Sto diabłów - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Sto diabłów ebook

Józef Ignacy Kraszewski

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej oraz z zasobów Fundacji Krajowy Depozyt Biblioteczny! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Mozaika z czasów Stanisława Augusta i sejmu czteroletniego. 
[Opis] 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Barcin im. Jakuba Wojciechowskiego 
Powiatowa i Gminna Biblioteka Publiczna w Jerzmanowicach 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży 
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna im. Marii Fihel w Miechowie (4) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim 
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem (3) 
Publiczna Biblioteka w Zatorze im. Pawła z Zatora 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 582

Rok wydania: 1967

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

STO DIABŁÓW

 

 

DZIEŁA

 

J. I. KRASZEWSKIEGO

*

POWIEŚCI HISTORYCZNE

 

Redaguje Komitet

pod przewodnictwem

PROF. DRA JULIANA KRZYŻANOWSKIEGO

 

CZASY STANISŁAWA AUGUSTA

 

LUDOWA SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA WARSZAWA 1967

 

STO DIABŁÓW

 

MOZAIKA Z CZASÓW CZTEROLETNIEGO SEJMU

 

Z portretem autora i 20 ilustracjami

 

 

LUDOWA SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA

WARSZAWA 1967

 

Komitet Redakcyjny:

 

Prof. Dr WINCENTY DANEK

Rektor WSP w Krakowie

 

Prof. Dr JAN ZYGMUNT JAKUBOWSKI

Prof. UW

 

Prof. Dr JULIAN KRZYŻANOWSKI

Prof. UW, członek PAN

 

Przygotowała do druku

EWA DUMAŁOWA

 

Posłowiem i przypisami opatrzyła

MARIA GRABOWSKA

 

LUDOWA SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA

Warszawa 1967

JÓZEF IGNACY KRASZEWSKI

Według fotografii wykonanej około 1868 r.,

w okresie pisania powieści „Sto Diabłów”

[TOM PIERWSZY]

— Wiesz — mówiła piękna Gietta (zwana pieszczono tym imieniem, które niby z włoska miało oznaczać Ludwisię) — wiesz, kochana przyjaciółko, wielką nowinę, która całą obiega Warszawę! Niepodobieństwo, żebyś ty jej nie wiedziała. Jak śmieszna jestem, że się pytam!

To powiedziawszy, śliczna pani ruchem pieszczonej kotki rzuciła się w róg sofy, zakryła na pół usta wachlarzem i poczęła się śmiać śmiechem stłumionym.

Gietta była śliczna, wiedziała o tym dobrze i zalotnie popisywała się z wdziękiem swym (kto by się tego domyślił?) nawet przed współzawodniczkami. W tej zaś chwili czuła się cudnie piękną, oczka jej gorzały, usta drżały niecierpliwą radością jakąś, cerę miała jak krew z mlekiem, wyraz zwycięski, całe szczęście młodości nie wątpiące o niczym promieniało z niej. Nie miała więcej nad lat dwadzieścia, choć doświadczeniem i świadomością o wiele zdawała się być starszą. Była jedną z najczarowniejszych w świecie blondynek; oczka miała szafirowe, włosy popielatozłote, nóżkę sylfidy1 (jak naówczas mówiono), a rączkę różowego szatanika, długą, utoczoną, chciwą uścisku, złota, kwiatów, berła bodajby — byle cacka i nowości. Znać było, że to mamcia wypieściła od pieluszek, że nigdy zimny wiaterek nie zawiał na ten klejnocik, że cały świat dogadzał mu, że się nauczyła, przywykła, ażeby jej ulegało wszystko, że miała nieszczęście albo za bajkę wymyśloną dla strachu, albo za rzecz przeznaczoną tylko dla tych biednych ludzi z ulicy, dla tłumu łachmanowego, co do uprzywilejowanej nie należał kasty.

W przepysznym saloniku biało-złotym było ich dwie w przedobiedniej godzinie: Gietta, piękna gospodyni domu, i jej serdeczna przyjaciółka od dzieciństwa, z którą się nienawidziły, choć bez siebie żyć nie mogły. Przyjaciółka była także blondynką, ale włos miała jaskrawszy, złocistszy, oko czarne, wyglądała starzej, choć były rówieśnicami. Rysy jej twarzy o wiele poważniejsze, surowsze, były może klasyczniej piękne, ale im brakło tego pieszczotliwego wdzięku, który Giettę czynił niezwyciężoną. Trzpiotek zachwycał, przyjaciółka (którą pieszczono w poufałym towarzystwie zwano Niną, a nosiła imię Antoniny) obudzała pewien strach i cześć. Nawet gdy chciała być wesołą, nie umiała, śmiejąc się uśmiechała się smutnie, wejrzenie jej głęboko wnikało w każdego i zostawiało niepokonane wrażenie.

Dwie, zresztą nie tak bardzo różne od siebie istoty, charakterami i fizjonomią stanowiły zupełną sprzeczność. Może to właśnie i kłóciło je z sobą, i pociągało ku sobie, a nikt nie odgadnie, jakim cudem tak się znały, rozumiały i odgadywały, iż zaledwie jedna coś pomyślała, już druga przeczuwała i od pół słowa dobadywała się reszty.

— Widzisz, Gietta, jak ty jesteś nielitościwa dla mnie — odpowiedziała pierwsza — żartujesz sobie z mojej nieświadomości w żywe oczy i tak bezecnie! Któż lepiej nad ciebie przekonanym być może, że ja nic nie wiem, co się koło mnie dzieje? O, ty filutko!

I pogroziła jej palcem Nina.

— Czegóż się śmiejesz?
— Czego ja się śmieję! Biedna, zaślepiona Nino moja! Czyż ty i tego nie wiesz, z czego ja się śmieję? Czyż myślisz, że ja się śmieję z ciebie? Ale ja śmieję się, bo mi świat wesół, bo śmiech należy do życia mojego jak tchnienie, bo go potrzebuję jak powietrza, bo gdy nikogo nie ma i powodu żadnego, ja uśmiecham się do zwierciadła, do siebie samej, do echa, które wesołość moją powtarza. Śmieję się, bo jestem śmiechem, weselem — powiedz, jeśli chcesz — dzieckiem. No, no, i już nie gderz, ty stara babuniu!

Było to jedno z przezwisk, które Gietta dawała przyjaciółce Ninie.

Wysłuchawszy tego tłumaczenia, poważna pani ruszyła ramionami, uśmiechnęła się także, ale po swojemu, smutnie, i spytała:

— No, a nowina twoja?

— Ale jakże ci wreszcie nie wstyd o nią pytać? — chichocząc i bawiąc się wachlarzem zawołała pieszczoszka. — Ależ o niej sroczki na dachach szczebioczą i wróble ją noszą, a ty, warszawianka, nic nie wiesz; i nie rumienisz się?
— Moja duszo, ty jesteś światłem, a ja niewiadomością uosobioną — odpowiedziała chłodno Nina. — Ja nie wiem, kiedy jest niedziela, kto się z kim żeni, kto się w kim kocha, kto kogo rozwodzi, kto umarł lub urodził się. Zapominam nawet, którego dnia przyjmuje pani krakowska2 i marszałkowa Mniszchowa3, choć obu mam szczęście być kuzynką. A ty chcesz, żebym wiedziała to, o czym sroczki z wróblami szczebioczą? Śmieszna pretensja.
— A gdybym ja ci nie powiedziała? — drażniąc się poczęła piękna Gietta.
— To wiedzieć nie będę i płakać nie będę.
— O! Ale ja muszę się zlitować nad tobą przecie, prawda?
— Jak chcesz — obojętnie dodała pierwsza — mów, jeśli się ślicznym usteczkom twym chce szczebiotać; nie mów, jeśli złośliwemu serduszku zachciewa się mnie drażnić.
— Śliczne usteczka nie płacą za złośliwe serduszko, kochana Nino, winnaś mi coś dodatku.
— Do usteczek dodam płomienistych ocząt dwoje. To dosyć?
— Skąpa jesteś!

Nina ruszyła ramionami.

— Nienasycona z ciebie.

Gietta śmiała się, swawoliła; nagle, cała zwinąwszy się w kłębuszek, podsunęła się ku przyjaciółce, położyła głowę na jej ramieniu, wyciągnęła rączki cacane, aby nimi dodać wyrazistości opowiadaniu, i poczęła tym głosikiem, jakim dzieci sobie mówią bajki o strachach:

— Ninusiu moja! Wystaw sobie, wystaw sobie, ale to rzecz cudowna, zjawisko osobliwsze! O tym się mówi na ucho pod sekretem tylko, chociaż wszyscy już wiedzą o tym. W jednym domu na Podwalu, nie wiadomo skąd, kto, od kilku tygodni przybyły czarownik, wieszczbiarz cudów dokazuje, opowiada przeszłość, zgaduje przyszłość, odsłania tajemnice największe; prawi o rzeczach skrytych, jakby czytał w sercach na dnie. Ma to być starzec z siwą brodą, pustelnik, nie wiem tam kto. Za proroctwa nic nawet nie bierze, ale niezmiernie trudno się do niego dostać.
— Ale to są żarty jakieś!
— Jak to żarty?! — oburzyła się Gietta. — Ja ci przysięgam na to, co mam najdroższego, że mówię szczerą prawdę, czarnoksiężnik, magik!
— Czarnoksiężnik! Prorok! Po cóż by tu się zjawiał, gdzie w czary nikt już nie wierzy, a proroków kamienowano by śmiechem? Cóż mu z tego, że ludziom banialuki prawi?
— Ale jaka bo ty jesteś nudna z tym rozumowaniem: na co? dlaczego? On musi mieć do tego powołanie! Duch go proroczy męczy i zmusza mówić ludziom dla przestrogi.

Nina ruszyła ramionami.

— Nie rozumiem.
— Duszko, ja także nie rozumiem i to właśnie mnie nęci, że rzecz jest niezrozumiałą. Wystaw sobie, księżna wojewodzina była u niego, marszałkowa koronna, podczaszyna, nawet pani krakowska — osoby poważne. Wszyscy się cisną, a ja — dodała ręce załamując Gietta — ja dotąd nie byłam! Nie mam z kim pójść!
— A! Otóż słowo zagadki! — śmiejąc się przerwała Nina. — Dalej już wiem, idzie ci o to, nieprawdaż, abym poszła z tobą?

Gietta rzuciła się jej na szyję.

— Złota moja! Wiedziałam, że ty to zaraz swoim rozumkiem odkryjesz. A! Tak, tak! Sama nie mogę, mężowi o tym ani mówić! I jakże z nim iść?! Ani myśleć. Z kim? Boję się... Z tobą jedną bym poszła.
— Ale ja nie mam najmniejszej ochoty żadnych się dobadywać tajemnic, o nic pytać. Przyszłość powinna był zasłonioną dla nas, tak lepiej; przeszłość noszę w sercu jak żałobę — westchnęła — po cóż pójdę?
— Egoistka! — zawołała Gietta. — Pójdziesz dla mnie. Nie pytaj się sobie, bylebyś mi towarzyszyła. Możesz przecie dla przyjaciółki to uczynić i być moją suivante4.
— A ty zrobiłabyś to dla mnie? — zapytała Nina.
— Dlaczegóż nie? — ręce załamując odpowiedziała Gietta. — Czyż wątpisz? Ja dla ciebie — wszystko!
— Wszystko? — cicho jeszcze raz spytała Nina niedowierzająco.

Zamiast odpowiedzi trzpiot rzucił się jej na szyję, począł ściskać i całować, i pieścić, i wymógł prawic obietnicę.

— Jakkolwiek mi się ta cała awantura pomieścić w głowie nie może — rzekła po chwili przyjaciółka — ty wiesz, że trudno odmówić, gdy czego zapragniesz. Ale jak to wykonać?
— Najłatwiej w świecie — poczęła cicho, z wielkim pośpiechem piękna pani. — Z niezmierną trudnością udało mi się dostać adres tego proroka. Dano mi go z największym zaklęciem, ażebym nikomu nie udzielała. Mam zapisany numer domu... najdokładniej. Przyjmuje tylko w wieczornych godzinach... Wymkniemy się do ciebie, od ciebie pójdziemy pieszo, bo powozem zajeżdżać niepodobna.
— Ale cóż ludzie pomyślą o tej nocnej wycieczce? Dwie kobiety same jedne wieczorem w takim miejscu! A, nie, ja na to nie pozwolę.
— Cóż się nam stać może?
— Motłoch, wojskowi. Ja nie wiem, ale ja pieszo nie pójdę.
— Widzisz, to ja jestem odważniejszą od ciebie — z wymówką odparła Gietta. — Ja wiem, że nikt by nie śmiał...

Nina się obruszyła.

— Weźmy fiakra z ulicy.
— No, dobrze, fiakra. To mi wszystko jedno. Ale jeszcze dziś, dziś wieczorem, dziś koniecznie! Prorok mi uciec może, a ja chcę wiedzieć z ust jego przyszłość moją!
— O, dziecko moje! — zawołała Nina. — Ja bym ci ją przepowiedziała, nie będąc prorokiem. Rodziłaś się, by być szczęśliwą; będziesz nią, choćby twe szczęście najwięcej drugich kosztować miało. Będzie ci się powodziło i z uśmiechem na różowych ustach nie potrafisz się nawet zestarzeć.

Gietta zerwała się z sofy, zrzuciła szal, którym była spowita i klaszcząc w rączki, poczęła skakać po pokoju. Wzięła w drobne paluszki sukienkę, stanęła naprzeciw zwierciadła, ułożyła kibić, przegięła się, śmiała się do siebie. Wtem nagle, co u trzpiota nie nowina, porzuciwszy taniec nie rozpoczęty, przybiegła do przyjaciółki i siadła przy niej.

— Obie, słuchaj, ubierzemy się czarno, jednakowo; ja się zakwefię, aby twarzy mojej nie widział; zmienię głos, aby nie wiedział, czym stara czy młoda.

Nina się rozśmiała.

— Ty to potrafisz!
— No, zobaczysz. Przyjadę do ciebie, konie zostaną w dziedzińcu, my wymkniemy się pieszo furtką do ogrodu; weźmiemy fiakra i w godzinę powrócimy A! — poczęła, ręce łamiąc z niecierpliwości i główkę przechylając. — Jaka ja jestem ciekawa, co on mi powie.
— No, a jeśli co strasznego?
— To nie może być! — zakrzyczała Gietta i nagle zamilkła.
— Ale gdyby...

Nastąpiła chwila milczenia.

— Ty zawsze marzysz o czymś strasznym, tobie strachy tylko w głowie. Co ma być strasznego i dlaczego? Gdyby nawet... No, to powiedzże mi, jak się tu powstrzymać? Wszystkie tam były, mówię ci, nasze panie, do jednej.

— A cóż im mówił?
— A, właśnie żadna powtórzyć nie chce, ale musiało to być coś nadzwyczajnego, osłupiającego, bo gdy o nim mówią, blednieją z podziwu, usta im drżą i jakby przerażone milkną.
— A ty się nie lękasz?
— Jaka bo ty jesteś, Nińciu! — Ale ja tego właśnie dlatego tak pragnę, że się lękam.

Nina śmiała się smutnie, wstała z sofy powoli, jakby chciała przyjaciółkę pożegnać.

— Stój, czekaj, nie puszczę. Więc pewno? Więc po południu?
— Stanie się wola twoja — odrzekła Nina — tak jak zawsze, gdy ty czegoś się uprzesz zażądać, ale pamiętaj, droga Gietto... jeśli potem nie będziesz rada z konferencji, nie składaj na mnie winy, tak jak to ty zwykłaś, gdy ci się co nie uda.

Brew gospodyni zmarszczyła się nagle groźno. Targnęła za suknie stojącą przyjaciółkę.

— Co to ty powiedziałaś? Powtórz. Że ja zwykłam winę składać na drugich? Kiedy i jak to było?

Poważnie, z macierzyńskim prawie uczuciem Nina powoli pocałowała ją w czoło wzdychając.

— Tak to mi się wyrwało nie wiedzieć co! — rzekła, niemal zawstydzona. — Przepraszam cię.

Spojrzały na siebie, w oczach Gietty był tłumiony gniew, który może tylko dlatego powstrzymywała, że potrzebowała przyjaciółki, że jej teraz drażnić nie chciała, ale upomnienie się o wyrządzoną sobie krzywdę odłożyła na potem i zapisała ją w rubrykę długów do odzyskania.

Żegnały się, gdy kamerdyner wszedł, oznajmując pana starostę, męża gospodyni, i tuż w ślad za nim na progu ukazał się on sam.

Zdziwić to może nieświadomych ówczesnego obyczaju domów na pańskiej stopie utrzymywanych, że mąż się oznajmywał z wizytą swej żonie. W istocie jednak pańskie owe stadła urządzone były w ten sposób, iż pani miała dom i służbę, apartamenta i towarzystwo zupełnie oddzielne, pan swoich ludzi, konie, pokoje, przyjaciół, przyjaciółki, a tylko w nadzwyczajnych razach uroczystych przyjęć dwa domy oddzielne w jeden się łączyły.

Tak było i tutaj, mimo że państwo się dopiero od półtora roku pobrali. Dobry ton wymagał, aby starosta oznajmywał się, ilekroć chciał panią odwiedzić. Widząc na progu ukazującego się męża, starościna nieznacznie położyła paluszek na ustach, a Nina tym spieszniej chciała ujść natychmiast, gdy głos nadchodzącego dał się słyszeć za nimi:

— Czy to ja panią kasztelanową wypędzam?

Nina podniosła oczy, chłodnym, nieco surowym wejrzeniem mierząc gospodarza, i rzekła:

— Wychodziłam już, gdy pana oznajmiono.
— Prawdziwie jestem nieszczęśliwy — z galanterią rzekł młody człowiek, schylając przed wychodzącą głowę.
— Cher ami5, kasztelanowa się spieszy, ma interesa, mówiła mi.

W tej chwili drzwi się za nią zamknęły, Gietta upadła na kanapę, starosta milczący stanął, wpatrując się w nią.

Był to pięknych rysów mężczyzna, młody, z obliczem myślącym, prawie smutnym, któremu strój obcy nadawał jakąś cudzoziemską fizjognomię, rzekłbyś, Francuza lub Anglika. Typ polski starł się — nie wiemy, jakim trafem — z twarzy, którą europejską, arystokratyczną, rasową nazwać było można.

W mowie też akcent miał cudzoziemski, a gdy się zmusił do mówienia po polsku, często język kaleczył. Ubrany był bardzo wytwornie, z największą elegancją, ale skromnie. Czarne suknie, fiołkowy frak aksamitny, ciemna kamizelka, wszystkie akcesoria stroju harmonijnie i ze smakiem były dobrane. Ręce, które spod koronkowych mankietów wyciągał właśnie, poprawiając je, były niemal kobiecej piękności, białe, pulchne i poznać było łatwo, że nigdy ich żadna nie znużyła praca. Były to ręce do bawienia się nimi, nie do walki z losem, któremu twarda tylko dłoń podołać może.

Popatrzył na żonę, która z kokieterią dwoje rąk białych zarzuciła w tył i sparłszy na nich główkę, leżała, jakby spoczywając.

— Jakże dziś? Czy znowu trafiam na muszki w nosie? Nerwy? Migrena? Kaprysiki?
— Jak tylko pytasz o nie, to je rodzisz! — zawołała Gietta. — Ale wy wszyscy, mężczyźni, jesteście despoci. Wam trzeba, żeby nieszczęśliwa kobieta na rozkaz była dla was wesoła, żeby jak piesek skakała na dwóch łapkach przed wami.

Starosta westchnął tylko, ironicznie się uśmiechając.

— Nieszczęśliwe ofiary tyranii naszej! — zawołał, załamując ręce komicznie. — Cóż więcej?
— Waćpan jesteś nieznośny! Wiesz, że ja żartów nie lubię.
— Ale cóż lubisz? — spytał mąż.
— Jak to? Więc serce nie umie odgadnąć, co ja lubię? Więc ja muszę mówić? A! To nieznośne! Przyznaj, że to jest naigrawanie się z kobiety.
— Wiesz co, kochana starościno, mówmy o czym innym.

Gietta westchnęła.

— Tak jest, o czym innym. Co pan dziś robisz?
— Ale naprzód w tej chwili jadę na sesję sejmową — rzeki starosta — a na chwilę jeszcze do Małachowskiego6. Posiedzenie będzie ożywione, wątpię, żebym mógł przybiec na obiad w porę;wyskoczę na chwilę do Radziwiłłów7, aby co przekąsić. — Wieczorem jesteśmy u księcia podkomorzego8, a może na chwilę wbiegnę na redutę9. A pani?
— Pani będzie jeść obiad w domu. Po obiedzie ma być u kasztelanowej, potem zobaczymy! Nie cierpię z góry układanych plonów na dnie całe, to paraliżuje zabawę, to jej odejmuje wdzięk cały. Ja tylko tym się cieszę, co jest niespodziane.
— I nie zobaczymy się?
— Aż jutro — prędko dodała Gietta.

To mówiąc, spojrzała nań: był smutny, ale milczał.

— I to się nazywa małżeństwem? Życiem dwojga istot, które sobie miłość, wierność, wspólność wszystkiego zaprzysięgły?

Starościna się rozśmiała.

— Ale cóż ty chcesz — przerwała skubiąc róg szalu —żebyśmy się zamknęli na wieki wiekówtête-à-tête10 między czterema ścianami, żebyś ty mnie, ja ciebie znienawidziła co prędzej? A tak przynajmniej ty tęsknisz i wzdychasz.
— A pani? — zapytał mąż z rezygnacją.
— Pani się... uśmiecha — odpowiedziała Gietta.
— Powiedz, że się śmieje całymi ustami i całym sercem, bo dla kobiety nie ma nic przyjemniejszego nad męczenie powolne ofiary, zwłaszcza kiedy czuje, że ona cierpi.
— Vous êtes adorable!11 — przerwała błyskając oczyma pieszczoszka. — Kto by powiedział, że kochanek najczulszy, a to prozaiczny pan małżonek.
— Czy małżonek nie może być kochankiem? — spytał starosta.
— Ale to przecież zakazane, to by było śmieszne, mieszczańskie, chłopskie. Chciałeś się waćpan kochać we mnie, naówczas nie trzeba było się żenić.

Staroście uśmiech osobliwy po ustach przeleciał; zamilkł, ruszył lekko ramionami, przeszedł się po salonie, spojrzał na zegarek.

— Dzień prześliczny, wiosna cudowna, a tu się trzeba zamknąć między czterema murami i nudzić nad rozbieraniem jakichś kwestii prawnych, konstytucyjnych, politycznych i słuchać mów i popisów elokwencji A! Gdyby nie książę... gdyby nie... O, uciekłbym stąd dawno, porwawszy moją panią, za granicę.
— Tak, aby podróżować w cztery oczy! — przerwała ruszając ramionami. — Zawsze ten nieszczęśliwy romans, którego ci z głowy nie mogę wybić.
— Z serca — poprawił starosta i zbierał się wychodzić.
— Śmieszny jesteś jak nikt! — zawołała Gietta. Wyciągnęła jednak śliczną rączkę, dając mu ją do pocałowania. Starosta zbliżył się, usta do niej przycisnął i cicho szepnął:
— Żeby w tak cudownej istocie nigdy nie przemówiło serce! A! To być nie może, żeby ona nie poczuła miłości i nie zapragnęła jej odwzajemnić.

Starościna śmiała się.

— Gdyby kto nas posłyszał — rzekła — całe miasto by sit; śmiało.

Nagle młody pan podniósł czoło zarumienione i głosem pełnym wzruszenia odezwał się:

— I miałoby słuszność, miałoby stokroć słuszność, bo w istocie ja jestem w najwyższym stopniu śmieszny. A pani...
— A ja? A ja? — gorączkowo spytała, zrywając się z siedzenia, żona. — A ja? Dokończże.

Ale gdy to mówiła, starosta już był się ukłonił nisko i pośpiesznym krokiem wybiegł za drzwi.

Gietta rzuciła się na sofę zniecierpliwiona, oczy zwróciła na sufit, wśród którego owalu tłuste amorki igrały wśród opałowych obłoczków. Zamyśliła się, co się jej rzadko trafiało, potem westchnęła, co także nie było jej zwyczajem; widocznie ten mąż zakochany ją nudził.

Zegar na kominie, w którego ozdobach porcelanowych także amorki grały rolę niepoślednią razem z pasterkami, wskazywał godzinę późną, trzeba się było ubierać. Gietta krokiem znużonym od sofki powlokła się przez salon, parę pokojów i znikła w tajemniczych głębinach niedostępnego apartamentu, poświęconego wielkiemu obrzędowi przystrojenia. Wszystkie drzwi się pozamykały, cisza głęboka zaległa pałacyk, pani trapiła teraz nieszczęśliwe swe sługi złym humorem, który wyniosła z salonu.

Z rana jeszcze pragnęła niezmiernie widzieć tego tajemniczego proroka, odgadującego, jak powiadano, przyszłość, tłumaczącego przeszłość, szepczącego do ucha o wypadkach, o rzeczach, o których nikt a nikt w świecie nie wiedział. A teraz, gdy się zbliżała godzina konsultacji psychiatrycznej, czuła się wielce niespokojną. Co on powie? Prosiła z sobą do towarzystwa kasztelanową i to ją niepokoiło. Przyjaciółkę uczynić powiernicą tajemnic czy było dobrym? Wprawdzie, jako przyjaciółka, miała ona wiedzieć już wszystko, ale przed najszczerszymi jeszcze się coś zawsze ukrywa.

W tych myślach, które pofałdowały czoło pięknemu trzpiotowi, nienawykłemu do troski, przeszły godziny samotne do wieczora. Mops faworyt dostał parę klapsów i poszedł spać, zgryziony, do różowymi poduszeczkami wysłanego koszyka. Wiosenny dzień wydał się jej posępnym, a im bardziej zbliżała się godzina stanowcza, tym starościna większy okazywała niepokój. Z całego obiadu jadła tylko trochę deseru i wysączyła pomału kieliszeczek słodkiego wina.

Po obiedzie zadzwoniła o konie, przybrała się czarno, przed zwierciadłem spróbowała kwefu, szalu, zarzutki. Kamerdyner oznajmił, że konie były gotowe, z gorączkowym niepokojem wybiegła, rozkazując jechać do kasztelanowej.

Ta kochana Nina, której Gietta nie kochała wcale, miała pałacyk przy Krakowskim12, wcale niepodobny do maleńkiego, choć wytwornego domku pani starościnej, co także nie jednało jej serca współzawodniczki. Starosta, którego ojciec żył jeszcze, nie władał całym majątkiem, czekał. Kasztelanowa była panią dóbr znacznych, a mieszkanie jej, choć nie tak wyświeżone i błyskotliwe, poważniejsze było, bardziej pańsko wyglądające.

Wprawdzie zaślubiła wdowca, człowieka niemłodego, ale mąż naówczas nie wchodził w rachunek, tylko jako worek, jako kasjer i dawca tytułu swego i znaczenia. Jadąc znajdowała Gietta, że Nina, jakkolwiek młoda i ładna, nie zasłużyła na los, który ją spotkał. Kasztelan był trochę nudny, stary nieco, miał swe nałogi i nawyknienia, nie dosyć był dobrego tonu, nosił się po polsku, należał do innego świata, nieeuropejskiego, przecież był bogaty, a żona jego zasiadała zawsze wyżej od tej biednej starościnej.

Ruszyła ramionami nieszczęśliwa istota, myśląc o tym, i pocieszyła się tym, że gdziekolwiek usiadła, chociażby w najciemniejszym kątku, koło niej zaraz stawało koło promieniste wielbicieli, do którego pokornie nawet mąż się wciskał.

W pałacu było cicho, kasztelan jeszcze nie powrócił z posiedzenia sejmowego. Nina, czarno ubrana, wyszła naprzeciw przyjaciółki i znalazła ją, jak na tak upragnioną chwilę, dosyć smutną. Obie, milcząc prawie, zamieniwszy ledwie słów kilka, przesunęły się z salonu przyciemnionego do mieszkania kasztelanowej. Gietta spojrzała na zegar.

— Chodźmy — zawołała — chodźmy prędzej, cięży mi to! Rada bym już tam być i powrócić. Boję się.
— A cóż zmusza nas jechać? — spytała gospodyni.
— Ja, com raz postanowiła, to dokonać muszę! — zawołała starościna. — Wyjdziemy do ogrodu, nie każ przyjmować nikogo. Chodźmy.

Z sypialni kasztelanowej przez garderobę, wymknąwszy się bocznymi schodkami, zeszły panie do ogrodu.

Pałacowy ogród składał się z kilku kasztanowych alei i lipowego gęstego szpaleru, przytykającego do muru, który go opasywał. W murze była furtka, a od niej klucz wzięła gospodyni. Przeszły się parę razy, milcząc, po alei i popatrzywszy w uliczkę pustą, wybiegły w nią trzymając się pod ręce. Nie opodal widać było już przez otwór ulicy wrzawliwe i ruchliwe Krakowskie Przedmieście. Mrok właśnie padać zaczynał. Fiakry szczęściem stały u wnijścia samego, a jeden z nich, jakby na nie oczekujący, otwarty. Starościna rzuciła się w głąb, zasuwając [firanki], ażeby nie być postrzeżoną, kasztelanowa za nią, i szepnęła adres kamienicy na Podwalu13. Woźnica, który jednym wejrzeniem zbadał, iż wiezie jakąś tajemnicę, uśmiechając się ruszył żywo. Milczenie panowało w powozie, a jedno w nim serce przynajmniej biło mocno, niespokojnie. Obu paniom zdawało się, że od niedawna ruszyły z miejsca, gdy powóz już się zastanowił i już wysiadać było potrzeba. Przed kamienicą dwa fiakry podobne stały w małym oddaleniu. Starościca pochwyciła rękę towarzyszki swej i poczęła żywo drapać się po dosyć ciemnych i niewygodnych wschodach. W połowie ich dwie panie zakwefione czarno, schodzące na dół, minęły je milcząc; ale ciemność nie tylko rysów, postawy ich nawet rozpoznać nie dozwalała. Starościna ścisnęła niespokojnie rękę towarzyszki. Na pierwszym piętrze drzwi przed nimi otwarły się same. Z trwogą starościna wcisnęła się do przedpokoju, w którym nikogo nie było oprócz małego Murzynka, otwierającego drzwi; ten wskazał, nic nie mówiąc, paniom kanapę.

Pokój, w którym się znajdowały, pusty był, pospolity i nic nie mówiący, a wcale nie wytworny. Należał widocznie do mieszczańskiego mieszkania, umeblowanego ubogo i licho. Stół niegdyś z jadalni pochodzący, sofa, krzesła wytarte składały sprzęt wszystek. Jedno okno słabo oświecało ściany okryte obiciem szarym, spłowiałym, bezbarwnym. W głębi widać było drzwi zamknięte, a spoza nich szemrało coś jakby cicha, przerywana rozmowa.

Starościnę, przywykłą do zbytków, do elegancji, spodziewającą się czegoś nadzwyczajnego, prozaiczne przedsienie owo nieprzyjemnie uderzyło. Wyobraźnia, wcześnie uprzedzona o cudach, zwinęła skrzydła przed tą rzeczywistością ubogą i pospolitą. Chciałaby się była zawrócić. Mógłże prorok, mieszkający w takiej szkaradnej izbie, jasno czytać w przeszłości i przyszłości?

 

1. Krakowskie Przedmieście na przełomie XVIII i XIX wieku.

W głębi Brama Krakowska, rozebrana w 1818 r.

Akwaforta według rysunku Anny z Tyszkiewiczów Potockiej

 

2. Krakowskie Przedmieście w zimie. Na lewo za kolumną Zygmunta kościół i klasztor Św. Klary, rozebrane w 1843 r.

Malował Marcin Zaleski

 

Nie śmiała nic szepnąć kasztelanowej, czekały w zaciemnionym siedząc kątku, gdy w głębi drzwi się otworzyły, gwałtownie pchnięte, kobieta słusznego wzrostu, okryta woalem, wybiegła z nich jakby wylękła i pędem, nie patrząc prawie, pośpieszyła ku wyjściu. Murzynek otworzył jej drzwi, rzuciła mu woreczek i znikła.

— Kolej na nas! — zawołała starościna.
— Na ciebie — szepnęła kasztelanowa — bo ja nie pójdę. Będziesz miała przecie dosyć odwagi, by sam na sam się z nim rozmówić, ja tu zostanę.

Starościna wstawała już, Murzynek ręką pokazywał jej drzwi, wyprzedzał i stanął u nich. Kasztelanowa, ścisnąwszy rękę, szepnęła tylko:

— Będę tu, nie lękaj się, idź.

Żywym krokiem, ale niespokojna, Gietta podbiegła ku Murzynkowi, otwarły się drzwi. Za nimi była jeszcze ciężka zasłona czarna; trzeba ją było podnieść. Piękna pani, dźwignęła sukno, znalazła się w dosyć obszernej sali, wybitej całkowicie kirem. Okna były pozasłaniane. Na ścianach u góry jakieś znaki kabalistyczne stały powypisywane. W głębi nie ujrzała nic, tylko draperię, przed którą, suknem pąsowym obciągnięty, był stół, a na nim klepsydra, naczynie z wodą i jakieś straszne, tajemnicze narzędzia niezrozumiałe. Z boku zwrócona ku wchodzącej śmiała się zębami białymi trupia głowa na ogromnej leżąca księdze. Kilka foliantów oprawnych w pergamin rozrzuconych było po stoliku.

Ale nikt przy nim nie siedział, krzesło tylko puste, aksamitem wybite, z poręczami, staroświecką formą, oczekiwać się zdawało na niewidzialnego proroka. Drugie, lżejsze nieco, zapraszało przybyłą, aby na nim usiadła. Samotność, kiry, trupia głowa, czarnoksięski sprzęt nastraszyły trzpiota nienawykłego do podobnych obrazów, sparła się naprzód na poręczy krzesła, potem z wolna osunęła się na nie.

W tej że chwili zasłona w głębi z chrzęstem jakimś rozsunęła się gwałtownie, a gdy starościna podniosła oczy zlęknione, ujrzała już w fotelu siedzącego poważnego starca z niezmiernie długą, białą, po pas brodą, brwiami nawisłymi na oczy, głową łysą, zgarbionego wpół i zdającego się wpatrywać w nią w milczeniu.

Obrazek był jakby z jakiejś malarskiej sceny skopiowany, nadto sztuczny, zbyt oklepany, ażeby na kim innym uczynił wrażenie, ale dla biednej kobieciny ten urzeczywistniony sztych Rembrandta wydał się przerażającym.

Po dosyć długim milczeniu, widocznie przeciągnionym dla uczynienia tym mocniejszego wrażenia, starzec, który się ciągle wpatrywał w Giettę, jakby wzrokiem chciał gęstą zasłonę, okrywającą jej twarz przeniknąć, wyciągnął rękę milczący. Starościna domyśliła się, że swą dłoń podać powinna. Wysunęła ją spod szalu, ale w rękawiczce. Starzec potrząsnął głową żądając, aby zrzucono okrycie. Starościna z pośpiechu rozdarła rękawiczkę ciasną i rzuciła ją na ziemię. Śliczna, długa jej rączka, drżąc, położyła się na stoliku i spotkała w drodze dłoń starca, nie mając czasu ni przytomności spostrzec, iż prorocze ręce wcale do ascetycznych nie były podobne. Spod szerokiego rękawa tajemniczego owego wieszczbiarza wysunęła się ręka biała, pieszczona, prawie młoda. Ujęła dłoń starościnej, a oczy jego ciekawie się w nią długo wpatrywały.

Milczenie panowało chwilę.

Spod brody ozwał się wreszcie głos przytłumiony:

— Przeszłość czy przyszłość?

Cicho odpowiedziała starościna:

— Wszystko! Wszystko...

Starzec zamilkł. Oczekiwanie zwiększało trwogę. Powoli się namyślał, pochylił twarz, oczów ni ust dojrzeć nie było można, dźwięk głosu dziwny, jakby na maskaradzie, wychodzący spod kartonowej, pożyczanej twarzy, uderzył pożyczoną intonacją.

— Przeszłość różowa jak jutrzenka — mówił powoli — gniazdka z puchów złotych usłane, niebo jasne, zielone nad gniazdkiem gałęzie, pachnące kwiaty, ranek wiosenny, promienisty, szczęśliwy. Ale to najgorsze poranki, gdy słońce się obietnicami oświadcza i pogodą, gdy wstaje wcześnie, gdy na niebie nie ma ani białej chmurki, ani mgły szarej. Takiemu życiu, co się zaczyna piosenką, biada, biada, biada!

Ręka drżeć poczynała.

— Serce twe kochać nie umie. Nie cierpiało, nie otworzyło się, zasklepiło. Śmiejesz się z rozpaczy, odpychasz wielbicieli, posługujesz tłumem, bawisz cierpieniem. Zabrałaś komuś serce do szczęścia potrzebne, na przekorę tylko, aby je położyć sobie pod nóżki maleńkie i deptać je co dzień? Nie masz litości, ale może przyszłość też jej nad tobą mieć nie będzie. Jesteś czysta jak lód, zimna jak on, a możesz się rozpłynąć w kroplę, w łzę, gdy za późno miłość cię ogrzeje.

Starościna z tego wszystkiego słyszała tylko jedno: biada! Zrozumiała tylko groźbę, krew uderzyła jej do głowy nie ze strachu tym razem, ale z oburzenia na tego głupiego proroka, wyrwała mu dłoń żywo.

— Nie rozumiem — szepnęła.
— Mam być zrozumialszym, kobieto?! — zawołał starzec. — Drżyj, bo ci odsłonię to, czego się lękasz sama wyjawić przed sobą.
— Na przykład?— przerwała z gniewem starościna.
— Nie kochasz męża, choć wart kochania, a odebrałaś go tej, która go kochała, którą on byłby kochał, gdyby nie twoje zaloty podstępne. Wiesz, o kim mówię. Ofiara twoja o trzy kroki od ciebie.

Starościna zarumieniła się i pobladła.

— Ale strzeż się, pani! Strzeż się, piękna Gietto. Nie piękność sama mężczyzn przyciąga i więzi. Serce jest talizmanem, a ty nie masz serca!
— Ja nie mam serca! — rozśmiała się starościna. — Nie mam serca! Cóż dalej?
— Mąż jeszcze dziś cię kocha, ale jutro, nie znalazłszy w tobie przywiązania, pójdzie go szukać gdzie indziej.
— Niech szuka!
— Czy ci to obojętne?
— Zupełnie.

Staruszek zamilkł, ujął znowu dłoń niechętnie sobie podaną i czytał w niej.

— Życie długie. Droga jego z początku szeroka, jasna, wesoła... zwęża się potem, plączą ją wpadające ścieżki inne... gmatwa się los... Ot, tu widzę plamy wypalone od łez, opuszcza cię towarzysz, przychodzi w jego miejsce inny, zdradza cię. Kochasz, nie kochana...

Starościna po cichu rozśmiała się sarkastycznie.

— Koniec ginie w czarnych jakichś mrokach, pełnych skał i przepaści.

Nastąpiło milczenie. Starzec się zasunął w głąb krzesła. Piękna pani patrzała nań czekając, aby się poprawił, ale skinął na nią, by odeszła. A w chwili, gdy się odwróciła, zniknął.

Szybkim krokiem wybiegła ku drzwiom zadąsana królowa, otworzyły się przed nią. W przedpokoju na tym samym miejscu, w którym ją zostawiła, znalazła towarzyszkę, podała jej rękę niecierpliwie, pragnąc wyjść co najprędzej, gdy Murzynek przypadł do kasztelanowej i milcząc począł jej pokazywać drzwi. Nie mówił nic, ciągle i uparcie usiłując ją do wnijścia nakłonić. Nina opierała się zrazu, potem zawahała. Starościna, która się czuła obrażoną i rada była, aby przyjaciółka także wyniosła stąd przykre wrażenie, rzuciła się na kanapę, z uśmiechem wymuszonym popychając ją ku drzwiom.

Sama nie wiedząc, jak i po co, Nina mimowolnie prawie znalazła się w izbie proroka.

Ten sam czekał ją ceremoniał przyjęcia, ale chłodniejsze oko kasztelanowej teatralnym przyborem zostało prawie do nieufności zrażone. Ruszyła ramionami uśmiechając się. Ukazał się starzec.

— Żądasz pani wiedzieć przyszłość? — spytał ponuro.
— Nie — odparła Nina — wytłumacz mi moją przeszłość, jeśli potrafisz.

Stary namyślać się zdawał.

— Krótka — rzekł — prosta, jasna; początki życia twarde, dzieciństwo bolesne, młodość zimna, ale ponad nią świeci miłość.

Kasztelanowa się zarumieniła.

— Miłość dla człowieka, co może jej był niewart. Przyjaciółka odbiera ci kochanka nie dlatego, aby jej do szczęścia był potrzebnym, ale żebyś ty go nie miała. Tobie narzucono starca i przykuto do grzyba. Cierpliwości! Po chmurach słońce, po nocy dzień jasny. Przecierpisz? Któż wie, możesz być jeszcze szczęśliwą.
— Ale ja nie chcę przyszłości wiedzieć! — przerwała Nina.
— A przeszłość twa nie jest tajemnicą. Obudzą litość. Szkoda, żeś się nie urodziła do dni naszych!

Kasztelanowa powoli wysunęła rękę.

— Miałabyś, co byś zapragnęła, gdybyś chcieć umiała!

Kasztelanowa, zrazu obojętna i szyderska prawie, słuchała

z uwagą i marszczyła brwi, on dodał cicho po chwili na pół stłumionym głosem:

— Wola może złamać przeznaczenie! Chcieć to móc!

Starzec, pospiesznie domówiwszy tych wyrazów, zniknął za zasłoną. Nina w zamyśleniu głębokim podeszła ku drzwiom, które jej otworzono. Spodziewała się tu znaleźć oczekującą starościnę tylko, a oczy jej uderzyła scena niespodziana. Przedpokój mieścił już nie jedną Giettę, tulącą się w ciemny kątek, aby nie być poznaną, ale kilka zakwefionych kobiet niespokojnie unikających siebie, rozpierzchłych w różne strony, ciekawych poznać towarzyszki, a starających się o to, aby nikt ich nie mógł odgadnąć.

Starościna wstała żywo, ujęły się pod ręce i wyszły.

Na wschodach była prawdziwa procesja zakwefionych postaci, które milcząc i tuląc twarze, zawstydzone, ciągnęły ku górze. Dwie przyjaciółki zbiegły szukać swojego fiakra, znalazły go z trudnością wśród nagromadzonych powozów i nie mówiąc do siebie słowa, odjechały.

Wróciwszy do kasztelanowej, Gietta padła na kanapkę, siedziała na niej długo. Nie śmiały się spytać jedna drugiej o nic i rozstały się milczące. Obie czuły odrazę jakąś do siebie, a starościna odjechała, nie wiedzieć dlaczego, prawie gniewna.

 

Późno w noc zaczynała się reduta w Radziwiłłowskim pałacu14, na którą uczęszczano tak tłumnie, iż biletów na nią nie starczyło spragnionym zabawy pełnej uroku. Ta właśnie była wyjątkową i ostatnią. Karnawał minął od dawna, ale wszyscy się bawić potrzebowali, na czas i porę nie zważano bardzo. Reduta tak była wszystkim wygodną i tylu potrzebom serdecznym odpowiadała, iż się o nią wszyscy napraszali, wyprawiono więc jeszcze jedną. Tego dnia wieczory prywatne były prawie puste, w teatrze osób niewiele, a te, które się tam pokazały, poznikały wszystkie — aktorowie dokończyli przedstawienia przed próżnymi ławkami.

Gdy się sale otwarły, tłum, który już oczekiwał przed drzwiami, wpłynął w nie z wrzawą i oznakami wesołości szalonej. Pisk, śpiewy, okrzyki napełniały wszystkie kąty.

Co chwila powozy nowe zataczały się w dziedziniec, szczególniej najęte fiakry, karetki i bomby15, po których właścicieli ich wieczornych niepodobna się było domyśleć. Kilka znanych ekwipażów między nimi niewiele nauczyć mogły. Wiedziano dobrze, iż najczęściej, gdy konie stały w podwórzu, panowie, co je tu zostawili, znajdowali sio gdzie indziej.

Chwilami z sal wymykały się dwa domina zawinięte w płaszcze, siadały do bezimiennej karetki, znikały na parę godzin i powracały nieznacznie.

Strojów charakterystycznych było mało: kilku mnichów, kilka pasterek niby wiejskich, arlekin, Turcy, Hiszpanie. Dwa czy trzy ubiory uderzały niezmiernym bogactwem klejnotów, ale tych łatwo się było po nich domyśleć.

Wśród gwaru głównych sal przesuwały się postacie nie zamaskowane, z najlepszego towarzystwa. Ukazał się niejeden kontusz, niejeden obcy dyplomata wyfryzowany, upudrowany i wcale nie dbający o incognito. Maseczki zaczepiały najchętniej tych panów, którzy z błogą galanterią im się uśmiechali. Obok młodzież i kilku polonusów starej daty ze drzwi bufetu wyglądali z kieliszkami w ręku, pełnymi burgunda i węgrzyna.

Jeszcze dalej grano, a gra była zajadła. Kupy złota leżały w pośrodku. Blady bankier z zawiniętymi rękawami ciągnął faraona16. Stawili podchmieleni po tysiąc dukatów17 czasem. Krzyku i przekleństw nie brakło. Ta wyjątkowa reduta, zamykająca już wiosną szereg zabaw zimowych, odznaczała się nadzwyczajną wesołością i ożywieniem.

Jakąś gorączką zdawali się przejęci gracze, biesiadnicy, tancerze, widzę, maski i starzy nawet senatorowie, którzy się dali namówić na ten spektakl niezwykły. Sale w godzinę zostały przepełnione, napchane, a ciągle jeszcze ktoś przybywał. Fałszywe bilety w przedpokoju po cichu sprzedawano po cenach bajecznych.

We drzwiach wiodących do wielkiej sali, nabitej piszczącymi maseczkami, z kielichem w ręku stał mężczyzna dosyć otyły, z twarzą rumianą, świeżą, wypogodzoną, z wygoloną czupryną, krzepki, zdrów, silny, wesół. Jeden z tych typowych starych Polaków, których już w XVIII wieku trudno było spotkać w Warszawie, chyba ich wieś dostarczyła. Był to widocznie obywatel wiejski, chwilowo przebywający w mieście, na którego cerze i zdrowiu jeszcze stolica i troski żywota miejskiego nie położyły swego piętna. Wąs miał siwiejący, krótko i prozaicznie podcięty, ażeby do łyżki nie zaglądał; spod niego widać było usta rumiane, uśmiechające się wesoło. Na czole pogodnym występowały krople potu, które ocierał ogromną chustą.

Naprzeciw niego drugi, starszy o wiele mężczyzna, na trzcinie oparty, z twarzą bladą i zmęczoną, chmurny, pił z kielicha, ale bez tego wesela, które trunek obudzą. Zdawało się, że wino zwiększało tylko jego strapienie, bo coraz grubszymi fałdy okrywało się czoło.

— Co asindziej chcesz? — mówił pierwszy głosem jasnym i swobodnym. — Młodzież się musi bawić! Dlaczego nie ma się rozerwać? To trudno, nam to już nie smakuje, bo myśmy swoje odbyli, pokosztowali wszystkiego i stracili gust.
— Ale za naszych czasów, panie kasztelanie, dalipan, bawiono się inaczej. To licho wie co, groch z kapustą. Kto tu pozna, co się może wkręcić między nasze karmazyny? I łyk bestia, i cham nawet, byle miał czym grzbiet przykryć. Miszkulancja18 obrzydliwa.
— No, bo i świat teraz taki — westchnął pierwszy — darmo płynąć przeciw wodzie, nasz szlachecki świat się skończył, a nowy bodaj rozpoczyna, na którym my królować nie będziemy.
— A kto temu winien?! — zawołał chmurny starzec. — Jak nam we Francji, sam i kat wie gdzie zaśpiewają, tak my tańcujemy. Zwichnęliśmy się ze swej osi, a nim drugą kołodziej przyprawi, pono o ziemię wóz się wywali.
— Ej, ej! Co tam znowu złego tak bardzo ma być. Wybrniemy z tego, mości dobrodzieju, wybrniemy.

Sztuknął o kieliszek starego.

— Bodaj się nam dobrze działo!
— Bodaj, ale wątpię.

Gdy tak gwarzą, od drzwi wchodowych szmer, hałas i wrzawa słyszeć się dały, cisnąć się zaczęli widzowie ku nim. Na salę wchodził ktoś znać ciekawy, kilka piskliwych głosików niewieścich odezwało się.

— To on! To on!

Kasztelan wychylił się i ujrzał wsuwającego się starca z długą, siwą brodą, w sukni pustelniczej, w ogromnej mitrze białej, zapisanej znakami kabalistycznymi, na głowie, z laską wieszczbiarską w ręku. Nowo przybyły nie miał maski na twarzy i nie potrzebował jej, gdyż włosy, brwi, broda, wąsy osłaniały go tak, że rysów jej prawie dostrzec nie było podobna.

Laską sztukając, wsunął się do środka sali, a chór otaczających maseczek powtarzał ciągle i wiódł go glosami:

— To on! To on!

Kasztelan nie mógł zrozumieć, co to znaczyło, gdy nagle maski poczęły wołać:

— Sto Diabłów! Sto Diabłów!

W tejże chwili prawie sala, już i tak do zbytku przepełniona, poczęła się zalewać tłumem przybywających diabłów, czerwonych, rogatych, paskudnych, ubranych całkiem jednakowo i formujących prawdziwy regiment diabelski. Na widok szatańskiego zastępu kobiece domina i maseczki poczęły się tulić i uciekać. Czarnoksiężnik podniósł laskę, jakby chciał ich zażegnać, ale diabli otoczyli go tańcując i stał się cud, albowiem zamiast zwyciężyć owych Stu Diabłów, starzec został zwyciężony, zrzucił z siebie szybko okrywającą go suknię i czapkę i ukazał się takim szkaradnym diabłem, jak reszta. Okrzyk zgrozy towarzyszył tej metamorfozie19.

Starzec z kieliszkiem w ręku patrzał na to z jakimś politowaniem i zgrozą, a widząc wrażenie, jakie diabli czynili na tłumie, zapytał kasztelana:

— Diabli! Diabli! Cóż to znaczy wszystko? Ci szatani, ten wieszczbiarz i ten wielki strach kobiecy? Ja w tej waszej Warszawie teraźniejszej nic a nic nie rozumiem! Gdzieżby to kto dawniej był chciał z prawowiernych chrześcijan przybierać dobrowolnie postać szatana? A toż by się obawiał, aby go w istocie diabli jak swego nie wzięli. A w gruncie co to innego, jeśli nie naigrawanie się z religii, z diabła i ze wszystkiego, w cośmy dotąd wierzyli święcie!

Kasztelan się uśmiechnął.

— Mój mości dobrodzieju — rzekł — inne czasy, inne przekonania i wyobrażenia. Ową rogatą personifikacją20 diabelską nikt nas pono dziś nie nastraszy. Śmiejemy się z diabła, ale to nie przeszkadza wierzyć w Pana Boga.
— A ja się lękam, że my pono sami już od tych diabłów niewiele jesteśmy lepsi — dodał stary — jak mi Bóg miły, wszystko to rozpusta.
— I gdybyś jeszcze asindziej wiedział, co to te diabły znaczą! — dodał kasztelan.
— Na miłość bożą, a cóż, jeśli nie swawolę?! — zawołał stary.
— Swawolę, ale jaką swawolę! — Ba, ba! — począł szeptać z cicha wesoły starzec. — Urodziło się to, nie wiem jak i z czego, ale przed tymi Stu Diabłami, których nikt nie zna, wszystko drży. Kto do tego towarzystwa należy, dojść nie było podobna, to pewna, że nasza tężyzna najlepiej wie o tym i że cała młodzież podejrzana, iż do tej farmazonii21 się zapisała. Powstało to od niedawna, a już całemu miastu jest znane i trwogą nabawia. Stowarzyszenie to, które zdaje się mieć na celu dręczyć ludzi, dokuczać kobietom, mężów niepokoić, szaleństwa broi i bezkarnie się naigrawa ze wszystkich i oto, patrz asindziej, na publiczne zgromadzenie wystąpiło, jakby straży marszałkowskiej, która ich pochwytać powinna, urągać się chciało... Stąd ten przestrach, gdy się diabli ukazali in persona22, bo dotąd tylko dawali się czuć po psikusach, jakie wyrządzali. Tysiące biletów bezimiennych z podpisem Stu Diabłów krąży po mieście. Odbierają je wszyscy, zwłaszcza ci, którym się zdaje, że broją tajemnie, najcnotliwsze kobiety są wystawione na szyderstwa, pokój domowy zakłócony.

Starszy splunął z gniewem.

— Uciekać — rzekł — z tej Warszawy. Sodoma i Gomora! Wieża Babel! Brakło jeszcze tych Stu Diabłów.
— Wystawże sobie, mój cześniku — dodał kasztelan — i ten czarnoksiężnik, co się w diabła przemienił, nie był bez kozery.

Od kilku dni rozeszła się wieść po mieście, że jakiś cudowny starzec prorokuje przyszłość, odgaduje przeszłość. Kobiecięta na to jak na lep. Niejedna się tam spłakała i dowiedziała o tym, co sądziła, że wszystkim zakryte. Niejedna, złapana, wypaplała... A oto jawnie i oczywiście okazuje się, że ów czarnoksiężnik należał do bandy diabelskiej, a jego konsultacjo były drwinami po prostu.

— Ale jakże, u kaduka — przerwał cześnik ręką w stół bijąc — pozwala na to wasza władza strzegąca bezpieczeństwa?!
— A cóż ma robić? — szepnął kasztelan. — Nuż się porwie, a pod maską znajdzie kogo takiego... no! Rozumie się, że go tknąć nie będzie podobna.

Cześnik ramionami ruszył.

— Niech tam was z waszą Warszawą! — zawołał. — Nigdy bym tu nie żył. Nie dziwię się drugim, ale wam, panie kasztelanie, wam, co macie młodą żonę...

Kasztelan się rozśmiał.

— Dobrodzieju, o takie, jak moja, nie ma się co obawiać.

Domawiał tych słów, gdy ujrzał stojącego diabła przed sobą, który mu się ukłonił. Kasztelan uchylił się, ale szatan przystąpił do ucha i rzekł cichuteńko:

— Spytaj jejmości swej, kędy wieczorem szarym zakwefiona jeździła?

Dopowiedziawszy tych słów, zniknął. Stary zarumienił się, porwał, chciał biec za nim, ale diabła już nie było, znikł w tłumie innych.

— Co on ci to powiedział? — spytał cześnik ciekawie.
— A! Błazeństwo... — odparł kasztelan, któremu jednak krew nabiegła do głowy.

Gdy tu się to działo, w sali, w której kręciły się maski, popłoch panował nie do opisania za ukazaniem się owego regimentu, którym teraz dowodził czarnoksiężnik, część kobiet uciekać chciała, ale diabli zawarli drogę ode drzwi. Jakby się podzielili publicznością, wzięli w obroty każdy jakąś grupę. Diabli ci byli tak zręczni, iż potrafili się wcisnąć wszędzie, każdej z pań coś szepnąć na ucho. A rzadko która, usłyszawszy słowa diabelskie, wstrzymała się od wykrzyku zgrozy i oburzenia.

Najdalej w kątek ciemny schroniły się były dwie maseczki, które wśród tłoku niedawno się znalazły widać i poznały. Jedna z nich miała wytworny strój francuski z kapelusikiem pasterskim, huletą23 i koszyczkiem kwiatów. Czarny maleńki loup24 osłaniał część górną twarzyczki białej jak śnieg i młodziuchnej.

Druga miała na sobie strój dawny z czasów Katarzyny Medicis25 i zasłonę zarzuconą na twarz.

Maleńki, zręczny diablik posunął się ku pasterce.

— A, królowo moja! Jakże zachwycająco wyglądasz! — zawołał piskliwie. — Ale godziłoż się tobie ubierać za pastuszkę, hę? Chyba myślisz paść tę trzodę głupich gęsi, co patrząc w twe oczka, posłusznie idą za tobą. Powinnaś się była przebrać za Dianę26 myśliwą: tyle bydła nazabijałaś, nie wyjmując męża...
— Mości panie! — zawołała pasterka.
— Ani panie, ani mości, jestem prosty diabeł, który kiedyś przyjdzie po jejmościną duszyczkę i ściśnie ją do jedwabnego woreczka na przysmak dla Lucypera.

Pasterka chciała uciekać.

— Pamiętaj — szepnął szatan — co ci powiedział czarnoksiężnik dzisiaj. Diabli wszystko wiedzą. Pamiętaj! Źle się skończy gra twoja... A, diable! — dokończył, szastnąwszy nogą, i odszedł.

Pasterka padła na pół zemdlona i poczęła płakać z gniewu. Tymczasem drugi diabeł szeptał w ucho owej medycejskiej damie:

— Kasztelanowo dobrodziejko, czas dług swój odebrać. Serce pana starosty jutro będzie wolne, a poczciwy stary kasztelan o niczym się nie dowie, choćby oczyma własnymi patrzał, nie uwierzy. Wprawdzie go dziś jeden z naszych zaintrygował nieco, ale jejmość się z tego wykręci. Widzisz pani, nie godzi się udawać cnotę, kiedy się tak okrutnie w sercu grzeszy, kochając cudzego...

Kasztelanową nazwana oburzona podniosła głowę, a diabeł śmiejąc się uciekł.

Podobnych scen i gorszych jeszcze daleko było mnóstwo. Zgroza powszechna. Żony, demaskując się, biegły do mężów błagać ich, żeby choć jednego diabła schwytano, żeby się można przekonać, kto do tej kliki szatańskiej należy. Ruszyli się starzy ku przedsieniom, posłano po straże. Popłoch na sali zrobił się wielki, ale wśród niego jak i którędy znikli diabli, tego sobie nikt wytłumaczyć nie umiał, nie wychodzili bowiem drzwiami. To pewna, nie widziano ich wylatujących oknami. Dosyć, że nie było w kwadrans ani jednego. Zwarzyło to zabawę, reduta osmutniała. — Panie siedziały po kątach chmurne, wiele z nich wyjechało natychmiast.

W sali gry tylko i wokoło butelek równie było pełno, jak przedtem, owszem, ścisk się zwiększył, a rozmowa podniosła wyżej o jeden ton i podnosiła co pół godziny więcej po wypróżnieniu znaczniejszej ilości burgunda, szampana i węgrzyna. Starzy trzymali się jeszcze tego tradycjonalnego napoju, ale młodzieżi wielki świat wolał drogiego burgunda i świeżo naturalizowanego, właśnie w czasie czteroletniego tego sejmu, szampana, którego ludzie dawnej daty nazywali sektem.

Około kieliszków toczyły się rozmowy naturalnie tyczące się polityki, której wszystko było pełne: patrioci młodzi brali górę, stara szlachta wiejska słuchała nadąsana, gorętsza nie rozumiała patriotyzmu, który złotej wolności szlacheckiej zagrażał. Mówiono też wiele o życiu stolicy, o wypadkach bieżących, a głównie o owych Stu Diabłach na reducie. Mężowie instynktowo brali w obronę żony i siebie, krzycząc przeciw rozpuście i rozwiązłości nic nie szanującej młodzieży.

— Świat przewrócony do góry nogami! — wołał Suchorzewski bijąc się w piersi. — Starej Polski wkrótce śladu nie zostanie, niepodobna się zrozumieć w tym chaosie. Sami sobie grób kopiemy.
— Ano powoli — przerwał drugi — nie tak zapalczywie, trzeba się uczyć rozumu i od drugich. Stojąc w miejscu, niewiele zrobimy, gdy inni idą; zmiany w ustawie Rzeczypospolitej potrzebne, konieczne. Nie mówię, aby wszystko wywracać, ale wiele się popsuło, naprawić należy.
— Tak, tak — rzekł trzeci — będziemy naprawiali, jak Mazur kozika naprawiał, co mu dał naprzód okładki nowe i mówił, że kozik ten sam; potem żelezce odnowił, kozik znowu ten sam miał być, ino w nim nic już nie pozostało starego.

Wszyscy w śmiech.

— Bajcie zdrowi — ozwał się starosta M. — my tu już niewiele rozumiemy, co się święci, a jedno widziemy, że nam na pogrzeb dzwonią.

Milczenie nastało grobowe, ten i ów westchnął, aż z grona, którego połowa sobie nieznaną była, wysunął się człowiek, którego pono nikt a nikt nie znał. Wyglądał na te czasy i na to miejsce osobliwie. Gdyby nie butna mina, wziąłby go może niejeden z tych panów za sługę, bo był odziany więcej niż skromnie, czarno, bez najmniejszego haftu, ozdoby i guzika. Mężczyzna był młody jeszcze, twarzy pociągłej, oliwkowej cery, czarnego oka, głowę miał wygoloną, wąs zawiesisty, koło ust drgało mu coś nieustannie, jakby buchającej z wnętrza mowy powstrzymać nie zdołał, a silił się próżno. Zmierzył dosyć zuchwałymi oczyma zgromadzenie, podparł się na stole i podnosząc kieliszek, zawołał.:

— Proszę o głos, mości panowie!

Wszyscy zamilkli.

— Qui tacet, consentire videtur27 — dodał po chwili. — Choć nie taję, że słodkich rzeczy prawić nie myślę. Jestem sam szlachcicem, ale jestem przede wszystkim człowiekiem. Nie ma tu co w bawełnę obwijać, szlachta przepada i zginie. Nikt temu nie winien, ani Moskal i carowa, ani Prusak i jego chytrość, ani Król Jegomość, ani Pan Bóg, ani diabeł, tylko szlachta sama.

Czasy szlacheckie minęły, a ludzkie nadeszły. A my chcemy zawsze jeszcze jak narośl i guz na ciele Rzeczypospolitej ssać z niej soki na to, aby je we wrzodowatą ciecz przerabiać! Hej, hej, mości panowie, było tego dosyć kilkaset lat. Chama-śmy dusili, jedli, pili. A choć z nim do jednego chodziliśmy kościoła, brat w Chrystusie był zwierzęciem naszego worka. Ale darmo, sprawiedliwość boża przychodzi. Mówił o tym ksiądz Skarga28, pisał ksiądz Starowolski29, ostrzegali ludzie rozumni, myśmy robili swoje. A żebyśmy też choć potrafili obronić Rzeczypospolitej! Ale na nas stało wszystko, a my, nie robiąc nic, jak oto i dziś, bawiliśmy się kieliszkami sądząc, że świat jest stworzony, aby nam w nie nalewał.

Diabli nas wezmą, mości panowie, bośmy na to pracowali usilnie, aby nas wzięli. Obejrzyjmy się i uderzmy się w piersi, cośmy to warci? Co robimy? Udajemy sensatów30, patriotów, ministrów, a z nas próżniaki, niedołęgi i rozpustniki. Mało co umiemy, nie robiemy nic, gnijemy na pniu. Nie mamy się co okłamywać. Jeszcze sto lat, a szlachcica polskiego, zabalsamowanego, za szkłem pokazywać będą po muzeach. Dixi!31 i kamionujcie, kiedy chcecie. Kamień mi innego słowa nie wyciśnie z piersi.

Napaść była tak gwałtowna, tak nie przebaczająca nikomu, iż wszyscy osłupieli. Jeden tylko ktoś z tłumu wyrwał się wyrazem: „Jakóbin!32 Precz z Jakobinem!”

— Ano tak! Jakobin, jeśli chcecie. — I oni więcej mają od was rozumu.
— Co za jeden? Kto to taki? — pytano wkoło.
— Kat go wie! Nikt go nie zna.
— Jakiś chamski syn! — wołali inni.

Mężczyzna oliwkowej cery powiódł oczyma po zgromadzeniu, westchnął, postawił kielich i powoli wyszedł z sali. Ustąpili mu się wszyscy, gdy wychodził.

Jeden młody człowiek w progu podał mu rękę milczący, ale wtem z tyłu słyszeć się dało:

— Tchórz! Wynosi się za drzwi! Tchórz!

Nieznajomy się odwrócił, brwi namarszczył i takim samym krokiem poważnym poszedł do stołu, przed którym stał przed chwilą.

— Na dowód, żem nie tchórz, oto mnie waszmoście macie — rzekł. — I na dowód, iż się ani was, ani prawdy nie ulęknę, powiem wam ją raz jeszcze. Od dwóchset lat niemal lament i utyskiwanie powszechne, iż Rzeczpospolita ginie. Aby ją utrzymać, trzeba było ludzi silnych, charakterów wielkich, Spartanów i Rzymian, a my, schodząc powoli, zeszliśmy na pieszczonych karzełków i Sardanapalowe dziecięta33. Starzy piją i kłócą się, młodzież bawi się i szaleje, nie pracuje nikt. Jedno pokolenie oddaje drugiemu swoje wady i choroby, a każde do spadku jeszcze coś przyczynia; fortuny tracimy, ale wad i kalectw nabywamy co dzień więcej. A jak ją kraj i społeczność utrzymać może, którą cnota żadna nie wiąże, którą wszystko rozprzęga się, nic nie łączy?

Spojrzał po starych.

— Widzę czupryny polskie i wąsy polskie, ale serc polskich już nie ma. Owych obywateli, co w niebezpieczeństwie kraju święcili dlań zdrowie i mienie, owych surowo wychowanych rycerzy, co sypiali w zbroi i o razowym chlebie obozowali na kresach, miliony sypiąc na wojska, owych senatorów niezłomnych, owych ludzi wielkich, a pokornych — kto mi dziś pokaże? Polska ginie przez brak polskiej cnoty.

Spojrzał ku drzwiom i młodzieży.

— Jakie ojce, takie syny — rzekł. — Francuzi to czy Niemcy, nie poznać! Całą siłę młodzież szafuje na rozpusty, bawią się w Stu Diabłów, w czarnoksiężników, końmi i dziewczętami. Rzeczpospolita ginie, oni skaczą; Rzeczpospolita stoi bezbronna otworem obcym gospodarzom, co w niej sobie czynią, co chcą, oni za złoto moskiewskie sprawiają baliki nierządnicom. Wszędzie, gdzie zajrzeć, zgnilizna. Jesteśmy trupem, a trup padnie pastwą kruków i dzikiego zwierza.

Zamilkł.

— Mości panie — odezwał się ośmielony nieco, ale pełen oburzenia kasztelan, którego twarz zarumieniła się cała — w wolnej Rzeczypospolitej obywatelowi nawet tak obrażające dla całego narodu wyrazy godzi się głosić, ale nikt incognito nie miota obelg, o które się ktoś przecie ująć może by zechciał. Zdejmże asindziej maskę i powiedz nam to, kto jesteś.
— Rozumiem — rzekł nieznajomy z ironicznym uśmiechem — chcecie wiedzieć, czy to czasem nie łyczek, nie cham, nie przybłęda jaki przyszedł was tu w żywe oczy bezcześcić? Szlachcicowi to może być tolerowanym, ale nie komu innemu. Wiedzcie więc ichmość, że i ja szlachcicem byłem, jaśli nim nie jestem, i tak dobrym jako wy tu wszyscy, ale szlachectwo dziś ustąpić musi przed tytułem człowieka. Zowią mnie Konstantym kniaziem Korjatowiczem Kurcewiczem, ród niczego, ale tak zeszkapiał jak wy wszyscy, coście na zgubę przeznaczeni. Kto zechce mnie na rękę wyzwać, służę, jeno mu tę uwagę uczynię, że zabiwszy mnie, Polski nie zbawi i siebie nie naprawi. Na męstwie nam nie zbywało nigdy: pójść, huknąć, stuknąć, ściąć się, zabić lub być zabitym, o to najłatwiej. Ale pracować cicho, skromnie a wytrwale, tego ichmość nie potraficie ani młodzi, ani starzy.
— Mości kniaziu — ozwał się kasztelan — a jegomość żeś to lepszy, daj dowody.
— Nie lepszy jestem od was — rzekł kniaź — ale mi przeto wolno złe widzieć i karcić, a gdy kto moje zobaczy i pozwie mnie, przyjmę.
— Ino jeszcze tak bardzo źle, jak waszmość sobie poetyzujesz, nie jest — ozwał się któryś z młodszych — pracuje się nad naprawą Rzeczypospolitej.

Kniaź się uśmiechnął.

— Jak? — zapytał. — Nad literą prawa? A wieleż to lat trzeba, aby prawo nie szanowane społeczność zmieniło? Poprawcie rodzinę, ludzi, a najgorsze prawa szkodliwymi być przestaną. Darmo tam konstytucje pisać, gdzie one słowem zostają i co kilka lat się wywracają.
— To by już na to wyszło, iż zginęliśmy bezpowrotnie, w całun się zawinąć i do trumny! — szepnął inny.
— Nie inaczej — dodał kniaź z ironią — nalejcie sobie węgrzyna, nalejcie burgunda, huknijcie: oby się nam dobrze działo! Jakoś to będzie, potem: kochajmy się! I idźcie spać, powierzywszy swe losy ambasadorowi carowej — tak lepiej. I nie ma nad czym głowy łamać.

Dokończywszy znowu się oddalił od stolika i szedł ku drzwiom, tym razem nikt go już nie wstrzymywał. W progu tylko oczekiwał nań młodzieniec, który mu był wprzódy rękę podał.

— Bardzo to pięknie i heroicznie — zawołał doń — że wy, kniaziu, stajecie mężnie przeciwko całemu zastępowi sam jeden, ale czy to się na co przyda i czy wy na tym szwankować nie będziecie?
— Ja? — uśmiechnął się kniaź Konstanty. — Albo to o mnie idzie?
— Starych i młodych podrażniliście, narobiliście sobie nieprzyjaciół. A choć Polska, jak mówicie, nie ma dosyć siły, by się oprzeć nieprzyjaciołom, znajdzie się dość, by zgnieść jednego człowieka, co śmie mówić prawdę.

Kniaź popatrzał na młodzieńca i uśmiechnął się.

— Nie straszcie mnie, bo się nie zlęknę — rzekł obojętnie. — Tam gdzie potopem i ogniem ma być wytępiony świat, co znaczy jedna krwi ludzkiej kropelka?
— Widzicie za czarno — przerwał, wstrzymując go, młody człowiek — musieliście świeżo przybyć do Warszawy i nie poznaliście jeszcze, jak szlachetnym ożywioną jest duchem.
— Nie od dziś tu jestem, choć mnie nikt nie zna. Chodzę na sesje sejmowe, widzę usiłowania pewne odrodzenia Rzeczypospolitej, ale to — umarłemu kadzidło.

Rzucił ręką i postąpił dalej, nikt go nie powstrzymywał. Znikł w tłumie.

Młodzi i starzy pozostali pod wrażeniem jego smutnego proroctwa.

— W tym ma słuszność — oz wał się jeden ze starych — zdegenerowani jesteśmy. Dawniej gdyby tam nie wiem kto, choćby stokroć kniaziem był, przyszedł szlachcie naszej niemiłymi wyrazy pluć w oczy, wszyscy by się do szabel porwali i trutnia by nie stało, boby go rozsiekano. A dziś daliśmy mu wyjść cało.
— Czekaj pan — przerwał głos z tłumu — reduta nie plac boju. — Mamy Sto Diabłów, którzy nas wezmą w obronę, zobaczymy, jak kniaziątko z tego wyjdzie, jeśli cichaczem jutro nie wyruszy z Warszawy.

Wyrazy te były wymówione głośno i zza tłumu głos na nie odpowiedział:

— Do usług, nie wyjeżdżam, nie. Kto zechce, mieć mnie będzie, służę.

Znowu w sali około kieliszków nastało milczenie.

— At! Zapić by tę sprawę! — ozwał się rumiany, otyły wojewoda czernihowski — zwyczajnie, kazanie malkontenta! Nasłuchała się ich Rzeczpospolita dosyć i w imię dobrych chęci przebaczyła ostre wyrazy. Wznoszę więc toast, który wszystkich zaspokoi: naprawy Rzeczypospolitej.
— Rzeczpospolita nie potrzebuje naprawy! — oburzył się inny. — Tylko jej nie psujcie waszym kołodziejstwem, a zostawcie piastę, jak była. Pojedzie wóz dalej.
— Kochajmy się! — krzyknął inny.
— Kochajmy się! Kochajmy się! — I we wrzawie ogólnej, wywołanej tym zdrowiem, utonęły pojedyncze głosy.

 

3. Nowy Świat w końcu XVIII wieku.

Malował Zygmunt Vogel

 

4. Nowy Świat z drogą do Ujazdowa, dziś plac Trzech Krzyży.

Malował Zygmunt Vogel

 

Nigdy może życia zwykłe zatrudnienia i zabawy nie uległy większemu przewrotowi jak w czasie Czteroletniego Sejmu w Warszawie. Dzień się kończył o trzeciej w nocy, a poczynał nazajutrz około południa. Wszyscy się uskarżali na brak godzin, które starczyć nie mogły pracy i rozrywkom. Rozrywki stawały się same pracą, gdyż najtwardsze zdrowie bez szwanku z nich wyjść nie mogło. Gorączkowe to życie, w przededniu prawie zgonu, zdaniem tych, co go skosztowali, miało zupełnie odrębny charakter. Wszystkie umysły były podniecone; była nawet gotowość do ofiar niezwyczajna, było oczekiwanie czegoś wielkiego, mającego z usiłowań wspólnych ogółu nieochybnie wyrosnąć. Tu i owdzie wprawdzie odzywały się głosy przeciwne, ale nieśmiało i bojaźliwie. A wszyscy ci obrońcy starego nieporządku na nieszczęście znani byli jako ludzie nie dosyć czyści i bezstronni, aby ich zdanie zaważyć miało. Naród cały pragnął nowego życia, praw nowych, które by schorzałą odnowiły społeczność i osłabłe państwo. Niestety, te najlepsze chęci objawiały się za późno, za słabo. Bądź co bądź, rachowały się jeszcze z przeszłością, nie chcąc z nią zrywać, i wychodziły z łona ludzi dobrej woli, ale charakteru bez energii i obyczaju nie różniącego się bynajmniej od ogólnego wieku zepsucia.

Przerabiano konstytucję, nie śmiejąc ani się przyznać, że trzeba było przerobić społeczność samą, że należało zmienić życie, i ów sejm prawodawczy, przedsiębiorący reformę, był czteroletnim balem, stypą, grą i tańcem.

Legislatorowie34 pisali tym samym piórem ustawy dla kraju i listy do kochanek, nie domyślając się może, iż słabość Polski tylko ostra reforma obyczaju samego wyleczyć mogła. Przegrywano tysiącami dukatów na wieczór, mówiąc o potrzebie ofiar dla Rzeczypospolitej.

Tym przewróconym życiem nocnym zmuszeni byli obchodzić się nawet starzy senatorowie, nieprzywykli do niego. Stękając powracali późno do domu, mrucząc zrywali się z pościeli, ocierając pot z uznojonego czoła, cały duży dzień kręcili się, z miejsca na miejsce przenosząc — ale cóż było na to poradzić? Sądzili, że pracują dla lepszej przyszłości. Jeden z najregularniejszych ludzi w świecie, pan kasztelan, mąż Niny, tego dnia przyjechał do domu o trzeciej. Kazał powozowi stanąć u bramy, bojąc się przebudzić żonę, dziedziniec przeszedł pieszo i na palcach zbliżył się do sypialnych pokojów. Tu, jako w domu starego autoramentu35, podział ów na osobne apartamenta pana i pani nie istniał, sypialnia małżeńska, łącząca pokoje kasztelana i Niny, wspólną była obojgu. Stary sądził, że jejmość dobrodziejka od dawna już zasypiać musi, i wsunął się na palcach w białym kitlu z nieodstępną chustką, którą spocone, uznojone czoło ocierał. Ale nad wszelkie spodziewanie znalazł kasztelanową klęczącą przy krucyfiksie na modlitwie, zatopioną w jakiejś religijnej ekstazie. Nie odzywając się więc, stary przysiadł w niskim fotelu, szanując pobożność żony.

Po chwili kasztelanowa ruszyła się od klęcznika, wstała i spojrzawszy na swego męża a pana, odezwała się cicho:

— Tak późno dziś wracacie?
— Ale i jejmość też zamodliłaś się, wszak to dnieje, godzina trzecia.
— Czekałam.
— A po cóż było czekać?! Po co było czekać?! My teraz nie wiemy ani dnia, ani godziny, kiedy nas powołają, gdzie i jak długo trzeba będzie zabawić. A! Psia służba! — westchnął kasztelan.

— Boby też od niej można się uwolnić — cicho odezwała się Nina — dość już się jegomość wysłużyłeś krajowi. Obeszłoby się tu bez nas!

— Myślicie? — spytał zdziwiony stary. — Doprawdy? No, to może pierwszy wypadek, żeby żona senatora wypędzała go z Warszawy. Proszę, proszę! A wiesz asindźka — dodał — że mimo takiej nie praktykowanej cnoty...

Tu kasztelan przerwał nagle i otarł się chustką, pani spojrzała nań ciekawie.

— Coś chciał powiedzieć?
— E, głupstwo! Sam się tego wstydzę! — mruknął stary.
— Ale przecież? Cóż to takiego, co chciałeś powiedzieć i przerwałeś? Mów, proszę.
— Dziś na balu w reducie — po chwili namysłu odezwał się kasztelan — ktoś mi szepnął, gdym asindźkę wychwalał: „Spytaj swojej jejmości, gdzie była wieczorem.”

Stary spojrzał na żonę, która się zarumieniła mocno, ale rumieniec wziąć było można za oburzenie. Ruszyła ramionami i poczęła zimno:

— Prosiła mnie starościna, abym z nią pojechała do tego wieszczbiarza, o którym całe gadało miasto. Źlem zrobiła może, żem się dała pociągnąć — ale...

Kasztelan porwał się z krzesła i upadł na kolana, składając ręce, w których dla większej patetyczności ogromna chustka biała figurowała.

— Antolku moja! Przebacz — zawołał — niepoczciwy człek ze mnie, żem ci śmiał nawet zadać to głupie pytanie, alem z góry wiedział, żeś czysta jak diament! A słowa tego trutnia ciężyły mi kamieniem. Przebacz. A nie gorzej by to było, gdybym to złośliwe słowo zjadł w sobie i schował? Nie miałażbyś prawa naówczas wyrzucać mi braku zaufania?

Nina uśmiechnęła się smutnie.

— Ale wstańże, jegomość, proszę.
— Nie wstanę, aż mnie jejmość nie rozgrzeszysz i nie pocałujesz! — zawołał stary z zapałem.

Rozgrzeszenie byłby łatwo otrzymał poczciwy kasztelan, o pocałunek było trudniej, ale litość zmuszała spełnić i ten warunek, szanując stare kości. Zbliżyła się więc jejmość i złożyła mu na uznojonym czole pocałowanie, które było ofiarą. Kasztelan chciał ją pochwycić i ucałować jej ręce, ale mu się prędko wymknęła, wstał więc, opierając się o posadzkę z trudnością wielką, bo był ciężki, choć na swój wiek jeszcze silny. Zasiadł znowu w krzesełku i westchnął.

— A! Co się dziś działo w tej reducie — zawołał — tom jeszcze tego jaki żyw nie słyszał i nie widział! Niespodzianka po niespodziance: i ów czarnoksiężnik, który się potem w diabła przemienił, i owi przeklęci diabłowie, i na dobitkę cenzor się wyrwał, czy podpiły, czy szalony, który nam wszystkim w oczy takich naprawił komplementów, że o mało do awantury nie przyszło.
— Cóż to za cenzor? Kto taki?
— Nikt go nie zna, a przynajmniej nikt dotąd o nim w Warszawie nie wiedział. Jakiś kniaź Korjatowicz, śmiały jegomość, bo się porwał samopas na wszystkich.
— Z jakiego powodu?
— Żółć mu wezbrała czy nie wiem, co go kolnęło — mówił kasztelan — dosyć, że po nas jeździł, a my milczeliśmy jak trusie. A! Ta Warszawa! Warszawa!
— Dlaczegóż z niej nie uciekamy? Co za konieczność stać tutaj, gdy by się bez nas obeszło? — spytała piękna pani.
— Konieczność! Tak! — westchnął stary. — Miał po części cenzor słuszność, żeśmy wiele zawinili. Kto bez grzechu? To jedno w nas zostało, że jak na zawołanie Rzeczypospolitej każdy staje w gotowości, z czym kto ma. Otóż i my tak, zdolni czy nie, gdy matka chora, przy łożu być musiemy, pomożemy jej albo nie, czujemy obowiązek obywatelski i absentować36 się nikt nie może.
— Jest tylu! — szepnęła Nina.
— Ale każdy służy za siebie. Przecież się to kiedyś skończyć musi. Pojedziemy wytchnąć na wieś.
— A! Jedźmy, jedźmy! — składając ręce zawołała żona. — Po co tu siedzieć mamy i patrzeć na te szkarady? Żyć wśród tego zepsucia, uśmiechać się tym, których szanować nie możemy?

Mówiła to z takim zapałem, iż kasztelan nieco zdziwiony się odwrócił. Jakkolwiek simplex servus Dei37 człek prosty i niepodejrzliwy, uczuł w tym coś niezwyczajnego; wzruszenie w głosie, łzy na oczach przestraszyły go. Wytłumaczył to jednak sobie rzuconym pytaniem i przypisał żalowi, które obudziło.

— Ej, co to jejmość do serca tak bierzesz i ten świat, i jego sądy, i gadaninę. Nie trza na to zważać, bo to wszystko funta kłaków nie warto! Winienem, żem mojej dobrodziejce bałamuctwo powtórzył, ale o tym zapomnieć trzeba.
— Dziś się to zapomni — odpowiedziała kasztelanowa — a jutro powtórzy może na inny sposób i dotknie boleśniej.
— No no, dajmy już pokój, dajmy pokój — mruknął kasztelan — trzeba iść spać, bo jutro rano pańszczyzna zawoła o swej godzinie, a tu jeszcze pacierza nawet zmówić nie miałem czasu. Niechże się jejmość kładnie, a ja z Panem Bogiem pogadam.

To mówiąc, kasztelan poszedł po różaniec, po książkę i włożywszy okulary, rozpoczął serdeczną modlitwę. Był to człowiek starej daty wpośród nowego świata i jak wszyscy, co przeżyli epokę, dla której byli stworzeni, cierpiał, nie mogąc się z nową oswoić.

 

Tego samego dnia, o tej samej rannej godzinie, w alei Ujazdowskiej, w maleńkim domku, który był ulubionym ówczesnej młodzieży, pięciu czy sześciu ichmościów po reducie się zebrało na umówiony poncz diabelski. Zamówionym on był wcześniej u gospodarza, który wszystkie posługujące doń materiały przygotował, na próżno do świtu oczekując na gości.

W odosobnionej salce wpośród stołu miejsce honorowe zajmowała waza ogromnych rozmiarów, przy niej leżał stos pomarańcz, kupka cytryn, a w dwa rzędy ustawione butelki zawierały burgunda, szampana i jamajkę.

Posługujący spał w krześle, gdy nareszcie turkot się dał słyszeć i dwa powozy zajechały w wielkim pędzie, czterech młodych panów wbiegło na górę z szumem, hałasem, dobrym humorem i zamaszystością właściwą ówczesnej arystokratycznej tężyźnie. Chłopak porwał się z krzesła piorunem, ale rozespany wpadł na gości i nie wydobył się zmiędzy nich, aż wyszturchany boleśnie.

— Cóż to jest, u licha?! — zawołał jeden z przybyłych. — Przecież dziś u nas walne posiedzenie diabelskie, a dotąd wy tylko tu i nikogo więcej?
— Ale reduta, reduta! Popili się diabłowie nasi — rzekł drugi. — Ręczę jednak, że przybędą.
— Tak, ale oto już dzień, a tyle mamy do gadania.
— Najprzód — przerwał trzeci — zrobić poncz, który daje siły, potem reszta.

To mówiąc, zakasał rękawy kurtki i zabrał się do dzieła.

Ale w tejże chwili na schodach dało się słyszeć stąpanie i śpiewy, a znowu trzech, potem dwóch świeżych gości weszło wesoło do salki. Obliczono się oczyma.

— Beppa braknie — rzekł jeden.
— Gdzieś go któraś musiała porwać i uwieść, ale się wyrwie.
— Poncz, poncz! — zawołał ktoś drugi. — Dawajcie poncz! Po tych napojach wodnistych człowiek potrzebuje pokrzepienia.

W wazie już powoli zbierały się wytłoczyny pomarańcz, kupy cukru, lał się w nią burgund i szampan. Wszczął się spór o ilość stosunkową jamajki. Tymczasem nowi panowie przybywali i jeden z nich jako marszałek zaprosił zgromadzenie, aby zasiadło.

Wpośród śmiechów i żartów wszyscy zabrali swe miejsca. Zapalono poncz w wazie, pogaszono wszystkie światła, a że okiennice były pozamykane, niebieskawy tylko płomyk palącego się rumu twarze zgromadzenia oświecał.

— Panowie a bracia — ozwał się prezydujący — ad rem38. Pan Belzebubowicz39 wyłoży cel zebrania i stowarzyszenia naszego.

Ktoś trzykroć w stół uderzył nożem.

— Silentium!40

Belzebubowicz, który był garbaty, a co mu brakło do wzrostu, wysokim czubem nad spiczastą czapką dopełnił, począł w te słowa:

— Mam mówić o celu i czynnościach stowarzyszenia, które przyjęło godło Stu Diabłów. Nie potrzebuję przypominać panom a braciom, pod jakimi auspicjami41 ono zawiązane zostało. Oto poczuliśmy wszyscy, że młodzież była pod pantoflem niewiasty, żeśmy energię tracili i godni byli nosić spódnice. Kobiety panowały, robiły, co chciały, i rej wodziły bezkarnie. Trzeba było nadużyciom zapobiec i stan naturalny przywrócić. Tego dokonać inaczej niepodobna było jak grozą. Postanowiliśmy więc odzyskać mężczyźnie należne panowanie, przestraszając panie duszki.

Drugim celem naszym było i jest hipokrytów, świętoszków i cnotliwych demaskować. Trzecim i ostatnim — dobrze się zabawić i rozsiać popłoch. Stowarzyszenie, czyli kontubernia42 Stu Diabłów w krótkim czasie cel swój niemal osiągnęła. Drży przed nią Warszawa, mdleją ze strachu kobiecięta, mamy stosunki rozgałęzione. Wiemy o wszystkim, co się dzieje, działamy skutecznie, trzęsiemy naszym towarzystwem.

Na tym stanowisku, mości panowie a bracia, utrzymać się trzeba. Nie przypomnę na ten raz nic więcej nad dwa kardynalne zobowiązania nasze: tajemnicę poprzysiężoną i przyrzeczenie każdego z członków, że cobykolwiek czynił, myślał, zamierzał w sercowej sprawie, to wszystko na ołtarzu dobra ogólnego składać powinien. Ktokolwiek z nas co wie o kobiecie, musi wyspowiadać, każdą plotkę tu przynieść i wspólny nabytek złożyć do skarbony. Wszak tak?

— Tak, tak! Wiemy, zgoda!
— Pan Sarasemowski ma głos.

Ogromny drab podniósł głowę ponad stół i wazę.

— Wnoszę, aby towarzystwo pilną najprzód rozebrało kwestię, bo dzień się robi, a po dniu diabli nie chodzą. Jaką karę wymierzyć temu trutniowi, co nam w oczy pluł na reducie?
— Zgoda, zgoda! — powtórzyli wszyscy tłumnie. — Jak on się zowie?
— Kniaź, jaśnie oświecony, acz bez butów. Konstanty Korjatowicz-Kurcewicz.
— Kto go zna?
— Nikt.
— No, to dać mu sto kijów w imieniu Stu Diabłów; po jednym od każdego nie będzie za wiele.
— Grubiańska zapłata. Nie, już by się diabli na lepszy koncept zdobyć nie potrafili?
— Czekajcie — przerwał inny — ja coś o tym Korjatowiczu słyszałem. Przybył z Podola w jakimś procesie o spadek z książętami Woronieckimi; goły.
— Każdy, co nie ma butów, ma prawo być malkontentem — rzekł ktoś z boku — a kniaź podwójne.
— Tak, ale nie przeto ma się bezkarnie urągać takiej instytucji, jak nasza. Hipokryta! To nie do darowania!
— Nie, nie! Ukarać, ukarać go!

Wrzawa się poczęła wielka, prezydujący trzykroć w stół uderzył.

— Kto ma plan kary i coś w tym przedmiocie do zakomunikowania, mówi z kolei.

Była chwila milczenia. Nierychło z ciemnego kąta odezwał się niewidzialny członek:

— Proszę o głos.
— Zorobabel mówi.
— Cicho, mówi Zorobabel!

W milczeniu znowu nalano ponczu do szklanek, a Zorobabel począł nadzwyczaj powoli, zimno, rozważnie i z obrachowaną jakąś wymową:

— Panowie a bracia w diable! Gdyby otworzono okiennice i jasny dzień odsłonił oblicza nasze, ujrzelibyście na mej twarzy żywy rumieniec wstydu. Wiecie, co go wyciska? Oto upokorzenie, jakiego doznaję, słysząc jednego z diabłów dobrze wychowanych, przyzwoitych, wielkiego tonu, który śmie wnosić sto kijów jako karę. Jestże w naszym kodeksie coś podobnego? Pierwszy lepszy chłop zdobędzie się na pomysł tego rodzaju. Jak to, za grzech słowa mielibyśmy karać kijami? My, których całą siłę stanowi moralna potęga nasza?
— Brawo, brawo!
— Cicho, cicho! — przerwali przytomni.
— A cóż lepszego wy obmyśliliście? — zawołał autor pierwszego wniosku, obrażony widocznie.
— Pozwólcie mi dokończyć — mówił Zorobabel. — Oczywiście ten, który na całe społeczeństwo napada i w oczy mu miota jego występkami, musi się sam mieć za coś lepszego nad nie. Tak?
— Tak, tak!
— Jakaż dlań najwłaściwsza, najbardziej upokarzająca kara? Ot, wciągnąć go w towarzystwo, narazić na pokusy, głodnego oczarować pokarmem i napojem i zmusić go do zrzucenia płaszczyka hipokryzji. To zemsta godna Stu Diabłów! Tak czy nie?