Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej oraz z zasobów Fundacji Krajowy Depozyt Biblioteczny!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Mozaika z czasów Stanisława Augusta i sejmu czteroletniego.
[Opis]
Książka dostępna w zasobach:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Barcin im. Jakuba Wojciechowskiego
Powiatowa i Gminna Biblioteka Publiczna w Jerzmanowicach
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (2)
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna im. Marii Fihel w Miechowie (4)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem (3)
Publiczna Biblioteka w Zatorze im. Pawła z Zatora
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 582
Rok wydania: 1967
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
STO DIABŁÓW
DZIEŁA
J. I. KRASZEWSKIEGO
*
POWIEŚCI HISTORYCZNE
Redaguje Komitet
pod przewodnictwem
PROF. DRA JULIANA KRZYŻANOWSKIEGO
CZASY STANISŁAWA AUGUSTA
LUDOWA SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA WARSZAWA 1967
STO DIABŁÓW
MOZAIKA Z CZASÓW CZTEROLETNIEGO SEJMU
Z portretem autora i 20 ilustracjami
LUDOWA SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA
WARSZAWA 1967
Komitet Redakcyjny:
Prof. Dr WINCENTY DANEK
Rektor WSP w Krakowie
Prof. Dr JAN ZYGMUNT JAKUBOWSKI
Prof. UW
Prof. Dr JULIAN KRZYŻANOWSKI
Prof. UW, członek PAN
Przygotowała do druku
EWA DUMAŁOWA
Posłowiem i przypisami opatrzyła
MARIA GRABOWSKA
LUDOWA SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA
Warszawa 1967
JÓZEF IGNACY KRASZEWSKI
Według fotografii wykonanej około 1868 r.,
w okresie pisania powieści „Sto Diabłów”
— Wiesz — mówiła piękna Gietta (zwana pieszczono tym imieniem, które niby z włoska miało oznaczać Ludwisię) — wiesz, kochana przyjaciółko, wielką nowinę, która całą obiega Warszawę! Niepodobieństwo, żebyś ty jej nie wiedziała. Jak śmieszna jestem, że się pytam!
To powiedziawszy, śliczna pani ruchem pieszczonej kotki rzuciła się w róg sofy, zakryła na pół usta wachlarzem i poczęła się śmiać śmiechem stłumionym.
Gietta była śliczna, wiedziała o tym dobrze i zalotnie popisywała się z wdziękiem swym (kto by się tego domyślił?) nawet przed współzawodniczkami. W tej zaś chwili czuła się cudnie piękną, oczka jej gorzały, usta drżały niecierpliwą radością jakąś, cerę miała jak krew z mlekiem, wyraz zwycięski, całe szczęście młodości nie wątpiące o niczym promieniało z niej. Nie miała więcej nad lat dwadzieścia, choć doświadczeniem i świadomością o wiele zdawała się być starszą. Była jedną z najczarowniejszych w świecie blondynek; oczka miała szafirowe, włosy popielatozłote, nóżkę sylfidy1 (jak naówczas mówiono), a rączkę różowego szatanika, długą, utoczoną, chciwą uścisku, złota, kwiatów, berła bodajby — byle cacka i nowości. Znać było, że to mamcia wypieściła od pieluszek, że nigdy zimny wiaterek nie zawiał na ten klejnocik, że cały świat dogadzał mu, że się nauczyła, przywykła, ażeby jej ulegało wszystko, że miała nieszczęście albo za bajkę wymyśloną dla strachu, albo za rzecz przeznaczoną tylko dla tych biednych ludzi z ulicy, dla tłumu łachmanowego, co do uprzywilejowanej nie należał kasty.
W przepysznym saloniku biało-złotym było ich dwie w przedobiedniej godzinie: Gietta, piękna gospodyni domu, i jej serdeczna przyjaciółka od dzieciństwa, z którą się nienawidziły, choć bez siebie żyć nie mogły. Przyjaciółka była także blondynką, ale włos miała jaskrawszy, złocistszy, oko czarne, wyglądała starzej, choć były rówieśnicami. Rysy jej twarzy o wiele poważniejsze, surowsze, były może klasyczniej piękne, ale im brakło tego pieszczotliwego wdzięku, który Giettę czynił niezwyciężoną. Trzpiotek zachwycał, przyjaciółka (którą pieszczono w poufałym towarzystwie zwano Niną, a nosiła imię Antoniny) obudzała pewien strach i cześć. Nawet gdy chciała być wesołą, nie umiała, śmiejąc się uśmiechała się smutnie, wejrzenie jej głęboko wnikało w każdego i zostawiało niepokonane wrażenie.
Dwie, zresztą nie tak bardzo różne od siebie istoty, charakterami i fizjonomią stanowiły zupełną sprzeczność. Może to właśnie i kłóciło je z sobą, i pociągało ku sobie, a nikt nie odgadnie, jakim cudem tak się znały, rozumiały i odgadywały, iż zaledwie jedna coś pomyślała, już druga przeczuwała i od pół słowa dobadywała się reszty.
I pogroziła jej palcem Nina.
Było to jedno z przezwisk, które Gietta dawała przyjaciółce Ninie.
Wysłuchawszy tego tłumaczenia, poważna pani ruszyła ramionami, uśmiechnęła się także, ale po swojemu, smutnie, i spytała:
— No, a nowina twoja?
Nina ruszyła ramionami.
Gietta śmiała się, swawoliła; nagle, cała zwinąwszy się w kłębuszek, podsunęła się ku przyjaciółce, położyła głowę na jej ramieniu, wyciągnęła rączki cacane, aby nimi dodać wyrazistości opowiadaniu, i poczęła tym głosikiem, jakim dzieci sobie mówią bajki o strachach:
Nina ruszyła ramionami.
Gietta rzuciła się jej na szyję.
Zamiast odpowiedzi trzpiot rzucił się jej na szyję, począł ściskać i całować, i pieścić, i wymógł prawic obietnicę.
Nina się obruszyła.
Gietta zerwała się z sofy, zrzuciła szal, którym była spowita i klaszcząc w rączki, poczęła skakać po pokoju. Wzięła w drobne paluszki sukienkę, stanęła naprzeciw zwierciadła, ułożyła kibić, przegięła się, śmiała się do siebie. Wtem nagle, co u trzpiota nie nowina, porzuciwszy taniec nie rozpoczęty, przybiegła do przyjaciółki i siadła przy niej.
Nina się rozśmiała.
Nastąpiła chwila milczenia.
— Ty zawsze marzysz o czymś strasznym, tobie strachy tylko w głowie. Co ma być strasznego i dlaczego? Gdyby nawet... No, to powiedzże mi, jak się tu powstrzymać? Wszystkie tam były, mówię ci, nasze panie, do jednej.
Nina śmiała się smutnie, wstała z sofy powoli, jakby chciała przyjaciółkę pożegnać.
Brew gospodyni zmarszczyła się nagle groźno. Targnęła za suknie stojącą przyjaciółkę.
Poważnie, z macierzyńskim prawie uczuciem Nina powoli pocałowała ją w czoło wzdychając.
Spojrzały na siebie, w oczach Gietty był tłumiony gniew, który może tylko dlatego powstrzymywała, że potrzebowała przyjaciółki, że jej teraz drażnić nie chciała, ale upomnienie się o wyrządzoną sobie krzywdę odłożyła na potem i zapisała ją w rubrykę długów do odzyskania.
Żegnały się, gdy kamerdyner wszedł, oznajmując pana starostę, męża gospodyni, i tuż w ślad za nim na progu ukazał się on sam.
Zdziwić to może nieświadomych ówczesnego obyczaju domów na pańskiej stopie utrzymywanych, że mąż się oznajmywał z wizytą swej żonie. W istocie jednak pańskie owe stadła urządzone były w ten sposób, iż pani miała dom i służbę, apartamenta i towarzystwo zupełnie oddzielne, pan swoich ludzi, konie, pokoje, przyjaciół, przyjaciółki, a tylko w nadzwyczajnych razach uroczystych przyjęć dwa domy oddzielne w jeden się łączyły.
Tak było i tutaj, mimo że państwo się dopiero od półtora roku pobrali. Dobry ton wymagał, aby starosta oznajmywał się, ilekroć chciał panią odwiedzić. Widząc na progu ukazującego się męża, starościna nieznacznie położyła paluszek na ustach, a Nina tym spieszniej chciała ujść natychmiast, gdy głos nadchodzącego dał się słyszeć za nimi:
Nina podniosła oczy, chłodnym, nieco surowym wejrzeniem mierząc gospodarza, i rzekła:
W tej chwili drzwi się za nią zamknęły, Gietta upadła na kanapę, starosta milczący stanął, wpatrując się w nią.
Był to pięknych rysów mężczyzna, młody, z obliczem myślącym, prawie smutnym, któremu strój obcy nadawał jakąś cudzoziemską fizjognomię, rzekłbyś, Francuza lub Anglika. Typ polski starł się — nie wiemy, jakim trafem — z twarzy, którą europejską, arystokratyczną, rasową nazwać było można.
W mowie też akcent miał cudzoziemski, a gdy się zmusił do mówienia po polsku, często język kaleczył. Ubrany był bardzo wytwornie, z największą elegancją, ale skromnie. Czarne suknie, fiołkowy frak aksamitny, ciemna kamizelka, wszystkie akcesoria stroju harmonijnie i ze smakiem były dobrane. Ręce, które spod koronkowych mankietów wyciągał właśnie, poprawiając je, były niemal kobiecej piękności, białe, pulchne i poznać było łatwo, że nigdy ich żadna nie znużyła praca. Były to ręce do bawienia się nimi, nie do walki z losem, któremu twarda tylko dłoń podołać może.
Popatrzył na żonę, która z kokieterią dwoje rąk białych zarzuciła w tył i sparłszy na nich główkę, leżała, jakby spoczywając.
Starosta westchnął tylko, ironicznie się uśmiechając.
Gietta westchnęła.
To mówiąc, spojrzała nań: był smutny, ale milczał.
Starościna się rozśmiała.
Staroście uśmiech osobliwy po ustach przeleciał; zamilkł, ruszył lekko ramionami, przeszedł się po salonie, spojrzał na zegarek.
Starościna śmiała się.
Nagle młody pan podniósł czoło zarumienione i głosem pełnym wzruszenia odezwał się:
Ale gdy to mówiła, starosta już był się ukłonił nisko i pośpiesznym krokiem wybiegł za drzwi.
Gietta rzuciła się na sofę zniecierpliwiona, oczy zwróciła na sufit, wśród którego owalu tłuste amorki igrały wśród opałowych obłoczków. Zamyśliła się, co się jej rzadko trafiało, potem westchnęła, co także nie było jej zwyczajem; widocznie ten mąż zakochany ją nudził.
Zegar na kominie, w którego ozdobach porcelanowych także amorki grały rolę niepoślednią razem z pasterkami, wskazywał godzinę późną, trzeba się było ubierać. Gietta krokiem znużonym od sofki powlokła się przez salon, parę pokojów i znikła w tajemniczych głębinach niedostępnego apartamentu, poświęconego wielkiemu obrzędowi przystrojenia. Wszystkie drzwi się pozamykały, cisza głęboka zaległa pałacyk, pani trapiła teraz nieszczęśliwe swe sługi złym humorem, który wyniosła z salonu.
Z rana jeszcze pragnęła niezmiernie widzieć tego tajemniczego proroka, odgadującego, jak powiadano, przyszłość, tłumaczącego przeszłość, szepczącego do ucha o wypadkach, o rzeczach, o których nikt a nikt w świecie nie wiedział. A teraz, gdy się zbliżała godzina konsultacji psychiatrycznej, czuła się wielce niespokojną. Co on powie? Prosiła z sobą do towarzystwa kasztelanową i to ją niepokoiło. Przyjaciółkę uczynić powiernicą tajemnic czy było dobrym? Wprawdzie, jako przyjaciółka, miała ona wiedzieć już wszystko, ale przed najszczerszymi jeszcze się coś zawsze ukrywa.
W tych myślach, które pofałdowały czoło pięknemu trzpiotowi, nienawykłemu do troski, przeszły godziny samotne do wieczora. Mops faworyt dostał parę klapsów i poszedł spać, zgryziony, do różowymi poduszeczkami wysłanego koszyka. Wiosenny dzień wydał się jej posępnym, a im bardziej zbliżała się godzina stanowcza, tym starościna większy okazywała niepokój. Z całego obiadu jadła tylko trochę deseru i wysączyła pomału kieliszeczek słodkiego wina.
Po obiedzie zadzwoniła o konie, przybrała się czarno, przed zwierciadłem spróbowała kwefu, szalu, zarzutki. Kamerdyner oznajmił, że konie były gotowe, z gorączkowym niepokojem wybiegła, rozkazując jechać do kasztelanowej.
Ta kochana Nina, której Gietta nie kochała wcale, miała pałacyk przy Krakowskim12, wcale niepodobny do maleńkiego, choć wytwornego domku pani starościnej, co także nie jednało jej serca współzawodniczki. Starosta, którego ojciec żył jeszcze, nie władał całym majątkiem, czekał. Kasztelanowa była panią dóbr znacznych, a mieszkanie jej, choć nie tak wyświeżone i błyskotliwe, poważniejsze było, bardziej pańsko wyglądające.
Wprawdzie zaślubiła wdowca, człowieka niemłodego, ale mąż naówczas nie wchodził w rachunek, tylko jako worek, jako kasjer i dawca tytułu swego i znaczenia. Jadąc znajdowała Gietta, że Nina, jakkolwiek młoda i ładna, nie zasłużyła na los, który ją spotkał. Kasztelan był trochę nudny, stary nieco, miał swe nałogi i nawyknienia, nie dosyć był dobrego tonu, nosił się po polsku, należał do innego świata, nieeuropejskiego, przecież był bogaty, a żona jego zasiadała zawsze wyżej od tej biednej starościnej.
Ruszyła ramionami nieszczęśliwa istota, myśląc o tym, i pocieszyła się tym, że gdziekolwiek usiadła, chociażby w najciemniejszym kątku, koło niej zaraz stawało koło promieniste wielbicieli, do którego pokornie nawet mąż się wciskał.
W pałacu było cicho, kasztelan jeszcze nie powrócił z posiedzenia sejmowego. Nina, czarno ubrana, wyszła naprzeciw przyjaciółki i znalazła ją, jak na tak upragnioną chwilę, dosyć smutną. Obie, milcząc prawie, zamieniwszy ledwie słów kilka, przesunęły się z salonu przyciemnionego do mieszkania kasztelanowej. Gietta spojrzała na zegar.
Z sypialni kasztelanowej przez garderobę, wymknąwszy się bocznymi schodkami, zeszły panie do ogrodu.
Pałacowy ogród składał się z kilku kasztanowych alei i lipowego gęstego szpaleru, przytykającego do muru, który go opasywał. W murze była furtka, a od niej klucz wzięła gospodyni. Przeszły się parę razy, milcząc, po alei i popatrzywszy w uliczkę pustą, wybiegły w nią trzymając się pod ręce. Nie opodal widać było już przez otwór ulicy wrzawliwe i ruchliwe Krakowskie Przedmieście. Mrok właśnie padać zaczynał. Fiakry szczęściem stały u wnijścia samego, a jeden z nich, jakby na nie oczekujący, otwarty. Starościna rzuciła się w głąb, zasuwając [firanki], ażeby nie być postrzeżoną, kasztelanowa za nią, i szepnęła adres kamienicy na Podwalu13. Woźnica, który jednym wejrzeniem zbadał, iż wiezie jakąś tajemnicę, uśmiechając się ruszył żywo. Milczenie panowało w powozie, a jedno w nim serce przynajmniej biło mocno, niespokojnie. Obu paniom zdawało się, że od niedawna ruszyły z miejsca, gdy powóz już się zastanowił i już wysiadać było potrzeba. Przed kamienicą dwa fiakry podobne stały w małym oddaleniu. Starościca pochwyciła rękę towarzyszki swej i poczęła żywo drapać się po dosyć ciemnych i niewygodnych wschodach. W połowie ich dwie panie zakwefione czarno, schodzące na dół, minęły je milcząc; ale ciemność nie tylko rysów, postawy ich nawet rozpoznać nie dozwalała. Starościna ścisnęła niespokojnie rękę towarzyszki. Na pierwszym piętrze drzwi przed nimi otwarły się same. Z trwogą starościna wcisnęła się do przedpokoju, w którym nikogo nie było oprócz małego Murzynka, otwierającego drzwi; ten wskazał, nic nie mówiąc, paniom kanapę.
Pokój, w którym się znajdowały, pusty był, pospolity i nic nie mówiący, a wcale nie wytworny. Należał widocznie do mieszczańskiego mieszkania, umeblowanego ubogo i licho. Stół niegdyś z jadalni pochodzący, sofa, krzesła wytarte składały sprzęt wszystek. Jedno okno słabo oświecało ściany okryte obiciem szarym, spłowiałym, bezbarwnym. W głębi widać było drzwi zamknięte, a spoza nich szemrało coś jakby cicha, przerywana rozmowa.
Starościnę, przywykłą do zbytków, do elegancji, spodziewającą się czegoś nadzwyczajnego, prozaiczne przedsienie owo nieprzyjemnie uderzyło. Wyobraźnia, wcześnie uprzedzona o cudach, zwinęła skrzydła przed tą rzeczywistością ubogą i pospolitą. Chciałaby się była zawrócić. Mógłże prorok, mieszkający w takiej szkaradnej izbie, jasno czytać w przeszłości i przyszłości?
1. Krakowskie Przedmieście na przełomie XVIII i XIX wieku.
W głębi Brama Krakowska, rozebrana w 1818 r.
Akwaforta według rysunku Anny z Tyszkiewiczów Potockiej
2. Krakowskie Przedmieście w zimie. Na lewo za kolumną Zygmunta kościół i klasztor Św. Klary, rozebrane w 1843 r.
Malował Marcin Zaleski
Nie śmiała nic szepnąć kasztelanowej, czekały w zaciemnionym siedząc kątku, gdy w głębi drzwi się otworzyły, gwałtownie pchnięte, kobieta słusznego wzrostu, okryta woalem, wybiegła z nich jakby wylękła i pędem, nie patrząc prawie, pośpieszyła ku wyjściu. Murzynek otworzył jej drzwi, rzuciła mu woreczek i znikła.
Starościna wstawała już, Murzynek ręką pokazywał jej drzwi, wyprzedzał i stanął u nich. Kasztelanowa, ścisnąwszy rękę, szepnęła tylko:
Żywym krokiem, ale niespokojna, Gietta podbiegła ku Murzynkowi, otwarły się drzwi. Za nimi była jeszcze ciężka zasłona czarna; trzeba ją było podnieść. Piękna pani, dźwignęła sukno, znalazła się w dosyć obszernej sali, wybitej całkowicie kirem. Okna były pozasłaniane. Na ścianach u góry jakieś znaki kabalistyczne stały powypisywane. W głębi nie ujrzała nic, tylko draperię, przed którą, suknem pąsowym obciągnięty, był stół, a na nim klepsydra, naczynie z wodą i jakieś straszne, tajemnicze narzędzia niezrozumiałe. Z boku zwrócona ku wchodzącej śmiała się zębami białymi trupia głowa na ogromnej leżąca księdze. Kilka foliantów oprawnych w pergamin rozrzuconych było po stoliku.
Ale nikt przy nim nie siedział, krzesło tylko puste, aksamitem wybite, z poręczami, staroświecką formą, oczekiwać się zdawało na niewidzialnego proroka. Drugie, lżejsze nieco, zapraszało przybyłą, aby na nim usiadła. Samotność, kiry, trupia głowa, czarnoksięski sprzęt nastraszyły trzpiota nienawykłego do podobnych obrazów, sparła się naprzód na poręczy krzesła, potem z wolna osunęła się na nie.
W tej że chwili zasłona w głębi z chrzęstem jakimś rozsunęła się gwałtownie, a gdy starościna podniosła oczy zlęknione, ujrzała już w fotelu siedzącego poważnego starca z niezmiernie długą, białą, po pas brodą, brwiami nawisłymi na oczy, głową łysą, zgarbionego wpół i zdającego się wpatrywać w nią w milczeniu.
Obrazek był jakby z jakiejś malarskiej sceny skopiowany, nadto sztuczny, zbyt oklepany, ażeby na kim innym uczynił wrażenie, ale dla biednej kobieciny ten urzeczywistniony sztych Rembrandta wydał się przerażającym.
Po dosyć długim milczeniu, widocznie przeciągnionym dla uczynienia tym mocniejszego wrażenia, starzec, który się ciągle wpatrywał w Giettę, jakby wzrokiem chciał gęstą zasłonę, okrywającą jej twarz przeniknąć, wyciągnął rękę milczący. Starościna domyśliła się, że swą dłoń podać powinna. Wysunęła ją spod szalu, ale w rękawiczce. Starzec potrząsnął głową żądając, aby zrzucono okrycie. Starościna z pośpiechu rozdarła rękawiczkę ciasną i rzuciła ją na ziemię. Śliczna, długa jej rączka, drżąc, położyła się na stoliku i spotkała w drodze dłoń starca, nie mając czasu ni przytomności spostrzec, iż prorocze ręce wcale do ascetycznych nie były podobne. Spod szerokiego rękawa tajemniczego owego wieszczbiarza wysunęła się ręka biała, pieszczona, prawie młoda. Ujęła dłoń starościnej, a oczy jego ciekawie się w nią długo wpatrywały.
Milczenie panowało chwilę.
Spod brody ozwał się wreszcie głos przytłumiony:
Cicho odpowiedziała starościna:
Starzec zamilkł. Oczekiwanie zwiększało trwogę. Powoli się namyślał, pochylił twarz, oczów ni ust dojrzeć nie było można, dźwięk głosu dziwny, jakby na maskaradzie, wychodzący spod kartonowej, pożyczanej twarzy, uderzył pożyczoną intonacją.
Ręka drżeć poczynała.
Starościna z tego wszystkiego słyszała tylko jedno: biada! Zrozumiała tylko groźbę, krew uderzyła jej do głowy nie ze strachu tym razem, ale z oburzenia na tego głupiego proroka, wyrwała mu dłoń żywo.
Starościna zarumieniła się i pobladła.
Staruszek zamilkł, ujął znowu dłoń niechętnie sobie podaną i czytał w niej.
Starościna po cichu rozśmiała się sarkastycznie.
Nastąpiło milczenie. Starzec się zasunął w głąb krzesła. Piękna pani patrzała nań czekając, aby się poprawił, ale skinął na nią, by odeszła. A w chwili, gdy się odwróciła, zniknął.
Szybkim krokiem wybiegła ku drzwiom zadąsana królowa, otworzyły się przed nią. W przedpokoju na tym samym miejscu, w którym ją zostawiła, znalazła towarzyszkę, podała jej rękę niecierpliwie, pragnąc wyjść co najprędzej, gdy Murzynek przypadł do kasztelanowej i milcząc począł jej pokazywać drzwi. Nie mówił nic, ciągle i uparcie usiłując ją do wnijścia nakłonić. Nina opierała się zrazu, potem zawahała. Starościna, która się czuła obrażoną i rada była, aby przyjaciółka także wyniosła stąd przykre wrażenie, rzuciła się na kanapę, z uśmiechem wymuszonym popychając ją ku drzwiom.
Sama nie wiedząc, jak i po co, Nina mimowolnie prawie znalazła się w izbie proroka.
Ten sam czekał ją ceremoniał przyjęcia, ale chłodniejsze oko kasztelanowej teatralnym przyborem zostało prawie do nieufności zrażone. Ruszyła ramionami uśmiechając się. Ukazał się starzec.
Stary namyślać się zdawał.
Kasztelanowa się zarumieniła.
Kasztelanowa powoli wysunęła rękę.
Kasztelanowa, zrazu obojętna i szyderska prawie, słuchała
z uwagą i marszczyła brwi, on dodał cicho po chwili na pół stłumionym głosem:
Starzec, pospiesznie domówiwszy tych wyrazów, zniknął za zasłoną. Nina w zamyśleniu głębokim podeszła ku drzwiom, które jej otworzono. Spodziewała się tu znaleźć oczekującą starościnę tylko, a oczy jej uderzyła scena niespodziana. Przedpokój mieścił już nie jedną Giettę, tulącą się w ciemny kątek, aby nie być poznaną, ale kilka zakwefionych kobiet niespokojnie unikających siebie, rozpierzchłych w różne strony, ciekawych poznać towarzyszki, a starających się o to, aby nikt ich nie mógł odgadnąć.
Starościna wstała żywo, ujęły się pod ręce i wyszły.
Na wschodach była prawdziwa procesja zakwefionych postaci, które milcząc i tuląc twarze, zawstydzone, ciągnęły ku górze. Dwie przyjaciółki zbiegły szukać swojego fiakra, znalazły go z trudnością wśród nagromadzonych powozów i nie mówiąc do siebie słowa, odjechały.
Wróciwszy do kasztelanowej, Gietta padła na kanapkę, siedziała na niej długo. Nie śmiały się spytać jedna drugiej o nic i rozstały się milczące. Obie czuły odrazę jakąś do siebie, a starościna odjechała, nie wiedzieć dlaczego, prawie gniewna.
Późno w noc zaczynała się reduta w Radziwiłłowskim pałacu14, na którą uczęszczano tak tłumnie, iż biletów na nią nie starczyło spragnionym zabawy pełnej uroku. Ta właśnie była wyjątkową i ostatnią. Karnawał minął od dawna, ale wszyscy się bawić potrzebowali, na czas i porę nie zważano bardzo. Reduta tak była wszystkim wygodną i tylu potrzebom serdecznym odpowiadała, iż się o nią wszyscy napraszali, wyprawiono więc jeszcze jedną. Tego dnia wieczory prywatne były prawie puste, w teatrze osób niewiele, a te, które się tam pokazały, poznikały wszystkie — aktorowie dokończyli przedstawienia przed próżnymi ławkami.
Gdy się sale otwarły, tłum, który już oczekiwał przed drzwiami, wpłynął w nie z wrzawą i oznakami wesołości szalonej. Pisk, śpiewy, okrzyki napełniały wszystkie kąty.
Co chwila powozy nowe zataczały się w dziedziniec, szczególniej najęte fiakry, karetki i bomby15, po których właścicieli ich wieczornych niepodobna się było domyśleć. Kilka znanych ekwipażów między nimi niewiele nauczyć mogły. Wiedziano dobrze, iż najczęściej, gdy konie stały w podwórzu, panowie, co je tu zostawili, znajdowali sio gdzie indziej.
Chwilami z sal wymykały się dwa domina zawinięte w płaszcze, siadały do bezimiennej karetki, znikały na parę godzin i powracały nieznacznie.
Strojów charakterystycznych było mało: kilku mnichów, kilka pasterek niby wiejskich, arlekin, Turcy, Hiszpanie. Dwa czy trzy ubiory uderzały niezmiernym bogactwem klejnotów, ale tych łatwo się było po nich domyśleć.
Wśród gwaru głównych sal przesuwały się postacie nie zamaskowane, z najlepszego towarzystwa. Ukazał się niejeden kontusz, niejeden obcy dyplomata wyfryzowany, upudrowany i wcale nie dbający o incognito. Maseczki zaczepiały najchętniej tych panów, którzy z błogą galanterią im się uśmiechali. Obok młodzież i kilku polonusów starej daty ze drzwi bufetu wyglądali z kieliszkami w ręku, pełnymi burgunda i węgrzyna.
Jeszcze dalej grano, a gra była zajadła. Kupy złota leżały w pośrodku. Blady bankier z zawiniętymi rękawami ciągnął faraona16. Stawili podchmieleni po tysiąc dukatów17 czasem. Krzyku i przekleństw nie brakło. Ta wyjątkowa reduta, zamykająca już wiosną szereg zabaw zimowych, odznaczała się nadzwyczajną wesołością i ożywieniem.
Jakąś gorączką zdawali się przejęci gracze, biesiadnicy, tancerze, widzę, maski i starzy nawet senatorowie, którzy się dali namówić na ten spektakl niezwykły. Sale w godzinę zostały przepełnione, napchane, a ciągle jeszcze ktoś przybywał. Fałszywe bilety w przedpokoju po cichu sprzedawano po cenach bajecznych.
We drzwiach wiodących do wielkiej sali, nabitej piszczącymi maseczkami, z kielichem w ręku stał mężczyzna dosyć otyły, z twarzą rumianą, świeżą, wypogodzoną, z wygoloną czupryną, krzepki, zdrów, silny, wesół. Jeden z tych typowych starych Polaków, których już w XVIII wieku trudno było spotkać w Warszawie, chyba ich wieś dostarczyła. Był to widocznie obywatel wiejski, chwilowo przebywający w mieście, na którego cerze i zdrowiu jeszcze stolica i troski żywota miejskiego nie położyły swego piętna. Wąs miał siwiejący, krótko i prozaicznie podcięty, ażeby do łyżki nie zaglądał; spod niego widać było usta rumiane, uśmiechające się wesoło. Na czole pogodnym występowały krople potu, które ocierał ogromną chustą.
Naprzeciw niego drugi, starszy o wiele mężczyzna, na trzcinie oparty, z twarzą bladą i zmęczoną, chmurny, pił z kielicha, ale bez tego wesela, które trunek obudzą. Zdawało się, że wino zwiększało tylko jego strapienie, bo coraz grubszymi fałdy okrywało się czoło.
Sztuknął o kieliszek starego.
Gdy tak gwarzą, od drzwi wchodowych szmer, hałas i wrzawa słyszeć się dały, cisnąć się zaczęli widzowie ku nim. Na salę wchodził ktoś znać ciekawy, kilka piskliwych głosików niewieścich odezwało się.
Kasztelan wychylił się i ujrzał wsuwającego się starca z długą, siwą brodą, w sukni pustelniczej, w ogromnej mitrze białej, zapisanej znakami kabalistycznymi, na głowie, z laską wieszczbiarską w ręku. Nowo przybyły nie miał maski na twarzy i nie potrzebował jej, gdyż włosy, brwi, broda, wąsy osłaniały go tak, że rysów jej prawie dostrzec nie było podobna.
Laską sztukając, wsunął się do środka sali, a chór otaczających maseczek powtarzał ciągle i wiódł go glosami:
Kasztelan nie mógł zrozumieć, co to znaczyło, gdy nagle maski poczęły wołać:
W tejże chwili prawie sala, już i tak do zbytku przepełniona, poczęła się zalewać tłumem przybywających diabłów, czerwonych, rogatych, paskudnych, ubranych całkiem jednakowo i formujących prawdziwy regiment diabelski. Na widok szatańskiego zastępu kobiece domina i maseczki poczęły się tulić i uciekać. Czarnoksiężnik podniósł laskę, jakby chciał ich zażegnać, ale diabli otoczyli go tańcując i stał się cud, albowiem zamiast zwyciężyć owych Stu Diabłów, starzec został zwyciężony, zrzucił z siebie szybko okrywającą go suknię i czapkę i ukazał się takim szkaradnym diabłem, jak reszta. Okrzyk zgrozy towarzyszył tej metamorfozie19.
Starzec z kieliszkiem w ręku patrzał na to z jakimś politowaniem i zgrozą, a widząc wrażenie, jakie diabli czynili na tłumie, zapytał kasztelana:
Kasztelan się uśmiechnął.
Starszy splunął z gniewem.
Od kilku dni rozeszła się wieść po mieście, że jakiś cudowny starzec prorokuje przyszłość, odgaduje przeszłość. Kobiecięta na to jak na lep. Niejedna się tam spłakała i dowiedziała o tym, co sądziła, że wszystkim zakryte. Niejedna, złapana, wypaplała... A oto jawnie i oczywiście okazuje się, że ów czarnoksiężnik należał do bandy diabelskiej, a jego konsultacjo były drwinami po prostu.
Cześnik ramionami ruszył.
Kasztelan się rozśmiał.
Domawiał tych słów, gdy ujrzał stojącego diabła przed sobą, który mu się ukłonił. Kasztelan uchylił się, ale szatan przystąpił do ucha i rzekł cichuteńko:
Dopowiedziawszy tych słów, zniknął. Stary zarumienił się, porwał, chciał biec za nim, ale diabła już nie było, znikł w tłumie innych.
Gdy tu się to działo, w sali, w której kręciły się maski, popłoch panował nie do opisania za ukazaniem się owego regimentu, którym teraz dowodził czarnoksiężnik, część kobiet uciekać chciała, ale diabli zawarli drogę ode drzwi. Jakby się podzielili publicznością, wzięli w obroty każdy jakąś grupę. Diabli ci byli tak zręczni, iż potrafili się wcisnąć wszędzie, każdej z pań coś szepnąć na ucho. A rzadko która, usłyszawszy słowa diabelskie, wstrzymała się od wykrzyku zgrozy i oburzenia.
Najdalej w kątek ciemny schroniły się były dwie maseczki, które wśród tłoku niedawno się znalazły widać i poznały. Jedna z nich miała wytworny strój francuski z kapelusikiem pasterskim, huletą23 i koszyczkiem kwiatów. Czarny maleńki loup24 osłaniał część górną twarzyczki białej jak śnieg i młodziuchnej.
Druga miała na sobie strój dawny z czasów Katarzyny Medicis25 i zasłonę zarzuconą na twarz.
Maleńki, zręczny diablik posunął się ku pasterce.
Pasterka chciała uciekać.
Pasterka padła na pół zemdlona i poczęła płakać z gniewu. Tymczasem drugi diabeł szeptał w ucho owej medycejskiej damie:
Kasztelanową nazwana oburzona podniosła głowę, a diabeł śmiejąc się uciekł.
Podobnych scen i gorszych jeszcze daleko było mnóstwo. Zgroza powszechna. Żony, demaskując się, biegły do mężów błagać ich, żeby choć jednego diabła schwytano, żeby się można przekonać, kto do tej kliki szatańskiej należy. Ruszyli się starzy ku przedsieniom, posłano po straże. Popłoch na sali zrobił się wielki, ale wśród niego jak i którędy znikli diabli, tego sobie nikt wytłumaczyć nie umiał, nie wychodzili bowiem drzwiami. To pewna, nie widziano ich wylatujących oknami. Dosyć, że nie było w kwadrans ani jednego. Zwarzyło to zabawę, reduta osmutniała. — Panie siedziały po kątach chmurne, wiele z nich wyjechało natychmiast.
W sali gry tylko i wokoło butelek równie było pełno, jak przedtem, owszem, ścisk się zwiększył, a rozmowa podniosła wyżej o jeden ton i podnosiła co pół godziny więcej po wypróżnieniu znaczniejszej ilości burgunda, szampana i węgrzyna. Starzy trzymali się jeszcze tego tradycjonalnego napoju, ale młodzieżi wielki świat wolał drogiego burgunda i świeżo naturalizowanego, właśnie w czasie czteroletniego tego sejmu, szampana, którego ludzie dawnej daty nazywali sektem.
Około kieliszków toczyły się rozmowy naturalnie tyczące się polityki, której wszystko było pełne: patrioci młodzi brali górę, stara szlachta wiejska słuchała nadąsana, gorętsza nie rozumiała patriotyzmu, który złotej wolności szlacheckiej zagrażał. Mówiono też wiele o życiu stolicy, o wypadkach bieżących, a głównie o owych Stu Diabłach na reducie. Mężowie instynktowo brali w obronę żony i siebie, krzycząc przeciw rozpuście i rozwiązłości nic nie szanującej młodzieży.
Wszyscy w śmiech.
Milczenie nastało grobowe, ten i ów westchnął, aż z grona, którego połowa sobie nieznaną była, wysunął się człowiek, którego pono nikt a nikt nie znał. Wyglądał na te czasy i na to miejsce osobliwie. Gdyby nie butna mina, wziąłby go może niejeden z tych panów za sługę, bo był odziany więcej niż skromnie, czarno, bez najmniejszego haftu, ozdoby i guzika. Mężczyzna był młody jeszcze, twarzy pociągłej, oliwkowej cery, czarnego oka, głowę miał wygoloną, wąs zawiesisty, koło ust drgało mu coś nieustannie, jakby buchającej z wnętrza mowy powstrzymać nie zdołał, a silił się próżno. Zmierzył dosyć zuchwałymi oczyma zgromadzenie, podparł się na stole i podnosząc kieliszek, zawołał.:
Wszyscy zamilkli.
Czasy szlacheckie minęły, a ludzkie nadeszły. A my chcemy zawsze jeszcze jak narośl i guz na ciele Rzeczypospolitej ssać z niej soki na to, aby je we wrzodowatą ciecz przerabiać! Hej, hej, mości panowie, było tego dosyć kilkaset lat. Chama-śmy dusili, jedli, pili. A choć z nim do jednego chodziliśmy kościoła, brat w Chrystusie był zwierzęciem naszego worka. Ale darmo, sprawiedliwość boża przychodzi. Mówił o tym ksiądz Skarga28, pisał ksiądz Starowolski29, ostrzegali ludzie rozumni, myśmy robili swoje. A żebyśmy też choć potrafili obronić Rzeczypospolitej! Ale na nas stało wszystko, a my, nie robiąc nic, jak oto i dziś, bawiliśmy się kieliszkami sądząc, że świat jest stworzony, aby nam w nie nalewał.
Diabli nas wezmą, mości panowie, bośmy na to pracowali usilnie, aby nas wzięli. Obejrzyjmy się i uderzmy się w piersi, cośmy to warci? Co robimy? Udajemy sensatów30, patriotów, ministrów, a z nas próżniaki, niedołęgi i rozpustniki. Mało co umiemy, nie robiemy nic, gnijemy na pniu. Nie mamy się co okłamywać. Jeszcze sto lat, a szlachcica polskiego, zabalsamowanego, za szkłem pokazywać będą po muzeach. Dixi!31 i kamionujcie, kiedy chcecie. Kamień mi innego słowa nie wyciśnie z piersi.
Napaść była tak gwałtowna, tak nie przebaczająca nikomu, iż wszyscy osłupieli. Jeden tylko ktoś z tłumu wyrwał się wyrazem: „Jakóbin!32 Precz z Jakobinem!”
Mężczyzna oliwkowej cery powiódł oczyma po zgromadzeniu, westchnął, postawił kielich i powoli wyszedł z sali. Ustąpili mu się wszyscy, gdy wychodził.
Jeden młody człowiek w progu podał mu rękę milczący, ale wtem z tyłu słyszeć się dało:
Nieznajomy się odwrócił, brwi namarszczył i takim samym krokiem poważnym poszedł do stołu, przed którym stał przed chwilą.
Spojrzał po starych.
Spojrzał ku drzwiom i młodzieży.
Zamilkł.
Kniaź się uśmiechnął.
Dokończywszy znowu się oddalił od stolika i szedł ku drzwiom, tym razem nikt go już nie wstrzymywał. W progu tylko oczekiwał nań młodzieniec, który mu był wprzódy rękę podał.
Kniaź popatrzał na młodzieńca i uśmiechnął się.
Rzucił ręką i postąpił dalej, nikt go nie powstrzymywał. Znikł w tłumie.
Młodzi i starzy pozostali pod wrażeniem jego smutnego proroctwa.
Wyrazy te były wymówione głośno i zza tłumu głos na nie odpowiedział:
Znowu w sali około kieliszków nastało milczenie.
3. Nowy Świat w końcu XVIII wieku.
Malował Zygmunt Vogel
4. Nowy Świat z drogą do Ujazdowa, dziś plac Trzech Krzyży.
Malował Zygmunt Vogel
Nigdy może życia zwykłe zatrudnienia i zabawy nie uległy większemu przewrotowi jak w czasie Czteroletniego Sejmu w Warszawie. Dzień się kończył o trzeciej w nocy, a poczynał nazajutrz około południa. Wszyscy się uskarżali na brak godzin, które starczyć nie mogły pracy i rozrywkom. Rozrywki stawały się same pracą, gdyż najtwardsze zdrowie bez szwanku z nich wyjść nie mogło. Gorączkowe to życie, w przededniu prawie zgonu, zdaniem tych, co go skosztowali, miało zupełnie odrębny charakter. Wszystkie umysły były podniecone; była nawet gotowość do ofiar niezwyczajna, było oczekiwanie czegoś wielkiego, mającego z usiłowań wspólnych ogółu nieochybnie wyrosnąć. Tu i owdzie wprawdzie odzywały się głosy przeciwne, ale nieśmiało i bojaźliwie. A wszyscy ci obrońcy starego nieporządku na nieszczęście znani byli jako ludzie nie dosyć czyści i bezstronni, aby ich zdanie zaważyć miało. Naród cały pragnął nowego życia, praw nowych, które by schorzałą odnowiły społeczność i osłabłe państwo. Niestety, te najlepsze chęci objawiały się za późno, za słabo. Bądź co bądź, rachowały się jeszcze z przeszłością, nie chcąc z nią zrywać, i wychodziły z łona ludzi dobrej woli, ale charakteru bez energii i obyczaju nie różniącego się bynajmniej od ogólnego wieku zepsucia.
Przerabiano konstytucję, nie śmiejąc ani się przyznać, że trzeba było przerobić społeczność samą, że należało zmienić życie, i ów sejm prawodawczy, przedsiębiorący reformę, był czteroletnim balem, stypą, grą i tańcem.
Legislatorowie34 pisali tym samym piórem ustawy dla kraju i listy do kochanek, nie domyślając się może, iż słabość Polski tylko ostra reforma obyczaju samego wyleczyć mogła. Przegrywano tysiącami dukatów na wieczór, mówiąc o potrzebie ofiar dla Rzeczypospolitej.
Tym przewróconym życiem nocnym zmuszeni byli obchodzić się nawet starzy senatorowie, nieprzywykli do niego. Stękając powracali późno do domu, mrucząc zrywali się z pościeli, ocierając pot z uznojonego czoła, cały duży dzień kręcili się, z miejsca na miejsce przenosząc — ale cóż było na to poradzić? Sądzili, że pracują dla lepszej przyszłości. Jeden z najregularniejszych ludzi w świecie, pan kasztelan, mąż Niny, tego dnia przyjechał do domu o trzeciej. Kazał powozowi stanąć u bramy, bojąc się przebudzić żonę, dziedziniec przeszedł pieszo i na palcach zbliżył się do sypialnych pokojów. Tu, jako w domu starego autoramentu35, podział ów na osobne apartamenta pana i pani nie istniał, sypialnia małżeńska, łącząca pokoje kasztelana i Niny, wspólną była obojgu. Stary sądził, że jejmość dobrodziejka od dawna już zasypiać musi, i wsunął się na palcach w białym kitlu z nieodstępną chustką, którą spocone, uznojone czoło ocierał. Ale nad wszelkie spodziewanie znalazł kasztelanową klęczącą przy krucyfiksie na modlitwie, zatopioną w jakiejś religijnej ekstazie. Nie odzywając się więc, stary przysiadł w niskim fotelu, szanując pobożność żony.
Po chwili kasztelanowa ruszyła się od klęcznika, wstała i spojrzawszy na swego męża a pana, odezwała się cicho:
— Boby też od niej można się uwolnić — cicho odezwała się Nina — dość już się jegomość wysłużyłeś krajowi. Obeszłoby się tu bez nas!
Tu kasztelan przerwał nagle i otarł się chustką, pani spojrzała nań ciekawie.
Stary spojrzał na żonę, która się zarumieniła mocno, ale rumieniec wziąć było można za oburzenie. Ruszyła ramionami i poczęła zimno:
Kasztelan porwał się z krzesła i upadł na kolana, składając ręce, w których dla większej patetyczności ogromna chustka biała figurowała.
Nina uśmiechnęła się smutnie.
Rozgrzeszenie byłby łatwo otrzymał poczciwy kasztelan, o pocałunek było trudniej, ale litość zmuszała spełnić i ten warunek, szanując stare kości. Zbliżyła się więc jejmość i złożyła mu na uznojonym czole pocałowanie, które było ofiarą. Kasztelan chciał ją pochwycić i ucałować jej ręce, ale mu się prędko wymknęła, wstał więc, opierając się o posadzkę z trudnością wielką, bo był ciężki, choć na swój wiek jeszcze silny. Zasiadł znowu w krzesełku i westchnął.
Mówiła to z takim zapałem, iż kasztelan nieco zdziwiony się odwrócił. Jakkolwiek simplex servus Dei37 człek prosty i niepodejrzliwy, uczuł w tym coś niezwyczajnego; wzruszenie w głosie, łzy na oczach przestraszyły go. Wytłumaczył to jednak sobie rzuconym pytaniem i przypisał żalowi, które obudziło.
To mówiąc, kasztelan poszedł po różaniec, po książkę i włożywszy okulary, rozpoczął serdeczną modlitwę. Był to człowiek starej daty wpośród nowego świata i jak wszyscy, co przeżyli epokę, dla której byli stworzeni, cierpiał, nie mogąc się z nową oswoić.
Tego samego dnia, o tej samej rannej godzinie, w alei Ujazdowskiej, w maleńkim domku, który był ulubionym ówczesnej młodzieży, pięciu czy sześciu ichmościów po reducie się zebrało na umówiony poncz diabelski. Zamówionym on był wcześniej u gospodarza, który wszystkie posługujące doń materiały przygotował, na próżno do świtu oczekując na gości.
W odosobnionej salce wpośród stołu miejsce honorowe zajmowała waza ogromnych rozmiarów, przy niej leżał stos pomarańcz, kupka cytryn, a w dwa rzędy ustawione butelki zawierały burgunda, szampana i jamajkę.
Posługujący spał w krześle, gdy nareszcie turkot się dał słyszeć i dwa powozy zajechały w wielkim pędzie, czterech młodych panów wbiegło na górę z szumem, hałasem, dobrym humorem i zamaszystością właściwą ówczesnej arystokratycznej tężyźnie. Chłopak porwał się z krzesła piorunem, ale rozespany wpadł na gości i nie wydobył się zmiędzy nich, aż wyszturchany boleśnie.
To mówiąc, zakasał rękawy kurtki i zabrał się do dzieła.
Ale w tejże chwili na schodach dało się słyszeć stąpanie i śpiewy, a znowu trzech, potem dwóch świeżych gości weszło wesoło do salki. Obliczono się oczyma.
W wazie już powoli zbierały się wytłoczyny pomarańcz, kupy cukru, lał się w nią burgund i szampan. Wszczął się spór o ilość stosunkową jamajki. Tymczasem nowi panowie przybywali i jeden z nich jako marszałek zaprosił zgromadzenie, aby zasiadło.
Wpośród śmiechów i żartów wszyscy zabrali swe miejsca. Zapalono poncz w wazie, pogaszono wszystkie światła, a że okiennice były pozamykane, niebieskawy tylko płomyk palącego się rumu twarze zgromadzenia oświecał.
Ktoś trzykroć w stół uderzył nożem.
Belzebubowicz, który był garbaty, a co mu brakło do wzrostu, wysokim czubem nad spiczastą czapką dopełnił, począł w te słowa:
Drugim celem naszym było i jest hipokrytów, świętoszków i cnotliwych demaskować. Trzecim i ostatnim — dobrze się zabawić i rozsiać popłoch. Stowarzyszenie, czyli kontubernia42 Stu Diabłów w krótkim czasie cel swój niemal osiągnęła. Drży przed nią Warszawa, mdleją ze strachu kobiecięta, mamy stosunki rozgałęzione. Wiemy o wszystkim, co się dzieje, działamy skutecznie, trzęsiemy naszym towarzystwem.
Na tym stanowisku, mości panowie a bracia, utrzymać się trzeba. Nie przypomnę na ten raz nic więcej nad dwa kardynalne zobowiązania nasze: tajemnicę poprzysiężoną i przyrzeczenie każdego z członków, że cobykolwiek czynił, myślał, zamierzał w sercowej sprawie, to wszystko na ołtarzu dobra ogólnego składać powinien. Ktokolwiek z nas co wie o kobiecie, musi wyspowiadać, każdą plotkę tu przynieść i wspólny nabytek złożyć do skarbony. Wszak tak?
Ogromny drab podniósł głowę ponad stół i wazę.
Wrzawa się poczęła wielka, prezydujący trzykroć w stół uderzył.
Była chwila milczenia. Nierychło z ciemnego kąta odezwał się niewidzialny członek:
W milczeniu znowu nalano ponczu do szklanek, a Zorobabel począł nadzwyczaj powoli, zimno, rozważnie i z obrachowaną jakąś wymową: