Star Wars. Wielka Republika. Konwergencja - Zoraida Córdova - ebook + książka

Star Wars. Wielka Republika. Konwergencja ebook

Zoraida Córdova

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Rozpoczyna się kolejna przygoda z okresu Wielkiej Republiki, rozgrywająca się wiele pokoleń przed „Światłem Jedi”.

To era eksploracji. Jedi przemierzają galaktykę, pogłębiając swoje zrozumienie Mocy oraz wszystkich światów i istot, które ona łączy. Tymczasem Republika, dowodzona przez dwoje kanclerzy, stara się jednoczyć planety we wciąż rosnącej społeczności pośród gwiazd – zarówno tych pobliskich, jak i odległych.

Orbitujące blisko siebie światy Eiram i E’ronoh dotkliwie odczuwają bolączki galaktyki: niedobór zasobów, przy wciąż rosnących galaktycznych ambicjach. Nienawiść, jaką żywią wobec siebie, podsyca eskalujący od połowy dekady konflikt, który grozi teraz rozprzestrzenieniem się na sąsiednie układy. Ostatnia nadzieja na pokój leży w dziedzicach rodów królewskich obu planet, którzy chcą się ze sobą pobrać.

Nim jednak udaje się zawrzeć trwały rozejm, próba zamachu wymierzona w parę wprowadza Eirama i E’ronoh ponownie w stan wojny. Aby ocalić światy, rycerka Jedi Gella Nattai zgłasza się na ochotniczkę, aby przeprowadzić śledztwo w tej sprawie, podczas gdy kanclerz Kyong wyznacza swojego syna, Axela Greylarka, aby towarzyszył jej jako reprezentant Republiki.

Jednak głęboka nieufność Axela wobec Jedi ściera się z silną wiarą Gelli w Moc. Dziewczyna nigdy wcześniej nie miała do czynienia z tak zadufanym w sobie lekkoduchem, on zaś nigdy nie spotkał tak poważnej i nieugiętej krzewicielki dobra. Im usilniej starają się rozwikłać mroczne wątki spisku, tym bardziej wydaje się on skomplikowany. Pośród licznych oskarżeń i potencjalnych wrogów czających się w cieniach, ta dwójka będzie musiała współpracować ze sobą ściśle, jeśli chcą sprawić, aby prawda wyszła na światło dzienne, i ocalić dwa światy…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 465

Oceny
4,0 (3 oceny)
1
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Część pierwsza. Umowa

Rozdział pierwszy. Wieża, E’ronoh

Poraz pierw­szy od pię­ciu lat niebo nad sto­licą E’ronoh było wolne od wal­czą­cych ze sobą stat­ków. A gdy atmos­ferę prze­ci­nały zbłą­kane szczątki, to nim osia­dły na kamien­nych łukach, wyda­ją­cych się wiel­kimi olbrzy­mami strze­gą­cymi świtu pla­nety, zasty­głymi na tle czer­wo­nego poranka, pozo­sta­wały z nich już tylko płatki popiołu.

Wojna nie dobie­gła końca, ale życie toczyło się dalej. Cho­ciaż część mia­sta na­dal pło­nęła, żałob­nicy śpie­szyli, aby pocho­wać swo­ich bli­skich. Gdy roze­szła się wieść o ostat­nim zawie­sze­niu broni z Eira­mem, rynek w Wieży, sto­licy E’ronoh, zalała fala oby­wa­teli ocze­ku­ją­cych codzien­nej dostawy wody.

Ser­rena, smu­kła postać w sza­rej pele­ry­nie, prze­my­kała pośród prze­krzy­ku­ją­cego się tłumu.

– Tip-yipy, dzie­sięć pez­zów za kilo­gram!

– Trzy­dzie­ści za baryłkę!

– Kupuj­cie gwiezd­no­pył – śnij­cie sny umar­łych!

Matka tar­go­wała się o wytła­czankę jaj, nie spusz­cza­jąc przy tym oka z nieba. Dziew­czynka w wieku przed­po­bo­ro­wym trzy­mała na jed­nym bio­drze głod­nego bra­ciszka, a na dru­gim dźwi­gała kawałki taniego, tłu­stego mięsa od rzeź­nika. Żebrak wyma­chi­wał pustym kub­kiem. Sprze­dawca odga­niał muchy od zepsu­tych owo­ców. Straż­nik pała­cowy pod­sko­czył na dźwięk szczęku metalu i odwró­cił się jak użą­dlony – jedy­nie po to, aby z ulgą prze­ko­nać się, że to tylko prze­wra­ca­jący się prze­wo­żący złom śmi­gacz.

Ser­rena nasu­nęła głę­biej kap­tur swo­jej pele­ryny na czoło, ale nic poza maską odde­chową nie mogło ochro­nić istot prze­by­wa­ją­cych na tej pla­ne­cie przed łyka­niem wszech­obec­nego pyłu – nawet gdy nie wiało. Prze­szła przez tar­go­wi­sko i wąskie pod­ziemne przej­ście, aż wresz­cie zatrzy­mała się na skraju lądo­wi­ska. Natu­ralne ukształ­to­wa­nie kanionu spra­wiało, że sta­no­wił ide­alny han­gar dla kró­lew­skiej floty. Miej­scowi lubili mawiać, że otwór jaskini sta­no­wił ska­mie­niałą, roz­wartą sze­roko pasz­czę jed­nego z pra­daw­nych bogów. Dla Ser­reny było to po pro­stu kolejne miej­sce, kolejna oka­zja, aby słu­żyć jedy­nej isto­cie naprawdę zaan­ga­żo­wa­nej w utrzy­ma­nie rów­no­wagi w galak­tyce.

Pod­czas gdy człon­ko­wie załogi prze­my­kali w tę i we w tę, przy­go­to­wu­jąc eska­drę do lotu, Ser­rena prze­kra­dała się wzdłuż pofał­do­wa­nych ścian kanionu, nie­wi­doczna dla oczu pilo­tów, ota­cza­ją­cych cia­snym kor­do­nem swoją kapi­tan, nie­mal jakby chcieli ją chro­nić. Twarz mło­dej kobiety była na wpół ukryta w cie­niu ścian wąwozu, ale Ser­rena dostrze­gała spo­kój i dosto­jeń­stwo bijące z kró­lew­skiego obli­cza. Obiet­nicę, jaką nio­sła pięść, którą dziew­czyna ude­rzała się w pierś. Sły­szała wykrzy­ki­wane przez obec­nych słowa, prze­bi­ja­jące się przez kako­fo­nię dźwię­ków niczym e’roniań­skie klej­noty:

– Za E’ronoh!

– Dzięki za tę mówkę moty­wa­cyjną, kapi­tan A’lba­ran – mruk­nęła Ser­rena, kuca­jąc za jed­nym z dro­idów astro­me­cha­nicz­nych i wsu­wa­jąc nie­wielki chip do szcze­liny na jego przed­nim panelu. Prze­szedł ją dreszcz eks­cy­ta­cji, ale chwila triumfu nie trwała długo.

Zza rogu wyszedł żoł­nierz z opa­ską na oku. Zatrzy­mał się na jej widok z wyra­zem kon­ster­na­cji na twa­rzy, który jed­nak szybko zastą­pił nie­po­kój, a potem zaczął zmniej­szać dzie­lący ich dystans, sadząc w jej stronę dłu­gimi kro­kami.

– Hej! Ty tam! Nie masz upraw­nień, żeby prze­by­wać w tym miej­scu!

Ser­rena sku­liła się i przy­pa­dła do ziemi, ale pode­rwał ją w górę i pchnął na stos skrzyń. Roz­legł się gło­śny trzask pustej manierki ude­rza­ją­cej o kamień. Pył, ten wszech­obecny na pla­ne­cie pył, zgrzy­tał jej mię­dzy zębami, dła­wiąc w gar­dle.

– Co ty tu…

– Pro­szę – jęk­nęła Ser­rena i zaka­słała. – Rzuć pezza bied­nej far­merce. Tro­chę wody…

– W samo połu­dnie roz­da­wane są racje żyw­no­ściowe – burk­nął żoł­nierz, pusz­cza­jąc ją ze znie­cier­pli­wio­nym syk­nię­ciem. Z jego insy­gniów wyni­kało, że ma sto­pień porucz­nika, choć nie zauwa­żyła go wcze­śniej u boku kapi­tan. Na jego pokry­tej bli­znami twa­rzy dostrze­gła litość, a potem fru­stra­cję, gdy się­gnął do kie­szeni i wycią­gnął brą­zową monetę. – A teraz precz! Już cię tu nie ma!

Ser­rena chwy­ciła monetę i odda­liła się bie­giem od lądo­wi­ska, ponow­nie wta­pia­jąc się w morze zaku­rzo­nych postaci na tar­go­wi­sku, na któ­rym w mię­dzy­cza­sie wybu­chła walka. Zde­spe­ro­wani miesz­kańcy E’ronoh prze­py­chali się i szar­pali, aby zapew­nić sobie lep­sze miej­sce w kolejce po racje wody, która wydłu­żyła się dwu­krot­nie, pod­czas gdy ona wypeł­niała swoją misję. Ser­rena parła naprzód, osła­nia­jąc twarz przed natło­kiem spo­co­nych ciał, dopóki nie przedarła się przez tłum. Wrzu­ciła brą­zo­wego pezza do bla­sza­nego kubka żebraka, a potem wypro­sto­wała się i ruszyła w stronę drogi pro­wa­dzą­cej z mia­sta.

– Gotowe – rzu­ciła do komu­ni­ka­tora krót­kiego zasięgu.

– Czy jesteś pewna… że to… słuszne…? – odpo­wie­dział jej prze­ry­wany zakłó­ce­niami głos.

– Tak, tak, jestem pewna. – Zdu­siła w sobie złość, którą wywo­łało w niej pyta­nie.

Została wybrana do tej misji.

– Pośpiesz się. Zna­la­złam miej­sce, z któ­rego… będziemy mieli ide­alny widok na… fajer­werki.

W chwili, w któ­rej puściła się bie­giem przed sie­bie, w niebo unio­sło się trzy­dzie­ści myśliw­ców.

Pozwo­liła, aby kap­tur zsu­nął jej się na plecy, a potem, cie­sząc się pro­mie­niami wscho­dzą­cego słońca, uśmiech­nęła się w ocze­ki­wa­niu na wolę Mocy – ponie­waż, jeśli takie będzie jej życze­nie, żaden z tych myśliw­ców już nie wróci.

Rozdział drugi. Poza studnią grawitacyjną E’ronoh

Kapi­tanXiri A’lba­ran była już zmę­czona cze­ka­niem. Cze­ka­niem, aż trans­por­to­wiec z ładun­kiem lodu wysko­czy z nad­prze­strzeni. Cze­ka­niem, aż wróg zła­mie zawie­sze­nie broni i zaata­kuje. Aż jej świat znów sta­nie w pło­mie­niach i aż ona sama zyska pew­ność, że tym razem, pomimo wszyst­kiego, o co wal­czyła, będzie to tylko i wyłącz­nie jej wina. A mimo to Xiri cze­kała, bo tutaj, w odle­głym zakątku galak­tyki, na pery­fe­riach lepiej zna­nych świa­tów i sek­to­rów, nie mogła zro­bić nic poza cze­ka­niem. Na wskroś bez­radna, trzy­mała jed­nak wysoko unie­siony pod­bró­dek, wpa­tru­jąc się w prze­stwór kosmosu. Była kapi­tan floty E’ronoh. Musiała dawać przy­kład nowym rekru­tom, z któ­rych każdy wyda­wał się coraz młod­szy od poprzed­niego.

Jej Eska­dra Thy­lo­gni­stych czu­wała tuż nad atmos­ferą pla­nety od świtu. Przed wojną monar­cha E’ronoh być może nie przy­dzie­liłby ich flo­cie zada­nia, będą­cego pro­stą misją eskor­tową. Jed­nak na jej pla­ne­cie pano­wała susza, a na szla­kach nad­prze­strzen­nych roiło się od pira­tów, więc bez­pie­czeń­stwo ładunku było kwe­stią życia lub śmierci.

W innych oko­licz­no­ściach Xiri podzi­wia­łaby widoki tego zachwy­ca­ją­cego, nie­sa­mo­wi­tego zakątka galak­tyki – jej wła­sny świat, z jego czer­wo­nymi górami i wąskimi kanio­nami oraz tur­ku­sowe morza sąsied­niego Eirama, wzbu­rzone cią­głymi sztor­mami. Pomię­dzy nimi znaj­do­wał się pas szcząt­ków – pozo­sta­ło­ści po latach bitew, zaśmie­ca­jące kory­tarz niczym aste­ro­idy – oraz księ­życ zwany Straż­ni­kiem Czasu. Jej bab­cia mawiała, że miliardy lat temu E’ronoh i Eiram były dwiema kosmicz­nymi isto­tami, które wyło­niły się z gwiezd­nego pyłu, a księ­życ sta­no­wił ich wspólne serce, kon­tro­lu­jące wia­try wie­jące na E’ronoh i przy­pływy Eirama. Xiri uwiel­biała tę histo­rię. Czy to w cza­sie pokoju, czy pod­czas wojny, pla­nety i ich księ­życ zostały nie­ro­ze­rwal­nie ze sobą zwią­zane, nie tylko siłą gra­wi­ta­cji, ale także długą prze­szło­ścią i nie­pewną przy­szło­ścią. Przy­szło­ścią, któ­rej napra­wie Xiri zamie­rzała poświę­cić swoje życie.

Nie­po­kój wśród mło­dych pilo­tów zaczął dawać o sobie znać: jeden z nich wyła­mał się z for­ma­cji, ale szybko do niej wró­cił.

Kapi­tan A’lba­ran i porucz­nik Segaru wybrali do tej misji bez­pre­ce­den­sową liczbę trzy­dzie­stu pilo­tów: odpo­wied­nią eskortę, zapew­nia­jącą nale­żyte bez­pie­czeń­stwo trans­por­tow­cowi, mają­cemu przy­być do sto­licy, i zdolną przy­go­to­wać lód do natych­mia­sto­wej dys­try­bu­cji. Sta­tek się spóź­niał. Poprzedni trans­port został znisz­czony pod­czas ich ostat­niego star­cia z Eira­mem. Ten jesz­cze wcze­śniej­szy w tajem­ni­czy spo­sób znik­nął w labi­ryn­cie nowych szla­ków nad­prze­strzen­nych. Ten, który wysłano przed nim – czy może raczej to, co z niego zostało – został odna­le­ziony spu­sto­szony do cna (praw­do­po­dob­nie przez pira­tów) i roze­brany prak­tycz­nie na czę­ści; połowa jego załogi dry­fo­wała mar­twa w prze­strzeni kosmicz­nej. O, nie – jedy­nym spo­so­bem na zabez­pie­cze­nie tego ładunku było prze­chwy­ce­nie i eskor­to­wa­nie go od momentu, gdy tylko opu­ści nad­prze­strzeń.

– Pani kapi­tan? Nie możemy tu zaba­wić zbyt długo – zamel­do­wał porucz­nik Segaru na pry­wat­nym kanale gło­sem prze­ry­wa­nym szu­mem zakłó­ceń.

– Będą tu lada chwila – zapew­niła go.

– Pani kapi­tan…

– Przy­lecą. – Prze­su­nęła języ­kiem po wyschnię­tym pod­nie­bie­niu. Tego ranka oddała swoją manierkę z wodą dziecku żebrzą­cemu na targu i sta­rała się nie myśleć o wła­snym pra­gnie­niu. – Nie może być ina­czej.

Odwró­ciła się w lewo, w stronę miej­sca, które zawsze zaj­mo­wał w ich for­ma­cji. Brą­zowy hełm zasła­niał więk­szość bro­da­tej twa­rzy Segaru. W wyobraźni widziała spoj­rze­nie jego sza­rego niczym burzowe chmury oka i spo­sób, w jaki bli­zny pod jego prze­pa­ską czer­wie­niały, gdy był sfru­stro­wany i zły. Wie­działa też, że praw­do­po­dob­nie ści­ska wła­śnie ręko­jeść swo­jego cere­mo­nial­nego ostrza zguby, które każdy e’roniań­ski żoł­nierz nosił u pasa – tak jak ona. Że w głębi serca ni­gdy nie wyba­czy jej, że to ona została awan­so­wana zamiast niego. Że czuje do niej nie­chęć… nawet w chwili, kiedy odwró­cił się w jej kie­runku, jakby czuł na sobie jej spoj­rze­nie.

– Pani kapi­tan – powtó­rzył, a potem, nieco łagod­niej, dodał: – Xiri…

– Nie. – Skie­ro­wała wzrok przed sie­bie, poza błę­kit Eirama, wbi­ja­jąc go w punk­ciki odle­głych gwiazd. – Mamy szczę­ście, że udało się zabez­pie­czyć ten ładu­nek po tym, jak Mero­kia nie dotrzy­mała danej nam obiet­nicy udzie­le­nia pomocy.

Mero­kia była ostat­nią pla­netą na liście ich daw­nych sojusz­ni­ków. Czego wła­ści­wie ona lub monar­cha mogli się spo­dzie­wać? Wraz z każ­dym upły­wa­ją­cym rokiem, każ­dym zerwa­nym zawie­sze­niem broni, każdą nie­udaną próbą zawar­cia pokoju nawet ich naj­bliżsi part­ne­rzy han­dlowi odwra­cali się od E’ronoh. Nie­wielu odwa­żyło się inge­ro­wać w kon­flikt, a więk­szość po pro­stu cze­kała z wybra­niem strony na moment, w któ­rym wyłoni się zwy­cięzca.

– Zdaję sobie sprawę z naszej trud­nej sytu­acji, kapi­tan A’lba­ran. To… – Segaru urwał i mil­czał tak długo, że Xiri pochy­liła się, żeby prze­łą­czyć kanał i spraw­dzić, czy przy­pad­kiem łącz­ność znów nie zaczęła szwan­ko­wać. – Usta­li­li­śmy, że opu­ścimy kory­tarz mię­dzy dwiema pla­ne­tami dla eskorty woj­sko­wej Eirama. Naszą prze­dłu­ża­jącą się obec­ność w tym miej­scu mogą uznać za naru­sze­nie warun­ków. Zawsze jestem gotów do walki, ale to zawie­sze­nie broni, opusz­cze­nie kory­tarza… to był twój plan.

Tak. To był jej plan. Jer­rod Segaru zawsze wie­dział, jak jej dogryźć.

Prze­ko­na­nie ojca, by w ogóle się na to zgo­dził, zajęło jej wiele lat. Był prze­świad­czony, że to wszystko sta­nowi misterny plan wroga, obli­czony na wcią­gnię­cie E’ronoh w pułapkę i zaata­ko­wa­nie w chwili, gdy nada­rzy się ku temu ide­alna oka­zja – stąd aż trzy­dzie­ści myśliw­ców. Warunki wyda­wały się pro­ste – Xiri miała popro­wa­dzić misję eskor­tową o świ­cie, a po połu­dniu oczy­ścić prze­strzeń dla Eirama. Żad­nych dzia­łań zbroj­nych. Poprzed­nie zawie­sze­nia broni zry­wano z błah­szych powo­dów, ale liczyła na to, że Eiram­czycy będą rów­nie zde­spe­ro­wani co oni, więc zro­zu­mieją.

Dobrze wie­działa, kto zosta­nie obar­czony winą, gdy – jeśli – coś pój­dzie nie tak.

– Dzię­kuję za przy­po­mnie­nie, porucz­niku – powie­działa chłodno. – Ale nie możemy wró­cić do domu z pustymi rękami, a ja nie pozwolę, aby kolejny z naszych trans­por­tów został znisz­czony lub ogra­biony, bo sku­pi­li­śmy się na tocze­niu wojny. Zajmę się Eiram­czy­kami, jeśli zaj­dzie taka potrzeba. Zosta­jemy.

– Mam nadzieję, że eiram­ski gene­rał okaże się tak samo wyro­zu­miały jak ty – mruk­nął, po czym prze­łą­czył się na kanał ogólny.

Poszła w jego ślady, dla zabi­cia czasu wsłu­chu­jąc się w szum roz­mów w tle. Z każdą chwilą, którą piloci spę­dzali w otwar­tej prze­strzeni, zda­wali się coraz bar­dziej zapo­mi­nać o tym, że dowód­czyni im się przy­słu­chuje. Nie prze­szka­dzało jej to. W ten spo­sób, wsłu­chu­jąc się w kojący rytm gło­sów, pozna­wała ich lepiej pod­czas tych rzad­kich momen­tów wytchnie­nia.

– Spójrz­cie tylko na ten cały złom – mówił wła­śnie Thy­lo­gni­sty Dzie­sięć.

– To nie jest złom – obru­szył się Thy­lo­gni­sty Dzie­więć. Xiri sły­szała, że gdy wyma­wiał ostat­nie słowo, głos mu się zała­mał. Był spo­śród nich naj­młod­szy i już pierw­szego dnia szko­le­nia zyskał sobie przy­do­mek „Rap­tus”.

Świeżo upie­czeni rekruci pocho­dzili głów­nie z poboru, ale Rap­tus zgło­sił się sam, bła­ga­jąc o pozwo­le­nie na wcze­śniej­sze zacią­gnię­cie się do woj­ska, aby uczcić pamięć swo­jej pole­głej sio­stry, Liny. Wiek pobo­rowy miał osią­gnąć dopiero za kilka tygo­dni. Xiri zro­biła to samo po śmierci brata – i być może wła­śnie dla­tego przy­stała na jego prośbę.

Widziała w swoim życiu setki giną­cych żoł­nie­rzy, ale śmierć Liny oka­zała się dla E’ronoh punk­tem zwrot­nym. To, co powinno być ruty­nową misją zwia­dow­czą na zachod­nich wyspach Eirama, zakoń­czyło się tra­ge­dią, gdy chwilę po star­cie nastą­piła awa­ria sil­ni­ków manew­ro­wych jej myśliwca, który runął w dół – już trzeci taki przy­pa­dek w ciągu ostat­nich dni, ale pierw­szy, kiedy ktoś zgi­nął. Wyda­wało się, że wszy­scy w Wieży wstrzy­mali oddech, patrząc, jak sta­tek roz­bija się w wąwo­zie Ram­shead.

To wła­śnie tra­giczny koniec Liny wywo­łał zamieszki na uli­cach. Ilu innych stra­cili – nie przez Eiram, ale wsku­tek tego, że ich flota była kosz­mar­nie prze­sta­rzała? Co uczyni monar­cha, aby to się nie powtó­rzyło? Co zrobi, żeby w końcu wygrać tę wojnę? Gdzie obie­cane racje żyw­no­ści i wody? Xiri nie mogła – nie chciała – wal­czyć jed­no­cze­śnie z wła­snym ludem i z Eira­mem, ale dysy­denci skło­nili monar­chę do wydzier­ża­wie­nia Kore­lii terenu w górach na połu­dnio­wej pół­kuli w zamian za trzy tuziny dia­blich myśliw­ców. Xiri prze­kli­nała tę decy­zję. Wie­działa jed­nak, że sta­no­wiło to naj­sen­sow­niej­sze roz­wią­za­nie w tej sytu­acji. Ich flota była zbyt mocno roz­pro­szona. E’ronoh goniło resztką sił. Ale… co monar­cha mógłby sprze­dać w zamian za pomoc jako następne? Co wystar­czy­łoby, aby odpo­wied­nio ich wzmoc­nić? Kwe­stio­no­wa­nie jego decy­zji, zwłasz­cza w cza­sie wojny i zwłaszcza przez e’roniań­ską kapi­tan, zosta­łoby uznane za zdradę. Nawet w przy­padku córki samego monar­chy.

Jedyną formą buntu, na jaką mogła się zdo­być Xiri, było odda­nie jed­nego z nowych stat­ków – przy­dzie­lo­nego jej – Rap­tu­sowi, będą­cemu świeżo po pod­sta­wo­wym szko­le­niu bojo­wym. Ona sama zde­cy­do­wała się zacho­wać swo­jego sta­rego gru­chota, któ­rym latała od czasu, gdy się zacią­gnęła. Poza tym, bez względu na to, co pilo­to­wała, zawsze docie­rała tam, gdzie chciała.

– To nie złom – powtó­rzył Rap­tus. Xiri zauwa­żyła, że jego sta­tek się zako­ły­sał – praw­do­po­dob­nie chło­pa­kowi trzę­sły się ręce.

– Spo­koj­nie, Thy­lo­gni­sty Dzie­więć – rzu­cił porucz­nik Segaru. – I sta­raj się lepiej kon­tro­lo­wać sta­tek.

Rap­tus opa­no­wał swoją maszynę i wymam­ro­tał prze­pro­siny.

– Nie mia­łem nic złego na myśli – mruk­nął Thy­lo­gni­sty Dzie­sięć. – Po pro­stu… Wystar­czy spoj­rzeć

Cóż, nie dało się zaprze­czyć – przed nimi cią­gnął się pas szcząt­ków, sta­no­wiący jawne potwier­dze­nie jego słów: czarna, meta­lowa rzeka wra­ków i zamar­z­nię­tych ciał, dry­fu­jąca w kosmo­sie. Począt­kowo Xiri pro­wa­dziła misje, pod­czas któ­rych ścią­gali na pokłady złom i ofiary, zapeł­nia­jąc nimi ładow­nie stat­ków – cho­ciażby po to, aby zapew­nić spo­kój ducha tym cze­ka­ją­cym na powierzchni pla­nety. Teraz było ich jed­nak tak wiele… Uznała, że jeśli zawie­sze­nie broni się utrzyma, spró­buje ponow­nie pod­jąć się tego zada­nia.

„Ludzie chcą po pro­stu mieć coś, co mogliby pogrze­bać” – przy­po­mi­nał jej czę­sto porucz­nik Segaru. Być może nie dane im się będzie ni­gdy zaprzy­jaź­nić, ale nie mogła kwe­stio­no­wać jego lojal­no­ści i odda­nia spra­wie.

– Nie, on ma rację. To nie jest zło­mo­wi­sko. Tylko cmen­ta­rzy­sko – stwier­dził Thy­lo­gni­sty Sześć, a jego ponu­rym sło­wom towa­rzy­szył dziwny odgłos.

– Czy to twój żołą­dek? – zapy­tał ktoś.

– Jest po pro­stu zde­ner­wo­wany – skwi­to­wał współ­czu­jąco porucz­nik Segaru. – To jego pierw­szy lot.

„Albo jest zwy­czaj­nie głodny, ty wielki dur­niu – pomy­ślała Xiri, gry­ząc się w język, żeby nie powie­dzieć tego na głos. Ale nie mogła zaprze­czyć, że porucz­nik Segaru potra­fił łago­dzić nastroje swo­ich żoł­nie­rzy. – Spo­koj­nie, młody. To tylko mała eks­plo­zja. Wojna nie­uchron­nie pociąga za sobą ofiary. Dopil­nu­jemy, żeby Eiram zapła­cił za swoje zbrod­nie i zato­pimy ich szklane pałace na dnie mórz”.

Segaru prze­jął w ich tan­de­mie rolę tego dobrego, pod­czas gdy ona dawała im wycisk – kazała dawać z sie­bie wszystko, zamar­twia­jąc się jed­no­cze­śnie o to, czy oni i ich gło­du­jące rodziny otrzy­mują obie­cane racje żyw­no­ściowe. Ona musiała wal­czyć ze swoim ojcem o to, aby prio­ry­te­tem były dostawy wody, nie paliwa – i wła­śnie dla­tego ten trans­por­to­wiec z lodem musiał się poja­wić – teraz, zaraz i w nie­na­ru­szo­nym sta­nie, bo po pię­ciu latach walki jej lud uznał, że ma dość.

„Pra­dawni bogo­wie są wście­kli – lamen­to­wała star­szy­zna w świą­tyni. – Pra­dawni bogo­wie są roz­gnie­wani wojną monar­chy i wstrzy­mali desz­cze”.

Xiri nie mogła winić pra­daw­nych bogów – ani nowych, skoro już o tym mowa – za naj­gor­szą suszę, jakiej zaznała jej pla­neta, odkąd się­gali pamię­cią. Mogła wie­rzyć tylko w samą sie­bie i zro­bić wszystko, co w jej mocy, aby zapew­nić swo­jemu ludowi wszelką pomoc. E’ronoh wyma­gało od niej każ­dego poświę­ce­nia, na jakie było ją stać – a ona zamie­rzała dawać z sie­bie wszystko, aż nie zosta­nie jej kom­plet­nie nic.

Pod­czas gdy bliź­nia­cze światy kon­ty­nu­owały swoją powolną wędrówkę po orbi­cie księ­życa, Xiri ska­no­wała powierzch­nię Eirama w poszu­ki­wa­niu ruchu, ale widziała tylko war­stwy obło­ków, kłę­biące się nad tur­ku­so­wymi oce­anami. Żad­nych stat­ków eskor­to­wych, ale wie­działa, że te wkrótce na pewno się poja­wią.

– Moja żona mnie zabije, jeśli znów spóź­nię się na kola­cję – mruk­nęła Thy­lo­gni­sta Trzy. Xiri wie­działa, że Kinni jest jedną z naj­star­szych człon­kiń eska­dry – eme­ry­to­wana mecha­niczka ponow­nie zacią­gnęła się do woj­ska kilka lat temu.

– Tęsk­nię za potrawką pilafa mojej mamy – dodał Rap­tus.

Kinni zaśmiała się cicho.

– Ma się rozu­mieć, wszy­scy jeste­ście mile widziani!

– Teraz, gdy wojna się skoń­czyła… – zaczął Thy­lo­gni­sty Sześć, ale prze­rwało mu zna­czące chrząk­nię­cie.

– Prze­stań śnić! – wark­nął Thy­lo­gni­sty Trzy­na­ście. – Do końca jesz­cze daleko. To się nie skoń­czy, dopóki nie zwrócą wszyst­kiego, co nam ode­brali. Naszej kolo­nii, naszego księ­cia, naszego życia. Eiram ni­gdy nie powi­nien zaznać pokoju.

Thy­lo­gni­sty Trzy­na­ście, Rev Fer­rol, był synem wice­króla Fer­rola, jed­nego z naj­bar­dziej zaufa­nych dorad­ców ojca Xiri, a jego słowa oka­zały się tymi samymi gorz­kimi fra­zami, które monar­cha gło­sił ze swo­jego bal­konu, gdy czuł, że morale jego ludu spada. Roz­le­gły się pomruki ogól­nej zgody i Xiri spró­bo­wała prze­łknąć ślinę, ale miała zbyt wyschnięte gar­dło. Czuła na sobie spoj­rze­nie porucz­nika Segaru, ale tylko potrzą­snęła głową. Jej ludzie byli sfru­stro­wani, a ona zawio­dłaby ich nie tylko jako kapi­tan, ale i jako księż­niczka, gdyby wyłą­czyła się teraz tylko i wyłącz­nie z powodu wła­snego poczu­cia winy.

– Po pro­stu łapiemy oddech, to wszystko. I pąkle – dodał porucz­nik Segaru.

– Moja bab­cia mawiała, że kiedy była mała, mie­rzyli czas nie według księ­życa, ale według tego, kiedy statki Eirama prze­la­ty­wały nad mia­stem. – Rap­tus zachi­cho­tał ner­wowo. – Myślę, że prze­sa­dzała, ale to było wieki temu.

– Czyżby? – prych­nęła Kinni. – W takim razie wygląda na to, że mam kil­ka­set lat!

Wszy­scy się roze­śmiali.

– Cóż, kiedy to się skoń­czy – powie­dział Rap­tus z tym swoim, tak typo­wym dla niego prze­ko­na­niem – zabie­ram się barką na jedną z tych pla­net wypo­czyn­ko­wych.

– Żadna barka wyciecz­kowa tu nie przy­leci – mruk­nął Rev.

– Sły­sza­łem, że na nie­któ­rych świa­tach można zapła­cić za jed­no­cze­sne…

– Co jed­no­cze­snego, Dzie­siątko? – roz­legł się prze­ry­wany trza­skami głos Xiri i reszta zaczęła chi­cho­tać, roz­ba­wiona zakło­po­ta­niem pilota.

Chło­pak zamilkł, po czym wykrztu­sił:

– K…księż­niczko! To zna­czy, pani kapi­tan… kapi­tan A’lba­ran.

– W porządku, Thy­lo­gni­sty. Bądź czujny – pole­cił mu spo­koj­nie porucz­nik Segaru.

Xiri uśmiech­nęła się pod nosem. Lubiła, gdy jej ludzie opo­wia­dali o swo­ich marze­niach i pla­nach. Wyobra­żali sobie „kiedy” i „potem”. Ich nadzieja była kru­cha, ale mieli ją, a ona nie mogła o tym zapo­mi­nać – nawet na sekundę.

Na jej panelu kon­tro­l­nym zami­go­tała lampka czuj­nika. Z pochmur­nej atmos­fery Eirama wyło­niło się kil­ka­na­ście stat­ków o bul­wia­stych kadłu­bach, przy­sto­so­wa­nych przede wszyst­kim do zanu­rza­nia się pod powierzch­nię wody, a dopiero w dru­giej kolej­no­ści do lotów kosmicz­nych.

– Są tu! – zawo­łał Rap­tus. Jego sta­tek wyrwał się naprzód, ale za chwilę się zatrzy­mał.

– Spo­koj­nie – ostrzegł go ponow­nie porucz­nik Segaru.

– To te nowe statki – wykrztu­sił Rap­tus, dysząc ciężko. – Ich sys­temy ste­row­ni­cze są zbyt czułe.

– Jaasne – mruk­nął Trzy­nastka, a pozo­stali par­sk­nęli śmie­chem.

– Pamię­taj­cie – upo­mnie­nie Xiri sku­tecz­nie ich uci­szyło – Eiram też odbiera ładu­nek. Zarówno oni, jak i my eskor­tu­jemy dostawy na nasze pla­nety. Cze­kaj­cie na moje roz­kazy.

– Pani kapi­tan – zgło­sił porucz­nik Segaru. – Wywo­łują cię.

Xiri obli­zała przed­nie zęby. Sta­rała się nie myśleć o swoim pra­gnie­niu i walą­cym nie­spo­koj­nie sercu. Eska­dra jej potrze­bo­wała. Podob­nie jak E’ronoh.

– Tu kapi­tan Xiri A’lba­ran – powie­działa, sta­ra­jąc się brzmieć pew­niej, niż się czuła.

– Pani kapi­tan, tu gene­rał Nhi­van Lao – dobiegł z jej gło­śnika rze­czowy głos, znie­kształ­cony przez sys­temy prze­sta­rza­łego myśliwca. Ude­rzyła mocno w panel, aby skło­nić je do lep­szej współ­pracy i pozbyć się zakłó­ceń. – Uzgod­ni­li­śmy, że kory­tarz mię­dzy pla­ne­tami będzie czy­sty. I to wy zapro­po­no­wa­li­ście te warunki, o ile się nie mylę…

– Zga­dza się, gene­rale – odparła Xiri. – Ale nasz trans­port się opóź­nia. Na waszym miej­scu rów­nież oka­za­li­by­śmy wam tę uprzej­mość i…

– Och, czyżby? – prych­nął gene­rał.

Xiri nie dała się jed­nak spro­wo­ko­wać, więc w ete­rze zapa­dła cisza, aż w końcu męż­czy­zna odchrząk­nął i pod­jął:

– W porządku zatem. Pil­nuj­cie więc, żeby nie opusz­czać waszej strony kory­ta­rza.

– Oczy­wi­ście. – Roz­łą­czyła się, zak­tu­ali­zo­wała dane doty­czące roz­lo­ko­wa­nia swo­jej eska­dry, po czym ści­snęła moc­niej stery i wbiła wzrok w pustą prze­strzeń kosmiczną, jakby mogła samą tylko siłą spoj­rze­nia otwo­rzyć w niej czarną dziurę i wyrwać trans­por­to­wiec z nad­prze­strzeni.

– Powin­ni­śmy zabrać wszystko, co mają, plus nasz ładu­nek – wark­nął Rev. – Założę się, że pla­nują to samo. Idę o zakład, że…

– Nie ufał­bym Eiram­czy­kom, nawet gdy­bym miał dwoje zdro­wych oczu – wszedł mu w słowo porucz­nik Segaru. – Ale na razie zosta­jemy na swo­ich poste­run­kach.

– Czy nie stra­cił pan przy­pad­kiem oka w pierw­szej bitwie, sir? – zagad­nął Rap­tus.

– Zga­dza się.

– Chcę, żeby ten kanał pozo­stał czy­sty – ostrze­gła Xiri. – Czy to jasne?

Jeden po dru­gim człon­ko­wie eska­dry roz­łą­czali się, potwier­dza­jąc przy­ję­cie roz­kazu.

Lampki sygna­li­za­cyjne jej sys­temu czuj­ni­ków ponow­nie zamru­gały.

– Zbliża się sta­tek, za chwilę opu­ści nad­prze­strzeń – oznaj­miła, czu­jąc, jak wnętrz­no­ści skrę­cają jej się w cia­sny węzeł ocze­ki­wa­nia.

Pośród ota­cza­ją­cych ich punk­ci­ków świetl­nych znaj­do­wała się ukryta strefa wyj­ścia z nad­prze­strzeni, którą Repu­blika utwo­rzyła kilka lat temu. Wyglą­dało na to, że mimo iż E’ronoh i Eiram tkwiły w samym środku kosmicz­nego wygwiz­dowa, znaj­do­wały się jed­no­cze­śnie na tra­sie wio­dą­cej w każde dowolne miej­sce w galak­tyce.

Gdy sta­tek wyszedł z nad­prze­strzeni, Xiri wstrzy­mała oddech. Pro­wa­dziła swoją eska­drę nad błysz­czą­cymi igli­cami Doliny Modine, widziała, jak kwitną pierw­sze pustynne róże, a jed­nak w tej chwili nic nie wyda­wało jej się pięk­niej­sze od tego sta­rego, zardze­wia­łego trans­por­towca z lodem.

Pochy­liła się wycze­ku­jąco naprzód, a jej usta roz­cią­gnęły się w uśmie­chu tak sze­ro­kim, że spierzch­nięte wargi popę­kały i zaczęły krwa­wić. Mimo to, obser­wu­jąc, jak holow­nik sunie kory­ta­rzem mię­dzy E’ronoh i Eira­mem, nie mogła się opę­dzić od bole­snej świa­do­mo­ści, że cały lód prze­wo­żony na jego pokła­dzie jest już roz­dy­spo­no­wany i będą musieli zna­leźć spo­sób, by zdo­być wię­cej, zanim roz­dzielą ostat­nie kro­ple wody. Tym jed­nak zamie­rzała się mar­twić póź­niej.

Była o krok od wywo­ła­nia trans­por­towca, gdy czuj­niki jej myśliwca zapisz­czały, tym razem sygna­li­zu­jąc ano­ma­lię.

– Pani kapi­tan? – ode­zwał się Segaru, wyraź­nie zmar­twiony i zdez­o­rien­to­wany. – Z nad­prze­strzeni wycho­dzą wła­śnie dwa kolejne statki. Musimy oczy­ścić… – Urwał, gdy tuż przed nimi zma­te­ria­li­zo­wała się potężna jed­nostka, tylko o włos uni­ka­jąc zde­rze­nia z jej stat­kami. Do tej pory Xiri widziała podobne maszyny jedy­nie w Holo­Ne­cie, a z gorącz­ko­wych komen­ta­rzy, które natych­miast roz­brzmiały na kanale, wyni­kało, że człon­ko­wie jej eska­dry rów­nież.

– Czy to long­beam typu Alif?

– Czy to nie statki Repu­bliki?

– Dank far­rik, co tu robi Repu­blika?

Long­be­amy miały wąskie kadłuby, zakoń­czone zwę­ża­ją­cymi się dzio­bami. Xiri śle­dziła tor ich lotu, gro­żący podwójną koli­zją z trans­por­tow­cem lodu. Aby zapo­biec zde­rze­niu, holow­nik zawi­nął w bok i zmie­nił kurs, kie­ru­jąc się w stronę Eirama. Jeśli ścią­gnie go gra­wi­ta­cja oce­anicz­nej pla­nety, E’ronoh będzie mogło się poże­gnać z kolejną dostawą wody. Eiram mógłby prze­jąć trans­port tylko dla­tego, że zna­lazł się w ich prze­strzeni, a cały trud, jaki Xiri wło­żyła w dopro­wa­dze­nie do tej sytu­acji – tym­cza­so­wego zaskle­pie­nia bole­snej rany wojny, aby zapew­nić chwi­lowy pokój – poszedłby na marne.

Gdyby jed­nak inter­we­nio­wała, naru­szy­łaby gra­nice kory­ta­rza i wkro­czy­łaby na tery­to­rium prze­ciw­nika, który mógłby roz­po­cząć ostrzał.

– Gene­rale Lao? – rzu­ciła do mikro­fonu. – Zgłoś się!

Jego odpo­wiedź zagłu­szył trzask zakłó­ceń.

– Pani kapi­tan… – roz­brzmiał na ich pry­wat­nym kanale nie­spo­kojny głos porucz­nika Segaru.

Palce Xiri na panelu kon­tro­l­nym zadrżały.

– Pró­buję ich wywo­łać!

Jeden z long­be­amów zgło­sił się, nada­jąc znie­kształ­cony komu­ni­kat:

– Tu repu­bli­kań­ski long­beam „Paxion”. Kto jest tu odpo­wie­dzialny za kie­ro­wa­nie ruchem nad­prze­strzen­nym?

Xiri nie mogła powstrzy­mać gorz­kiego śmie­chu.

– „Paxion”? Zawra­caj­cie. Nie macie upo­waż­nie­nia do wkra­cza­nia w e’roniań­ską prze­strzeń kosmiczną.

– Z kim roz­ma­wiam? – spy­tał ura­żony głos.

Xiri nie odpo­wie­działa. Rzeka złomu i kosmicz­nego śmie­cia przy­śpie­szyła, wzbu­rzona, gdy „Paxion” wbi­jał się coraz głę­biej w prze­strzeń mię­dzy dwoma świa­tami. W stronę jej eska­dry mknęły roz­pę­dzone szczątki. Coś, co wyglą­dało jak hełm, roz­trza­skało się o ilu­mi­na­tor jej kok­pitu, pozo­sta­wia­jąc na trans­pa­stali rysę.

Drugi, nie­zi­den­ty­fi­ko­wany long­beam odbił od „Paxiona” i skie­ro­wał się w stronę księ­życa. Ponie­waż jed­nak Eiram i E’ronoh znaj­do­wały się tak bli­sko sie­bie, kory­tarz kosmiczny był nie­zwy­kle wąski, a statki nie­przy­zwy­cza­jone do nawi­ga­cji w ich ukła­dzie mogły łatwo wpaść w stud­nię gra­wi­ta­cyjną któ­rejś z pla­net. Pilot „Paxiona” naj­wy­raź­niej nie przy­wykł do tak deli­kat­nych manew­rów i zaczy­nało go już ścią­gać w kie­runku E’ronoh. Kiedy próby nawią­za­nia kon­taktu zawio­dły, Xiri pod­jęła decy­zję: wie­działa, że musi coś zro­bić. Musiała dzia­łać – i liczyć na to, że Eiram zro­zu­mie, iż to próba unik­nię­cia long­beama, a nie akt agre­sji.

– Eska­dro Thy­lo­gni­stych? Za mną! – rzu­ciła do komu­ni­ka­tora, pod­no­sząc swój myśli­wiec coraz wyżej i wyżej. – Oddal­cie się od „Paxiona” i pod żad­nym pozo­rem nie prze­kra­czaj­cie, powta­rzam, nie prze­kra­czaj­cie gra­nic kory­ta­rza.

– Ale trans­por­to­wiec wciąż leci w złą stronę! – zawo­łał spa­ni­ko­wany Rap­tus. Widziała, jak jego dia­bli myśli­wiec odłą­cza się od ich grupy.

– Thy­lo­gni­sty Dzie­więć, utrzy­maj szyk! – roz­ka­zała Xiri. – Porucz­niku Segaru, niech pan wywoła holow­nik i poleci im zmie­nić kurs. Ja roz­mó­wię się z gene­ra­łem.

Nie miała jed­nak oka­zji tego zro­bić. Zbun­to­wany dia­bli myśli­wiec cał­ko­wi­cie wyła­mał się z szyku i mknął przez prze­strzeń, wyko­nu­jąc gwał­towne zwroty i prze­chyły.

– Thy­lo­gni­sty Dzie­więć, gdy­byś nie zagra­żał bez­pie­czeń­stwu naszej misji, pogra­tu­lo­wał­bym ci naj­lep­szego lotu w two­jej kla­sie – rzu­cił kwa­śno porucz­nik Segaru. – A teraz bierz dupę w troki i natych­miast tu wra­caj!

– To nie ja! – jęk­nął Rap­tus. – Stra­ci­łem kon­trolę nad stat­kiem! Nie mogę…

– Dzie­wiątko, to był roz­kaz! Sły­szysz?! – wark­nęła Xiri, krzy­wiąc się na dźwięk trza­sków sprzę­że­nia zwrot­nego. Wszyst­kie statki pró­bo­wały poro­zu­mieć się ze sobą na raz, ale komu­ni­katy nie docie­rały do odbior­ców, bo przez pole szcząt­ków przedarła się wła­śnie świe­tli­sta zie­lona smuga, mknąc na spo­tka­nie sił Eirama. Nie miało zna­cze­nia, że wiązka nie tra­fiła. To był strzał oddany z e’roniań­skiego myśliwca Thy­lo­gni­stego Dzie­więć.

I ta jedna salwa wystar­czyła.

Xiri nie sły­szała nic poza ogłu­sza­ją­cym dud­nie­niem pulsu w skro­niach. Czuła w ustach smak krwi ze spę­ka­nych warg, a z gar­dła wydo­był jej się zdu­szony, bez­radny okrzyk. Na chwilę zapa­no­wała cisza, gdy komu­ni­ka­tory zamil­kły, a potem każda z eiram­skich jed­no­stek odpo­wie­działa ogniem.

Rozdział trzeci. Pokład „Walecznego”, nadprzestrzeń

Tużprzed koli­zją rycerka Jedi Gella Nat­tai prze­by­wała bez­piecz­nie w ładowni „Walecz­nego”, spa­ce­ru­jąc w powie­trzu.

Skrzy­nie z zaopa­trze­niem medycz­nym prze­zna­czo­nym dla Eirama pię­trzyły się nie­mal pod sam sufit long­be­ama, ale Gella ni­gdy nie miała pro­blemu z odna­le­zie­niem się w nawet naj­cia­śniej­szej prze­strzeni. Ubrana jedy­nie w swoją tunikę w kolo­rze pia­sko­wym i leg­ginsy, kon­cen­tro­wała się na robie­niu jed­nego kroku na raz. Napo­wietrzny spa­cer, który widziała w wyko­na­niu kapłanki Śpie­wa­ją­cej Góry pod­czas ostat­niej piel­grzymki do Jedha City, wyma­gał od niej naj­wyż­szego sku­pie­nia. Jej serce stop­niowo zwal­niało, bijąc w zgo­dzie z ryt­mem głę­bo­kich odde­chów. Moc utrzy­my­wała w powie­trzu całe jej ciało, zapew­nia­jąc dziwną sprzecz­ność wra­żeń – uno­siła się, ale jed­no­cze­śnie wyda­wała się sta­bil­nie osa­dzona – spo­kojna, ale w cią­głym ruchu. Była chwilą… ale i w jakiś nie­po­jęty spo­sób wiecz­no­ścią.

Zro­biła kolejny krok, obra­ca­jąc się teraz bokiem. Powoli wycią­gnęła ręce na zewnątrz, trzy­ma­jąc dło­nie zwró­cone wnę­trzem ku górze, i poczuła, jak zaczy­nają drżeć jej mię­śnie. „Skon­cen­truj się!” – upo­mniała się w myśli i sku­piła wzrok na błę­kitno-bia­łym świetl­nym wirze za ilu­mi­na­to­rem. Pod­czas podróży na misje zakonu odwie­dzała światy oce­aniczne, prze­pra­wiała się przez gór­skie doliny i gościła w mia­stach pośród chmur. Ale nad­prze­strzeń miała w sobie coś, co prze­ma­wiało do niej jak nic innego. Medy­to­wa­nie w jej oto­cze­niu było jak zanu­rza­nie się w świe­tle, w samej Mocy. Była tu… a potem nagle zni­kała. Mgnie­nie oka, gwiazda, życie.

Ode­tchnęła ponow­nie, głę­boko… a po chwili poczuła czy­jąś obec­ność przed drzwiami do ładowni, które za moment otwo­rzyły się z sykiem.

– Rany, wygod­nie ci tak? – zapy­tała pada­wanka mistrza Roya, Enya Keen.

Gella spró­bo­wała utrzy­mać rów­no­wagę w powie­trzu… ale stra­ciła kon­cen­tra­cję. Upa­dła ciężko na bok. Ból prze­szył jej ramię i bark.

– Hm, teraz z pew­no­ścią ci nie­wy­god­nie – skwi­to­wała Enya, przy­sia­da­jąc na jed­nej ze skrzyń, na któ­rej Gella poło­żyła swoje mie­cze świetlne, tabard i szatę.

Gella stęk­nęła i wstała z pod­łogi.

– Było mi bardzo wygod­nie, zanim ktoś mi nie­grzecz­nie prze­rwał.

Enya uśmiech­nęła się prze­pra­sza­jąco, ale nie miała zamiaru ruszyć się z miej­sca. Zgięła jedną nogę w kola­nie i wsu­nęła ją sobie pod dru­gie udo, bawiąc się w zamy­śle­niu swoim pada­wań­skim war­ko­czy­kiem. Naj­wy­raź­niej nie­dawno się obu­dziła, bo brą­zową skórę pod oczami miała lekko zapuch­niętą, a z dwóch kocz­ków na poty­licy, upię­tych po bokach prze­działka, wysu­nęły się koń­cówki war­ko­czy, spły­wa­jąc wzdłuż ple­ców.

– Ni­gdy nie widzia­łam nikogo medy­tu­ją­cego na sto­jąco – powie­działa – ani – tym bar­dziej! – uno­szą­cego się w powie­trzu do góry nogami. Wyglą­da­łaś jak loth-nie­to­perz!

– Ist­nieje wiele spo­so­bów medy­to­wa­nia – jak zapewne dosko­nale wiesz. – Gella wło­żyła swój brą­zowy tabard i scho­wała bliź­nia­cze mie­cze świetlne do kabur na bio­drach, po czym szybko zało­żyła skar­petki i zno­szone buty.

– Ale jaki z tego poży­tek dla Jedi? – dopy­ty­wała Enya swoim melo­dyj­nym, wyso­kim gło­sem.

Gella nie zasta­na­wiała się wcze­śniej, jakie wła­ści­wie korzy­ści mogą pły­nąć dla Jedi ze świę­tego rytu­ału Śpie­wa­ją­cej Góry. Po pro­stu… chciała zro­zu­mieć, jak to działa. Chciała spraw­dzić, czy potrafi tego doko­nać.

Enya jed­nak nie pozwo­liła jej tego wyja­śnić, bo pod­jęła bez chwili zwłoki:

– Nauczy­ła­byś mnie tego?

– Wygląda na to, że sama tego jesz­cze nie opa­no­wa­łam. – Gella nie chciała być nie­miła, ale zaszyła się w ładowni, bo pra­gnęła samot­no­ści, a jej kajuta nie miała paneli wido­ko­wych, przez które mogłaby oglą­dać nad­prze­strzeń. Przez chwilę zasta­na­wiała się, czy nie zna­leźć sobie jakiejś wymówki i nie ukryć się w jed­nym ze sta­cjo­nu­ją­cych w han­ga­rze myśliw­ców typu Alpha.

– Fakt. Ale czy nie mia­łaś przy­pad­kiem lecieć na Jedhę? To zna­czy, po tym, jak Rada się na cie­bie wku­rzyła i… – Led­wie Enya skoń­czyła mówić, zaczerp­nęła gwał­tow­nie tchu. – Och! Pew­nie nie powin­nam była pod­słu­chi­wać, jak mistrzo­wie o tym roz­ma­wiają…

Gella się skrzy­wiła.

– Pew­nie nie.

– Cóż, tak czy ina­czej, jestem pewna, że to, co wyda­rzyło się pod­czas waszej wyprawy na Orvax, się nie powtó­rzy! – zapew­niła ją Enya. – Pod­słu­cha­łam też, że Jedi Neve­rez ma tylko stłu­czoną kość ogo­nową, a reszta szybko doj­dzie do sie­bie.

Gella uci­snęła pal­cami grzbiet nosa. Minęły dwa tygo­dnie, a ona na­dal bole­śnie pamię­tała o swo­jej porażce pod­czas pierw­szej misji w roli dowód­czyni zespołu Zwia­dow­ców. Po tam­tych wyda­rze­niach popro­siła Radę o pozwo­le­nie na powrót na Jedhę, gdzie mogłaby pobie­rać nauki od jed­nego z wielu zako­nów stu­diu­ją­cych mistyczne drogi Mocy. Aby się sku­pić, odzy­skać rów­no­wagę i spoj­rzeć z per­spek­tywy na to, co poszło nie tak – które z jej decy­zji oka­zały się błędne. Zamiast tego została jed­nak przy­dzie­lona do innej misji, na pla­netę leżącą jesz­cze głę­biej na tere­nie Zewnętrz­nych Rubieży – i tak oto tra­fiła na pokład „Walecz­nego” z mistrzami Sunem i Royem oraz pada­wanką Enyą Keen. Trudno było nie odno­sić wra­że­nia, że to kara.

Rów­nie dobrze mogła dowie­dzieć się wszyst­kiego, co pod­słu­chała Enya.

– Czy mistrz Sun mówił coś jesz­cze?

– Powie­dział też, że jesteś impul­sywna, ale masz odpo­wied­nie umie­jęt­no­ści, by pew­nego dnia zostać wielką mistrzy­nią – jeśli tylko się posta­rasz.

W odpo­wie­dzi na sze­roki uśmiech pada­wanki Gella skrzy­wiła się, ale po chwili się roz­ch­mu­rzyła. Nie mogła sobie przy­po­mnieć, aby kie­dy­kol­wiek try­skała taką ener­gią jak Enya, mimo że w wieku trzy­dzie­stu stan­dar­do­wych lat była od niej tylko o dekadę star­sza. Mimo to wiecz­nie uśmiech­nięta i pełna świe­żej, nie­win­nej nadziei Enya miała w sobie coś, czym natych­miast zjed­ny­wała sobie wszyst­kich wokół. Nawet jeśli jej bez­u­stanny entu­zjazm był wyczer­pu­jący pod­czas dłu­gich podróży, takich jak ta.

– Dosko­nale – skwi­to­wała Gella. – Nauczę cię tego, gdy tylko dotrzemy na Eiram. Muszę po pro­stu jesz­cze poćwi­czyć.

– No i widzisz? – ucie­szyła się Enya. – Powiem Aidzie Forte, że wcale nie trzeba się cie­bie bać. – Dotknęła z namy­słem pal­cem pod­bródka. – Zasta­na­wiam się, jak długo zaba­wimy na Eira­mie. Ostat­nimi czasy mam wra­że­nie, że ni­gdzie nie zosta­jemy zbyt długo.

– Przy­pusz­czam, że wystar­cza­jąco długo, aby dostar­czyć im środki medyczne. – Gella narzu­ciła swoją szatę i prze­cze­sała pal­cami dłu­gie, czarne włosy.

– Tak długo, jak będą potrze­bo­wali naszej pomocy – dobiegł je od drzwi głos mistrza Cre­igh­tona Suna, który wyszedł wła­śnie zza rogu. Był poważ­nym, sta­tecz­nym męż­czy­zną impo­nu­ją­cego wzro­stu. Gella widy­wała go na prze­strzeni lat pod­czas róż­nych spo­tkań, ale odno­siła wra­że­nie, że nic a nic się nie zmie­nia. Przy­pusz­czała, że miał teraz około czter­dzie­stu stan­dar­do­wych lat, ale nawet gdy był mło­dym ryce­rzem Jedi, jego skro­nie zdo­biły te same pasma siwi­zny, a oczy oka­lały drobne zmarszczki, cał­kiem jak u kogoś uro­dzo­nego, aby być mądrzej­szym i star­szym od innych. Może wła­śnie dla­tego czuła potrzebę sko­ry­go­wa­nia swo­jej postawy zawsze, gdy wcho­dził do pokoju.

Rozej­rzał się po ładowni, jakby spo­dzie­wał się, że zasta­nie ją doszczęt­nie zde­mo­lo­waną lub znisz­czoną. Prawda była taka, że coś takiego fak­tycz­nie się Gelli przy­da­rzyło – ale tylko raz, a poza tym to nie była jej wina.

Rycerka i pada­wanka sta­nęły nie­mal na bacz­ność.

– Oczy­wi­ście, mistrzu Sun – powie­działa pośpiesz­nie Gella.

Gdy wzrok Cre­igh­tona Suna padł na rycerkę, mistrz Jedi zmarsz­czył swoje ciemne, krza­cza­ste brwi, podra­pał się po świeżo ogo­lo­nej szczęce i wes­tchnął z udręką.

– Jak zapewne wiesz już od Enyi, zbli­żamy się do celu…

Pada­wanka bez słowa wybie­gła z ładowni – i Gella poszłaby w jej ślady, gdyby nie waha­nie, które wyczuła od mistrza Suna.

– Sły­sza­łem, co powie­działa Enya – dodał, na co potrzą­snęła głową.

– W porządku, mistrzu Sun. Mimo wszystko… to pokrze­pia­jące wie­dzieć, że wie­rzysz, iż pew­nego dnia zostanę wielką mistrzy­nią. Liczy­łam po pro­stu na to, że po wypeł­nie­niu ostat­niej misji będę miała nieco czasu na kon­ty­nu­owa­nie szko­le­nia…

Podo­bało jej się to, iż naprawdę jej słu­chał – widziała to choćby po tym, że na dźwięk jej słów ścią­gnął brwi nieco moc­niej niż zwy­kle.

– I sądzisz, że powin­naś to robić na Jedzie?

– Mam wra­że­nie, że to oczy­wi­sty wybór – przy­znała. – Czy ist­nieje lep­szy spo­sób na pozna­nie Mocy i odna­le­zie­nie w niej mojego miej­sca niż tre­no­wa­nie pośród wszyst­kich reli­gii i grup, które żyją z nią w zgo­dzie? Tak byłoby chyba naj­bez­piecz­niej…

– Naj­bez­piecz­niej? – powtó­rzył łagod­nie mistrz Sun. – Dla kogo? A może: dla­czego?

Gella spoj­rzała w jego życz­liwe oczy o brą­zo­wej bar­wie pni leśnych drzew. Pierw­sza odpo­wiedź, jaka jej się nasu­nęła, brzmiała: „Dla mnie”, ale kiedy otwo­rzyła usta, nie była w sta­nie powie­dzieć tego na głos.

– Wiem, jak głę­boko wie­rzysz w naszą sprawę – dodał, gdy upar­cie mil­czała. – Aby strzec pokoju i spra­wie­dli­wo­ści w galak­tyce, musimy naj­pierw jej doświad­czyć. Lepiej zro­zu­mieć wszyst­kie żywe istoty, które są połą­czone Mocą. Rada nie wysłała cię na tę misję, żebyś pomo­gła w dostar­cze­niu środ­ków medycz­nych. Wysłała cię, abyś nauczyła się, jak być czę­ścią zespołu.

Jako pada­wanka Gella robiła wszystko, co jej kazano. Sko­czyła z klifu, wie­rząc, że Moc uchroni ją przed upad­kiem z dużej wyso­ko­ści. Ćwi­czyła w świą­ty­niach na róż­nych świa­tach. Na Jedzie poznała sze­ro­kie spek­trum grup wła­da­ją­cych Mocą i wie­rzących w nią. Tre­no­wała. Godzi­nami. Przez całe dnie, mie­siące, lata. Dostro­iła się do struk­tury swo­jego ciała, medy­to­wała – aż do momentu, w któ­rym nie wie­działa, gdzie koń­czy się jej fizyczne jeste­stwo, a zaczyna Moc. Zro­biła wszystko, co powinna… ale kiedy została przy­dzie­lona do naj­waż­niej­szej misji jako dowód­czyni zespołu – zawio­dła.

„Może lepiej byłoby, gdy­bym słu­żyła zako­nowi samot­nie?” – pomy­ślała.

Mistrz Sun uniósł współ­czu­jąco brwi.

– Ist­nieje całe mnó­stwo ście­żek i głę­boko wie­rzę, że z cza­sem odnaj­dziesz swoją, Gello Nat­tai – powie­dział. – Ale wydaje mi się, że dopiero odkry­wasz wła­sne zdol­no­ści. Powin­naś się wyka­zać…

– …cier­pli­wo­ścią – dokoń­czyła za niego.

– Dokład­nie – potwier­dził, odwra­ca­jąc się, aby opu­ścić ładow­nię. – Masz poten­cjał do nawią­zy­wa­nia więzi w spo­sób, który nie jest oczy­wi­sty dla reszty z nas. Będziemy pra­co­wać w gru­pie.

– Doce­niam twoją wiarę we mnie, mistrzu Sun – odparła. Za nic w świe­cie nie chciała go zawieść. Nie ponow­nie.

– A teraz pośpieszmy się i przy­pnijmy. Pod­czas naszej ostat­niej podróży na Eiram wyj­ście z nad­prze­strzeni prze­bie­gło dość… burz­li­wie.

Podą­żyła za nim kory­ta­rzem i wkrótce dotarli do kok­pitu, gdzie za ste­rami zasia­dał mistrz Char-Ryl-Roy. Nawet w pozy­cji sie­dzą­cej Cere­anin góro­wał nad pozo­sta­łymi człon­kami ich małej załogi. Gdy powi­tał Gellę szyb­kim ski­nie­niem głowy, żółte i białe świa­tła odbiły się od jego nagiej, wydłu­żo­nej czaszki.

– Byłeś już kie­dyś na Eira­mie, prawda? – zapy­tała Gella mistrza Suna, przy­pi­na­jąc się w fotelu za Enyą.

– O, tak – odpo­wie­działa za niego pada­wanka, ze znie­cier­pli­wie­niem wyła­mu­jąc palce. – Ale ostat­nim razem byli­śmy zmu­szeni się ewa­ku­ować, zanim zdą­ży­li­śmy wylą­do­wać.

Usta mistrza Suna roz­cią­gnęły się w lek­kim uśmie­chu, po czym męż­czy­zna wyja­śnił:

– To będzie nasz trzeci raz w ciągu ostat­niego roku. Eiram i E’ronoh są uwi­kłane w kon­flikt już od pół dekady. Choć pamię­tam, że sły­sza­łem o ich spo­rach jesz­cze gdy byłem pada­wa­nem. Oba­wiam się, że udo­stęp­nie­nie szlaku nad­prze­strzen­nego w ich sek­to­rze i tra­giczne oko­licz­no­ści śmierci księ­cia E’ronoh otwo­rzyły stare rany.

– Czy to aby roz­sądne, na­dal anga­żo­wać się w ten kon­flikt? – spy­tała ostroż­nie Gella.

Mistrz Sun zmru­żył swoje brą­zowe oczy, głę­boko zamy­ślony.

– Naszym obo­wiąz­kiem jest poma­gać tym, któ­rzy pro­szą o pomoc. Eiram robił to już kilka razy, ale E’ronoh ni­gdy jesz­cze tego nie uczy­niło. Ich monar­cha jest bar­dzo nie­ufny wobec obcych.

Gella roz­wa­żała przez chwilę w myśli jego słowa.

– A kró­lowa Eirama nie?

– Och, ona rów­nież nie ufa poza­świa­tow­com – stwier­dził ponuro mistrz Sun. – Nie­dawne znisz­cze­nie ich szpi­tala woj­sko­wego dopro­wa­dziło jed­nak Eiram do despe­ra­cji. Prze­ko­na­li­śmy ich, że jedy­nym spo­so­bem na bez­pieczne udzie­le­nie pomocy medycz­nej ran­nym jest zgoda na zawie­sze­nie broni zapro­po­no­wane przez księż­niczkę E’ronoh. Przy­pusz­czam, że to naj­dłuż­sze jak dotąd zawie­sze­nie broni, odkąd roz­po­częły się walki.

– To rze­czy­wi­ście spore osią­gnię­cie – dodał mistrz Roy z fotela pilota.

– Jak długo trwa? – zapy­tała Gella.

– Trzy dni – odparł, uśmie­cha­jąc się pod nosem.

„Trzy dni!” – pomy­ślała Gella. Pra­wie tyle samo czasu zajęło im dotar­cie do układu Eiram-E’ronoh w sek­to­rze dal­nań­skim.

– Mów to, co myślisz, Gello Nat­tai – zachę­cił ją mistrz Sun. – Wiem, że dołą­czy­łaś do nas z poru­cze­nia Rady, ale chcę, żebyś stała się czę­ścią naszego zespołu. A teraz mam wra­że­nie, że się powstrzy­mu­jesz.

Gella ni­gdy nie czuła się szcze­gól­nie elo­kwentna, gdy pro­szono ją o wyra­że­nie swo­ich myśli. Mimo to odchrząk­nęła i wyznała:

– Szcze­rze powie­dziaw­szy, nie sądzę, aby trzy­dniowy rozejm był jakimś szcze­gól­nym osią­gnię­ciem.

Enya odwró­ciła się do niej i wytrzesz­czyła oczy.

– Być może. Ale to dopiero począ­tek – powie­dział z prze­ko­na­niem mistrz Sun. – To bar­dzo trudny czas dla Eirama i E’ronoh. Roz­ziew mię­dzy tymi pla­ne­tami jest głę­boki, ale mam nadzieję, że znajdą drogę do praw­dzi­wego, trwa­łego pokoju.

– Począ­tek – powtó­rzyła Gella. Czy wła­śnie tym była dla niej ta misja? Nowym począt­kiem po tak wielu kło­po­tach? – No tak.

I wów­czas ich stat­kiem tar­gnął gwał­towny wstrząs.

– Trzy­maj­cie się! – krzyk­nęła Enya, kur­czowo ści­ska­jąc swoją uprząż. Mistrz Sun zamknął oczy i chwy­cił się drążka nad swoją głową.

Gella czuła się dziw­nie sta­bil­nie, poru­sza­jąc wraz ze stat­kiem, gdy zna­leźli się z powro­tem w nor­mal­nej prze­strzeni, a nie­bie­ska poświata zmie­niła się w roz­gwież­dżoną czerń. Mistrz Roy stęk­nął, kiedy ude­rzył głową o zagłó­wek swo­jego fotela. Roz­legł się gło­śny huk i cały pokład ponow­nie zadrżał.

– Co, do kriffa?! – zawo­łała Enya.

Gella nie sły­szała wcze­śniej, aby pada­wanka prze­kli­nała przy swoim mistrzu, ale tym razem wcale jej się nie dzi­wiła. Świa­tła awa­ryjne migo­tały, a alarmy wyły wście­kle, gdy coś ude­rzyło w ich long­be­ama. Na początku nie mogła pojąć, co się wła­ści­wie wyda­rzyło. Tuż przed nimi znaj­do­wała się jed­nostka wyglą­da­jąca na jakiś stary trans­por­to­wiec, pędząca przez pole gruzu w kie­runku tur­ku­so­wej pla­nety. Gella wie­działa, że powinna spo­dzie­wać się woj­sko­wej eskorty Eirama, ale w wąskiej szcze­li­nie mię­dzy świa­tami sta­cjo­no­wały naj­wy­raź­niej siły E’ronoh. Wcze­śniej ni­gdy nie przy­szłoby jej do głowy, że podzie­le­nie cze­goś tak nie­ma­te­rial­nego jak prze­strzeń jest moż­liwe, ale te wal­czące ze sobą pla­nety naj­wi­docz­niej zna­la­zły na to spo­sób.

– Musimy się wyco­fać! – krzyk­nęła Enya.

Z mar­twego punktu przed nimi wyło­niła się druga jed­nostka typu Long­beam. Gella czuła, jak mistrz Roy stara się omi­nąć pró­bu­jący sko­ry­go­wać kurs repu­bli­kań­ski sta­tek, ale nos „Walecz­nego” wbił się w jego rufę.

– To „Paxion”! – poin­for­mo­wała ich Enya, wpa­tru­jąc się w odczyty na panelu kon­tro­l­nym.

– Jesteś pewna? – zapy­tał mistrz Sun.

Gella znała tę nazwę, choć tylko ze sły­sze­nia.

– Co tu robi sta­tek kanc­le­rza Molla?

Zanim kto­kol­wiek zdą­żył wysu­nąć jakąś teo­rię, czerń za ilu­mi­na­to­rami roz­świe­tlił zie­lony błysk. Ude­rzył w kawa­łek wraku – wyglą­dało na to, że salwa została oddana przez samotny kore­liań­ski dia­bli myśli­wiec, szar­żu­jący przez szczątki.

– Zawie­sze­nie broni chyba dobie­gło końca – mruk­nęła Gella, przy­trzy­mu­jąc się zagłówka fotela dru­giego pilota.

Mistrz Sun skrzy­wił usta, a potem chwy­cił moc­niej drą­żek, gdy sta­tek znów zady­go­tał.

– Tu mistrz Char-Ryl-Roy z Rady Jedi – rzu­cił Cere­anin do mikro­fonu sys­temu łącz­no­ści. – Jeste­śmy trans­por­tem medycz­nym w dro­dze na Eiram. Powta­rzam: jeste­śmy trans­por­tem medycz­nym. Wstrzy­mać ogień.

Świa­tła kok­pitu zami­go­tały i roz­legł się ogłu­sza­jący szczęk, gdy ze wszyst­kich stron ude­rzył w nich lase­rowy ogień i odłamki.

– Prze­kie­ro­wuję zasi­la­nie pomoc­ni­cze do osłon – powie­działa Enya, wpro­wa­dza­jąc odpo­wied­nią komendę.

– Sto­lico Era­smus, zgłoś się! – ryk­nął do komu­ni­ka­tora mistrz Roy, ale odpo­wie­działy mu tylko szumy i trza­ski. – Eira­mie? Odbiór!

– Pró­bo­wa­łam odpo­wie­dzieć na wezwa­nie „Paxiona”, ale chyba… – palec Enyi wska­zy­wał talerz anteny, wiru­jący w polu szcząt­ków – pozba­wi­li­śmy ich odbior­nika.

– Kie­ruj się na Eiram! – zawo­łał mistrz Sun, pró­bu­jąc prze­krzy­czeć wycie syren. – Nie możemy cze­kać na eskortę.

– Mam dobre i złe wie­ści – zamel­do­wała Enya. – Dobra wia­do­mość jest taka, że teraz strze­lają do sie­bie nawza­jem, a nie do nas.

– To cie­kawa inter­pre­ta­cja okre­śle­nia „dobre wie­ści”, ale mów dalej – popro­sił mistrz Roy.

– Nie mogę skon­tak­to­wać się z Era­smu­sem, aby prze­słać im naszą zgodę na lądo­wa­nie. A bez tego obrona mia­sta może spró­bo­wać nas zestrze­lić, gdy tylko wej­dziemy w atmos­ferę…

– Nie możemy tu zostać – zapro­te­sto­wał mistrz Sun.

Wspo­mniał, że to trudny czas dla Eirama i E’ronoh, ale co musiało się wyda­rzyć, aby dopro­wa­dzić do walk w momen­cie, w któ­rym obie pla­nety pil­nie ocze­ki­wały na tak potrzebną im pomoc?

Gella chwy­ciła pod­ło­kiet­niki swo­jego fotela, roz­pacz­li­wie pra­gnąc coś zro­bić – cokol­wiek! Wyczu­wała, że mistrz Sun jest rów­nie sfru­stro­wany, co ona.

– Powin­ni­śmy tam lecieć…

– Nie możemy tego zro­bić – odparł zbo­la­łym gło­sem.

– Nie możemy wybie­rać stron – zgo­dził się z nim mistrz Roy. – Naszą misją jest dostar­cze­nie pomocy, o którą popro­sił Eiram, a nie walka w ich woj­nie. Na razie udamy się na księ­życ, zanim wcią­gnie nas gra­wi­ta­cja E’ronoh.

Gella śle­dziła walkę myśliw­ców, roz­gry­wa­jącą się w prze­strzeni kosmicz­nej na ich oczach. Się­gnęła ku nim Mocą, żeby wyba­dać skalę znisz­czeń. Każdy z pilo­tów ema­no­wał gnie­wem i stra­chem, ale jeden z nich sil­niej niż pozo­stali. Pilot statku, który wymknął się spod kon­troli… Kore­liań­ski model, na oko star­szego typu, z czer­woną farbą roz­bry­zganą na sza­rym meta­lo­wym poszy­ciu, two­rzącą cha­otyczne, agre­sywne pasy, i z dział­kami lase­ro­wymi wysta­ją­cymi z każ­dego skrzy­dła. Widziała, że pilot myśliwca robi, co w jego mocy, ale nie mógł odzy­skać kon­troli nad stat­kiem. Wyczu­wała jego bez­gra­niczny strach i panikę, które pozo­sta­wiały na jej języku cierpki posmak.

Wska­zała na zna­ro­wioną maszynę.

– Tam.

– Ja też to czuję – przy­znała Enya. – Pilot stra­cił kon­trolę nad swoim stat­kiem i jest prze­ra­żony.

– Nie możemy nic zro­bić. Naj­pierw musimy dostać się w bez­pieczne miej­sce – powie­dział mistrz Char-Ryl-Roy, gdy w ich sta­tek ude­rzyła kolejna zbłą­kana salwa.

Wie­działa, że mogą dotrzeć na powierzch­nię księ­życa – wów­czas być może zdo­ła­łaby prze­ko­nać mistrzów, aby pozwo­lili jej wziąć jedną z jed­no­stek Alpha-3 nale­żą­cych do Jedi i pomóc w jakiś spo­sób pilo­towi, któ­remu naj­wy­raź­niej gro­ziło nie­bez­pie­czeń­stwo. Ale wtedy… Cóż, wtedy byłoby już pew­nie za późno.

Zanim plan zdą­żył się w pełni ukształ­to­wać w jej gło­wie, Gella Nat­tai odpięła uprząż i pośpie­szyła na rufę, zeszła po dra­bince i wsko­czyła za stery jed­nego z dwóch myśliw­ców w han­ga­rze. Na myśl o samot­nym locie poczuła w żołądku nie­przy­jemny ucisk, ale szybko uspo­ko­iła oddech. Jej wła­sne pro­blemy nie miały zna­cze­nia – nie, kiedy ktoś potrze­bo­wał pomocy. Czy w końcu nie po to tu przy­byli? Aby poma­gać? Wdu­siła odpo­wied­nie kon­tro­lki, żeby zwol­nić przy­lgi magne­tyczne, i odcze­kała, aż owiewka się uszczelni.

Gdy dołą­czyła do walki, całe jej wcze­śniej­sze pode­ner­wo­wa­nie znik­nęło, a cel stał się jasny i wyraźny. Może i nie była naj­lep­szą pilotką w zako­nie, ale miała po swo­jej stro­nie Moc. Mija­jąc czer­wone roz­bły­ski eks­plo­zji, dotarła w samo serce bitwy. Statki o kadłu­bach w kolo­rze meta­licz­nego błę­kitu i zaokrą­glo­nych owiew­kach prze­my­kały zako­sami mię­dzy więk­szymi kawał­kami złomu, ści­ga­jąc myśliwce pozna­czone czer­wo­nymi liniami. Kawałki zwę­glo­nego metalu i coś, co wyglą­dało jak resztki buta, odbiły się od jej osłon, a zie­lone wyła­do­wa­nia ener­gii przy­nio­sły jej chwi­lowe wytchnie­nie, gdy pędziła w kie­runku pilota w potrze­bie.

– Alpha Jeden? Zgłoś się! – wywo­łał ją przez gło­śniki mistrz Roy. Nie spra­wiał wra­że­nia zbyt zado­wo­lo­nego. – Natych­miast wra­caj na „Walecz­nego”, to roz­kaz!

– Przy­kro mi, mistrzu – odpo­wie­działa. – Ale ten pilot jest w zbyt cięż­kim sta­nie. Nie wytrzyma zbyt długo…

Roz­le­gło się chrząk­nię­cie dez­apro­baty, a po nim kolejne słowa:

– Oczy­ścimy ci drogę.

Gella utrzy­mała kurs, lecąc w kie­runku kore­liań­skiego dia­blego myśliwca. Teraz, gdy była już bli­żej, dostrze­gała liczbę nama­lo­waną na jego skrzy­dle: dzie­wiątkę. Pilot mknął wprost na Eiram, toru­jąc sobie drogę zamon­to­wa­nymi na przo­dzie szyb­ko­strzel­nymi dział­kami, pod­czas gdy siły obrony pla­nety ście­rały się z zastę­pami e’roniań­skich myśliw­ców, pró­bu­jąc zli­kwi­do­wać zagro­że­nie.

Gella zasta­na­wiała się, pod jakim kątem powinna strze­lić, aby tra­fić w skrzy­dło pilota i spro­wa­dzić go na bez­pieczny tor. Wie­działa jedno: musi odcią­gnąć go od Eirama – gdyby tam wylą­do­wał, kon­flikt eska­lo­wałby jesz­cze moc­niej.

„Nie wszystko naraz – upo­mniała się w myśli. – Krok po kroku”.

Czuj­niki wykryły dwa statki, szybko zbli­ża­jące się do niej z flanki. Pod­jęła manewry uni­kowe i ścią­gnęła stery, aby umknąć z drogi myśliw­ców, które pomknęły łukiem w górę, omi­ja­jąc szczątki.

Z gło­śni­ków sys­temu łącz­no­ści popły­nął naglący głos:

– Tu kapi­tan Xiri A’lba­ran. Wyco­faj się, Alpha, albo będę strze­lać. To jedyne ostrze­że­nie.

– Och, pani kapi­tan! – ode­zwał się drugi, cierpki głos. – Powin­ni­śmy byli wie­dzieć, że coś knu­jesz. Jesteś kłam­czy­nią, tak samo jak twój ojciec!

– To nie­po­ro­zu­mie­nie, gene­rale – powie­działa kapi­tan A’lba­ran i choć jej głos prze­ry­wały trza­ski i szumy, sły­chać było wyraź­nie, że z całej siły stara się poha­mo­wać gniew. – Jestem gotowa pod­trzy­mać i wzno­wić zawie­sze­nie broni, byleby moi piloci mogli bez­piecz­nie dotrzeć do trans­por­towca.

– Myślisz, że obcho­dzi mnie lód, gdy do mojej sto­licy zmie­rza wrogi sta­tek?

– On stra­cił kon­trolę nad swoją maszyną! – krzyk­nęła kapi­tan.

Gella wyczuła, że sytu­acja wymaga czy­nów, nie słów. Na Moc, naprawdę nie­na­wi­dziła latać, ale w jej sercu nie było miej­sca na strach. Mocno pchnęła stery i syk­nęła: uprząż bez­pie­czeń­stwa wpiła się bole­śnie w jej ciało, gdy leciała po sko­sie w pętli, prze­ci­na­jąc prze­strzeń mię­dzy wro­gimi stat­kami – na tyle bli­sko, by musnąć kra­wę­dziami skrzy­deł ich burty. Skrzy­wiła się bole­śnie, sły­sząc zgrzyt metalu, ale natych­miast przy­wo­łała się do porządku: osią­gnęła swój cel, sku­tecz­nie zwra­ca­jąc na sie­bie uwagę pilo­tów myśliw­ców.

– Gene­rale, pani kapi­tan – pro­szę posłu­chać. Pró­buję wam pomóc!

– Pomóc?! – par­sk­nęła kapi­tan A’lba­ran, wciąż ści­ga­jąc zbun­to­wany myśli­wiec.

– Tak, pomóc – potwier­dziła. – Jestem rycerką Jedi, nazy­wam się Gella Nat­tai…

– Jedi! – zawo­łał, wyraź­nie zdu­miony, jeden z pozo­sta­łych pilo­tów. Miała wra­że­nie, że bez względu na to, do jakiego zakątka galak­tyki się udaje, wszy­scy wypo­wia­dają to słowo z takim samym zasko­cze­niem. Sku­piła się na nucie uzna­nia w jego gło­sie, na tym, jak wiele ono zna­czyło. To nie było nic choćby zbli­żo­nego do dumy – o nie, ale poczuła się pod­bu­do­wana poczu­ciem słusz­no­ści, jakie nio­sło ze sobą to prze­ko­na­nie, czymś, czego nie potra­fiła wyra­zić sło­wami.

– Odwo­łaj­cie swoje myśliwce – popro­siła.

– W kie­runku naszej sto­licy, Era­smusa, leci wrogi sta­tek kosmiczny! – wypluł gene­rał. – Nic z tego!

– Eiram popro­sił nas o pomoc, gene­rale – nie dawała za wygraną Gella. – Mogę spró­bo­wać uspo­koić tego pilota, aby odzy­skał na czas kon­trolę nad swoim stat­kiem. Pro­szę, zaufaj mi…

Nastą­piła chwila ciszy, potem roz­legł się prze­ni­kliwy wizg, a następ­nie nie­chętne:

– W porządku. Rób swoje.

– Lecę tuż za tobą – powie­działa kapi­tan A’lba­ran.

Gella nie tra­ciła czasu. Ruszyła naprzód, roz­pę­dza­jąc się do mak­sy­mal­nej pręd­ko­ści, aby dogo­nić zna­ro­wiony e’roniań­ski dia­bli myśli­wiec. Siły Eirama wyco­fy­wały się, jedna maszyna po dru­giej, pod­czas gdy eska­dra E’ronoh oto­czyła frach­to­wiec z lodem. „Waleczny” i „Paxion” sunęły tym­cza­sem kory­ta­rzem w kie­runku srebr­nego księ­życa, lśnią­cego mię­dzy świa­tami. Gella ode­tchnęła z ulgą, ale wie­działa, że to jesz­cze nie pora na cie­sze­nie się sku­tecz­nie wypeł­nioną misją.

– Dzie­wiątko? Zgłoś się! – rzu­ciła do mikro­fonu, lecąc u boku kore­liań­skiej maszyny, gdy ta zbli­żała się do gigan­tycz­nej nie­bie­skiej pla­nety. – Jak ci na imię?

Szturch­nęła sta­tek z pra­wej strony, popy­cha­jąc go w górę, z dala od tra­jek­to­rii pro­wa­dzą­cej ku sto­licy.

– Nie mogę się zatrzy­mać! Nie wiem, czy… – wykrztu­sił pilot.

– Słu­chaj mojego głosu. – popro­siła łagod­nym tonem, który zda­wał się omi­jać sys­temy łącz­no­ści i tra­fiać pro­sto do jego myśli. – Jak ci na imię?

– Kim jesteś? – zapy­tał i w tych dwóch sło­wach usły­szała wyraź­nie, jak bar­dzo był młody i wystra­szony.

– W porządku. Poroz­ma­wiaj z nią, Rap­tus – zachę­ciła go kapi­tan A’lba­ran.

– Bly – wyznał dysz­kan­tem. – Bly Tevin, ale wszy­scy mówią na mnie Rap­tus.

– W porządku, Rap­tus, posłu­chaj swo­jej kapi­tan…

Jego dia­bli myśli­wiec znów skrę­cił w jej stronę, a z przed­nich dzia­łek blu­znęły wiązki ener­gii. Pró­bo­wał zmie­nić kie­ru­nek, znów obrać kurs na Eiram. Kapi­tan A’lba­ran zbli­żyła się do niego z dru­giej strony i cała trójka starła się ze sobą pośród zgrzytu metalu i sno­pów iskier. Gella się­gnęła Mocą, pozwa­la­jąc, aby jej bez­pieczna osłona oto­czyła pilota. Gdyby mogła spę­dzić z nim kilka chwil wię­cej, być może zdo­ła­łaby go poznać nieco lepiej – zro­zu­mieć. Zła­go­dzić cały ten mętlik emo­cji, które zaciem­niały obraz jego zacho­wa­nia. Nie było jed­nak na to czasu – to musiało wystar­czyć.

– Rap­tus? – rzu­ciła nagląco kapi­tan Xiri. – Dez­ak­ty­wuj…

– Nie mogę! Nie dam rady…!

– Dasz radę – weszła mu w słowo Gella, kie­ru­jąc bez­po­śred­nio do niego spo­kojne wibra­cje swego głosu. – To potrwa tylko chwilę.

Poczuła, jak ogar­nia go nie­po­kój, gdy znów stra­cił kon­trolę nad sobą i stat­kiem. Jego maszyna zachy­bo­tała się, ude­rza­jąc w eskor­tu­jące ją myśliwce, a Gella i Xiri podwo­iły wysiłki, aby utrzy­mać go w miej­scu.

– To nie działa! – jęk­nął Rap­tus. – Włą­czył się auto­pi­lot… Nie mam wła­dzy nad kon­tro­l­kami. Będzie­cie musieli mnie zestrze­lić…

– Takie roz­wią­za­nie abso­lut­nie nie wcho­dzi w rachubę, Thy­lo­gni­sty Dzie­więć – zaprze­czyła sta­now­czo kapi­tan Xiri. – Nie obcho­dzi mnie, czy będziesz musiał otwo­rzyć ten panel gołymi rękami – znajdź spo­sób, aby go wyłą­czyć!

Jeśli nawet Rap­tus odpo­wie­dział, nie usły­szały jego słów. Gella pchnęła stery do oporu. Alpha-3 był lżej­szy niż stara e’roniań­ska maszyna i dia­bli myśli­wiec. Gella mogła latać szyb­ciej i z więk­szą gra­cją dzięki Mocy, ale wysi­łek, jakiego wyma­gało od niej utrzy­ma­nie Rap­tusa w powie­trzu, dosłow­nie roze­rwałby ją na strzępy – zarówno psy­chicz­nie, jak i fizycz­nie. Jej kon­trola nad i tak już słabą wię­zią pry­sła, gdy z gło­śni­ków dobiegł nowy, gar­dłowy głos:

– Bar­dzo mi przy­kro, księż­niczko – powie­dział nie­zna­jomy. – Ale nie na to się pisa­li­śmy. Uwal­niamy ładu­nek.

Gella uchwy­ciła kątem oka błysk holow­nika opusz­cza­ją­cego sek­tor i masywną skrzy­nię lecącą w stronę pasa szcząt­ków, pod­czas gdy kapi­tan wyce­dziła przez zęby całą serię prze­kleństw. W tym momen­cie waha­nia Rap­tus uwol­nił się z ich klesz­czy, a jego sta­tek zanur­ko­wał z powro­tem w kie­runku wcze­śniej­szego celu – Eirama.

– Wyrzu­cili lód i ucie­kli! Porucz­niku Segaru, nie zgub­cie naszego ładunku…

I wów­czas, bez ostrze­że­nia, pozba­wiony kon­troli dia­bli myśli­wiec stra­cił zasi­la­nie, wpa­da­jąc w bez­władny wir.

– Udało mi się! Udało…!

Gella wyczuła ulgę Rap­tusa, a jego gorzki, chro­pawy strach draż­nił jej skórę niczym ostre odłamki żwiru.

– Gene­rale Lao… pro­szę… – zaczęła kapi­tan A’lba­ran. Rap­tus wciąż znaj­do­wał się na kur­sie koli­zyj­nym z Eira­mem, ale przy­naj­mniej jego sys­temy uzbro­je­nia były dez­ak­ty­wo­wane – póki co.

– Rozu­miem – bąk­nął nie­chęt­nie gene­rał Lao. – Oso­bi­ście upew­nię się, żeby­ście oboje wró­cili do domu.

– Dzię­kuję, Gello – dodała kapi­tan A’lba­ran, gdy Gella odda­lała się od trzech maszyn, zmie­rza­jąc w stronę „Walecz­nego”.

– Pani kapi­tan… – W gło­sie Rap­tusa brzmiał dobrze sły­szalny strach, a kiedy Gella się odwró­ciła, spo­strze­gła, że kapi­tan i gene­rał wciąż lecą ramię w ramię z pilo­tem. Coś było nie tak. – Mam pro­blem. Ja…

Zanim zdą­żył dokoń­czyć – i nim Gella zdą­żyła odda­lić się na bez­pieczną odle­głość – dia­bli myśli­wiec Blya Tevina eks­plo­do­wał w kuli biało-czer­wo­nego ognia.

Poza stud­nią gra­wi­ta­cyjną Eirama

Bly Tevin od zawsze chciał zoba­czyć z bli­ska błę­kitne wody Eirama – nawet jeśli było to miej­sce, któ­rego powi­nien nie­na­wi­dzić. Ale chło­pak, któ­rego nazy­wano Rap­tu­sem, nie potra­fił nikogo nie­na­wi­dzić. Nie tak, jak czy­nili to nie­któ­rzy z jego kole­gów pilo­tów, żywiący gniew tak głę­boki, że wypa­lał swoje piętno na ich skó­rze. Ta misja powinna być pierw­szym dniem jego dłu­giej kariery woj­sko­wej. Oka­zją do dokoń­cze­nia tego, co zaczęła jego sio­stra, o co wal­czył za młodu jego dzia­dek. Dla E’ronoh. Zawsze – i tylko i wyłącz­nie dla E’ronoh.

Kiedy został przy­dzie­lony do jed­nego z nowych stat­ków, roz­ko­szo­wał się uczu­ciem prze­bi­ja­nia się przez atmos­ferę w nie­skoń­czoną prze­strzeń. To było coś, czego nie mógł odtwo­rzyć żaden symu­la­tor ani tre­ningi w wąwo­zie Ram­shead. Zamie­rzał udo­wod­nić, że nie jest Rap­tu­sem, poryw­czym, nie­udol­nym pilo­tem. Zamie­rzał zostać Blyem Tevi­nem, boha­te­rem E’ronoh.

Tyle tylko, że… nie był boha­te­rem, któ­rym chciał zostać. W chwili, kiedy stra­cił kon­trolę nad swoim stat­kiem, pró­bo­wał zbo­czyć z kursu – nawet jeśli pozor­nie mogło to wyglą­dać, jakby chciał zde­zer­te­ro­wać. Nie chciał, aby komu­kol­wiek stała się krzywda, ale urzą­dze­nia ste­ru­jące nie reago­wały. Zapro­gra­mo­wano je do pro­wa­dze­nia ostrzału, a jego sta­tek zna­lazł się na kur­sie koli­zyj­nym ze sto­licą Eirama.

Czuł się, jakby przez wiele godzin nie pano­wał nad sobą, wrzesz­cząc wnie­bo­głosy, zanim nie usły­szał jej głosu. Poczuł ucisk w klatce pier­sio­wej, usu­wa­jący chmury stra­chu, dopóki w końcu nie zyskał pew­no­ści wzglę­dem tego, co powi­nien zro­bić. Przy­po­mniał sobie o cere­mo­nial­nym ostrzu zguby, przy­pa­sa­nym na bio­drze. Spo­cone, drżące palce szar­pały nie­cier­pli­wie, nie­stru­dze­nie, zapię­cie pochwy, dopóki go z niej nie uwol­nił. Prze­ka­zane mu przez dziadka, nie było wystar­cza­jąco ostre, aby prze­ciąć skórę przy pierw­szej pró­bie, ale wystar­czyło. Wbił je w port. Zwar­cie sku­tecz­nie dez­ak­ty­wo­wało sys­temy nawi­ga­cji i unie­ru­cho­miło sta­tek.

– Udało mi się. Udało…!

Mógł teraz ręcz­nie zre­star­to­wać myśli­wiec. Wylą­do­wać na Eira­mie. Pomy­ślał o swo­jej matce, sie­dzą­cej w ich miesz­ka­niu. Obie­cała mu, że kiedy wróci – i jeśli zawie­sze­nie broni się utrzyma – przy­go­tuje spe­cjal­nie z tej oka­zji potrawkę pilafa. To mię­dzy innymi dla­tego zna­lazł się tutaj – jed­no­cze­śnie tak daleko i tak bli­sko domu. Uśmiech­nął się, myśląc o niej i o cza­sach, gdy bawił się z innymi dziećmi na wąskich, pyli­stych ulicz­kach przed pała­cem. Była kobietą, która jakimś cudem potra­fiła w magiczny spo­sób roz­dy­spo­no­wać ich racje żyw­no­ściowe z przy­działu tak, aby star­czyły na wiele dni. Żywił prze­ko­na­nie, że naprawdę potrafi czy­nić cuda… dopóki pew­nego razu nie dostrzegł, jak prze­raź­li­wie chuda i smutna jest, mie­sza­jąc w garnku zupę. Wspól­nie patrzyli, jak jego sio­stra spada z nieba, a on dzię­ko­wał swoim szczę­śli­wym gwiaz­dom, że ni­gdy nie widziała jego zma­gań pod­czas tre­ningu, gdy par­to­lił jedną symu­la­cję po dru­giej, aż ochrzcili go Rap­tu­sem. Rap­tu­sem Tevi­nem. To był przy­do­mek, z któ­rego śmiał się razem z innymi, mimo iż nie­na­wi­dził go z całego serca.

Kiedy prze­stał dygo­tać jak w febrze i roz­po­czął pro­ce­durę manu­al­nego restartu swo­jej maszyny, zamknął oczy i podzię­ko­wał pra­daw­nym bogom. Tym, do któ­rych wciąż modliła się jego matka. Był pewny, że nawet w tej chwili wygląda go z wieży war­tow­ni­czej, gdzie wspi­nały się wszyst­kie rodziny, cze­ka­jąc, aż statki wrócą do domu. Bo wła­śnie dla niej to robił. Dla niej…

Gdy sys­temy jego myśliwca obu­dziły się ponow­nie do życia i roz­po­częło się odli­cza­nie, wezwał pomoc… która nie nade­szła. Ostat­nim, o czym pomy­ślał Bly Tevin, była jego matka. Ona też zawsze chciała zoba­czyć tur­ku­sowe morza na pla­ne­cie wroga.

Rozdział czwarty. Kanał Rayes, miasto stołeczne Erasmus, Eiram

Kiedynad Eira­mem spa­dały gwiazdy, nikt nie patrzył w górę. Miesz­kańcy sto­licy wie­dzieli, że nie ma nic szcze­gól­nie inte­re­su­ją­cego w kawał­kach skał z kosmosu – nie wtedy, gdy bur­czało im w żołąd­kach, a racji było bole­śnie mało. I wła­śnie dla­tego w momen­cie, gdy dwa obiekty prze­biły się przez wiecz­nie spo­wi­ja­jące gór­skie szczyty chmury, nikt nie zaczął pani­ko­wać. Nikt nie odczu­wał stra­chu. Nikt nie wypo­wia­dał życzeń ani nie podzi­wiał, jak szczątki opa­dają w dół. Już wkrótce miej­skie wie­życzki rakiet obron­nych namie­rzą cel, a w razie awa­rii poci­sków, kopuły elek­tro­sta­tyczne, ota­cza­jące tak wiele głów­nych miast Eirama, ochro­nią znaj­du­ją­cych się pod nimi oby­wa­teli.

Phan-tu Zenn był pierw­szą osobą, która zauwa­żyła statki wcho­dzące w atmos­ferę pla­nety. Pocho­dzący zni­kąd chło­piec miał dziwny zwy­czaj spo­glą­da­nia w niebo.

Roz­pro­wa­dzał racje żyw­no­ściowe i niósł pomoc miesz­kań­com oko­lic Kanału Rayes, wąskiego szlaku wod­nego, wpa­da­ją­cego do Morza Era­smus. W tej czę­ści mia­sta obskurne budynki nacho­dziły na sie­bie jak rzędy zgni­łych, krzy­wych zębów. Wysy­cha­jące wodo­ro­sty i pąkle zna­czyły ściany i mury kanału, niczym okru­chy chleba, po któ­rych każdy mógł dotrzeć do przy­stani. Wychu­dzone sło­no­wodne ptaki, pod­la­tu­jące zbyt bli­sko kopuły, rażono impul­sami elek­trycz­nymi, co uczyło je, aby nie powta­rzały tego błędu. Prze­zro­czy­sta tar­cza ochronna ota­cza­jąca mia­sto była jed­nak widoczna dzięki bia­łym pasmom wyła­do­wań elek­trycz­nych, powta­rza­ją­cych wzory wzno­szą­cych się fal, ozna­cza­ją­cych punkty dostępu dla stat­ków, które mogły przez nią prze­cho­dzić, a w tle wiecz­nie dawał się sły­szeć cha­rak­te­ry­styczny szum osłon.

Phan-tu nie powi­nien był w ogóle prze­by­wać na tere­nie Kanału Rayes, ale na prze­strzeni lat nauczył się wymy­kać swo­jej ochro­nie. Wsko­czył na grzbiet ago­pie i popro­wa­dził wod­nego konia na swoje ulu­bione molo.

W kilka chwil został oto­czony przez tłum ludzi – zarówno tych uro­dzo­nych i wycho­wa­nych nad Rayes, jak i uchodź­ców, przy­by­wa­ją­cych tłum­nie z zachod­nich wysp, które ostat­nio zostały zaata­ko­wane przez siły E’ronoh. Phan-tu powi­nien się cie­szyć, że wojna z ich bliź­nia­czą pla­netą nie dotarła jesz­cze do sto­licy, ale znisz­cze­nie pobli­skich miast ozna­czało, że infra­struk­tura Era­smusa ero­do­wała tak szybko, jak ich wybrzeża w porze mon­su­no­wej. I to wła­śnie ci na samym dole naj­do­tkli­wiej odczu­wali brze­mię tego cię­żaru.

Mimo to nawet teraz, wrę­cza­jąc potrze­bu­ją­cym racje żyw­no­ściowe, gra­nulki nawad­nia­jące i wszystko inne – cokol­wiek tylko zdo­łał wydo­stać z pała­co­wych odpa­dów – był bole­śnie świa­dom tego, że to sta­now­czo za mało. Opróż­nił już swój wózek, a prze­cież dopiero co zaczął roz­da­wać jego zawar­tość! Czuł w piersi doj­mu­jący ból, patrząc, jak rodzice i starsi odcho­dzą z pustymi rękami. Posu­nął się nawet do tego, że zaofe­ro­wał miej­sco­wym swoją tunikę z lnia­nego włókna i wyszy­wane złotą nicią pan­to­fle, które spra­wiały, że czuł się wręcz idio­tycz­nie w tym oto­cze­niu. Ale nikt ich nie chciał. Z dru­giej strony jed­nak nikt na niego nie pomsto­wał ani nie powie­dział pod jego adre­sem złego słowa – nie pozwo­lili, aby ich despe­ra­cja prze­ro­dziła się w gniew. A przy­naj­mniej nie ten wymie­rzony bez­po­śred­nio w niego.

Phan-tu był prze­cież jed­nym z nich.

Wie­dział, że powi­nien już wra­cać do pałacu. Jego matki z pew­no­ścią się o niego mar­twiły. Ale pamięć mię­śniowa zapro­wa­dziła go na molo. Zano­to­wał w pamięci, ile osób ode­szło z niczym. Wię­cej, niż mógł zli­czyć. Bez­rad­ność, którą czuł w związku z tym fak­tem, dła­wiła go nie­mal fizycz­nie i szu­kał uko­je­nia w widoku morza.

Na naj­bar­dziej wysu­nię­tym na połu­dnie krańcu kanału, po spę­ka­nym molo peł­zał bla­do­nie­bie­ski skor­pion wiel­ko­ści kamyka – zbyt młody, aby być jado­wi­tym, ale na tyle mały, że musiał jakimś cudem prze­śli­zgnąć się przez kopułę. Zrzu­cił go kop­nia­kiem z kra­wę­dzi.

Wzdłuż wybrzeża tło­czyły się małe kwa­dra­towe domki, wznie­sione z bia­łego kamie­nia i poma­lo­wane na jaskrawe odcie­nie błę­kitu, zie­leni i żółci. Płó­cienne mar­kizy zapew­niały nie­wiele cie­nia w peł­nym słońcu, ale tak czy ina­czej, to był jego dom. Kie­dyś, przed naj­gor­szym mon­su­nem w jego życiu, miesz­kał tu ze swoją bio­lo­giczną matką i młod­szą sio­strą Tallą. Pew­nego razu, gdy kopuła elek­tro­sta­tyczna nie wytrzy­mała naporu sztor­mo­wych fal, wszyst­kich zmio­tło bez­li­to­sne morze. Tylko jemu udało się dotrzeć do brzegu.

Gdy tłumy się roze­szły, dziew­czynka z krót­kimi brą­zo­wymi lokami, ubrana w sukienkę uszytą z jakie­goś prze­two­rzo­nego płótna, szarp­nęła go za nogawkę spodni. Wyglą­dała jak jego sio­stra, więc przy­klęk­nął i wska­zał na jej zamkniętą pięść.

– Co tam masz? – zapy­tał.

Wyda­wała się mocno pode­ner­wo­wana, ale Phan-tu uśmiech­nął się do niej cie­pło. Miała taką samą cerę jak on – jasno­brą­zową skórę, usianą zie­lon­ka­wymi pie­gami i bla­do­zie­lone oczy, cha­rak­te­ry­styczne dla Eiram­czy­ków, któ­rzy osie­dlili się na pla­ne­cie wiele poko­leń temu.

– Dla kró­lo­wej – wymam­ro­tała, roz­pro­sto­wu­jąc drobne paluszki i odsła­nia­jąc garstkę pokry­tych bło­tem pereł.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki