Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rozpoczyna się kolejna przygoda z okresu Wielkiej Republiki, rozgrywająca się wiele pokoleń przed „Światłem Jedi”.
To era eksploracji. Jedi przemierzają galaktykę, pogłębiając swoje zrozumienie Mocy oraz wszystkich światów i istot, które ona łączy. Tymczasem Republika, dowodzona przez dwoje kanclerzy, stara się jednoczyć planety we wciąż rosnącej społeczności pośród gwiazd – zarówno tych pobliskich, jak i odległych.
Orbitujące blisko siebie światy Eiram i E’ronoh dotkliwie odczuwają bolączki galaktyki: niedobór zasobów, przy wciąż rosnących galaktycznych ambicjach. Nienawiść, jaką żywią wobec siebie, podsyca eskalujący od połowy dekady konflikt, który grozi teraz rozprzestrzenieniem się na sąsiednie układy. Ostatnia nadzieja na pokój leży w dziedzicach rodów królewskich obu planet, którzy chcą się ze sobą pobrać.
Nim jednak udaje się zawrzeć trwały rozejm, próba zamachu wymierzona w parę wprowadza Eirama i E’ronoh ponownie w stan wojny. Aby ocalić światy, rycerka Jedi Gella Nattai zgłasza się na ochotniczkę, aby przeprowadzić śledztwo w tej sprawie, podczas gdy kanclerz Kyong wyznacza swojego syna, Axela Greylarka, aby towarzyszył jej jako reprezentant Republiki.
Jednak głęboka nieufność Axela wobec Jedi ściera się z silną wiarą Gelli w Moc. Dziewczyna nigdy wcześniej nie miała do czynienia z tak zadufanym w sobie lekkoduchem, on zaś nigdy nie spotkał tak poważnej i nieugiętej krzewicielki dobra. Im usilniej starają się rozwikłać mroczne wątki spisku, tym bardziej wydaje się on skomplikowany. Pośród licznych oskarżeń i potencjalnych wrogów czających się w cieniach, ta dwójka będzie musiała współpracować ze sobą ściśle, jeśli chcą sprawić, aby prawda wyszła na światło dzienne, i ocalić dwa światy…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 465
Poraz pierwszy od pięciu lat niebo nad stolicą E’ronoh było wolne od walczących ze sobą statków. A gdy atmosferę przecinały zbłąkane szczątki, to nim osiadły na kamiennych łukach, wydających się wielkimi olbrzymami strzegącymi świtu planety, zastygłymi na tle czerwonego poranka, pozostawały z nich już tylko płatki popiołu.
Wojna nie dobiegła końca, ale życie toczyło się dalej. Chociaż część miasta nadal płonęła, żałobnicy śpieszyli, aby pochować swoich bliskich. Gdy rozeszła się wieść o ostatnim zawieszeniu broni z Eiramem, rynek w Wieży, stolicy E’ronoh, zalała fala obywateli oczekujących codziennej dostawy wody.
Serrena, smukła postać w szarej pelerynie, przemykała pośród przekrzykującego się tłumu.
– Tip-yipy, dziesięć pezzów za kilogram!
– Trzydzieści za baryłkę!
– Kupujcie gwiezdnopył – śnijcie sny umarłych!
Matka targowała się o wytłaczankę jaj, nie spuszczając przy tym oka z nieba. Dziewczynka w wieku przedpoborowym trzymała na jednym biodrze głodnego braciszka, a na drugim dźwigała kawałki taniego, tłustego mięsa od rzeźnika. Żebrak wymachiwał pustym kubkiem. Sprzedawca odganiał muchy od zepsutych owoców. Strażnik pałacowy podskoczył na dźwięk szczęku metalu i odwrócił się jak użądlony – jedynie po to, aby z ulgą przekonać się, że to tylko przewracający się przewożący złom śmigacz.
Serrena nasunęła głębiej kaptur swojej peleryny na czoło, ale nic poza maską oddechową nie mogło ochronić istot przebywających na tej planecie przed łykaniem wszechobecnego pyłu – nawet gdy nie wiało. Przeszła przez targowisko i wąskie podziemne przejście, aż wreszcie zatrzymała się na skraju lądowiska. Naturalne ukształtowanie kanionu sprawiało, że stanowił idealny hangar dla królewskiej floty. Miejscowi lubili mawiać, że otwór jaskini stanowił skamieniałą, rozwartą szeroko paszczę jednego z pradawnych bogów. Dla Serreny było to po prostu kolejne miejsce, kolejna okazja, aby służyć jedynej istocie naprawdę zaangażowanej w utrzymanie równowagi w galaktyce.
Podczas gdy członkowie załogi przemykali w tę i we w tę, przygotowując eskadrę do lotu, Serrena przekradała się wzdłuż pofałdowanych ścian kanionu, niewidoczna dla oczu pilotów, otaczających ciasnym kordonem swoją kapitan, niemal jakby chcieli ją chronić. Twarz młodej kobiety była na wpół ukryta w cieniu ścian wąwozu, ale Serrena dostrzegała spokój i dostojeństwo bijące z królewskiego oblicza. Obietnicę, jaką niosła pięść, którą dziewczyna uderzała się w pierś. Słyszała wykrzykiwane przez obecnych słowa, przebijające się przez kakofonię dźwięków niczym e’roniańskie klejnoty:
– Za E’ronoh!
– Dzięki za tę mówkę motywacyjną, kapitan A’lbaran – mruknęła Serrena, kucając za jednym z droidów astromechanicznych i wsuwając niewielki chip do szczeliny na jego przednim panelu. Przeszedł ją dreszcz ekscytacji, ale chwila triumfu nie trwała długo.
Zza rogu wyszedł żołnierz z opaską na oku. Zatrzymał się na jej widok z wyrazem konsternacji na twarzy, który jednak szybko zastąpił niepokój, a potem zaczął zmniejszać dzielący ich dystans, sadząc w jej stronę długimi krokami.
– Hej! Ty tam! Nie masz uprawnień, żeby przebywać w tym miejscu!
Serrena skuliła się i przypadła do ziemi, ale poderwał ją w górę i pchnął na stos skrzyń. Rozległ się głośny trzask pustej manierki uderzającej o kamień. Pył, ten wszechobecny na planecie pył, zgrzytał jej między zębami, dławiąc w gardle.
– Co ty tu…
– Proszę – jęknęła Serrena i zakasłała. – Rzuć pezza biednej farmerce. Trochę wody…
– W samo południe rozdawane są racje żywnościowe – burknął żołnierz, puszczając ją ze zniecierpliwionym syknięciem. Z jego insygniów wynikało, że ma stopień porucznika, choć nie zauważyła go wcześniej u boku kapitan. Na jego pokrytej bliznami twarzy dostrzegła litość, a potem frustrację, gdy sięgnął do kieszeni i wyciągnął brązową monetę. – A teraz precz! Już cię tu nie ma!
Serrena chwyciła monetę i oddaliła się biegiem od lądowiska, ponownie wtapiając się w morze zakurzonych postaci na targowisku, na którym w międzyczasie wybuchła walka. Zdesperowani mieszkańcy E’ronoh przepychali się i szarpali, aby zapewnić sobie lepsze miejsce w kolejce po racje wody, która wydłużyła się dwukrotnie, podczas gdy ona wypełniała swoją misję. Serrena parła naprzód, osłaniając twarz przed natłokiem spoconych ciał, dopóki nie przedarła się przez tłum. Wrzuciła brązowego pezza do blaszanego kubka żebraka, a potem wyprostowała się i ruszyła w stronę drogi prowadzącej z miasta.
– Gotowe – rzuciła do komunikatora krótkiego zasięgu.
– Czy jesteś pewna… że to… słuszne…? – odpowiedział jej przerywany zakłóceniami głos.
– Tak, tak, jestem pewna. – Zdusiła w sobie złość, którą wywołało w niej pytanie.
Została wybrana do tej misji.
– Pośpiesz się. Znalazłam miejsce, z którego… będziemy mieli idealny widok na… fajerwerki.
W chwili, w której puściła się biegiem przed siebie, w niebo uniosło się trzydzieści myśliwców.
Pozwoliła, aby kaptur zsunął jej się na plecy, a potem, ciesząc się promieniami wschodzącego słońca, uśmiechnęła się w oczekiwaniu na wolę Mocy – ponieważ, jeśli takie będzie jej życzenie, żaden z tych myśliwców już nie wróci.
KapitanXiri A’lbaran była już zmęczona czekaniem. Czekaniem, aż transportowiec z ładunkiem lodu wyskoczy z nadprzestrzeni. Czekaniem, aż wróg złamie zawieszenie broni i zaatakuje. Aż jej świat znów stanie w płomieniach i aż ona sama zyska pewność, że tym razem, pomimo wszystkiego, o co walczyła, będzie to tylko i wyłącznie jej wina. A mimo to Xiri czekała, bo tutaj, w odległym zakątku galaktyki, na peryferiach lepiej znanych światów i sektorów, nie mogła zrobić nic poza czekaniem. Na wskroś bezradna, trzymała jednak wysoko uniesiony podbródek, wpatrując się w przestwór kosmosu. Była kapitan floty E’ronoh. Musiała dawać przykład nowym rekrutom, z których każdy wydawał się coraz młodszy od poprzedniego.
Jej Eskadra Thylognistych czuwała tuż nad atmosferą planety od świtu. Przed wojną monarcha E’ronoh być może nie przydzieliłby ich flocie zadania, będącego prostą misją eskortową. Jednak na jej planecie panowała susza, a na szlakach nadprzestrzennych roiło się od piratów, więc bezpieczeństwo ładunku było kwestią życia lub śmierci.
W innych okolicznościach Xiri podziwiałaby widoki tego zachwycającego, niesamowitego zakątka galaktyki – jej własny świat, z jego czerwonymi górami i wąskimi kanionami oraz turkusowe morza sąsiedniego Eirama, wzburzone ciągłymi sztormami. Pomiędzy nimi znajdował się pas szczątków – pozostałości po latach bitew, zaśmiecające korytarz niczym asteroidy – oraz księżyc zwany Strażnikiem Czasu. Jej babcia mawiała, że miliardy lat temu E’ronoh i Eiram były dwiema kosmicznymi istotami, które wyłoniły się z gwiezdnego pyłu, a księżyc stanowił ich wspólne serce, kontrolujące wiatry wiejące na E’ronoh i przypływy Eirama. Xiri uwielbiała tę historię. Czy to w czasie pokoju, czy podczas wojny, planety i ich księżyc zostały nierozerwalnie ze sobą związane, nie tylko siłą grawitacji, ale także długą przeszłością i niepewną przyszłością. Przyszłością, której naprawie Xiri zamierzała poświęcić swoje życie.
Niepokój wśród młodych pilotów zaczął dawać o sobie znać: jeden z nich wyłamał się z formacji, ale szybko do niej wrócił.
Kapitan A’lbaran i porucznik Segaru wybrali do tej misji bezprecedensową liczbę trzydziestu pilotów: odpowiednią eskortę, zapewniającą należyte bezpieczeństwo transportowcowi, mającemu przybyć do stolicy, i zdolną przygotować lód do natychmiastowej dystrybucji. Statek się spóźniał. Poprzedni transport został zniszczony podczas ich ostatniego starcia z Eiramem. Ten jeszcze wcześniejszy w tajemniczy sposób zniknął w labiryncie nowych szlaków nadprzestrzennych. Ten, który wysłano przed nim – czy może raczej to, co z niego zostało – został odnaleziony spustoszony do cna (prawdopodobnie przez piratów) i rozebrany praktycznie na części; połowa jego załogi dryfowała martwa w przestrzeni kosmicznej. O, nie – jedynym sposobem na zabezpieczenie tego ładunku było przechwycenie i eskortowanie go od momentu, gdy tylko opuści nadprzestrzeń.
– Pani kapitan? Nie możemy tu zabawić zbyt długo – zameldował porucznik Segaru na prywatnym kanale głosem przerywanym szumem zakłóceń.
– Będą tu lada chwila – zapewniła go.
– Pani kapitan…
– Przylecą. – Przesunęła językiem po wyschniętym podniebieniu. Tego ranka oddała swoją manierkę z wodą dziecku żebrzącemu na targu i starała się nie myśleć o własnym pragnieniu. – Nie może być inaczej.
Odwróciła się w lewo, w stronę miejsca, które zawsze zajmował w ich formacji. Brązowy hełm zasłaniał większość brodatej twarzy Segaru. W wyobraźni widziała spojrzenie jego szarego niczym burzowe chmury oka i sposób, w jaki blizny pod jego przepaską czerwieniały, gdy był sfrustrowany i zły. Wiedziała też, że prawdopodobnie ściska właśnie rękojeść swojego ceremonialnego ostrza zguby, które każdy e’roniański żołnierz nosił u pasa – tak jak ona. Że w głębi serca nigdy nie wybaczy jej, że to ona została awansowana zamiast niego. Że czuje do niej niechęć… nawet w chwili, kiedy odwrócił się w jej kierunku, jakby czuł na sobie jej spojrzenie.
– Pani kapitan – powtórzył, a potem, nieco łagodniej, dodał: – Xiri…
– Nie. – Skierowała wzrok przed siebie, poza błękit Eirama, wbijając go w punkciki odległych gwiazd. – Mamy szczęście, że udało się zabezpieczyć ten ładunek po tym, jak Merokia nie dotrzymała danej nam obietnicy udzielenia pomocy.
Merokia była ostatnią planetą na liście ich dawnych sojuszników. Czego właściwie ona lub monarcha mogli się spodziewać? Wraz z każdym upływającym rokiem, każdym zerwanym zawieszeniem broni, każdą nieudaną próbą zawarcia pokoju nawet ich najbliżsi partnerzy handlowi odwracali się od E’ronoh. Niewielu odważyło się ingerować w konflikt, a większość po prostu czekała z wybraniem strony na moment, w którym wyłoni się zwycięzca.
– Zdaję sobie sprawę z naszej trudnej sytuacji, kapitan A’lbaran. To… – Segaru urwał i milczał tak długo, że Xiri pochyliła się, żeby przełączyć kanał i sprawdzić, czy przypadkiem łączność znów nie zaczęła szwankować. – Ustaliliśmy, że opuścimy korytarz między dwiema planetami dla eskorty wojskowej Eirama. Naszą przedłużającą się obecność w tym miejscu mogą uznać za naruszenie warunków. Zawsze jestem gotów do walki, ale to zawieszenie broni, opuszczenie korytarza… to był twój plan.
Tak. To był jej plan. Jerrod Segaru zawsze wiedział, jak jej dogryźć.
Przekonanie ojca, by w ogóle się na to zgodził, zajęło jej wiele lat. Był przeświadczony, że to wszystko stanowi misterny plan wroga, obliczony na wciągnięcie E’ronoh w pułapkę i zaatakowanie w chwili, gdy nadarzy się ku temu idealna okazja – stąd aż trzydzieści myśliwców. Warunki wydawały się proste – Xiri miała poprowadzić misję eskortową o świcie, a po południu oczyścić przestrzeń dla Eirama. Żadnych działań zbrojnych. Poprzednie zawieszenia broni zrywano z błahszych powodów, ale liczyła na to, że Eiramczycy będą równie zdesperowani co oni, więc zrozumieją.
Dobrze wiedziała, kto zostanie obarczony winą, gdy – jeśli – coś pójdzie nie tak.
– Dziękuję za przypomnienie, poruczniku – powiedziała chłodno. – Ale nie możemy wrócić do domu z pustymi rękami, a ja nie pozwolę, aby kolejny z naszych transportów został zniszczony lub ograbiony, bo skupiliśmy się na toczeniu wojny. Zajmę się Eiramczykami, jeśli zajdzie taka potrzeba. Zostajemy.
– Mam nadzieję, że eiramski generał okaże się tak samo wyrozumiały jak ty – mruknął, po czym przełączył się na kanał ogólny.
Poszła w jego ślady, dla zabicia czasu wsłuchując się w szum rozmów w tle. Z każdą chwilą, którą piloci spędzali w otwartej przestrzeni, zdawali się coraz bardziej zapominać o tym, że dowódczyni im się przysłuchuje. Nie przeszkadzało jej to. W ten sposób, wsłuchując się w kojący rytm głosów, poznawała ich lepiej podczas tych rzadkich momentów wytchnienia.
– Spójrzcie tylko na ten cały złom – mówił właśnie Thylognisty Dziesięć.
– To nie jest złom – obruszył się Thylognisty Dziewięć. Xiri słyszała, że gdy wymawiał ostatnie słowo, głos mu się załamał. Był spośród nich najmłodszy i już pierwszego dnia szkolenia zyskał sobie przydomek „Raptus”.
Świeżo upieczeni rekruci pochodzili głównie z poboru, ale Raptus zgłosił się sam, błagając o pozwolenie na wcześniejsze zaciągnięcie się do wojska, aby uczcić pamięć swojej poległej siostry, Liny. Wiek poborowy miał osiągnąć dopiero za kilka tygodni. Xiri zrobiła to samo po śmierci brata – i być może właśnie dlatego przystała na jego prośbę.
Widziała w swoim życiu setki ginących żołnierzy, ale śmierć Liny okazała się dla E’ronoh punktem zwrotnym. To, co powinno być rutynową misją zwiadowczą na zachodnich wyspach Eirama, zakończyło się tragedią, gdy chwilę po starcie nastąpiła awaria silników manewrowych jej myśliwca, który runął w dół – już trzeci taki przypadek w ciągu ostatnich dni, ale pierwszy, kiedy ktoś zginął. Wydawało się, że wszyscy w Wieży wstrzymali oddech, patrząc, jak statek rozbija się w wąwozie Ramshead.
To właśnie tragiczny koniec Liny wywołał zamieszki na ulicach. Ilu innych stracili – nie przez Eiram, ale wskutek tego, że ich flota była koszmarnie przestarzała? Co uczyni monarcha, aby to się nie powtórzyło? Co zrobi, żeby w końcu wygrać tę wojnę? Gdzie obiecane racje żywności i wody? Xiri nie mogła – nie chciała – walczyć jednocześnie z własnym ludem i z Eiramem, ale dysydenci skłonili monarchę do wydzierżawienia Korelii terenu w górach na południowej półkuli w zamian za trzy tuziny diablich myśliwców. Xiri przeklinała tę decyzję. Wiedziała jednak, że stanowiło to najsensowniejsze rozwiązanie w tej sytuacji. Ich flota była zbyt mocno rozproszona. E’ronoh goniło resztką sił. Ale… co monarcha mógłby sprzedać w zamian za pomoc jako następne? Co wystarczyłoby, aby odpowiednio ich wzmocnić? Kwestionowanie jego decyzji, zwłaszcza w czasie wojny i zwłaszcza przez e’roniańską kapitan, zostałoby uznane za zdradę. Nawet w przypadku córki samego monarchy.
Jedyną formą buntu, na jaką mogła się zdobyć Xiri, było oddanie jednego z nowych statków – przydzielonego jej – Raptusowi, będącemu świeżo po podstawowym szkoleniu bojowym. Ona sama zdecydowała się zachować swojego starego gruchota, którym latała od czasu, gdy się zaciągnęła. Poza tym, bez względu na to, co pilotowała, zawsze docierała tam, gdzie chciała.
– To nie złom – powtórzył Raptus. Xiri zauważyła, że jego statek się zakołysał – prawdopodobnie chłopakowi trzęsły się ręce.
– Spokojnie, Thylognisty Dziewięć – rzucił porucznik Segaru. – I staraj się lepiej kontrolować statek.
Raptus opanował swoją maszynę i wymamrotał przeprosiny.
– Nie miałem nic złego na myśli – mruknął Thylognisty Dziesięć. – Po prostu… Wystarczy spojrzeć
Cóż, nie dało się zaprzeczyć – przed nimi ciągnął się pas szczątków, stanowiący jawne potwierdzenie jego słów: czarna, metalowa rzeka wraków i zamarzniętych ciał, dryfująca w kosmosie. Początkowo Xiri prowadziła misje, podczas których ściągali na pokłady złom i ofiary, zapełniając nimi ładownie statków – chociażby po to, aby zapewnić spokój ducha tym czekającym na powierzchni planety. Teraz było ich jednak tak wiele… Uznała, że jeśli zawieszenie broni się utrzyma, spróbuje ponownie podjąć się tego zadania.
„Ludzie chcą po prostu mieć coś, co mogliby pogrzebać” – przypominał jej często porucznik Segaru. Być może nie dane im się będzie nigdy zaprzyjaźnić, ale nie mogła kwestionować jego lojalności i oddania sprawie.
– Nie, on ma rację. To nie jest złomowisko. Tylko cmentarzysko – stwierdził Thylognisty Sześć, a jego ponurym słowom towarzyszył dziwny odgłos.
– Czy to twój żołądek? – zapytał ktoś.
– Jest po prostu zdenerwowany – skwitował współczująco porucznik Segaru. – To jego pierwszy lot.
„Albo jest zwyczajnie głodny, ty wielki durniu – pomyślała Xiri, gryząc się w język, żeby nie powiedzieć tego na głos. Ale nie mogła zaprzeczyć, że porucznik Segaru potrafił łagodzić nastroje swoich żołnierzy. – Spokojnie, młody. To tylko mała eksplozja. Wojna nieuchronnie pociąga za sobą ofiary. Dopilnujemy, żeby Eiram zapłacił za swoje zbrodnie i zatopimy ich szklane pałace na dnie mórz”.
Segaru przejął w ich tandemie rolę tego dobrego, podczas gdy ona dawała im wycisk – kazała dawać z siebie wszystko, zamartwiając się jednocześnie o to, czy oni i ich głodujące rodziny otrzymują obiecane racje żywnościowe. Ona musiała walczyć ze swoim ojcem o to, aby priorytetem były dostawy wody, nie paliwa – i właśnie dlatego ten transportowiec z lodem musiał się pojawić – teraz, zaraz i w nienaruszonym stanie, bo po pięciu latach walki jej lud uznał, że ma dość.
„Pradawni bogowie są wściekli – lamentowała starszyzna w świątyni. – Pradawni bogowie są rozgniewani wojną monarchy i wstrzymali deszcze”.
Xiri nie mogła winić pradawnych bogów – ani nowych, skoro już o tym mowa – za najgorszą suszę, jakiej zaznała jej planeta, odkąd sięgali pamięcią. Mogła wierzyć tylko w samą siebie i zrobić wszystko, co w jej mocy, aby zapewnić swojemu ludowi wszelką pomoc. E’ronoh wymagało od niej każdego poświęcenia, na jakie było ją stać – a ona zamierzała dawać z siebie wszystko, aż nie zostanie jej kompletnie nic.
Podczas gdy bliźniacze światy kontynuowały swoją powolną wędrówkę po orbicie księżyca, Xiri skanowała powierzchnię Eirama w poszukiwaniu ruchu, ale widziała tylko warstwy obłoków, kłębiące się nad turkusowymi oceanami. Żadnych statków eskortowych, ale wiedziała, że te wkrótce na pewno się pojawią.
– Moja żona mnie zabije, jeśli znów spóźnię się na kolację – mruknęła Thylognista Trzy. Xiri wiedziała, że Kinni jest jedną z najstarszych członkiń eskadry – emerytowana mechaniczka ponownie zaciągnęła się do wojska kilka lat temu.
– Tęsknię za potrawką pilafa mojej mamy – dodał Raptus.
Kinni zaśmiała się cicho.
– Ma się rozumieć, wszyscy jesteście mile widziani!
– Teraz, gdy wojna się skończyła… – zaczął Thylognisty Sześć, ale przerwało mu znaczące chrząknięcie.
– Przestań śnić! – warknął Thylognisty Trzynaście. – Do końca jeszcze daleko. To się nie skończy, dopóki nie zwrócą wszystkiego, co nam odebrali. Naszej kolonii, naszego księcia, naszego życia. Eiram nigdy nie powinien zaznać pokoju.
Thylognisty Trzynaście, Rev Ferrol, był synem wicekróla Ferrola, jednego z najbardziej zaufanych doradców ojca Xiri, a jego słowa okazały się tymi samymi gorzkimi frazami, które monarcha głosił ze swojego balkonu, gdy czuł, że morale jego ludu spada. Rozległy się pomruki ogólnej zgody i Xiri spróbowała przełknąć ślinę, ale miała zbyt wyschnięte gardło. Czuła na sobie spojrzenie porucznika Segaru, ale tylko potrząsnęła głową. Jej ludzie byli sfrustrowani, a ona zawiodłaby ich nie tylko jako kapitan, ale i jako księżniczka, gdyby wyłączyła się teraz tylko i wyłącznie z powodu własnego poczucia winy.
– Po prostu łapiemy oddech, to wszystko. I pąkle – dodał porucznik Segaru.
– Moja babcia mawiała, że kiedy była mała, mierzyli czas nie według księżyca, ale według tego, kiedy statki Eirama przelatywały nad miastem. – Raptus zachichotał nerwowo. – Myślę, że przesadzała, ale to było wieki temu.
– Czyżby? – prychnęła Kinni. – W takim razie wygląda na to, że mam kilkaset lat!
Wszyscy się roześmiali.
– Cóż, kiedy to się skończy – powiedział Raptus z tym swoim, tak typowym dla niego przekonaniem – zabieram się barką na jedną z tych planet wypoczynkowych.
– Żadna barka wycieczkowa tu nie przyleci – mruknął Rev.
– Słyszałem, że na niektórych światach można zapłacić za jednoczesne…
– Co jednoczesnego, Dziesiątko? – rozległ się przerywany trzaskami głos Xiri i reszta zaczęła chichotać, rozbawiona zakłopotaniem pilota.
Chłopak zamilkł, po czym wykrztusił:
– K…księżniczko! To znaczy, pani kapitan… kapitan A’lbaran.
– W porządku, Thylognisty. Bądź czujny – polecił mu spokojnie porucznik Segaru.
Xiri uśmiechnęła się pod nosem. Lubiła, gdy jej ludzie opowiadali o swoich marzeniach i planach. Wyobrażali sobie „kiedy” i „potem”. Ich nadzieja była krucha, ale mieli ją, a ona nie mogła o tym zapominać – nawet na sekundę.
Na jej panelu kontrolnym zamigotała lampka czujnika. Z pochmurnej atmosfery Eirama wyłoniło się kilkanaście statków o bulwiastych kadłubach, przystosowanych przede wszystkim do zanurzania się pod powierzchnię wody, a dopiero w drugiej kolejności do lotów kosmicznych.
– Są tu! – zawołał Raptus. Jego statek wyrwał się naprzód, ale za chwilę się zatrzymał.
– Spokojnie – ostrzegł go ponownie porucznik Segaru.
– To te nowe statki – wykrztusił Raptus, dysząc ciężko. – Ich systemy sterownicze są zbyt czułe.
– Jaasne – mruknął Trzynastka, a pozostali parsknęli śmiechem.
– Pamiętajcie – upomnienie Xiri skutecznie ich uciszyło – Eiram też odbiera ładunek. Zarówno oni, jak i my eskortujemy dostawy na nasze planety. Czekajcie na moje rozkazy.
– Pani kapitan – zgłosił porucznik Segaru. – Wywołują cię.
Xiri oblizała przednie zęby. Starała się nie myśleć o swoim pragnieniu i walącym niespokojnie sercu. Eskadra jej potrzebowała. Podobnie jak E’ronoh.
– Tu kapitan Xiri A’lbaran – powiedziała, starając się brzmieć pewniej, niż się czuła.
– Pani kapitan, tu generał Nhivan Lao – dobiegł z jej głośnika rzeczowy głos, zniekształcony przez systemy przestarzałego myśliwca. Uderzyła mocno w panel, aby skłonić je do lepszej współpracy i pozbyć się zakłóceń. – Uzgodniliśmy, że korytarz między planetami będzie czysty. I to wy zaproponowaliście te warunki, o ile się nie mylę…
– Zgadza się, generale – odparła Xiri. – Ale nasz transport się opóźnia. Na waszym miejscu również okazalibyśmy wam tę uprzejmość i…
– Och, czyżby? – prychnął generał.
Xiri nie dała się jednak sprowokować, więc w eterze zapadła cisza, aż w końcu mężczyzna odchrząknął i podjął:
– W porządku zatem. Pilnujcie więc, żeby nie opuszczać waszej strony korytarza.
– Oczywiście. – Rozłączyła się, zaktualizowała dane dotyczące rozlokowania swojej eskadry, po czym ścisnęła mocniej stery i wbiła wzrok w pustą przestrzeń kosmiczną, jakby mogła samą tylko siłą spojrzenia otworzyć w niej czarną dziurę i wyrwać transportowiec z nadprzestrzeni.
– Powinniśmy zabrać wszystko, co mają, plus nasz ładunek – warknął Rev. – Założę się, że planują to samo. Idę o zakład, że…
– Nie ufałbym Eiramczykom, nawet gdybym miał dwoje zdrowych oczu – wszedł mu w słowo porucznik Segaru. – Ale na razie zostajemy na swoich posterunkach.
– Czy nie stracił pan przypadkiem oka w pierwszej bitwie, sir? – zagadnął Raptus.
– Zgadza się.
– Chcę, żeby ten kanał pozostał czysty – ostrzegła Xiri. – Czy to jasne?
Jeden po drugim członkowie eskadry rozłączali się, potwierdzając przyjęcie rozkazu.
Lampki sygnalizacyjne jej systemu czujników ponownie zamrugały.
– Zbliża się statek, za chwilę opuści nadprzestrzeń – oznajmiła, czując, jak wnętrzności skręcają jej się w ciasny węzeł oczekiwania.
Pośród otaczających ich punkcików świetlnych znajdowała się ukryta strefa wyjścia z nadprzestrzeni, którą Republika utworzyła kilka lat temu. Wyglądało na to, że mimo iż E’ronoh i Eiram tkwiły w samym środku kosmicznego wygwizdowa, znajdowały się jednocześnie na trasie wiodącej w każde dowolne miejsce w galaktyce.
Gdy statek wyszedł z nadprzestrzeni, Xiri wstrzymała oddech. Prowadziła swoją eskadrę nad błyszczącymi iglicami Doliny Modine, widziała, jak kwitną pierwsze pustynne róże, a jednak w tej chwili nic nie wydawało jej się piękniejsze od tego starego, zardzewiałego transportowca z lodem.
Pochyliła się wyczekująco naprzód, a jej usta rozciągnęły się w uśmiechu tak szerokim, że spierzchnięte wargi popękały i zaczęły krwawić. Mimo to, obserwując, jak holownik sunie korytarzem między E’ronoh i Eiramem, nie mogła się opędzić od bolesnej świadomości, że cały lód przewożony na jego pokładzie jest już rozdysponowany i będą musieli znaleźć sposób, by zdobyć więcej, zanim rozdzielą ostatnie krople wody. Tym jednak zamierzała się martwić później.
Była o krok od wywołania transportowca, gdy czujniki jej myśliwca zapiszczały, tym razem sygnalizując anomalię.
– Pani kapitan? – odezwał się Segaru, wyraźnie zmartwiony i zdezorientowany. – Z nadprzestrzeni wychodzą właśnie dwa kolejne statki. Musimy oczyścić… – Urwał, gdy tuż przed nimi zmaterializowała się potężna jednostka, tylko o włos unikając zderzenia z jej statkami. Do tej pory Xiri widziała podobne maszyny jedynie w HoloNecie, a z gorączkowych komentarzy, które natychmiast rozbrzmiały na kanale, wynikało, że członkowie jej eskadry również.
– Czy to longbeam typu Alif?
– Czy to nie statki Republiki?
– Dank farrik, co tu robi Republika?
Longbeamy miały wąskie kadłuby, zakończone zwężającymi się dziobami. Xiri śledziła tor ich lotu, grożący podwójną kolizją z transportowcem lodu. Aby zapobiec zderzeniu, holownik zawinął w bok i zmienił kurs, kierując się w stronę Eirama. Jeśli ściągnie go grawitacja oceanicznej planety, E’ronoh będzie mogło się pożegnać z kolejną dostawą wody. Eiram mógłby przejąć transport tylko dlatego, że znalazł się w ich przestrzeni, a cały trud, jaki Xiri włożyła w doprowadzenie do tej sytuacji – tymczasowego zasklepienia bolesnej rany wojny, aby zapewnić chwilowy pokój – poszedłby na marne.
Gdyby jednak interweniowała, naruszyłaby granice korytarza i wkroczyłaby na terytorium przeciwnika, który mógłby rozpocząć ostrzał.
– Generale Lao? – rzuciła do mikrofonu. – Zgłoś się!
Jego odpowiedź zagłuszył trzask zakłóceń.
– Pani kapitan… – rozbrzmiał na ich prywatnym kanale niespokojny głos porucznika Segaru.
Palce Xiri na panelu kontrolnym zadrżały.
– Próbuję ich wywołać!
Jeden z longbeamów zgłosił się, nadając zniekształcony komunikat:
– Tu republikański longbeam „Paxion”. Kto jest tu odpowiedzialny za kierowanie ruchem nadprzestrzennym?
Xiri nie mogła powstrzymać gorzkiego śmiechu.
– „Paxion”? Zawracajcie. Nie macie upoważnienia do wkraczania w e’roniańską przestrzeń kosmiczną.
– Z kim rozmawiam? – spytał urażony głos.
Xiri nie odpowiedziała. Rzeka złomu i kosmicznego śmiecia przyśpieszyła, wzburzona, gdy „Paxion” wbijał się coraz głębiej w przestrzeń między dwoma światami. W stronę jej eskadry mknęły rozpędzone szczątki. Coś, co wyglądało jak hełm, roztrzaskało się o iluminator jej kokpitu, pozostawiając na transpastali rysę.
Drugi, niezidentyfikowany longbeam odbił od „Paxiona” i skierował się w stronę księżyca. Ponieważ jednak Eiram i E’ronoh znajdowały się tak blisko siebie, korytarz kosmiczny był niezwykle wąski, a statki nieprzyzwyczajone do nawigacji w ich układzie mogły łatwo wpaść w studnię grawitacyjną którejś z planet. Pilot „Paxiona” najwyraźniej nie przywykł do tak delikatnych manewrów i zaczynało go już ściągać w kierunku E’ronoh. Kiedy próby nawiązania kontaktu zawiodły, Xiri podjęła decyzję: wiedziała, że musi coś zrobić. Musiała działać – i liczyć na to, że Eiram zrozumie, iż to próba uniknięcia longbeama, a nie akt agresji.
– Eskadro Thylognistych? Za mną! – rzuciła do komunikatora, podnosząc swój myśliwiec coraz wyżej i wyżej. – Oddalcie się od „Paxiona” i pod żadnym pozorem nie przekraczajcie, powtarzam, nie przekraczajcie granic korytarza.
– Ale transportowiec wciąż leci w złą stronę! – zawołał spanikowany Raptus. Widziała, jak jego diabli myśliwiec odłącza się od ich grupy.
– Thylognisty Dziewięć, utrzymaj szyk! – rozkazała Xiri. – Poruczniku Segaru, niech pan wywoła holownik i poleci im zmienić kurs. Ja rozmówię się z generałem.
Nie miała jednak okazji tego zrobić. Zbuntowany diabli myśliwiec całkowicie wyłamał się z szyku i mknął przez przestrzeń, wykonując gwałtowne zwroty i przechyły.
– Thylognisty Dziewięć, gdybyś nie zagrażał bezpieczeństwu naszej misji, pogratulowałbym ci najlepszego lotu w twojej klasie – rzucił kwaśno porucznik Segaru. – A teraz bierz dupę w troki i natychmiast tu wracaj!
– To nie ja! – jęknął Raptus. – Straciłem kontrolę nad statkiem! Nie mogę…
– Dziewiątko, to był rozkaz! Słyszysz?! – warknęła Xiri, krzywiąc się na dźwięk trzasków sprzężenia zwrotnego. Wszystkie statki próbowały porozumieć się ze sobą na raz, ale komunikaty nie docierały do odbiorców, bo przez pole szczątków przedarła się właśnie świetlista zielona smuga, mknąc na spotkanie sił Eirama. Nie miało znaczenia, że wiązka nie trafiła. To był strzał oddany z e’roniańskiego myśliwca Thylognistego Dziewięć.
I ta jedna salwa wystarczyła.
Xiri nie słyszała nic poza ogłuszającym dudnieniem pulsu w skroniach. Czuła w ustach smak krwi ze spękanych warg, a z gardła wydobył jej się zduszony, bezradny okrzyk. Na chwilę zapanowała cisza, gdy komunikatory zamilkły, a potem każda z eiramskich jednostek odpowiedziała ogniem.
Tużprzed kolizją rycerka Jedi Gella Nattai przebywała bezpiecznie w ładowni „Walecznego”, spacerując w powietrzu.
Skrzynie z zaopatrzeniem medycznym przeznaczonym dla Eirama piętrzyły się niemal pod sam sufit longbeama, ale Gella nigdy nie miała problemu z odnalezieniem się w nawet najciaśniejszej przestrzeni. Ubrana jedynie w swoją tunikę w kolorze piaskowym i legginsy, koncentrowała się na robieniu jednego kroku na raz. Napowietrzny spacer, który widziała w wykonaniu kapłanki Śpiewającej Góry podczas ostatniej pielgrzymki do Jedha City, wymagał od niej najwyższego skupienia. Jej serce stopniowo zwalniało, bijąc w zgodzie z rytmem głębokich oddechów. Moc utrzymywała w powietrzu całe jej ciało, zapewniając dziwną sprzeczność wrażeń – unosiła się, ale jednocześnie wydawała się stabilnie osadzona – spokojna, ale w ciągłym ruchu. Była chwilą… ale i w jakiś niepojęty sposób wiecznością.
Zrobiła kolejny krok, obracając się teraz bokiem. Powoli wyciągnęła ręce na zewnątrz, trzymając dłonie zwrócone wnętrzem ku górze, i poczuła, jak zaczynają drżeć jej mięśnie. „Skoncentruj się!” – upomniała się w myśli i skupiła wzrok na błękitno-białym świetlnym wirze za iluminatorem. Podczas podróży na misje zakonu odwiedzała światy oceaniczne, przeprawiała się przez górskie doliny i gościła w miastach pośród chmur. Ale nadprzestrzeń miała w sobie coś, co przemawiało do niej jak nic innego. Medytowanie w jej otoczeniu było jak zanurzanie się w świetle, w samej Mocy. Była tu… a potem nagle znikała. Mgnienie oka, gwiazda, życie.
Odetchnęła ponownie, głęboko… a po chwili poczuła czyjąś obecność przed drzwiami do ładowni, które za moment otworzyły się z sykiem.
– Rany, wygodnie ci tak? – zapytała padawanka mistrza Roya, Enya Keen.
Gella spróbowała utrzymać równowagę w powietrzu… ale straciła koncentrację. Upadła ciężko na bok. Ból przeszył jej ramię i bark.
– Hm, teraz z pewnością ci niewygodnie – skwitowała Enya, przysiadając na jednej ze skrzyń, na której Gella położyła swoje miecze świetlne, tabard i szatę.
Gella stęknęła i wstała z podłogi.
– Było mi bardzo wygodnie, zanim ktoś mi niegrzecznie przerwał.
Enya uśmiechnęła się przepraszająco, ale nie miała zamiaru ruszyć się z miejsca. Zgięła jedną nogę w kolanie i wsunęła ją sobie pod drugie udo, bawiąc się w zamyśleniu swoim padawańskim warkoczykiem. Najwyraźniej niedawno się obudziła, bo brązową skórę pod oczami miała lekko zapuchniętą, a z dwóch koczków na potylicy, upiętych po bokach przedziałka, wysunęły się końcówki warkoczy, spływając wzdłuż pleców.
– Nigdy nie widziałam nikogo medytującego na stojąco – powiedziała – ani – tym bardziej! – unoszącego się w powietrzu do góry nogami. Wyglądałaś jak loth-nietoperz!
– Istnieje wiele sposobów medytowania – jak zapewne doskonale wiesz. – Gella włożyła swój brązowy tabard i schowała bliźniacze miecze świetlne do kabur na biodrach, po czym szybko założyła skarpetki i znoszone buty.
– Ale jaki z tego pożytek dla Jedi? – dopytywała Enya swoim melodyjnym, wysokim głosem.
Gella nie zastanawiała się wcześniej, jakie właściwie korzyści mogą płynąć dla Jedi ze świętego rytuału Śpiewającej Góry. Po prostu… chciała zrozumieć, jak to działa. Chciała sprawdzić, czy potrafi tego dokonać.
Enya jednak nie pozwoliła jej tego wyjaśnić, bo podjęła bez chwili zwłoki:
– Nauczyłabyś mnie tego?
– Wygląda na to, że sama tego jeszcze nie opanowałam. – Gella nie chciała być niemiła, ale zaszyła się w ładowni, bo pragnęła samotności, a jej kajuta nie miała paneli widokowych, przez które mogłaby oglądać nadprzestrzeń. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie znaleźć sobie jakiejś wymówki i nie ukryć się w jednym ze stacjonujących w hangarze myśliwców typu Alpha.
– Fakt. Ale czy nie miałaś przypadkiem lecieć na Jedhę? To znaczy, po tym, jak Rada się na ciebie wkurzyła i… – Ledwie Enya skończyła mówić, zaczerpnęła gwałtownie tchu. – Och! Pewnie nie powinnam była podsłuchiwać, jak mistrzowie o tym rozmawiają…
Gella się skrzywiła.
– Pewnie nie.
– Cóż, tak czy inaczej, jestem pewna, że to, co wydarzyło się podczas waszej wyprawy na Orvax, się nie powtórzy! – zapewniła ją Enya. – Podsłuchałam też, że Jedi Neverez ma tylko stłuczoną kość ogonową, a reszta szybko dojdzie do siebie.
Gella ucisnęła palcami grzbiet nosa. Minęły dwa tygodnie, a ona nadal boleśnie pamiętała o swojej porażce podczas pierwszej misji w roli dowódczyni zespołu Zwiadowców. Po tamtych wydarzeniach poprosiła Radę o pozwolenie na powrót na Jedhę, gdzie mogłaby pobierać nauki od jednego z wielu zakonów studiujących mistyczne drogi Mocy. Aby się skupić, odzyskać równowagę i spojrzeć z perspektywy na to, co poszło nie tak – które z jej decyzji okazały się błędne. Zamiast tego została jednak przydzielona do innej misji, na planetę leżącą jeszcze głębiej na terenie Zewnętrznych Rubieży – i tak oto trafiła na pokład „Walecznego” z mistrzami Sunem i Royem oraz padawanką Enyą Keen. Trudno było nie odnosić wrażenia, że to kara.
Równie dobrze mogła dowiedzieć się wszystkiego, co podsłuchała Enya.
– Czy mistrz Sun mówił coś jeszcze?
– Powiedział też, że jesteś impulsywna, ale masz odpowiednie umiejętności, by pewnego dnia zostać wielką mistrzynią – jeśli tylko się postarasz.
W odpowiedzi na szeroki uśmiech padawanki Gella skrzywiła się, ale po chwili się rozchmurzyła. Nie mogła sobie przypomnieć, aby kiedykolwiek tryskała taką energią jak Enya, mimo że w wieku trzydziestu standardowych lat była od niej tylko o dekadę starsza. Mimo to wiecznie uśmiechnięta i pełna świeżej, niewinnej nadziei Enya miała w sobie coś, czym natychmiast zjednywała sobie wszystkich wokół. Nawet jeśli jej bezustanny entuzjazm był wyczerpujący podczas długich podróży, takich jak ta.
– Doskonale – skwitowała Gella. – Nauczę cię tego, gdy tylko dotrzemy na Eiram. Muszę po prostu jeszcze poćwiczyć.
– No i widzisz? – ucieszyła się Enya. – Powiem Aidzie Forte, że wcale nie trzeba się ciebie bać. – Dotknęła z namysłem palcem podbródka. – Zastanawiam się, jak długo zabawimy na Eiramie. Ostatnimi czasy mam wrażenie, że nigdzie nie zostajemy zbyt długo.
– Przypuszczam, że wystarczająco długo, aby dostarczyć im środki medyczne. – Gella narzuciła swoją szatę i przeczesała palcami długie, czarne włosy.
– Tak długo, jak będą potrzebowali naszej pomocy – dobiegł je od drzwi głos mistrza Creightona Suna, który wyszedł właśnie zza rogu. Był poważnym, statecznym mężczyzną imponującego wzrostu. Gella widywała go na przestrzeni lat podczas różnych spotkań, ale odnosiła wrażenie, że nic a nic się nie zmienia. Przypuszczała, że miał teraz około czterdziestu standardowych lat, ale nawet gdy był młodym rycerzem Jedi, jego skronie zdobiły te same pasma siwizny, a oczy okalały drobne zmarszczki, całkiem jak u kogoś urodzonego, aby być mądrzejszym i starszym od innych. Może właśnie dlatego czuła potrzebę skorygowania swojej postawy zawsze, gdy wchodził do pokoju.
Rozejrzał się po ładowni, jakby spodziewał się, że zastanie ją doszczętnie zdemolowaną lub zniszczoną. Prawda była taka, że coś takiego faktycznie się Gelli przydarzyło – ale tylko raz, a poza tym to nie była jej wina.
Rycerka i padawanka stanęły niemal na baczność.
– Oczywiście, mistrzu Sun – powiedziała pośpiesznie Gella.
Gdy wzrok Creightona Suna padł na rycerkę, mistrz Jedi zmarszczył swoje ciemne, krzaczaste brwi, podrapał się po świeżo ogolonej szczęce i westchnął z udręką.
– Jak zapewne wiesz już od Enyi, zbliżamy się do celu…
Padawanka bez słowa wybiegła z ładowni – i Gella poszłaby w jej ślady, gdyby nie wahanie, które wyczuła od mistrza Suna.
– Słyszałem, co powiedziała Enya – dodał, na co potrząsnęła głową.
– W porządku, mistrzu Sun. Mimo wszystko… to pokrzepiające wiedzieć, że wierzysz, iż pewnego dnia zostanę wielką mistrzynią. Liczyłam po prostu na to, że po wypełnieniu ostatniej misji będę miała nieco czasu na kontynuowanie szkolenia…
Podobało jej się to, iż naprawdę jej słuchał – widziała to choćby po tym, że na dźwięk jej słów ściągnął brwi nieco mocniej niż zwykle.
– I sądzisz, że powinnaś to robić na Jedzie?
– Mam wrażenie, że to oczywisty wybór – przyznała. – Czy istnieje lepszy sposób na poznanie Mocy i odnalezienie w niej mojego miejsca niż trenowanie pośród wszystkich religii i grup, które żyją z nią w zgodzie? Tak byłoby chyba najbezpieczniej…
– Najbezpieczniej? – powtórzył łagodnie mistrz Sun. – Dla kogo? A może: dlaczego?
Gella spojrzała w jego życzliwe oczy o brązowej barwie pni leśnych drzew. Pierwsza odpowiedź, jaka jej się nasunęła, brzmiała: „Dla mnie”, ale kiedy otworzyła usta, nie była w stanie powiedzieć tego na głos.
– Wiem, jak głęboko wierzysz w naszą sprawę – dodał, gdy uparcie milczała. – Aby strzec pokoju i sprawiedliwości w galaktyce, musimy najpierw jej doświadczyć. Lepiej zrozumieć wszystkie żywe istoty, które są połączone Mocą. Rada nie wysłała cię na tę misję, żebyś pomogła w dostarczeniu środków medycznych. Wysłała cię, abyś nauczyła się, jak być częścią zespołu.
Jako padawanka Gella robiła wszystko, co jej kazano. Skoczyła z klifu, wierząc, że Moc uchroni ją przed upadkiem z dużej wysokości. Ćwiczyła w świątyniach na różnych światach. Na Jedzie poznała szerokie spektrum grup władających Mocą i wierzących w nią. Trenowała. Godzinami. Przez całe dnie, miesiące, lata. Dostroiła się do struktury swojego ciała, medytowała – aż do momentu, w którym nie wiedziała, gdzie kończy się jej fizyczne jestestwo, a zaczyna Moc. Zrobiła wszystko, co powinna… ale kiedy została przydzielona do najważniejszej misji jako dowódczyni zespołu – zawiodła.
„Może lepiej byłoby, gdybym służyła zakonowi samotnie?” – pomyślała.
Mistrz Sun uniósł współczująco brwi.
– Istnieje całe mnóstwo ścieżek i głęboko wierzę, że z czasem odnajdziesz swoją, Gello Nattai – powiedział. – Ale wydaje mi się, że dopiero odkrywasz własne zdolności. Powinnaś się wykazać…
– …cierpliwością – dokończyła za niego.
– Dokładnie – potwierdził, odwracając się, aby opuścić ładownię. – Masz potencjał do nawiązywania więzi w sposób, który nie jest oczywisty dla reszty z nas. Będziemy pracować w grupie.
– Doceniam twoją wiarę we mnie, mistrzu Sun – odparła. Za nic w świecie nie chciała go zawieść. Nie ponownie.
– A teraz pośpieszmy się i przypnijmy. Podczas naszej ostatniej podróży na Eiram wyjście z nadprzestrzeni przebiegło dość… burzliwie.
Podążyła za nim korytarzem i wkrótce dotarli do kokpitu, gdzie za sterami zasiadał mistrz Char-Ryl-Roy. Nawet w pozycji siedzącej Cereanin górował nad pozostałymi członkami ich małej załogi. Gdy powitał Gellę szybkim skinieniem głowy, żółte i białe światła odbiły się od jego nagiej, wydłużonej czaszki.
– Byłeś już kiedyś na Eiramie, prawda? – zapytała Gella mistrza Suna, przypinając się w fotelu za Enyą.
– O, tak – odpowiedziała za niego padawanka, ze zniecierpliwieniem wyłamując palce. – Ale ostatnim razem byliśmy zmuszeni się ewakuować, zanim zdążyliśmy wylądować.
Usta mistrza Suna rozciągnęły się w lekkim uśmiechu, po czym mężczyzna wyjaśnił:
– To będzie nasz trzeci raz w ciągu ostatniego roku. Eiram i E’ronoh są uwikłane w konflikt już od pół dekady. Choć pamiętam, że słyszałem o ich sporach jeszcze gdy byłem padawanem. Obawiam się, że udostępnienie szlaku nadprzestrzennego w ich sektorze i tragiczne okoliczności śmierci księcia E’ronoh otworzyły stare rany.
– Czy to aby rozsądne, nadal angażować się w ten konflikt? – spytała ostrożnie Gella.
Mistrz Sun zmrużył swoje brązowe oczy, głęboko zamyślony.
– Naszym obowiązkiem jest pomagać tym, którzy proszą o pomoc. Eiram robił to już kilka razy, ale E’ronoh nigdy jeszcze tego nie uczyniło. Ich monarcha jest bardzo nieufny wobec obcych.
Gella rozważała przez chwilę w myśli jego słowa.
– A królowa Eirama nie?
– Och, ona również nie ufa pozaświatowcom – stwierdził ponuro mistrz Sun. – Niedawne zniszczenie ich szpitala wojskowego doprowadziło jednak Eiram do desperacji. Przekonaliśmy ich, że jedynym sposobem na bezpieczne udzielenie pomocy medycznej rannym jest zgoda na zawieszenie broni zaproponowane przez księżniczkę E’ronoh. Przypuszczam, że to najdłuższe jak dotąd zawieszenie broni, odkąd rozpoczęły się walki.
– To rzeczywiście spore osiągnięcie – dodał mistrz Roy z fotela pilota.
– Jak długo trwa? – zapytała Gella.
– Trzy dni – odparł, uśmiechając się pod nosem.
„Trzy dni!” – pomyślała Gella. Prawie tyle samo czasu zajęło im dotarcie do układu Eiram-E’ronoh w sektorze dalnańskim.
– Mów to, co myślisz, Gello Nattai – zachęcił ją mistrz Sun. – Wiem, że dołączyłaś do nas z poruczenia Rady, ale chcę, żebyś stała się częścią naszego zespołu. A teraz mam wrażenie, że się powstrzymujesz.
Gella nigdy nie czuła się szczególnie elokwentna, gdy proszono ją o wyrażenie swoich myśli. Mimo to odchrząknęła i wyznała:
– Szczerze powiedziawszy, nie sądzę, aby trzydniowy rozejm był jakimś szczególnym osiągnięciem.
Enya odwróciła się do niej i wytrzeszczyła oczy.
– Być może. Ale to dopiero początek – powiedział z przekonaniem mistrz Sun. – To bardzo trudny czas dla Eirama i E’ronoh. Rozziew między tymi planetami jest głęboki, ale mam nadzieję, że znajdą drogę do prawdziwego, trwałego pokoju.
– Początek – powtórzyła Gella. Czy właśnie tym była dla niej ta misja? Nowym początkiem po tak wielu kłopotach? – No tak.
I wówczas ich statkiem targnął gwałtowny wstrząs.
– Trzymajcie się! – krzyknęła Enya, kurczowo ściskając swoją uprząż. Mistrz Sun zamknął oczy i chwycił się drążka nad swoją głową.
Gella czuła się dziwnie stabilnie, poruszając wraz ze statkiem, gdy znaleźli się z powrotem w normalnej przestrzeni, a niebieska poświata zmieniła się w rozgwieżdżoną czerń. Mistrz Roy stęknął, kiedy uderzył głową o zagłówek swojego fotela. Rozległ się głośny huk i cały pokład ponownie zadrżał.
– Co, do kriffa?! – zawołała Enya.
Gella nie słyszała wcześniej, aby padawanka przeklinała przy swoim mistrzu, ale tym razem wcale jej się nie dziwiła. Światła awaryjne migotały, a alarmy wyły wściekle, gdy coś uderzyło w ich longbeama. Na początku nie mogła pojąć, co się właściwie wydarzyło. Tuż przed nimi znajdowała się jednostka wyglądająca na jakiś stary transportowiec, pędząca przez pole gruzu w kierunku turkusowej planety. Gella wiedziała, że powinna spodziewać się wojskowej eskorty Eirama, ale w wąskiej szczelinie między światami stacjonowały najwyraźniej siły E’ronoh. Wcześniej nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że podzielenie czegoś tak niematerialnego jak przestrzeń jest możliwe, ale te walczące ze sobą planety najwidoczniej znalazły na to sposób.
– Musimy się wycofać! – krzyknęła Enya.
Z martwego punktu przed nimi wyłoniła się druga jednostka typu Longbeam. Gella czuła, jak mistrz Roy stara się ominąć próbujący skorygować kurs republikański statek, ale nos „Walecznego” wbił się w jego rufę.
– To „Paxion”! – poinformowała ich Enya, wpatrując się w odczyty na panelu kontrolnym.
– Jesteś pewna? – zapytał mistrz Sun.
Gella znała tę nazwę, choć tylko ze słyszenia.
– Co tu robi statek kanclerza Molla?
Zanim ktokolwiek zdążył wysunąć jakąś teorię, czerń za iluminatorami rozświetlił zielony błysk. Uderzył w kawałek wraku – wyglądało na to, że salwa została oddana przez samotny koreliański diabli myśliwiec, szarżujący przez szczątki.
– Zawieszenie broni chyba dobiegło końca – mruknęła Gella, przytrzymując się zagłówka fotela drugiego pilota.
Mistrz Sun skrzywił usta, a potem chwycił mocniej drążek, gdy statek znów zadygotał.
– Tu mistrz Char-Ryl-Roy z Rady Jedi – rzucił Cereanin do mikrofonu systemu łączności. – Jesteśmy transportem medycznym w drodze na Eiram. Powtarzam: jesteśmy transportem medycznym. Wstrzymać ogień.
Światła kokpitu zamigotały i rozległ się ogłuszający szczęk, gdy ze wszystkich stron uderzył w nich laserowy ogień i odłamki.
– Przekierowuję zasilanie pomocnicze do osłon – powiedziała Enya, wprowadzając odpowiednią komendę.
– Stolico Erasmus, zgłoś się! – ryknął do komunikatora mistrz Roy, ale odpowiedziały mu tylko szumy i trzaski. – Eiramie? Odbiór!
– Próbowałam odpowiedzieć na wezwanie „Paxiona”, ale chyba… – palec Enyi wskazywał talerz anteny, wirujący w polu szczątków – pozbawiliśmy ich odbiornika.
– Kieruj się na Eiram! – zawołał mistrz Sun, próbując przekrzyczeć wycie syren. – Nie możemy czekać na eskortę.
– Mam dobre i złe wieści – zameldowała Enya. – Dobra wiadomość jest taka, że teraz strzelają do siebie nawzajem, a nie do nas.
– To ciekawa interpretacja określenia „dobre wieści”, ale mów dalej – poprosił mistrz Roy.
– Nie mogę skontaktować się z Erasmusem, aby przesłać im naszą zgodę na lądowanie. A bez tego obrona miasta może spróbować nas zestrzelić, gdy tylko wejdziemy w atmosferę…
– Nie możemy tu zostać – zaprotestował mistrz Sun.
Wspomniał, że to trudny czas dla Eirama i E’ronoh, ale co musiało się wydarzyć, aby doprowadzić do walk w momencie, w którym obie planety pilnie oczekiwały na tak potrzebną im pomoc?
Gella chwyciła podłokietniki swojego fotela, rozpaczliwie pragnąc coś zrobić – cokolwiek! Wyczuwała, że mistrz Sun jest równie sfrustrowany, co ona.
– Powinniśmy tam lecieć…
– Nie możemy tego zrobić – odparł zbolałym głosem.
– Nie możemy wybierać stron – zgodził się z nim mistrz Roy. – Naszą misją jest dostarczenie pomocy, o którą poprosił Eiram, a nie walka w ich wojnie. Na razie udamy się na księżyc, zanim wciągnie nas grawitacja E’ronoh.
Gella śledziła walkę myśliwców, rozgrywającą się w przestrzeni kosmicznej na ich oczach. Sięgnęła ku nim Mocą, żeby wybadać skalę zniszczeń. Każdy z pilotów emanował gniewem i strachem, ale jeden z nich silniej niż pozostali. Pilot statku, który wymknął się spod kontroli… Koreliański model, na oko starszego typu, z czerwoną farbą rozbryzganą na szarym metalowym poszyciu, tworzącą chaotyczne, agresywne pasy, i z działkami laserowymi wystającymi z każdego skrzydła. Widziała, że pilot myśliwca robi, co w jego mocy, ale nie mógł odzyskać kontroli nad statkiem. Wyczuwała jego bezgraniczny strach i panikę, które pozostawiały na jej języku cierpki posmak.
Wskazała na znarowioną maszynę.
– Tam.
– Ja też to czuję – przyznała Enya. – Pilot stracił kontrolę nad swoim statkiem i jest przerażony.
– Nie możemy nic zrobić. Najpierw musimy dostać się w bezpieczne miejsce – powiedział mistrz Char-Ryl-Roy, gdy w ich statek uderzyła kolejna zbłąkana salwa.
Wiedziała, że mogą dotrzeć na powierzchnię księżyca – wówczas być może zdołałaby przekonać mistrzów, aby pozwolili jej wziąć jedną z jednostek Alpha-3 należących do Jedi i pomóc w jakiś sposób pilotowi, któremu najwyraźniej groziło niebezpieczeństwo. Ale wtedy… Cóż, wtedy byłoby już pewnie za późno.
Zanim plan zdążył się w pełni ukształtować w jej głowie, Gella Nattai odpięła uprząż i pośpieszyła na rufę, zeszła po drabince i wskoczyła za stery jednego z dwóch myśliwców w hangarze. Na myśl o samotnym locie poczuła w żołądku nieprzyjemny ucisk, ale szybko uspokoiła oddech. Jej własne problemy nie miały znaczenia – nie, kiedy ktoś potrzebował pomocy. Czy w końcu nie po to tu przybyli? Aby pomagać? Wdusiła odpowiednie kontrolki, żeby zwolnić przylgi magnetyczne, i odczekała, aż owiewka się uszczelni.
Gdy dołączyła do walki, całe jej wcześniejsze podenerwowanie zniknęło, a cel stał się jasny i wyraźny. Może i nie była najlepszą pilotką w zakonie, ale miała po swojej stronie Moc. Mijając czerwone rozbłyski eksplozji, dotarła w samo serce bitwy. Statki o kadłubach w kolorze metalicznego błękitu i zaokrąglonych owiewkach przemykały zakosami między większymi kawałkami złomu, ścigając myśliwce poznaczone czerwonymi liniami. Kawałki zwęglonego metalu i coś, co wyglądało jak resztki buta, odbiły się od jej osłon, a zielone wyładowania energii przyniosły jej chwilowe wytchnienie, gdy pędziła w kierunku pilota w potrzebie.
– Alpha Jeden? Zgłoś się! – wywołał ją przez głośniki mistrz Roy. Nie sprawiał wrażenia zbyt zadowolonego. – Natychmiast wracaj na „Walecznego”, to rozkaz!
– Przykro mi, mistrzu – odpowiedziała. – Ale ten pilot jest w zbyt ciężkim stanie. Nie wytrzyma zbyt długo…
Rozległo się chrząknięcie dezaprobaty, a po nim kolejne słowa:
– Oczyścimy ci drogę.
Gella utrzymała kurs, lecąc w kierunku koreliańskiego diablego myśliwca. Teraz, gdy była już bliżej, dostrzegała liczbę namalowaną na jego skrzydle: dziewiątkę. Pilot mknął wprost na Eiram, torując sobie drogę zamontowanymi na przodzie szybkostrzelnymi działkami, podczas gdy siły obrony planety ścierały się z zastępami e’roniańskich myśliwców, próbując zlikwidować zagrożenie.
Gella zastanawiała się, pod jakim kątem powinna strzelić, aby trafić w skrzydło pilota i sprowadzić go na bezpieczny tor. Wiedziała jedno: musi odciągnąć go od Eirama – gdyby tam wylądował, konflikt eskalowałby jeszcze mocniej.
„Nie wszystko naraz – upomniała się w myśli. – Krok po kroku”.
Czujniki wykryły dwa statki, szybko zbliżające się do niej z flanki. Podjęła manewry unikowe i ściągnęła stery, aby umknąć z drogi myśliwców, które pomknęły łukiem w górę, omijając szczątki.
Z głośników systemu łączności popłynął naglący głos:
– Tu kapitan Xiri A’lbaran. Wycofaj się, Alpha, albo będę strzelać. To jedyne ostrzeżenie.
– Och, pani kapitan! – odezwał się drugi, cierpki głos. – Powinniśmy byli wiedzieć, że coś knujesz. Jesteś kłamczynią, tak samo jak twój ojciec!
– To nieporozumienie, generale – powiedziała kapitan A’lbaran i choć jej głos przerywały trzaski i szumy, słychać było wyraźnie, że z całej siły stara się pohamować gniew. – Jestem gotowa podtrzymać i wznowić zawieszenie broni, byleby moi piloci mogli bezpiecznie dotrzeć do transportowca.
– Myślisz, że obchodzi mnie lód, gdy do mojej stolicy zmierza wrogi statek?
– On stracił kontrolę nad swoją maszyną! – krzyknęła kapitan.
Gella wyczuła, że sytuacja wymaga czynów, nie słów. Na Moc, naprawdę nienawidziła latać, ale w jej sercu nie było miejsca na strach. Mocno pchnęła stery i syknęła: uprząż bezpieczeństwa wpiła się boleśnie w jej ciało, gdy leciała po skosie w pętli, przecinając przestrzeń między wrogimi statkami – na tyle blisko, by musnąć krawędziami skrzydeł ich burty. Skrzywiła się boleśnie, słysząc zgrzyt metalu, ale natychmiast przywołała się do porządku: osiągnęła swój cel, skutecznie zwracając na siebie uwagę pilotów myśliwców.
– Generale, pani kapitan – proszę posłuchać. Próbuję wam pomóc!
– Pomóc?! – parsknęła kapitan A’lbaran, wciąż ścigając zbuntowany myśliwiec.
– Tak, pomóc – potwierdziła. – Jestem rycerką Jedi, nazywam się Gella Nattai…
– Jedi! – zawołał, wyraźnie zdumiony, jeden z pozostałych pilotów. Miała wrażenie, że bez względu na to, do jakiego zakątka galaktyki się udaje, wszyscy wypowiadają to słowo z takim samym zaskoczeniem. Skupiła się na nucie uznania w jego głosie, na tym, jak wiele ono znaczyło. To nie było nic choćby zbliżonego do dumy – o nie, ale poczuła się podbudowana poczuciem słuszności, jakie niosło ze sobą to przekonanie, czymś, czego nie potrafiła wyrazić słowami.
– Odwołajcie swoje myśliwce – poprosiła.
– W kierunku naszej stolicy, Erasmusa, leci wrogi statek kosmiczny! – wypluł generał. – Nic z tego!
– Eiram poprosił nas o pomoc, generale – nie dawała za wygraną Gella. – Mogę spróbować uspokoić tego pilota, aby odzyskał na czas kontrolę nad swoim statkiem. Proszę, zaufaj mi…
Nastąpiła chwila ciszy, potem rozległ się przenikliwy wizg, a następnie niechętne:
– W porządku. Rób swoje.
– Lecę tuż za tobą – powiedziała kapitan A’lbaran.
Gella nie traciła czasu. Ruszyła naprzód, rozpędzając się do maksymalnej prędkości, aby dogonić znarowiony e’roniański diabli myśliwiec. Siły Eirama wycofywały się, jedna maszyna po drugiej, podczas gdy eskadra E’ronoh otoczyła frachtowiec z lodem. „Waleczny” i „Paxion” sunęły tymczasem korytarzem w kierunku srebrnego księżyca, lśniącego między światami. Gella odetchnęła z ulgą, ale wiedziała, że to jeszcze nie pora na cieszenie się skutecznie wypełnioną misją.
– Dziewiątko? Zgłoś się! – rzuciła do mikrofonu, lecąc u boku koreliańskiej maszyny, gdy ta zbliżała się do gigantycznej niebieskiej planety. – Jak ci na imię?
Szturchnęła statek z prawej strony, popychając go w górę, z dala od trajektorii prowadzącej ku stolicy.
– Nie mogę się zatrzymać! Nie wiem, czy… – wykrztusił pilot.
– Słuchaj mojego głosu. – poprosiła łagodnym tonem, który zdawał się omijać systemy łączności i trafiać prosto do jego myśli. – Jak ci na imię?
– Kim jesteś? – zapytał i w tych dwóch słowach usłyszała wyraźnie, jak bardzo był młody i wystraszony.
– W porządku. Porozmawiaj z nią, Raptus – zachęciła go kapitan A’lbaran.
– Bly – wyznał dyszkantem. – Bly Tevin, ale wszyscy mówią na mnie Raptus.
– W porządku, Raptus, posłuchaj swojej kapitan…
Jego diabli myśliwiec znów skręcił w jej stronę, a z przednich działek bluznęły wiązki energii. Próbował zmienić kierunek, znów obrać kurs na Eiram. Kapitan A’lbaran zbliżyła się do niego z drugiej strony i cała trójka starła się ze sobą pośród zgrzytu metalu i snopów iskier. Gella sięgnęła Mocą, pozwalając, aby jej bezpieczna osłona otoczyła pilota. Gdyby mogła spędzić z nim kilka chwil więcej, być może zdołałaby go poznać nieco lepiej – zrozumieć. Złagodzić cały ten mętlik emocji, które zaciemniały obraz jego zachowania. Nie było jednak na to czasu – to musiało wystarczyć.
– Raptus? – rzuciła nagląco kapitan Xiri. – Dezaktywuj…
– Nie mogę! Nie dam rady…!
– Dasz radę – weszła mu w słowo Gella, kierując bezpośrednio do niego spokojne wibracje swego głosu. – To potrwa tylko chwilę.
Poczuła, jak ogarnia go niepokój, gdy znów stracił kontrolę nad sobą i statkiem. Jego maszyna zachybotała się, uderzając w eskortujące ją myśliwce, a Gella i Xiri podwoiły wysiłki, aby utrzymać go w miejscu.
– To nie działa! – jęknął Raptus. – Włączył się autopilot… Nie mam władzy nad kontrolkami. Będziecie musieli mnie zestrzelić…
– Takie rozwiązanie absolutnie nie wchodzi w rachubę, Thylognisty Dziewięć – zaprzeczyła stanowczo kapitan Xiri. – Nie obchodzi mnie, czy będziesz musiał otworzyć ten panel gołymi rękami – znajdź sposób, aby go wyłączyć!
Jeśli nawet Raptus odpowiedział, nie usłyszały jego słów. Gella pchnęła stery do oporu. Alpha-3 był lżejszy niż stara e’roniańska maszyna i diabli myśliwiec. Gella mogła latać szybciej i z większą gracją dzięki Mocy, ale wysiłek, jakiego wymagało od niej utrzymanie Raptusa w powietrzu, dosłownie rozerwałby ją na strzępy – zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Jej kontrola nad i tak już słabą więzią prysła, gdy z głośników dobiegł nowy, gardłowy głos:
– Bardzo mi przykro, księżniczko – powiedział nieznajomy. – Ale nie na to się pisaliśmy. Uwalniamy ładunek.
Gella uchwyciła kątem oka błysk holownika opuszczającego sektor i masywną skrzynię lecącą w stronę pasa szczątków, podczas gdy kapitan wycedziła przez zęby całą serię przekleństw. W tym momencie wahania Raptus uwolnił się z ich kleszczy, a jego statek zanurkował z powrotem w kierunku wcześniejszego celu – Eirama.
– Wyrzucili lód i uciekli! Poruczniku Segaru, nie zgubcie naszego ładunku…
I wówczas, bez ostrzeżenia, pozbawiony kontroli diabli myśliwiec stracił zasilanie, wpadając w bezwładny wir.
– Udało mi się! Udało…!
Gella wyczuła ulgę Raptusa, a jego gorzki, chropawy strach drażnił jej skórę niczym ostre odłamki żwiru.
– Generale Lao… proszę… – zaczęła kapitan A’lbaran. Raptus wciąż znajdował się na kursie kolizyjnym z Eiramem, ale przynajmniej jego systemy uzbrojenia były dezaktywowane – póki co.
– Rozumiem – bąknął niechętnie generał Lao. – Osobiście upewnię się, żebyście oboje wrócili do domu.
– Dziękuję, Gello – dodała kapitan A’lbaran, gdy Gella oddalała się od trzech maszyn, zmierzając w stronę „Walecznego”.
– Pani kapitan… – W głosie Raptusa brzmiał dobrze słyszalny strach, a kiedy Gella się odwróciła, spostrzegła, że kapitan i generał wciąż lecą ramię w ramię z pilotem. Coś było nie tak. – Mam problem. Ja…
Zanim zdążył dokończyć – i nim Gella zdążyła oddalić się na bezpieczną odległość – diabli myśliwiec Blya Tevina eksplodował w kuli biało-czerwonego ognia.
Poza studnią grawitacyjną Eirama
Bly Tevin od zawsze chciał zobaczyć z bliska błękitne wody Eirama – nawet jeśli było to miejsce, którego powinien nienawidzić. Ale chłopak, którego nazywano Raptusem, nie potrafił nikogo nienawidzić. Nie tak, jak czynili to niektórzy z jego kolegów pilotów, żywiący gniew tak głęboki, że wypalał swoje piętno na ich skórze. Ta misja powinna być pierwszym dniem jego długiej kariery wojskowej. Okazją do dokończenia tego, co zaczęła jego siostra, o co walczył za młodu jego dziadek. Dla E’ronoh. Zawsze – i tylko i wyłącznie dla E’ronoh.
Kiedy został przydzielony do jednego z nowych statków, rozkoszował się uczuciem przebijania się przez atmosferę w nieskończoną przestrzeń. To było coś, czego nie mógł odtworzyć żaden symulator ani treningi w wąwozie Ramshead. Zamierzał udowodnić, że nie jest Raptusem, porywczym, nieudolnym pilotem. Zamierzał zostać Blyem Tevinem, bohaterem E’ronoh.
Tyle tylko, że… nie był bohaterem, którym chciał zostać. W chwili, kiedy stracił kontrolę nad swoim statkiem, próbował zboczyć z kursu – nawet jeśli pozornie mogło to wyglądać, jakby chciał zdezerterować. Nie chciał, aby komukolwiek stała się krzywda, ale urządzenia sterujące nie reagowały. Zaprogramowano je do prowadzenia ostrzału, a jego statek znalazł się na kursie kolizyjnym ze stolicą Eirama.
Czuł się, jakby przez wiele godzin nie panował nad sobą, wrzeszcząc wniebogłosy, zanim nie usłyszał jej głosu. Poczuł ucisk w klatce piersiowej, usuwający chmury strachu, dopóki w końcu nie zyskał pewności względem tego, co powinien zrobić. Przypomniał sobie o ceremonialnym ostrzu zguby, przypasanym na biodrze. Spocone, drżące palce szarpały niecierpliwie, niestrudzenie, zapięcie pochwy, dopóki go z niej nie uwolnił. Przekazane mu przez dziadka, nie było wystarczająco ostre, aby przeciąć skórę przy pierwszej próbie, ale wystarczyło. Wbił je w port. Zwarcie skutecznie dezaktywowało systemy nawigacji i unieruchomiło statek.
– Udało mi się. Udało…!
Mógł teraz ręcznie zrestartować myśliwiec. Wylądować na Eiramie. Pomyślał o swojej matce, siedzącej w ich mieszkaniu. Obiecała mu, że kiedy wróci – i jeśli zawieszenie broni się utrzyma – przygotuje specjalnie z tej okazji potrawkę pilafa. To między innymi dlatego znalazł się tutaj – jednocześnie tak daleko i tak blisko domu. Uśmiechnął się, myśląc o niej i o czasach, gdy bawił się z innymi dziećmi na wąskich, pylistych uliczkach przed pałacem. Była kobietą, która jakimś cudem potrafiła w magiczny sposób rozdysponować ich racje żywnościowe z przydziału tak, aby starczyły na wiele dni. Żywił przekonanie, że naprawdę potrafi czynić cuda… dopóki pewnego razu nie dostrzegł, jak przeraźliwie chuda i smutna jest, mieszając w garnku zupę. Wspólnie patrzyli, jak jego siostra spada z nieba, a on dziękował swoim szczęśliwym gwiazdom, że nigdy nie widziała jego zmagań podczas treningu, gdy partolił jedną symulację po drugiej, aż ochrzcili go Raptusem. Raptusem Tevinem. To był przydomek, z którego śmiał się razem z innymi, mimo iż nienawidził go z całego serca.
Kiedy przestał dygotać jak w febrze i rozpoczął procedurę manualnego restartu swojej maszyny, zamknął oczy i podziękował pradawnym bogom. Tym, do których wciąż modliła się jego matka. Był pewny, że nawet w tej chwili wygląda go z wieży wartowniczej, gdzie wspinały się wszystkie rodziny, czekając, aż statki wrócą do domu. Bo właśnie dla niej to robił. Dla niej…
Gdy systemy jego myśliwca obudziły się ponownie do życia i rozpoczęło się odliczanie, wezwał pomoc… która nie nadeszła. Ostatnim, o czym pomyślał Bly Tevin, była jego matka. Ona też zawsze chciała zobaczyć turkusowe morza na planecie wroga.
Kiedynad Eiramem spadały gwiazdy, nikt nie patrzył w górę. Mieszkańcy stolicy wiedzieli, że nie ma nic szczególnie interesującego w kawałkach skał z kosmosu – nie wtedy, gdy burczało im w żołądkach, a racji było boleśnie mało. I właśnie dlatego w momencie, gdy dwa obiekty przebiły się przez wiecznie spowijające górskie szczyty chmury, nikt nie zaczął panikować. Nikt nie odczuwał strachu. Nikt nie wypowiadał życzeń ani nie podziwiał, jak szczątki opadają w dół. Już wkrótce miejskie wieżyczki rakiet obronnych namierzą cel, a w razie awarii pocisków, kopuły elektrostatyczne, otaczające tak wiele głównych miast Eirama, ochronią znajdujących się pod nimi obywateli.
Phan-tu Zenn był pierwszą osobą, która zauważyła statki wchodzące w atmosferę planety. Pochodzący znikąd chłopiec miał dziwny zwyczaj spoglądania w niebo.
Rozprowadzał racje żywnościowe i niósł pomoc mieszkańcom okolic Kanału Rayes, wąskiego szlaku wodnego, wpadającego do Morza Erasmus. W tej części miasta obskurne budynki nachodziły na siebie jak rzędy zgniłych, krzywych zębów. Wysychające wodorosty i pąkle znaczyły ściany i mury kanału, niczym okruchy chleba, po których każdy mógł dotrzeć do przystani. Wychudzone słonowodne ptaki, podlatujące zbyt blisko kopuły, rażono impulsami elektrycznymi, co uczyło je, aby nie powtarzały tego błędu. Przezroczysta tarcza ochronna otaczająca miasto była jednak widoczna dzięki białym pasmom wyładowań elektrycznych, powtarzających wzory wznoszących się fal, oznaczających punkty dostępu dla statków, które mogły przez nią przechodzić, a w tle wiecznie dawał się słyszeć charakterystyczny szum osłon.
Phan-tu nie powinien był w ogóle przebywać na terenie Kanału Rayes, ale na przestrzeni lat nauczył się wymykać swojej ochronie. Wskoczył na grzbiet agopie i poprowadził wodnego konia na swoje ulubione molo.
W kilka chwil został otoczony przez tłum ludzi – zarówno tych urodzonych i wychowanych nad Rayes, jak i uchodźców, przybywających tłumnie z zachodnich wysp, które ostatnio zostały zaatakowane przez siły E’ronoh. Phan-tu powinien się cieszyć, że wojna z ich bliźniaczą planetą nie dotarła jeszcze do stolicy, ale zniszczenie pobliskich miast oznaczało, że infrastruktura Erasmusa erodowała tak szybko, jak ich wybrzeża w porze monsunowej. I to właśnie ci na samym dole najdotkliwiej odczuwali brzemię tego ciężaru.
Mimo to nawet teraz, wręczając potrzebującym racje żywnościowe, granulki nawadniające i wszystko inne – cokolwiek tylko zdołał wydostać z pałacowych odpadów – był boleśnie świadom tego, że to stanowczo za mało. Opróżnił już swój wózek, a przecież dopiero co zaczął rozdawać jego zawartość! Czuł w piersi dojmujący ból, patrząc, jak rodzice i starsi odchodzą z pustymi rękami. Posunął się nawet do tego, że zaoferował miejscowym swoją tunikę z lnianego włókna i wyszywane złotą nicią pantofle, które sprawiały, że czuł się wręcz idiotycznie w tym otoczeniu. Ale nikt ich nie chciał. Z drugiej strony jednak nikt na niego nie pomstował ani nie powiedział pod jego adresem złego słowa – nie pozwolili, aby ich desperacja przerodziła się w gniew. A przynajmniej nie ten wymierzony bezpośrednio w niego.
Phan-tu był przecież jednym z nich.
Wiedział, że powinien już wracać do pałacu. Jego matki z pewnością się o niego martwiły. Ale pamięć mięśniowa zaprowadziła go na molo. Zanotował w pamięci, ile osób odeszło z niczym. Więcej, niż mógł zliczyć. Bezradność, którą czuł w związku z tym faktem, dławiła go niemal fizycznie i szukał ukojenia w widoku morza.
Na najbardziej wysuniętym na południe krańcu kanału, po spękanym molo pełzał bladoniebieski skorpion wielkości kamyka – zbyt młody, aby być jadowitym, ale na tyle mały, że musiał jakimś cudem prześlizgnąć się przez kopułę. Zrzucił go kopniakiem z krawędzi.
Wzdłuż wybrzeża tłoczyły się małe kwadratowe domki, wzniesione z białego kamienia i pomalowane na jaskrawe odcienie błękitu, zieleni i żółci. Płócienne markizy zapewniały niewiele cienia w pełnym słońcu, ale tak czy inaczej, to był jego dom. Kiedyś, przed najgorszym monsunem w jego życiu, mieszkał tu ze swoją biologiczną matką i młodszą siostrą Tallą. Pewnego razu, gdy kopuła elektrostatyczna nie wytrzymała naporu sztormowych fal, wszystkich zmiotło bezlitosne morze. Tylko jemu udało się dotrzeć do brzegu.
Gdy tłumy się rozeszły, dziewczynka z krótkimi brązowymi lokami, ubrana w sukienkę uszytą z jakiegoś przetworzonego płótna, szarpnęła go za nogawkę spodni. Wyglądała jak jego siostra, więc przyklęknął i wskazał na jej zamkniętą pięść.
– Co tam masz? – zapytał.
Wydawała się mocno podenerwowana, ale Phan-tu uśmiechnął się do niej ciepło. Miała taką samą cerę jak on – jasnobrązową skórę, usianą zielonkawymi piegami i bladozielone oczy, charakterystyczne dla Eiramczyków, którzy osiedlili się na planecie wiele pokoleń temu.
– Dla królowej – wymamrotała, rozprostowując drobne paluszki i odsłaniając garstkę pokrytych błotem pereł.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki