta­łem ura­to­wany. Przez Jawów.

Pustynni zło­mia­rze byli zafa­scy­no­wani krysz­ta­łami, które nie­świa­do­mie nosił przy sobie Vanth. Zapew­nili mu schro­nie­nie na pokła­dzie pia­sko­czołgu, napo­ili go i pozwo­lili mu odzy­skać siły.

— Jawo­wie byli zachwy­ceni krysz­ta­łami — wyja­śnił. — Chcieli je zdo­być za wszelką cenę. W zamian zaofe­ro­wali naj­lep­sze kąski z wła­snej kolek­cji. Mój skarb zapew­nił mi coś wię­cej niż menażkę wody. Dał mi wol­ność.

Zna­le­ziona na pustyni zbroja z beskaru, którą Jawo­wie trzy­mali na pokła­dzie pia­sko­czołgu, miała liczne wgnie­ce­nia i uszko­dze­nia. Surowy kli­mat pustyn­nej pla­nety nie obszedł się z nią łagod­nie, ale Vanth mimo to zda­wał sobie sprawę z jej poten­cjału — nie tylko dla sie­bie, lecz rów­nież dla oca­le­nia Mos Pelgo. Wyja­śnił łowcy, że wró­cił do mia­sta w zbroi i heł­mie, gdy tylko udało się mu przy­wró­cić zasi­la­nie nie­spraw­nym od dłuż­szego czasu sys­te­mom uzbro­je­nia.

Zaka­piory Kolek­tywu Gór­ni­czego na­dal prze­sia­dy­wały w kan­ty­nie przy sto­łach. Vanth dobył bla­stera i otwo­rzył ogień, zdej­mu­jąc ich i nie odno­sząc przy tym naj­mniej­szego szwanku. Gdy ostatni człon­ko­wie gangu usi­ło­wali się odda­lić śmi­ga­czem, Vanth wyszedł na zewnątrz i wypu­ścił rakietę z wyrzutni na ple­cach. Zdjął pojazd, nim ten zdo­łał wyle­cieć na otwartą pusty­nię.

I tak oto został sze­ry­fem Mos Pelgo.

Jego opo­wieść dobie­gła końca w momen­cie, gdy dotarli do kanio­nów Pust­kowi Jun­dlan­dii. Gdy powoli prze­dzie­rali się przez pia­skow­cowe labi­rynty, towa­rzy­szyła im nie­po­ko­jąca cisza, w któ­rej odbi­jały się echem odgłosy sil­ni­ków. Na pobli­skim grzbie­cie dostrze­gli jakiś ruch i po chwili oczom Mando uka­zało się stado groź­nych mas­sif­fów. Gadzie jasz­czu­ro­wilki ryk­nęły na ich widok, dra­piąc i stu­ka­jąc pazu­rami o skały i pia­sek.

Vanth uniósł bla­ster i wyce­lo­wał, ale Mando wycią­gnął rękę i deli­kat­nie obni­żył lufę. Łowca zawył gar­dłowo, a dźwięk roz­szedł się echem po kanio­nie. Nastała cisza.

— Co ty wypra­wiasz? — zdzi­wił się Vanth.

Po chwili z kry­jó­wek wyło­niło się pół tuzina Ludzi Pustyni. Mando odło­żył kara­bin i pod­szedł bli­żej. Dwa mas­siffy pod­bie­gły ku niemu rado­śnie niczym prze­ro­śnięte pie­ski, by obwą­chać go z zacie­ka­wie­niem. Tuskeni zako­mu­ni­ko­wali coś w języku migo­wym, a łowca odpo­wie­dział.

— Ej, part­ne­rze — wtrą­cił się sze­ryf — a może tak mi powiesz, co się dzieje?

Mando przy­kuc­nął i pogła­skał jasz­czu­ro­wilka po gło­wie jedną dło­nią, a drugą pokle­pał go po piersi.

— Też chcą zabić smoka krayt — powie­dział.

Tam­tej nocy zasie­dli z Tuske­nami przy ogni­sku. Domo­stwa w kształ­cie kopuł mie­niły się świa­tłem ognia. Jeden z tubyl­ców roz­bił sko­rupkę czar­nego jaja i podał je Van­thowi, który skrzy­wił się na widok zawar­to­ści z nie­skry­wa­nym obrzy­dze­niem.

— I co mam niby z tym zro­bić? — spy­tał.

— Wypić — rzu­cił łowca.

— Śmier­dzi.

— Chcesz, by nam pomo­gli?

— Nie, jeśli mam to wypić — odparł Vanth.

Tuskeni zaczęli gesty­ku­lo­wać, a Mando odpo­wie­dział na migi, po czym zwró­cił się w stronę Van­tha.

— Mówią, że twoi ludzie kradną ich wodę, a teraz ty ich obra­żasz, bo nie chcesz przy­jąć poczę­stunku. — Znów poka­zał coś na migi Tuske­nowi. — Wie­dzą o Mos Pelgo. Wie­dzą, ilu zabi­li­ście ich braci i sióstr.

— Naje­chali osadę — zapro­te­sto­wał Vanth. — Bro­ni­łem jej!

— Ciszej.

Zgro­ma­dzeni wokół ogni­ska Ludzie Pustyni wyraź­nie się oży­wili, roz­ju­szeni. Mas­siffy wyło­niły się z cieni. Zaczęły się zbli­żać, war­cząc.

— Wie­dzia­łem, że to zły pomysł — skwi­to­wał Vanth.

— Nie­po­trzeb­nie ich dener­wu­jesz — wytłu­ma­czył Mando.

Tuskeni zaczęli wsta­wać i chwy­tać za broń, a Vanth też już się­gał po bla­ster.

Sze­ryf zamach­nął się lek­ce­wa­żąco i odrzu­cił zawar­tość sko­rupki.

— Z tymi bestiami nie idzie się doga­dać — powie­dział i zerwał się na nogi, łypiąc na naj­bliż­szego Tuskena. — Usiądź, nim cię podziu­ra­wię. Nie zamie­rzam się po…

SZUUU! Z nad­garstka Mando wyle­ciała fon­tanna pło­mieni, która sku­tecz­nie ucięła kon­fron­ta­cję, zmu­sza­jąc Tuske­nów i Van­tha, by się od sie­bie odda­lili. Zapa­dła cisza. Mando wark­nął coś do Ludzi Pustyni i ener­gicz­nie zami­gał dłońmi.

— Co im powie­dzia­łeś? — doma­gał się wyja­śnie­nia Vanth.

— To samo, co teraz powiem tobie — odparł łowca. — Będziemy ze sobą wal­czyć, a potwór zabije nas wszyst­kich. A zatem — zaczął gesty­ku­lo­wać w stronę Tuske­nów — jak mamy się go pozbyć?

Podró­żo­wali na grzbie­tach banth, gęsiego, w głąb Pust­kowi. Mando dosia­dał jed­nej z Dziec­kiem spo­czy­wa­ją­cym bez­piecz­nie w tor­bie przy sio­dle, a Cobb Vanth — dru­giej, nie­za­do­wo­lony, że musiał zamie­nić zmo­dy­fi­ko­wany sil­nik ści­ga­cza na wlo­kącą się pod nim bestię. Pew­nie zacho­dził w głowę, jak to się stało, że podró­żuje wraz z isto­tami, które zawsze miał za wro­gie.

Wresz­cie dotarli do klifu wyra­sta­ją­cego z pust­kowi. U dna ska­li­stego kanionu znaj­do­wała się grota łypiąca z pia­skow­co­wej grani. Mando patrzył, jak jeden z Tuske­nów unosi lor­netkę, by rozej­rzeć się po oko­licy. Roz­po­znał ten kon­kretny egzem­plarz — nie tak dawno temu ode­brany Toro Cali­ca­nowi.

Poni­żej jeden z Tuske­nów masze­ro­wał rów­niną ku wej­ściu do jaskini, pro­wa­dząc nie­skorą do współ­pracy ban­thę.

— Mówią, że tam mieszka — prze­ka­zał Van­thowi łowca — i że śpi. Zamiesz­kuje jamę porzu­coną przez sar­lacca.

Sze­ryf pokrę­cił głową.

— Miesz­kam na Tato­oine od uro­dze­nia — powie­dział. — Nie ist­nieje coś takiego jak jama porzu­cona przez sar­lacca.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki