Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy jest coś, co sprawiłoby, że byłbyś w stanie poświęcić swoje życie... życie po śmierci?
W świecie, w którym istoty podobne ludziom zostały zepchnięte na skraj mapy, człowiek odmieniał świat nauką, technologią i pokusą pełnej władzy. Starzy bogowie mieli zostać zastąpieni przez nowy Kościół Jedynego Boga, a ostatni magowie nadal zaciekle walczyli o swoją pozycję u boku królów.
Wtedy pojawili się Strażnicy strzegący ładu pomiędzy licznymi wymiarami. Tym razem jednak przybyli w prywatnej misji. Ich zadaniem było odnalezienie zaginionej dowódczyni kasty wojowników, która została tu zapędzona przez silnego wroga o zdolnościach dorównujących im samym. Pojawił się jednak pewien problem, który może znacząco utrudnić przeprowadzenie misji ratunkowej...
Czas nieubłaganie mija. Wróg ciągle wyprzedza Strażników o krok, a oni, by dostać się do dowódczyni, muszą najpierw zdobyć jej zaufanie. Wyścig rozpoczęto.
Zszedł w płytkie podziemie, gdzie ciemność przecinana promykami słońca nie kryła przed nim prawie niczego, i doświadczył jedynie lekkiego niepokoju na widok otwartej trumny. Chrapliwy oddech zupełnie tu nie pasował, więc pozbywając się w lot skrupułów, doskoczył do skrzyni i ujrzał w niej młodą, na oko siedemnastoletnią dziewczynę o ciemnych włosach. Resztę ukrył rzucony przez niego cień.
Anna K. Olszewska urodziła się w 1987 roku. Swoje serce zostawiła w rodzinnej Łodzi, lecz duszę zaprzedała alpejskim szlakom, co wpłynęło na powstawanie przygód.
Życie autorki jest nierozerwalnie związane z licznymi pasjami. Podróżuje, fotografuje i ma kompletnego bzika na punkcie jeździectwa.
Pomysł na książkę powstał w latach młodzieńczych, ale pisarstwo było wówczas w strefie marzeń. W planach są kolejne części tej powieści.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 539
Rok wydania: 2019
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Kolumny wojska ruszyły przez rozległe ogrody kwiatowe. Kielichy czerwonych róż wymieszały się z żółtymi żonkilami, a płatki różowych tulipanów unosiły się nad całym polem. Wojna. I któż by pomyślał, że może być tak barwna, pachnąca soczystymi łodygami połamanych kwiatów, świeżą trawą i ziołami?
Piechurzy obydwu nacji sczepili się jak szczypce skorpionów, stal zgrzytała, niosąc się echem wraz z wrzaskiem wojów, którzy zupełnie owładnięci żądzą krwi i chęcią wygranej, szli do walki z przekonaniem o słuszności swoich działań.
Nadeszła noc. Osady spłynęły krwią, chaty zapłonęły, zwyczajne – rolnicze i kupieckie – życie legło w gruzach. Kto mógł, ten uciekał, a kto nie mógł, pospieszył na spotkanie ze świętym orędownikiem. Nadając miejscowościom prawa miejskie, wypowiada się wiele słów. Równając miasto z ziemią, nie mówi się nic.
Cała okolica płonęła, drewno trzeszczało w ogniu, iskry latały w powietrzu, ale nie o takich płomieniach marzyli ludzie w noc kupały. Cykl przyrody jednak wciąż podążał swoim torem i nie spojrzał żaden bóg na ludzi, i nigdy nie będzie spoglądać na płonące stosy, obojętny na niegodziwe czyny ludzkie. Ta noc będzie zimna i pusta, upłynie pod znakiem czerwia. Dziś żadna moc uśmiechu nie ożywi, żaden wianek nie popłynie, a jeśli paproć zakwitła, śmierć, obkaszając pola dookoła, zmiażdżyła ją kopytem kościanego wierzchowca.
Istniało jednak spokojniejsze miejsce, gdzie nawet wiatr milczał i wszystkie ptaki. Ziemię przykrył całun śmierci, ale w niewielkiej krypcie otoczonej niskim płotkiem, dokąd prowadziły porośnięte mchem schody, skrywało się coś budzącego spokój i… dającego poczucie bezpieczeństwa. Któż by przecież właził z mieczem, w pełnej zbroi na cmentarz, po cóż by tutaj obozy królewskie rozbijać i po diabła tędy prowadzić wojsko?
Na przełęczy pojawił się sztandarowy w kolczudze. Jego koń nosił srebrzystą karacenę obficie zbrukaną krwią, ale bojownika nie pętała już żadna płyta i właśnie swój sztandar cisnął w krzaki. U jego pasa nadal wisiał obosieczny miecz, którego jelec i rękojeść wyraźnie naznaczone były śladami niedawnej walki. Zsiadł z konia, gdy dojrzał niewielki strumień wylewający się spod skały. Obmył nieogoloną twarz, na której można było teraz dostrzec odciśnięte ślady niewygodnego hełmu, mnóstwo zadrapań i paskudny grymas na widok wody, którą zabarwił posoką. Jego orzechowe oczy zwróciły się ku niebiosom, jakby w prywatnej spowiedzi przeklinał swe czyny dokonane na chwałę ojczyzny. Miał dość.
Tam, gdzie kończyły się skały, tonęło w półmroku wejście pod ziemię. Pchany ciekawością, doszedł do znaleziska i przekroczył płotek, za nic mając wszelki zabobon grasujący pośród gór. Nie był ani przesądny, ani religijny, choć szczerze próbował modlitw, jak zresztą wszyscy w tym ponurym czasie.
Zszedł w płytkie podziemie, gdzie ciemność przecinana promykami słońca nie kryła przed nim prawie niczego, i doświadczył jedynie lekkiego niepokoju na widok otwartej trumny. Chrapliwy oddech zupełnie tu nie pasował, więc pozbywając się w lot skrupułów, doskoczył do skrzyni i ujrzał w niej młodą, na oko siedemnastoletnią dziewczynę o ciemnych włosach. Resztę ukrył rzucony przez niego cień.
– Hej! – Poklepał ją po policzku. – Wstawaj, mała!
– Co? Gdzie ja… – Skrzywiła się, jakby ją matka zbyt wcześnie wyciągała z łóżka.
– Schowałaś się tutaj przed wojną? – Pomógł jej wstać – pociągnął za rękę, złapał w pasie i postawił na ziemi. – Jak ci na imię?
– A ty kto jesteś? – Wsparła się o trumnę, by opanować zawroty głowy, eksponując przy tym całą plejadę nieładnych min.
Przyjrzała mu się. Był silny, wysoki i dość barczysty, co zauważyła, gdy pomagał jej stanąć, ale twarzy nie widziała oślepiona słońcem.
– Jestem królewskim rycerzem i właśnie cię ratuję. Nazywam się Roger.
– A coś mi groziło? Tutaj? Tu nawet szczurów nie ma. Nie wiem, co się stało… – Złapał ją, gdy traciła przytomność.
Wyniósł z krypty i ułożył delikatnie na miękkim mchu. Pod głowę podłożył jej swój zwinięty w wałek płaszcz i odszedł do strumienia po wodę. Nie miał w co jej nabrać, więc zrosił tylko twarz dziewczyny wilgotną chusteczką. To wystarczyło, aby oprzytomniała.
– Strasznie boli mnie głowa…
– Usiądź, oprzyj się o skałę i nie wstawaj.
– Co mi jest? Ktoś mnie rąbnął?
– Ty mi to powiedz.
– Mówiłeś, że mnie uratowałeś, potrafię łączyć fakty.
– Powiedziałem tak dlatego, że na zdanie „za chwilę wbiję ci kołek” mogłabyś zareagować troszkę gorzej.
– KOŁEK?!
– Przepraszam za tupet, ale znalazłem cię śpiącą w trumnie. Nie martw się, nie jestem…
– A moje rzeczy?
– Co?
– To, co miałam przy sobie!
– Gdzie?
– Cholera… – Zerwała się i pobiegła z powrotem do krypty.
– Młoda damo, przed chwilą straciłaś przytomność, czy mogłabyś trochę na siebie uważać?
– Ale tylko trochę! – krzyknęła już z podziemia.
– A trochę bardziej?
– Są!
– Co?
– Wszystko jest! – Wyszła z płóciennym woreczkiem na plecach. Wtedy zauważył też, że ma ciemniejszą karnację niż miejscowa ludność.
Położyła tobołek na ziemi, a chustę, którą przed chwilą ją ocierał, strzepnęła i obwiązała wokół szyi. Poczuła, jak przyjemnie chłodzi kark.
Roger przypatrywał się jej dosyć długo, ale od tego wiedza o dziwnej nieznajomej przecież nie wzrośnie.
– Skąd jesteś?
– Z… – Stanęła w miejscu i zmarszczyła czoło. – Nie pamiętam… Ożeż…
– Co tam mamroczesz?
– Że nic ci do tego. – Podeszła bliżej i zdjęła woreczek z pleców.
– Co tam chowasz? U la la, a co ty masz przy pasie?
– Powód, dla którego możesz już odejść, bo jak widzisz, potrafię sobie radzić.
– Wielu nosi ze sobą podobne dzieła płatnerza, ale nie znaczy to, że potrafią tym władać. Pokaż mi go…
– Nie zmuszaj mnie, bym ci udowodniła, że to nie jest ozdoba.
– Księżniczką na pewno nie jesteś. A może wyjętą spod prawa bandytką?
– Skoro tak, to tym bardziej powinieneś już pierzchać.
– Nie muszę, jako rycerz doskonale radzę sobie z rzezi-mieszkami.
– To cię zapewniam w takim razie, że tutaj, drogi rycerzu, twoja profesja nie jest potrzebna, bo nie jestem bandytką.
Roger zaśmiał się z taką dziwną, przyjacielską szczerością. Dziewczyna przyjęła to za dobrą wróżbę, stwierdzając z ulgą, że może mu zaufać. Z wrażenia zamrugała powiekami, jednocześnie nie rozumiejąc, co go tak rozbawiło.
– Teraz muszę wymyślić, jak zmusić cię do powiedzenia, skąd jesteś i jak się nazywasz. Dowiedziałem się właśnie – tłumaczył spokojnie – że nie jesteś na bakier z prawem i że raczej szlachcianką też nie jesteś.
– Słuchaj, ja… – Jej wypowiedź przerwał tętent kopyt. – Dwóch jeźdźców!
– Może wojsko.
– Świetnie, zobaczą cię i sobie pójdą.
– Nie, bo od dziś jestem dezerterem. Za to grożą lochy, a ciebie zamkną w zamtuzie.
– Niech spróbują!
Konni właśnie pojawili się na skraju cmentarnej polany, obydwaj mieli w rękach chorągwie królewskie.
– Spróbują – zapewnił Roger.
– Zapraszam. – Położyła dłoń na czarnej rękojeści swojego bastarda.
– Nie, nawet o tym nie myśl.
– Musisz wiedzieć, że bardzo nie lubię zniewolenia.
– A kto lubi, psia mać! Żałuję, że się odezwałem. Witam szanownych rycerzy! – Wstał i z pełnym uśmiechem zwrócił się do dwóch żołnierzy.
– A wy kto? I co robicie na cmentarzu?
– Chowaliśmy poległego – wycedziła przez zęby dziewczyna, nadal gotowa wysunąć klingę.
– Panienko, coś mi się zdaje, że kłamiecie. A gdzie tu jakiś świeży kopiec? I dlaczego aż bije od panienki chęć potykania się na miecze? – Żołnierz zaczął się śmiać, wielce dumny ze swoich… umiejętności aktorskich. Syk klingi nie był ostrzeżeniem. W okamgnieniu doskoczyła do pierwszego rycerza i wbiła mu ostrze w szyję. Krótkim ruchem wyrwała miecz, po czym martwy mężczyzna opadł na ziemię, a chwilę później zniknęła z oczu, dwoma szybkimi susami przechodząc pod brzuchem konia. Wyłoniła się z dołu i ściągnęła drugiego rycerza z kulbaki. Obydwa konie z wizgiem wpadły w cwał, pędząc w tę samą stronę.
– Dosyć! – krzyknął Roger, widząc w drugiej ręce dziewczyny małą mizerykordię. Zawahała się, a wtedy on doskoczył do niej i szarpnął za ramię, stawiając do pionu.
– Dzięki ci, panie… – wysapał rycerz, wstając na nogi.
– Zabieraj się stąd! A ty… – zwrócił się do dziewczyny Roger, podczas gdy cudem ocalały mężczyzna pobiegł w popłochu przez las. Ściskając jej ramię jak w imadle, wycedził przez zęby: – Chyba cię troszkę poniosło.
– Chyba tak… Ale on mógł cię pojmać i skazać, a mnie osadzić w zamtuzie.
– Oszalałaś?! – Puścił ją i odszedł z powrotem, by usiąść na swoim wygrzanym już miejscu. – A niby skąd on na pierwszy rzut oka miał odgadnąć, że ja dezerter, skoro uciekłem dzisiaj i jeszcze nikt o tym nie wie.
– Powiedziałeś, że…
– Wiem, co powiedziałem, nie osłabiaj mnie, mała. Straciłaś rodzinę, a coś mi mówi, że także całą swoją przeszłość. Gubisz się, jakbyś świata nie znała, ale tak nie zabija sierota. Kto cię uczył walczyć tak bezwzględnie? Czego ty się boisz, dziewczyno? Przed kim uciekasz?
– Mam cię powoli dość. – Wyszarpnęła rękę z uścisku i odsunęła się od niego na dwa kroki.
– A ty mnie coraz bardziej zaciekawiasz. Zaraz, zaraz… – Przypatrzył się uważniej leżącym zwłokom. Podszedł bliżej, przeszukał ciało. – No proszę…
– Co znalazłeś?
– Skąd wiedziałaś?
– O czym?
– Że to nie byli rycerze królewscy. Spójrz, pod tunikami powycierane, skórzane spodnie, reszta szmat zbyt kolorowa jak na gwardię i biżuteria do tego, jakieś rzemyczki, koraliczki, wojsko nie dba o wygląd. Skąd wiedziałaś?
– Po prostu wiedziałam. Może to kobieca intuicja.
– Nie ma czegoś takiego jak kobieca intuicja.
– Jest, oto dowód. – Skinęła na martwego oszusta i skrzyżowała ręce na piersi.
– Jakby była, to byście ufnie nie chodziły nigdy w krzaki i gwałtów by tyle nie było. Gdzie nauczyłaś się tak walczyć?
– Nie wiem.
– A co ty wiesz o sobie? Jak mam się do ciebie zwracać?
– Nie pamiętam. – Zrezygnowana opuściła ramiona swobodnie wzdłuż ciała. Coś ją dławiło od wewnątrz, jakaś myśl stanęła jej niczym kość w gardle i sparaliżowała. Brwi zbiegły się nad jej oczami, a zmarszczka na czole zdradzała skupienie. Głęboko w duszy wiedziała, że stało się coś bardzo przykrego, że nie ma pojęcia, jak się tu znalazła ani po co.
– No to trzeba ci wymyślić jakieś imię. – Usiadł znów na swoim wygodnym miejscu i oparłszy się o płytę nagrobną, zaczął się jej przyglądać. Jakże ślicznie z jej czarnymi włosami kontrastowała ciemnoczerwona chusta na szyi. Jak ładnie na jej śniadej twarzy wyglądały sarnie, również czarne oczy. – Była kiedyś taka legenda o królowej matce, która z opisu przypominała mi ciebie, taka sama czarnulka.
Dziewczyna uniosła lekceważąco brew.
– Miała na imię Scarlet – dokończył ostrożnie Roger.
– Nie wierzę w legendy, one nie są prawdziwe. Bo albo coś się stało, albo jest bajką, czyli są fakty i brednie. Nie wierzę w brednie.
– Dobrze, więc niech ci będzie, Scarlet z krainy bredni.
– Jestem już za duża na bajki, nie uważasz?
– Tak. – Spojrzał za siebie, na trupa, którego położyła. – Tamten też już nigdy więcej nie pomyli cię z małą kobietką z bajki.
Nagle z jego strony pojawiła się niemal ojcowska chęć opieki. W tym samym momencie obudziła się w niej troska o los tego człowieka i przemożna obawa o konsekwencje zaangażowania go w to wszystko. Poczuła niewyjaśnioną więź z Rogerem i chociaż źródło tych faktów było jej nieznane, a nawet z początku paraliżowało intensywnością doznań, była gotowa mu zaufać. Zdobyła się więc na kilka ciepłych słów:
– Rozumiesz, że nie spotkałeś na swojej drodze niedojdy, tylko raczej człowieka nieznanego pochodzenia o dużych możliwościach. A jednak chcesz mi towarzyszyć. Jesteś równie szalony i odważny jak ja. Nie będę się broniła przed tym pomysłem.
Roger odebrał to z zaskoczeniem, ale nic jej nie odpowiedział. Wystarczyła mu ta zgoda. Zastanowiło ją to. Ciekawe, czy wszystkie przyjaźnie tak zawierała… odgadując i analizując cudze intencje.
Szli przez las, który dopiero ubierał się w zieleń, tak soczystą, że można było oczy na niej wypatrzeć. Słońce nieśmiało przebijało się przez chmury, tworząc na niedawnym polu walki okrutny obraz. Wysokie snopy światła przywitały obserwatorów, jakby występowały na scenie. Pojawiały się i znikały spektakularnie w prawdziwym tańcu światła z cieniem.
– Spójrz tylko… – rzekła prawie szeptem.
Prowadzony przez Rogera koń, ze zdjętą już karaceną, zarżał niespokojnie, gdy w jego nozdrzach zawirował wraz z wiatrem ostry zapach krwi.
Każdy promień słońca uwydatniał to, co leżało bezwładnie u ich stóp. Fragmenty nagich ciał odsłonięte siłą w walce, a obok pokrzywiona zbroja. Poprzebijane w różnych miejscach zwłoki, pokryte zakrzepłą już krwią. Dookoła aż lśniło od żelastwa porozrzucanego byle gdzie w pełni blasku swej przegranej. Ziemia jeżyła się powbijanymi weń mieczami, halabardami i wystającymi z poległych połamanymi kośćmi. Kruki rwały kawałki ludzkiego mięsa, rozwrzeszczane przy tym i brudne od krwi. Od strony miasta nadchodzili piesi z pochodniami z zamiarem spalenia wszystkich ciał, aby nie rozprzestrzeniła się jakaś zaraza. Kruki od tego nie padną, ale niejedno już miasto pomór przemienił w cmentarz.
– Okropność. Chodźmy stąd szybciej.
– Widzę, że pojęłaś, dlaczego odszedłem. Rycerstwo to nie tylko wspaniałe i huczne turnieje. To nie tylko sława i być może ręka jakiejś księżniczki. To także wojna i śmierć. Mógłbym teraz leżeć między nimi i czekać, aż ogień mnie dobije.
– Albo już byś nie żył. Ale stało się inaczej, więc co teraz zamierzasz?
– Możesz się śmiać, ale… – Zrobił głęboki wdech, jakby chciał leniwie ziewnąć. – Pomyślałem sobie, że ukryję się gdzieś z tobą, póki ten cały bałagan się nie skończy.
– No to sielanka. Ale jesteś pewien, że ze mną? Nie trzeba mnie pilnować. – Zaśmiała się. – Już widziałeś, że jestem całkiem zaradna. No i nie muszę chować się przed wojskowymi, mogę ruszać dalej sama.
– A dokąd? – Odpowiedziało mu milczenie. – Myślę, że masz taki sam plan na swoją przyszłość jak i ja. Kompletny brak pomysłów. Dlatego moglibyśmy zostać jakiś czas razem, pomyśleć, co dalej…
– Może… – Zastanawiała się przez chwilę, obserwując czubki swoich butów, pierwszy, drugi, pierwszy, drugi… – Przysięgałeś wierność rycerską i oddanie swej służbie. Jesteś pewien wszystkiego, co zamierzasz uczynić?
– Scarlet, jedyne, czego jestem pewien, to że chcę rozpocząć nowe życie.
– Nie możesz po prostu oficjalnie podać się do dymisji?
– Nie mogę, przysięgałem oddanie służbie na konkretny okres pod groźbą hańby i zniewolenia albo śmierci, zależnie od humoru króla. Zostały mi dwa lata. Marzyłem o służbie, marzyłem, aby być pasowanym rycerzem królewskim… takie rozczarowanie. Nie chcę na razie o tym mówić. Zatrzymajmy się w karczmie na tę noc, lepiej po bitwie nie szukać schronienia w lasach, rabusie mają właśnie okres polowań na łupy.
– A nie zastaniemy tam żadnych wojskowych?
– Na pewno zastaniemy, a może nawet moich kamratów, ale mam tam znajomego w tym przybytku dobrego piwa. Da nam bezpieczne miejsce. To jak? Zostaniesz ze mną? – Popatrzył na nią uważnie, a ona wyszczerzyła się w uśmiechu. – To znaczy „tak”?
– Nie bądź naiwny, wiesz o mnie tylko tyle, że świetnie kładę ludzi na łopatki. – Popatrzyła mu w oczy. – Nic ci o sobie nie mówię, a mimo to proponujesz mi swoje towarzystwo?
– A tak szczerze teraz. – Przystanął na moment, wymuszając szczególniejszą uwagę. – Co ty wiesz o sobie? Co ukrywasz i przed kim uciekasz?
– Chyba jedziemy na tym samym wózku.
– Co to znaczy?
– To znaczy… – Ruszyła dalej, znów obserwując czubki swoich butów. – …że wiemy o sobie niewiele, a mimo to idziemy w tym samym kierunku. – Znów spojrzała na niego. – Tak, zatrzymam się tu z tobą i razem pomyślimy, co dalej.
– Cieszę się.
– To się nie ciesz, bo być może lepiej dla ciebie, bym została taka, bez pamięci. Czułam się dziwnie, zabijając. – Znów spuściła wzrok. Pierwszy, drugi, pierwszy, drugi…
– Jak?
– Nic. Pustka w głowie. Zero sumienia, jakiejś szczególnej emocji, jakbym zabijała kurczaka na rosół. Ja naprawdę nic nie pamiętam.
– I myślę, że jedziemy na tym samym wózku po to właśnie, aby się tego dowiedzieć. Może tak miało być, że zdezerterowałem właśnie teraz po to, aby cię znaleźć. Może miałem ci pomóc. – Koń szarpnął kilka razy za wędzidło, ale Roger zignorował go zupełnie. – Wierzysz w przeznaczenie?
– Zabobonny jesteś?
Koń znów szarpnął, tym razem mocniej.
– Czy ty w nic nie wierzysz?
– Wierzę, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Mógłbyś czasami nauczyć tego konia posłuszeństwa. Szarpie się jak szalony.
– Młody jest. Poza tym drażni go zapach śmierci.
– Nie. Drażni go wszystko zielone, co go tutaj otacza. Zapach żarcia. I samowolka. – Mrugnęła do konia. – Prawda? A ten twój znajomy – zmieniła temat – to właściciel karczmy?
– Nie, to tylko bard. Muzykuje tam stale, ciekaw jestem, czy po takiej bitwie żałoba tutejszych go z torbami nie puści.
– Może powinien nauczyć się śpiewać Orszak anielski?
W oddali majaczyły wysokie góry o szczytach skutych lodem, białych i niebezpiecznych. Z tej strony nikt nie musiał obawiać się ataku, góry bowiem sięgały od jednego brzegu mapy do drugiego, a pasmo miało szerokość nie do przebycia. Każdy, kto tam poszedł, już nie wracał, a wiosna ni gorące lato przenigdy nie pozbawiły ich białego puchu i nieprzyjemnego wiatru, który spychał przybyszów na samo dno licznych wąwozów bez wyjścia. Bo owszem, śmiałkowie się zdarzali. Ci, którzy decydowali się na zakłady albo za pieniądze godzili się przynieść jakiś towar, który wedle wyssanych z palca mitów znajdował się tylko tam. A były to przeważnie jakieś magiczne kamienie, drogocenne skóry wielkich gadów i rośliny leczące wszystko.
O tych wędrówkach krążyły legendy, rozmaite historie pełne magii i dziwnych istot, które, jak jednak wiadomo, wolały za sprawą jakiejś niepisanej i wyjątkowo irytującej umowy od czasu do czasu utrudniać ludziom żywot. Albo żywota pozbawiać. Łatwo było zmyślać, łatwo było dodawać własne przerażające historie, gdyż nikt nigdy z gór nie wracał, aby opowiedzieć prawdę. Ale wszelakie stworzenia z lodowych czeluści bez najmniejszych skrupułów wychodziły do ludzi i zbliżały się do miast, nawet do najodleglejszych krain.
Najgorzej było na gościńcach, niby bezpiecznych, bo strażnicy dzielnie strzegli spokoju, a jednak zdarzało się spotkać nieopodal rozerwane na strzępy ciała gońców lub opuszczone wozy z nieprzehandlowanym jeszcze dobytkiem. Oczywiście towar przechodził wtedy w ręce państwa.
Mówiło się o górskich potworach wielkości niedźwiedzia z kłami lwa, skrzydłami nietoperza i ogonem zakończonym bolcem, którym to lubił godzić w ludzi. Mówiło się o gigantycznych rozmiarów wilkach, całych watahach, a także o istotach chadzających na dwóch nogach, ale mających wąskie pyski wypełnione długimi kłami. Mówiło się o gadach ziejących ogniem, a historie te nie kończyły się wcale dobrze. Nie było żadnych rycerzy w złotych zbrojach ani smoków o perłowej łusce. Gdy tylko pojawiało się doniesienie o smoku, wtedy wszyscy trzymali się z dala od gór. U ich podnóża istniało tylko jedno miasto, a mówiło się, że jest przeklęte. Że to Inni zazdrościli ludziom miast i zbudowali swoje własne, chronieni przez gorsze niż oni sami potwory z gór. I jakoś nikt nie dziwił się, że stamtąd przyjeżdżano wozami z najprzedniejszym towarem, a na koźle nigdy nie siedział żaden potwór. Przybywały krasnoludy, niziołki, czasem gnomy o szkaradnych twarzach i nikomu raptem nie przeszkadzało, że miasto przeklęte ani że żyją w zgodzie ze smokami i innymi bestiami. Bo to wszystko były legendy, w które przecież nowoczesny człowiek nie wierzył.
Nowoczesny człowiek wiedział, że w górach krasnoludy mają swoje kopalnie minerałów, ale o tym żadna baśń nigdy nie powstała w przeciwieństwie do ballad o rycerzach i księżniczkach uwięzionych w wieżach. Kamienie szlachetne i półszlachetne, choć przepiękne i niezwykle cenne, mogły służyć jedynie za legendarny skarbiec pilnowany przez smoka. A o górnikach ani słowa, bo cóż romantycznego w kilofie i kopaniu kilkaset metrów pod ziemią?
W niewielkiej wiosce stało kilka domów krytych strzechą i jedna dwupiętrowa oberża zbudowana w całości z kamienia, włącznie z dachówką. Nad wejściem widniał wielki szyld z niebieskim napisem: „U Spitygniewa”.
Wnętrze nie mogło zaskakiwać. Prócz unoszących się wszędzie oparów gotowanej kapusty czuć było mieszankę ziół, zapach grogu i zdających się dopełniać efektu kocich szczyn. Półmrokowi nie towarzyszyła ani jedna świeca, ani jedna lampa. Podobno właściciel miał świra na punkcie ognia, ściślej mówiąc, kiedyś spalił mu się cały dobytek. Dziś dmucha na zimne i buduje z kamienia, a jedyne światło ma wpadać przez okna. Nocą i tak nikt tu nie przychodził, większość wybierała gospodę U Berty. Tam przecież, nawet jeśli nie byłoby lamp, światła nikt nie potrzebował. I przyjemniej pachniało, bo damskimi perfumami. Ale jedzenie i piwo podawano tylko tutaj. Biznes kręci się tam, gdzie jest monopol. Spitygniew miał monopol na potrzeby fizjologiczne, a Berta na potrzeby serca. Albo zwykłą chuć, jak zwał, tak zwał.
Roger otworzył drzwi, które, jak się zastanowił, nie miał pojęcia, z czego były zrobione. Przepuścił towarzyszkę przodem, uważnie się rozglądając, a krótką chwilę później złowił wzrok przyjaciela.
– On ma na imię Ernest i zaręczam, że można być z nim szczerym. To się tyczy ciebie, mała.
– Kiedy przestaniesz mówić na mnie „mała”?
– Kiedy osiągniesz dojrzały, moim zdaniem, wiek.
Podszedł do nich szczupły, niewysoki mężczyzna. Rozpromienił się na widok nowych gości dosłownie anielsko i jakiś błysk nawet pojawił się w jego błękitnych oczach, a wyróżniały go nader charakterystyczne, krótkie blond loczki. Stroju jednak nie miał tak krzykliwego jak większość poetów.
Padli sobie z Rogerem w ramiona. Scarlet, wciąż jakby nieprzywykła do swojego imienia, przywitała się bez większej wylewności, wymawiając je jak nieznane słowo. Usiedli w sali obok, tak aby widzieć, kto wchodzi.
Czas obejmował ją czule, przemijając, swawolił sobie w bogactwie myśli, emocji, a wszystko to połączyło się w zagubienie, a nawet przerażenie. Takie chwile, kiedy będąc w nieznanym miejscu z ludźmi, którzy wydają się być przyjaciółmi, lecz tak naprawdę kompletnie nic ich z nami nie łączy, wydają się jakąś pomyłkową krotochwilą albo żartem bogów. Ich wspomnienie tkwi w duszy niczym drzazga.
Z zamyślenia wyrwał ją śpiewny głos barda, który najwyraźniej siedział tu już dość długo i z każdym kuflem stawał się coraz głośniejszy.
– I tak sobie jeździcie, ty jesteś dezerter, a ona to co?
– Ona nie pamięta.
– Genialnie. A dokąd to zmierzacie?
– Może na północ do granic państwa… – odrzekł wymijająco Roger.
– Na jednym koniu? We dwójkę? To musi z was być mocna grupa wojów. – Ernest zaśmiał się pod nosem.
– Wojna pozostawia wiele tułających się koni, nawet z orężem w jukach. Poradzimy sobie.
– I liczysz na to? Ze szczęściem ci po drodze? To za mało.
– Idę na stronę, pęcherz mnie ciśnie – przerwała im Scarlet i zniknęła za drzwiami prowadzącymi na tyły karczmy.
– Myślisz, że dlaczego zamieszkałem tutaj na stałe? – Specjalnie czekał, aż dziewczyna odejdzie. – Ja, niegdysiejszy wędrowny trubadur? A ty co niby zamierzasz? Znajdzie konia, ha ha, to teraz zbieractwem się parasz? Może wyzbieraj wszystkie, te ubite też, sprzedasz kości na grzebienie czy jakie inne cuda do włosów.
– Mam wrażenie, że ty zwyczajnie szukasz tematu na dowcipy. A co ty właściwie zamierzasz zrobić? Siedzieć w karczmie albo chędożyć, póki wojna nie rozniesie miasta do fundamentów?
– Twój wielki miecz u pasa wskazuje na doświadczenie, które jest mi obce, toteż nie wybieram się nigdzie, bo u mego pasa lutnia. Będę chędożyć do ostatniej godziny. I śpiewać będę. Ale nie wiesz, kiedy mi ona wybije. Nie wiem i ja i nie będę znad krocza panny patrzał, jak jakiś żołnierz robi mieczem zamach na mój kark. Przykro jednak, że masz takie zdanie. Przypominam, że przed chwilą zaprosiłem was na ciepłą strawę, więc czy możesz się zmitygować?
– Już mam cię dosyć. Czy ty chcesz mnie sprowokować, żebym zrobił użytek z tego, co słusznie określiłeś moim doświadczeniem? Dlaczego wszystko, co ja powiem, uważasz za głupie? Dlaczego każde moje słowo wyśmiewasz, każdy mój pomysł?
– Bo są głupie, czy ty nie rozumiesz? Musisz wyrzucić ten miecz! Musisz pozbyć się tego, co masz na sobie, nie tylko samych barw. Na pierwszy rzut oka widać, że jesteś… przepraszam, byłeś żołnierzem! Myślisz, że jak cię wojsko spotka na drodze z panną, to nie będą pytać, dlaczego żeś nie na służbie? Zawiążą ci pętlę na szyi szybciej, niż myślisz, a ona u Berty wyląduje. – Trzasnął dłonią w stół. – Nie próbuj mi przerywać, ja się martwię o ciebie, rozumiesz? Martwię się o twój los!
Siedzieli tak w milczeniu, a każdy następny łyk piwa, który pospiesznie upijali, koił ich nerwy. Pili więc jeszcze więcej, aby znów nie wypuścić w eter nazbyt ostrych słów.
– Przepraszam, Ernest.
– Co jest, chłopaki? – Scarlet wróciła z zaciekawioną miną. – Kto mnie chce wysłać do burdelu? Wybaczcie, ale wasze wrzaski aż w powale się roznoszą. O czym wy, do diaska, mówicie? – Nie ukrywała rozdrażnienia.
– Rzekłbym, iż o twej urodzie – odpowiedział uprzejmie bard. – Ale widzi mi się, że lepiej z wami nie próbować się w dowcipach.
– To powiedz mi – zaczął mówić, śmiejąc się jednocześnie, Roger – dlaczego bawi mnie, gdy wyobrażam sobie ciebie z urżniętym łbem między nogami dziwki?
– Jesteś najbardziej niemiłym, ordynarnym i paskudnym człowiekiem, jakiego ostatnio wypadało mi znosić. – Wypowiedział to zdanie zupełnie spokojnie, z naciskiem na słowo „wypadało”. – I najbardziej niewdzięcznym ze wszystkich, których zaprosiłem do wspólnego stołu.
W tym czasie właśnie dwie pulchne służące zasłały ich stół, ustawiając parujące jeszcze od gorąca półmiski pełne mięsnych specjałów. Na koniec podano sery i konfiturę z żurawiny, również gorącą.
– Wojna idzie, już czarne od ognia chmury widać na horyzoncie, a wy się droczycie jak dzieci – stwierdziła Scarlet, przysuwając swój talerz do siebie. – Zróbcie mi przyjemność… – Spojrzała surowo na miejscowego grajka. – …i stulta pyski, bo nie lubię jeść, kiedy burza grzmi nad żarciem.
– Boże wielki, ale się dobrali. – Ernest splótł ramiona i popatrzył podejrzliwie na dziewczynę. – Możesz mi teraz powiedzieć, o co chodzi z tą twoją pamięcią?
– No to smacznego – odpowiedziała wymownie.
– Smacznego.
Zrobiwszy niemałe wrażenie na obydwu panach, pochyliła się w milczeniu nad talerzem i zamyśliła nad swoim ostatnim odkryciem, wsłuchując w obecne odczucia. Znała intencje Ernesta, wiedziała, że nie ma złych zamiarów, że po prostu się nudzi tutaj oraz że ona mu się podoba.
Dalej poruszali z Rogerem już tylko neutralne tematy, a Ernest obserwował ją ukradkiem. Nie przenikała do jego myśli, a mimo to czytała w nim jak w otwartej księdze. To dzięki tej umiejętności tam na cmentarzu zgodziła się pójść z byłym rycerzem, bo wiedziała, że nie stanowi dla niej zagrożenia, że był szczery, co jej w zupełności wystarczyło. Była to umiejętność pozwalająca odróżnić w człowieku zło od dobra, dostrzec niedostrzegalne. Dzięki kierowaniu się intuicją, jakąś niesamowicie silną empatią, nim rozum zdążył zareagować, ona obroniła siebie i Rogera przed zbójami ukrytymi pod płaszczykami rycerzy.
Ten tajemniczy aspekt uznała za wskazówkę co do swojej przeszłości, niezwykle pożyteczną. Wierzyła, że wkrótce ujawnią się przed nią wszystkie zakamarki umysłu i wróci pamięć. A tymczasem nie zamierzała tracić ani chwili, bo czuła, że powinna iść na północ, mimo iż nie wiedziała, dokąd naprawdę winna się udać, gdzie był jej dom, kolebka jej wspomnień.
– No to jak? – przerwał ciszę Roger. – Podpowiesz, jak możemy się dostać do miasta Innych?
– Jesteś szalony – odpowiedział cichym głosem Ernest, patrząc w swój półmisek. – Powiem ci jedno. – Podniósł wzrok na przyjaciela. – Jeśli masz na tyle sprytu, by przejść obok strażnika, i jeśli uda ci się przekroczyć główną bramę, to gratuluję, jesteś na miejscu.
– Byłeś tam, grałeś, ciebie wpuścili bez problemu. Ja wiem, jak tam bywa czasami… oni nie chcą wpuszczać ludzi.
– To zamień miecz na lutnię, jest pożyteczna, wszędzie cię wpuszczą, no i łagodzi obyczaje. – Spotkawszy się z milczeniem, mówił dalej tym samym, łagodnym głosem: – Ja nigdzie się nie wybieram, mogę wam nawet oddać mojego konia, to wszystko.
– To godziwy podarek…
– Wiem, dlatego będziesz mi dłużny, może kiedyś się jeszcze spotkamy i ja będę w potrzebie. Ale nie pomogę ci przejść bram tamtego miasta, bo jeśli myślałeś, że z wami pojadę, to wiedz, że nie planuję jeszcze nikomu łba pod miecz podkładać.
– To i tak mało za twą pomoc, niczego więcej nie mogę oczekiwać. Nie będziemy cię więcej niepokoić, jutro rano ruszamy.
– Słuchaj, bracie… – Ernest wziął głęboki wdech. – Domyślam się, kogo tam możesz szukać. Dość dziwne, że tam zmierzasz, ale tym dziwniejsze, że on ci jest potrzebny. Biri, tak miał na imię?
– Chodzi o nią. – Roger skinął głową na Scarlet.
– Aaaaa, i teraz zaczynamy być całkiem szczerzy. Jeszcze trochę twej wylewności i przysługę mi oddasz w postaci tej wspaniałej opowieści. – Zmierzył wzrokiem dziewczynę, ale uśmiech szybko zniknął z jego twarzy, kiedy zmroziła go spojrzeniem świadczącym o niechęci do nawiązania bliższej znajomości.
– Wierzę, że Biri może nam pomóc, ma te swoje właściwości hipnotyczne… lub być może zna kogoś potężniejszego, kto mógłby coś zaradzić.
– To niebezpieczna gra, Roger. Gdzie ją znalazłeś?
– Nieważne gdzie, ważne, co potrafi. Walczy mieczem nie gorzej niż rycerz, a właściwie jakiś najemnik, bo fechtunek ma dość przebiegły.
– Może to łobuz jest? Posłaniec jakiegoś maga, odporny pewnie na wiele prostych zaklęć, co? – Przechylił się do dziewczyny. – Możesz mi zaufać, wiesz o tym?
– Wiem, ale cię nie lubię – skwitowała, by miał pełną jasność. – I nuży mnie słuchanie o mnie samej, tym bardziej że wszyscy zgromadzeni tu przy stole wiedzą tyle samo, a ta wiedza cenniejsza jest jedynie od worka gówna.
– To prawda – zgodził się Ernest. – Gówno wiemy, ale pomożemy. Choć ja mam tu najmniejszy wkład, ale przynajmniej jedno z was nie będzie dreptało na własnych butach. Nikt wam teraz nowej podeszwy nie przyszyje, jest wojna i bida piszczy.
– A jednak naprawdę zauważyłeś wojnę? – Roger zaśmiał się, przysuwając do siebie antałek po piwie.
– Nie, nie, zostaw to, ja pójdę. – Muzyk wstał i odebrał pokaźny dzban z rąk natchnionego chęcią pomocy rycerza. – Ja wam poleję i przy okazji uznajmy to, młoda damo, za rozejm.
– Zgoda – odpowiedziała bez uśmiechu. – Jeśli piwo dobre.
– Najlepsze.
Gdy Ernest udał się do gospodarza po następny pełny dzban, Scarlet przechyliła się przez stół i ściszonym głosem powiedziała:
– Roger, jacy Inni, co to za hipnotyzer?
– Mój stary znajomy, przypomniał mi się, gdy chlapnąłem bez pomysłu, że jedziemy na północ.
– I co to za miasto, do którego trudno wejść?
– Obiecuję wszystko ci wytłumaczyć, ale idzie już piwo. Postaraj się być neutralna.
Nazajutrz, nim nastał świt, a kur już dawno zapiał swą powitalną serenadę dla słońca, Scarlet wyczyściła obydwa konie pod siodło, mając za wskazówki jedynie światło z trzech lamp oliwnych, które znalazła na tyłach stajni. Najpewniej były zapomniane przez karczmarza, inaczej dawno by je gdzieś zakopał albo utopił. Świt wyłonił kilka niedociągnięć – zmierzwiona, posklejana sierść wołała o pomstę do nieba. Wnet więc szybkimi ruchami i z delikatnym uśmiechem na twarzy zabrała się do poprawiania efektów swej pracy, którą, jak z przyjemnością zauważyła, lubiła, bo relaksowała ją.
– Od dawna na nogach? – Roger stanął w sieni, oczy miał bardzo zaspane.
– Możesz się śmiać, ale wspominałam. – Poprawiła wysoko upięte włosy i zacisnęła gruby rzemień u nasady.
– Straciwszy uprzednio pamięć?
– No właśnie. – Wróciła znów do czyszczenia. – Wyobrażałam sobie, jakie mogę mieć wspomnienia. Sądzę, że do niedawna zawsze witałam brzask. Ucieszył mnie widok światła na horyzoncie. Jawiło się purpurą na jednym małym skrawku nieba dokładnie chwilę wcześniej i zniknęło pod granatową pierzyną.
– Przyszły chmury. Nie zapowiada się nic więcej pięknego.
– Nie, mylisz się. Po prostu zatańczył inny rodzaj cieni.
Gdyby spojrzeli teraz na tę dolinę z lotu ptaka, ujrzeliby biało-szary dywan, po którego pofałdowanej miękko powierzchni tańczyły promienie słońca wiszącego na błękitnym niebie. Dziś tylko z wierchów o rozwianych trawach w kolorze rdzy widać było blask dnia.
– Promienie światła wplatają w chmury nad nami złote włókna. Stąd tego nie zobaczysz. Natura potrafi pięknie zaskoczyć, ale ważna jest też perspektywa.
– Określiłem cię na lat naście, a gadasz jak dorosła kobieta. Pełna optymizmu mimo złośliwości czającej się w tych oczach.
Uśmiechnęła się na ten przytyk i kontynuowała:
– Zbliża się pora deszczowa, śniegi ustąpią. Niepogoda poszarpie korony drzew, ale młode liście zazielenią lasy. Prawda, że tamte odległe góry wiecznie bieli srogi mróz?
– Tak, i jest to najbardziej tajemniczy kawałek ziemi, mała poetko.
– Ciekawi mnie, co jest za nimi.
– Każdego ciekawi, ale kto tam poszedł, nie wrócił do dziś. Za dużo tam potworów żyje.
– Będę mieć teraz dużo czasu na to, do czego zbyt często zapominam go zaabsorbować.
– Ciekawym, do czego…
– Do szukania wspomnień. Chcę zbadać wszystko, co budzi we mnie szczególne zainteresowanie. Góry też.
– Nawet nie myśl o wyprawie, chociaż jedziemy w tamte strony.
– Życia dla tej sprawy nie poświęcę, nie bój się. Ale zrozum jednocześnie, że będę pytać.
– Chyba błądzić wśród miraży.
– Będę szukać odpowiedzi. Ale po co my do miasta Innych jedziemy? Jakby listów nie było?
– Przecież ciebie w kopercie nie zamknę.
*
Droga, skuta lodem, była pełna wybojów i ostro zakończonych nierówności. Ewidentnie latem była grząskim błotem, które rozorały zwierzęta. Sroga zima i nieprzetarte szlaki przydawały się podróżnikom, którzy nie chcieli nikogo spotkać.
Jednak właśnie ci, co tędy szli, mieli przed sobą specyficzną wioskę, której mijanie nie było niczym przyjemnym, a na pewno nie łatwiejszym do przejścia niżeli leśna dzicz i jej wądoły. Obeznani w topografii oraz znający historię tubylców mijali ten teren co rychlej, niczego niespodziewający się zaś wędrowcy już z powodu samego odoru niesionego przez wiatr pojmowali, że podążają w złym kierunku. Woń bynajmniej nie pochodziła z obornika, on byłby w porównaniu z tutejszym powietrzem zapachem co najmniej edenowego ogrodu. Nawet konie, łyknąwszy kwaśnych oparów, niechętnie podążały dalej, niespokojnie parskając i strzygąc uszami.
Na uroczysku między lasem a wsią stały mocno wbite i oblodzone pale, a im dalej, tym łatwiej można było dojść ich przeznaczenia. Lód bowiem skuł nie tylko wilgoć porannej rosy, ale i brunatną krew, a spomiędzy pogorzelisk powalonych desek wystawały ludzkie kości.
Śniegu tej zimy było skąpo, ptactwo zaś rade, że nie ma kłopotu w staraniach o jedzenie. Gawronie i krucze rodziny, skuszone zapachem śmierci, zamieszkały w okolicznych drzewach i oswoiły się na tyle, że nie sposób było je wypłoszyć.
Skrzydła bramy wjazdowej do wioski zdały się być kontynuacją tej makabry. Liczne stosy, które pobudowano pod płotem, świadczyły o sytuacji mieszkańców. Nad chrustem nadal unosił się szary dym, pył wbijał się w nozdrza, oczy i gardło, wywołując kaszel. Poskręcane warkocze ludzkiej skóry, bujające się lekko z wiatrem, były wątpliwą ozdobą czarnego krzyża, na którym wcześniej powoli umierał skazaniec.
– Tu też jej nie było, zresztą nie spodziewałem się jej zastać w takim miejscu – dał się słyszeć głos wychodzącego spomiędzy pustych domów mężczyzny. – Moja droga Lacrimo, znów możesz udać się na spoczynek.
Kobietokształtna postać, która nagle pojawiła się obok, wydęła swe zakrwawione wargi w coś, co przypominało uśmiech ujawniający czarne kły. Zamglone oczy zamigotały bystro delikatną poświatą, po czym jej zagadkowa postać w okamgnieniu rozmyła się niczym mgła.
*
– Co my tu robimy?
– Szukamy starego przyjaciela.
– W mieście włóczęgów i kundli?
– Słuchaj, nie wszyscy nieludzie i mieszańcy są źli. A coś ty się tak uwzięła, hę? Odkąd dowiedziałaś się, że jedziemy do miasta Innych, dąsasz się i żądlisz jeszcze bardziej niż zwykle. Coś tam znasz? Coś pamiętasz? Coś ci się przypomina?
– Nie. Nic poza opowieściami, których najpewniej nasłuchałam się gdzieś na jarmarkach. Czy my na pewno będziemy tam bezpieczni?
– Z tego, co słyszę, nasłuchałaś się samych pierdół. To miasto jest tak neutralne, że aż kipi nudą. Panuje i zawsze panował będzie na jego terenie pokój. Trafiają tam dziwne istoty, czasami o przerażających obliczach, ale wszyscy oni są inteligentni.
– Tacy są najgorsi – przerwała uszczypliwie.
– Nie ma tam żadnych potworów w dosłownym znaczeniu – kontynuował, ignorując komentarz, Roger. – Jedyne, czego należy się obawiać, to że nie przepuszczą nas przez bramę, bo jesteśmy ludźmi, którzy kojarzeni są raczej z zabijaniem takich jak oni. Ale moja w tym głowa, wpuszczą nas.
– Byłeś tam kiedyś?
– Raz, przejazdem, ale to było bardzo dawno temu. Mój przyjaciel wtedy jeszcze tam nie mieszkał, ale to z nim mnie wpuścili i tu się pożegnaliśmy, a ja odszedłem do wojska ślubować jak głupiec.
– A czego od niego chcemy? Mówiłeś o jakichś jego niecodziennych zdolnościach.
– Chcemy, żeby jechał z nami. Przydałby się.
– Kim jest? – zapytała ostrożnie.
– Spytaj raczej, co potrafi. Prócz umiejętności hipnotycznych, o których słyszałaś, kiedy rozmawiałem z Ernestem, mój przyjaciel roztacza taką aurę, że żadni magowie nie byliby w stanie nas wysondować. Wystarczy tylko iść koło niego, nawet niespecjalnie blisko. Albo jechać. I konie dla sond magicznych także przestają być widoczne.
– A to my ukrywamy się przed czarodziejami? – Spojrzała mocno zdziwiona. – Nie wiedziałam.
– Po pierwsze, być może przywróci ci pamięć i nie będzie nam potrzebny. Po drugie, tak, ukrywamy się przed czarodziejami. Bo jeżeli chcemy spokojnie dostać się potem do Redestu, gdzie jest jeszcze jedna osoba, która może ci pomóc, jego aura nam się przyda, bo miasto pełne jest magów. No dobrze… przyznam ci jeszcze, że mam tam na pieńku z kilkoma osobami z tej raczej… ciemnej strony.
– Tobie chyba łatwiej jest wymienić liczbę przyjaciół niżeli wrogów.
– Od kiedy zdezerterowałem, na pewno tak jest. O, już widać. Oto Miasto Odmieńców. – Zatoczył ręką wzdłuż horyzontu, na którym zamajaczyły wielkie mury. – Tak my, ludzie, określamy to miejsce. Oni na nie mówią Nadzieja.
– Zbudowali je sami?
– Widzisz te ściany? – Wskazał wysokie, zakrywające nawet najwyższe dachy, grube i bardzo mocne granice z kamienia, a przed nimi ukazała się jeszcze wyższa, strzelista brama z żelazną kratą wyższą nawet od wieży kościelnej, którą niedługo później było przez nią widać. – Jest taka legenda. Dawno, dawno temu zleciały z nieba gargulce, które były tak brzydkie, że mimo iż w gruncie rzeczy dobre miały serca, były przez ludzi przeklinane. A ponieważ dzieliły los ze wszystkimi odmieńcami żyjącymi tutaj, same naniosły kamienia, układając dla nich ten mur. A gdy wszelkie plugastwo, niektóre nawet brzydsze od nich, zebrało się na wieść o przedsięwzięciu, przekuli swoje miecze, topory i co tylko tam z żelaza mieli na właśnie tę okazałą bramę. Podobno nikt tam nie nosi broni.
– Nie podoba mi się to. Jestem związana emocjonalnie z moim mieczem.
– Może nas przepuszczą mimo tego, przecież będziemy tylko gośćmi. Dobrze ukryj swojego bastarda, choć i tak go znajdą, ale jak nie będziesz się z nim obnosić, może przymkną oko.
Usłuchała i odpięła broń od pasa. Umieściła go w sakwie u zadu konia, rękojeść wystawała jednak poza przykrycie. Niepostrzeżenie dla Rogera Scarlet ukryła w cholewie buta mizerykordię.
Mężczyzna łypnął na wystającą głownię miecza.
– Zawiń go w coś, jak mówiłem, będzie to lepiej przyjęte.
Zbliżali się powoli, zmienili temat na lżejszy, trochę podowcipkowali, aż wkrótce uśmiechnięci i wprost emanujący pokojem i dobrymi zamiarami, zbliżyli się do wieżyczki strażniczej, z której dobiegało głośne chrapanie.
– Czyżbyśmy mieli więcej szczęścia niż rozumu?
– Niestety, musimy go obudzić, wszak brama pozostaje nadal zamknięta. – Jak powiedział, tak zrobił. Zsiadł z konia i kopnął drewniane drzwiczki niewysokiej budy przypominającej do złudzenia wychodek.
– Co jest! Skaranie boskie… – Zachrypnięty głos zakasłał kilkakrotnie i szybko przerodził się w nieco gładszy i donośniejszy. Z budki niezdarnie wygramolił się tłustawy i niski mężczyzna o wąskich oczkach i małym nosie. – A wy kto zacz?
– My goście. – Roger mówił tak, jak to sobie zaplanował. Ustalił na niby cały dialog wraz z możliwymi odpowiedziami strażnika.
– Wynocha, ludzie! Nie wpuszczamy turystów, to nie jarmark!
Tej kwestii jednak nie przewidział…
– Słuchaj, potrzebujemy wejść do środka, a zadanie mamy niełatwe, bo widzę, że to wielkie miasto – odezwała się Scarlet, na bieżąco projektując swoje pomysły. – Mieszka tu nasz przyjaciel i bardzo chcielibyśmy się z nim zobaczyć.
– Przykro mi, ale Nadzieja nie przyjmuje gości. Wy, ludzie, zrobiliście tu za duży zamęt. Wyślijcie do przyjaciela gołębia, niech wyjdzie do was. Możecie tu rozbić obóz, ale nie pozwolę wam wejść.
– A widać, bym miała przy tyłku jakieś ptaki? Gdybyśmy mieli złe zamiary, nie rozmawialibyśmy z tobą.
– A skąd mam wiedzieć, czy chcecie zobaczyć waszego przyjaciela, czy powiesić go?
– Możesz iść z nami i się przekonać.
– Ta, jasne… A w tym czasie podjadą te wasze maszyny i puszczą nas z dymem, bo nikt nie zaalarmuje reszty.
– Obawiam się, że gdybyśmy to mieli w planach, to również nie rozmawialibyśmy. Lepiej byłoby od razu podjechać maszynami.
– Dobra, dobra, na razie przekonaliście mnie do tego, że jesteście sami. Nic więcej nie wskóracie.
– Ha! Przyznałeś właśnie, że nie jesteś nieustępliwy!
– Ale cierpliwy też nie. Tym razem cię ostrzegam. Ja tutaj mam broń. Strażnik zawsze ma broń. Większą niż ta twoja brzytwa, którą tam chowasz, i cięższą od ciebie samej, dziecino.
– Co dwie brzytwy to nie jedna – odezwał się wreszcie Roger, odsłaniając połę płaszcza, aby było widać miecz przy pasku. – Ty także sam, z tego, co widzę.
– Ludzie – żachnął się strażnik. – Zawsze to samo. Upierdliwi i za grosz kultury, nachalne i wrzaskliwe potomki największego grzesznika świata! Powiedzcie mi, jak mam wam zaufać, skoro każda wymiana zdań kończy się ekspozycją broni?
– Normalnie – rzekła Scarlet. – Zostawimy broń u ciebie, popilnujesz jej nam, a my zobaczymy – kontynuowała, akcentując to słowo dobitnie – naszego przyjaciela i spadamy. – Nie wierzyła w to, co powiedziała. Sama zaoferowała zostawienie broni? Zniesmaczona całą tą sytuacją, była w stanie już zawracać.
– Dobra, dziewczyno, ale wejdziecie tam pieszo.
– Co? Przecież to wielkie miasto…
– Scarlet! – uciszył ją Roger. – Zgadzamy się – rzekł do wartownika, po czym szepnął do dziewczyny: – Ani słowa więcej.
– Nienawidzę cię! – warknęła niesiona złymi emocjami.
– Powiedziałem. Idziemy!
– Rozsiodłać i puścić do zagrody. Jest o tam. – Strażnik wskazał na ledwie widoczny punkt na horyzoncie.
– Scarlet, zanim się znowu wściekniesz – zareagował Roger, widząc jej czerwieniące się lica – weź głęboki oddech i wypuść głośno powietrze, potem tak jeszcze ze dwa razy, a potem do zagrody.
– To jest wszystko twoja wina. – Scarlet odważyła się ponownie podnieść głos.
– Tak, dlatego działamy na moich warunkach, i rób, co ci mówię. Korona ci z głowy nie spadnie, jak pójdziesz na piechotę.
– Nie podoba mi się to. Bardzo.
U wejścia do zagrody zsiedli z koni. Scarlet przeklinała cały świat.
Gdy wrócili do strażnicy, wartownik bez słowa poprowadził ich w stronę stalowej kraty. Umieścił trzy klucze w trzech zamkach, dwa przekręcił jednocześnie, a środkowy na końcu w kierunku przeciwnym do dwóch pozostałych i uchylając jedno skrzydło potężnych wrót, zwrócił się do nich spokojnym i zupełnie uprzejmym głosem:
– Witajcie w mieście Nadzieja, miejscu wiecznego pokoju i tolerancji. Drodzy goście, nie zawiedźcie nas.
– Nie zawiedziemy. – Roger szturchnął Scarlet i przekroczyli próg ze stali.
Miasto było ogromne. Pierwszy budynek, który już wcześniej zauważyli, to wieżyca kościelna, a do niej przyrastała świątynia o kopulastym dachu. Oba zabudowania pokryte błękitną dachówką. Pozostałe domy, nawet zagrody, były także zbudowane z gładkiego, idealnie białego muru, dzięki czemu miało się wrażenie panującej wszędzie czystości. Dachy, przeważnie spadziste, wyróżniały się kolorami czerwieni i rdzawymi odcieniami, innymi słowy, było tu barwniej niż pośród namiotów na jarmarku, a do tego przy każdym z domów stały skrzynie z kwiatami. Wszędzie rosły bujne, kwitnące trawy i ćwierkały wróble.
– Jak w oazie – zauważyła Scarlet.
– Mało powiedziane. Mieszkańcy tutaj szanują naturę i dbają o nią. Żebyś ty zobaczyła ich pola sięgające dalej niż wzrok. Tutaj są niebywale żyzne ziemie.
– Jak znajdziemy twojego przyjaciela?
– Po pierwsze, wieść rozniesie się, że weszli tu ludzie. To go zaciekawi.
– Słuchaj, mijaliśmy krasnoludy, niziołki, gnomy, jakieś dziwne cosie i nawet goblina jednego rozpoznałam, wyjątkowo wstrętnego, ale większość wygląda jak ludzie.
– Niektórzy są elfami.
– A ci, którzy nimi nie są? Wiesz, uszy rzucają się w oczy, ale nie wszyscy je mają, więc kim są?
– Lepiej ich nie pytaj o tożsamość. – Uśmiechnął się tajemniczo. – Słuchaj, tu nie określa się jedynie na podstawie zmysłu wzroku. Ty im śmierdzisz człowiekiem na odległość.
– Czyli zamierzasz łazić, aż twój przyjaciel wyniucha twój smród?
– Oj, wyniucha, nie bój się.
Minęło sporo czasu, aż wędrowanie po identycznie wyglądających dzielnicach zaczęło ich nużyć. Byli coraz bardziej głodni i zmęczeni, lecz nie mogli się nigdzie zatrzymać i posilić. Obowiązywała bowiem tutaj inna waluta niż wśród ludzi w tym regionie.
Scarlet zaczęła odczuwać na sobie wiercące spojrzenia i zrozumiała w lot, że Roger miał zupełną rację – oni wszyscy wiedzą. Poczuła się obco. Mijane, niczego niewyrażające twarze zaczęły niepokoić.
– Już chyba wiem, co to znaczy wyróżniać się – stwierdziła. – Znam wiele definicji inności, ale emocjonalnie to po prostu niefart i muł na dnie. – Mimo to spróbowała się rozluźnić.
Po jej kolejnych, barwnych słowach, oceniających mijaną właśnie wielką istotę jej zdaniem odstraszającą z pyska i śmierdzącą jak stado bawołów, Roger tylko wzruszył ramionami. W chwilę potem jego twarz nabrała rumieńców, pojawił się na niej szeroki uśmiech, a widok wreszcie odnalezionego poszukiwanego napełnił Scarlet uczuciem ulgi po długich poszukiwaniach.
– Nie było łatwo cię znaleźć! – rzekł Roger do mężczyzny o długich atramentowych włosach.
Mężczyzna miał na sobie czarny, wełniany płaszcz, którym szczelnie się opatulił. Zbliżał się już chłodny wieczór, słońce zeszło nisko.
Znajomy aż przymrużył oczy z niedowierzania.
– Roger? Kopę lat! – Przywitali się mocnym uściskiem, poklepując po plecach. – A któż to u twego boku?
– To jest Scarlet. Moja kompanka. Scarlet, poznaj jedynego wampira, który umknął mojemu mieczowi. To jest Biri.
– W zasadzie to dzięki mnie uszedł przed berdyszem, ale o tym się mówi cicho. – Skłonił się lekko. – Zapraszam do ulubionego miejsca rozrywki tutejszych mieszkańców.
– Macie tu burdel?
– Co proszę? To trochę dziwne, że o to pytasz. Niestety muszę cię zawieść, to zwykła jadłodajnia. Rozczarowana?
– Jeśli stawiasz, to nie rozczarowałeś.
– Przyjaciółkę straszono wielokrotnie oddaniem do burdelu… – wyjaśnił krótko jej dziwne słowa były rycerz, po czym szybko zmienił temat: – Opowiadaj, co u ciebie.
W tym czasie, gdy szła chwilę za nimi, nieco zwolniwszy, przyglądała się mijanym postaciom i nie umknęło jej uwadze kilka pogardliwych spojrzeń. Najwyraźniej przyjaciel Rogera wcale nie miał tu łatwego życia i jak się później okazało, było to słuszne spostrzeżenie. Dogoniła ich szybko, a dalej wypadki potoczyły się same.
– Ty, wampir! Słuchaj no. – Podszedł do nich jeden z elfów stojących nieopodal w grupce. Był ubrany w prosty strój do jazdy. Odgarnął kasztanowe włosy ze skroni, niby to w roztargnieniu, i podjął łagodnym tonem: – Kilka razy ci już powiedziałem, że masz się trzymać z dala od naszych ulic i naszej knajpy, a ty właśnie zamierzasz złamać tę zasadę. A ludzki zapach cię czasem nie swędzi? Istnienie kolejnej zasady czasem nie wisi na włosku?
– Dostateczna ilość czasu upłynęła od naszej ostatniej rozmowy i udowodniłem ci tym samym, że moje pragnienie jest na wodzy. Jednak chciałbym, abyś nie wystawiał na próbę jeszcze jednej mojej wady. Braku cierpliwości.
Elf, przybrawszy już mniej pokojową minę, zmierzył wzrokiem najpierw jego, potem dużą postać Rogera i odsunął się na krok, klnąc soczyście pod nosem.
– Gości zapraszam. – Ukłonił się teatralnie. – A ciebie – spojrzał znów na Biriego – wiedz, że mam na oku.
– Kolego, ciebie tu chyba nie lubią – zauważyła Scarlet z nieukrywaną drwiną w głosie. – Jestem ciekawa, jakie były twoje oczekiwania, kiedy przekraczałeś bramę Nadziei, by tu zamieszkać.
– Chciałem żyć bez ukrywania swojej tożsamości – odpowiedział bez ogródek. – Normalne życie. Moi mnie wyklęli.
– Narozrabiało się?
– Niestety, dość by powiedzieć, że te mury bronią mnie także przed wyrokiem.
– No i masz babo placek. Rozejrzyj się. Jestem dobrą obserwatorką, tu dla ciebie nie ma życzliwych. Nie spodobałeś się innym odmieńcom.
– Ponieważ moja… „odmiana” jest wyjątkowa. – Chwilowo zignorował jej ostry język. – Mogę żywić się zarówno na ludziach, jak i na wszystkich innych gatunkach. Bez problemu mógłbym rozszarpać szyję elfa czy też rozsmakować się w krwi wilkołaka. À propos, widziałaś tu jakiegoś? O nie, na pewno nie. Oni mają zakaz ukazywania się w zwierzęcej postaci. Ja to co innego, wciąż pozostaję człekokształtny. I nie używaj więcej określenia „odmieńcy”. Tutaj to ty jesteś dziwadłem.
Wnętrze przywitało ich obezwładniającym zapachem ziół i przypraw, a ciepły półmrok otulał przyjemnie. Aby nikt nie gapił się zbyt długo i natarczywie na nowo przybyłych, zajęli najbliższe miejsca przy masywnym, drewnianym stole pod żeliwnym żyrandolem, mocno poznaczonym już woskiem.
Scarlet miała okazję przyjrzeć się bliżej twarzy wampira, akurat kiedy przechodzili pod jedną z pochodni, gdy ten był zajęty rozmową ze starym przyjacielem. Zauważyła wyraźnie w jego ustach długie kły, ale nie to było najgorsze. Jego bladość, podkrążone oczy mogły jeszcze świadczyć o trudnym życiu pośród ewidentnie wrogich osobników – stres, być może bezsenność, dobre było każde inne logiczne wyjaśnienie bojaźliwego umysłu, ale oczy były najgorsze. Na ledwie sekundę w świetle zaświeciły niczym u kota, tego nie mogła wcześniej zauważyć przy zmierzchającym dniu. Poczuła dreszcz na ciele.
Postanowiła przyłączyć się do rozmowy i dalej być tą nieugiętą i hardą w słownictwie. Czuła się coraz bardziej niepewnie w tym wrogim świecie.
– Wracając do starego tematu, zastanawiałeś się, czy nie pora już wracać do krypty? – Zgrzytnęła zębami. Nie wytrzymała jego bezpośredniego spojrzenia, na szczęście ten moment ukrócił głos Rogera.
– Chciałbym wreszcie ci powiedzieć, po co przybywamy. Potrzebne mi są twoje umiejętności wpływania na umysły ludzkie.
– Że co? – Uniósł brew z niedowierzaniem, powstrzymując śmiech.
– Scarlet straciła pamięć, nie wie, kim jest ani skąd pochodzi. Chciałbym, byś spróbował przywołać jej przeszłość.
– O, to ciekawe. Czyżby ta panna wcale nie była taka uszczypliwa, jaką mi się zaczęła wydawać? Może to rozdrażnienie od niepamiętania właśnie?
– Daj mi spokój – żachnęła się.
– A może nawet jesteś miła.
– Na miłą wersję mnie trzeba sobie zasłużyć.
– A czym zasłużyłem sobie na niemiłą?
– To twarz dla ogółu.
– Ciekaw jestem, jaka jest dla ciebie, Rogerze.
– Miła, jeśli wokół nas nie ma żadnego przedstawiciela ogółu.
– Zdrajca – skwitowała.
– Scarlet, spróbuję ci pomóc – powiedział ostrożnie wampir. – Ale musisz przestać unikać mojego wzroku.
Zarumieniła się z niedowierzania, że spostrzegł taki drobiazg. Musiała zawziąć się w sobie, by znów nie uciec spojrzeniem, udając jak poprzednio, że większe zainteresowanie budzą sęki na ścianie niżeli rozmówca, co było jej tarczą na niepokojące uczucia.
– Nie potrzebuję w tej chwili ani twojego zaufania – mówił wolno – ani chęci powierzenia mi władzy nad sobą. Nie potrzebuję tego, bo jestem od ciebie silniejszy, także mentalnie. Ale nie chcąc być dalej taki bezpośrednio niesympatyczny, dodam, że przynajmniej Rogerowi zaufaj, który siedzi obok ciebie i zapewniam, że nie zajmuje się stręczeniem darmowych przekąsek do naszego miasta.
– Bardzo to było pokrzepiające, brawo – skwitowała, cały czas dzielnie patrząc mu w oczy. Dosłownie chwilę trwała ta cisza, aby Biri, spojrzawszy z rezygnacją na Rogera, oznajmił niepowodzenie.
– Jestem zaskoczony, ale… – Znów spojrzał na Scarlet, która nie rozumiała, co się niby wydarzyło. – Nie mam na nią żadnego wpływu.
– To normalne?
– Nie u ludzi. Ciekawe… Pachniesz jak człowiek. – Oparł łokcie na stole, przyglądając się jej badawczo. – A w tym zakresie jestem nieomylny. A jednak coś blokuje mi dostęp do ciebie.
Znów spłonęła rumieńcem i z ulgą odbiegając wzrokiem w dal, spostrzegła idące ku nim służące z misami. Na chwilę mogła uciec myślami, zniknąć zupełnie. Skupiła w tym celu uwagę na obu kobietach, smukłych, na pierwszy rzut oka powabnych i wielce interesujących, co zauważyła, lustrując reakcję Rogera. A były to młode elfki. Obie miały białe fartuchy i wysoko spięte włosy, tak jak ona sama. Eksponowały przy tym swoje długie, szpiczasto zakończone uszy, jedna z nich miała w prawym kolczyk w kształcie kółka, uczepiony u samego koniuszka. Uspokoiwszy się, z miłą chęcią pochyliła kark nad gorącym rosołem.
– Cóż, ten plan nawalił, ale jest jeszcze inny – odezwał się Roger.
– Wobec tego zamieniam się w słuch.
– Jeżeli nie znasz przypadkiem kogoś, kto pomógłby w tej sprawie…
– Nie znam – skwitował Biri.
Scarlet zauważyła, że służące nie postawiły przed nim żadnego półmiska.
– Mam nadzieję przekonać cię do małej wyprawy.
– Że co?
– Co ty z tym „że co”?
– Gdzie chcesz, abym szedł? – Roztańczone cienie ogników były wystarczające tylko dla takich jak Biri. Okna, nie wiedzieć czemu, bardzo szczelnie pozasłaniano, a noc była tuż, tuż. Człowieka powoli zaczynał ograniczać mrok. – Do rzeczy, rycerzu – ponaglił wampir.
– Chodzi o magów. Musimy się dostać do Redestu. Mam tam wrogów, którzy gdy mnie tylko namierzą, wyślą piorun kulisty i zostanie ze mnie prasowana marmolada. A tak w ogóle to już nie jestem rycerzem. Tym bardziej nie mogę tam iść.
– A po co chcesz tam iść?
– Mam nadzieję, że znajdę kogoś, kto pomoże Scarlet odzyskać pamięć.
– Jakby sama iść tam nie mogła… No dobrze, a w czym wam jestem potrzebny ja? Rozumiem, że boisz się czarodziejskich radarów, ale ty chcesz tam wejść, a nie tylko przemknąć obok granic. I muszę cię rozczarować, bo przed wzrokiem bezpośrednim cię nie ochronię. Ja nie jestem czapką niewidką.
– Ale magia się ciebie nie ima.
– Nie całkiem tak jest.
– Chciałbym, żebyś nas asekurował – kontynuował niezłomny Roger.
– Uważasz, że bardzo mi się w życiu nudzi?
– Raz mi pomogłeś.
– Więc postanowiłeś zmienić mnie w awaryjnego ratownika do końca życia?
– Wiesz, że odpłacę się, kiedy będę…
– …wystarczy już – zaśmiał się Biri. – Nie chcę niczego od ciebie, i wiesz, że szanuję cię bardzo, dlatego że traktujesz mnie jak równego. Ale wiesz także, jak ludzie na mnie reagują. To przecież naturalne, nienawidzi się takich jak ja. Powiedziałem, że przed wzrokiem się nie ukryję. Trudno mi wejść do jakiegokolwiek innego miasta.
– A tu czujesz się bezpiecznie i to twój azyl? – Scarlet zakpiła z jego słów. Szlag! – zaklęła w duchu. Znowu ten wzrok. Odniosła wrażenie, że jego czarne tęczówki rozszerzają się!
– Też nie. Ale tu mi nikt krzywdy nie zrobi, bo takie prawo i nikt go tutaj nie nagina. Owszem, są niemili, szczególnie elfy, które uważają się za pępek świata! – Na koniec zdania zaczął prawie krzyczeć.
– Nie przesadzasz? – zaoponował Roger.
– Lubię ich drażnić – rzucił ciszej przez stół. – Kochane prawo.
– To jak? Karty na stół. Jedziesz z nami?
– Do samiutkiego piekła! – Usłyszeli odpowiedź z obcych ust i nagle dwóch elfów szarpnęło za oparcie krzesła. Wampir upadł na plecy razem z nim. – Teraz my podrażnimy ciebie i nagniemy prawo jak nikt nigdy tutaj.
W krótkiej chwili zjawił się trzeci elf i wylał na wampira dziwną substancję. Ten zaczął się szarpać i krzyczeć, a krzyk jego wwiercał się w uszy boleśnie. Roger i Scarlet odeszli od stołu, patrząc na wijące się ciało ofiary łotrów.
– Jeżeli ktoś choćby słowem piśnie, że to my, spuścimy go do rynsztoku! Wszyscy zrozumieli?
– Co wyście zrobili?! – zająknął się ktoś zza drugiego stołu, podczas gdy Biri zwijał się z bólu, rozmazując na podłodze własną krew sączącą się z topniejącej skóry.
– A teraz idziemy do strażnika – mruknął jeden z elfów. – Mamy tu gości, którzy upolowali wampira w mieście pokoju. – Uśmiechnął się przebiegle, gdy już opuszczali karczmę. – Trzeba ich zamknąć! – Rzucił za siebie na odchodne.
– Musimy wiać! – Scarlet pociągnęła Rogera za rękaw, jednak ten się nie ruszył. Wampir nie przestawał wrzeszczeć i wić się na podłodze.
– Nie zostawię go tak…
– Roger, zamkną nas zaraz!
– To uciekaj.
– Cholera jasna z tobą! On się wyliże, wiejmy!
– A skąd to wiesz?
– Nie wiem… Bogowie!! Dobra, daj mi spojrzeć. Przytrzymaj go za ramiona, tylko mocno.
– Co chcesz zrobić?
– Pamiętam coś takiego. Natychmiast skojarzyłam smród tego kwasu.
– Kwasu?
– Przynieście dzban mleka! – krzyknęła do jednej z obsługujących klientelę. A reszta, wynosić się!
Po tych słowach został tylko starzec pod ścianą z bielmem na oczach, karczmarz i służba.
– Po co ci mleko? – spytał Roger.
– By przemyć ramię. Uwaga! – Scarlet nachyliła się nad ciałem miotanym spazmami bólu i rozdarła z pomocą mizerykordii ubranie wampira na wysokości ramienia, skąd sączyła się krew i gdzie widać było włókna mięśniowe. Zdjąwszy materiał, zobaczyli, jak kwas przeżarł się przez skórę. Stopił już żyły, a na kości pojawiła się piana. – Szefie, przynieś najdłuższy nóż, jaki masz w kuchni! – rzuciła do karczmarza dziewczyna. Wtedy wampir zaczął wydawać z siebie dźwięk, który uniemożliwiał im rozmowę.
Karczmarz przybiegł z nożem, wampir zaczął rzucać się na boki, a siła ludzka przestała już wystarczać. Scarlet zamachnęła się, wbijając nóż tuż pod obojczykiem, i przyszpiliła wampira do desek.
– Na miłość boską!!! – wrzasnął Roger.
– Trzymaj go mocniej! – Docierało do niego co trzecie słowo, ale w lot pojął, co ma robić. Chwycił także za rękojeść, by utrzymać przyjaciela w miejscu. – Mocniej za barki, bo się wykroi! – Wykroi? – Nie był pewien, czy dobrze usłyszał.
Służąca przyniosła dzban mleka, Scarlet natychmiast go od niej wzięła i całą zawartość dużym strumieniem wylała na wypaloną rękę wampira. Jego krzyk ucichł jak ręką odjął.
– Co mu jest?
– Zemdlał – odpowiedziała, polewając mniejszym strumieniem bardzo dokładnie każdy fragment rany. – Lepiej dla niego. – Rozerwała koszulę mocniej. – Bok też ma poparzony. Więcej mleka!
– Przeżyje?
– To wampir, mówiłam ci. Wyliże się. Oszczędziliśmy mu kilku dni, które zmarnowałby na regenerację, a nie życie, za cenę którego za chwilę my stracimy naszą wolność. I być może nasze głowy.
– Skąd to wszystko wiedziałaś?
– Nie wiem. Przypomniało mi się akurat, co mam robić, ale nie to, kto mnie tego nauczył i gdzie. Pamiętam jeszcze, że trzeba odganiać muchy. To bardzo ważne. Będą lecieć do mleka. Czujesz ten smród? Ono neutralizuje kwas, zaczyna cuchnąć, bo… kwaśnieje. I za żadne skarby nie wolno tego zmywać. Musimy go gdzieś przenieść i czuwać, póki się nie obudzi. – Kolejny dzban mleka został wylany na coraz głębiej wyżerany bok, aż kwas i tu przestał robić spustoszenie. Wtedy do karczmy wszedł znajomy strażnik sprzed bramy, a za nim stali rycerze w zbrojach, z mieczami w urękawiczonych dłoniach i z tarczami prawie tak wysokimi jak oni sami. A za nimi stały całkiem zadowolone z siebie elfy i uśmiechały się paskudnie.
*
Koń wpadł cwałem pomiędzy ściany wąskiego korytarza. Kuchnia zagrzechotała, odzywając się wszystkimi naczyniami i sztućcami, które wisiały na hakach pod ścianą. Charakterystyczny dźwięk dobywanego miecza wywołał dreszcz na ciele niejednego obecnego w pomieszczeniu człowieka. Koń, poderwany znów w zdrowy szturm, runął na drzwi, uderzając w nie kopytami z pełnym impetem. Jeździec zsunął się na ziemię, wreszcie mógł się wyprostować, lecz od razu usłyszał świst przecinającego powietrze topora, który uderzył paskudnie w szafę, miażdżąc wszystkie półki z ozdobną porcelaną. Koń nie spłoszył się, czekał w progu, obserwując poczynania swego pana, który właśnie zwinnie doskoczył do rozbrojonego przeciwnika i spuścił mu cios na głowę. Barczysty mężczyzna osunął się na ziemię martwy, ale już kolejny wybiegł zza rogu, jednak i jemu nie udało się zgładzić ubranego na czarno oprawcy, siarczyście już oblanego krwią. Ciżba chowała się po kątach, co odważniejszy, a zostało ich już niewielu, atakował, wydając okrzyki, po których nic więcej prócz duszy wyrzucić z siebie już nie mógł.
Kiedy tak tańcował ów czarny, niepokonany z mieczem w ręce, aż do znużenia siekący kolejnych chłystków, coś innego u samego wejścia do chaty jęło go wyręczać. Właśnie jakieś pozbawione życia ciało wyleciało wysoko w górę i wylądowało bezładnie na murku studni. Donośny syk niczym stado węży zwiastował zwycięstwo syczącego, ludzie zaś, którzy zdołali przeżyć, uciekli przerażeni jego potwornym obliczem. Legły trupami nawet psy, choć w tak bardzo niesprawiedliwej walce, zdychały przecież uwiązane do swych bud.
– Dosyć, Lacrima! – wykrzyknął rycerz, wychylając się z wnętrza izby. Wyprowadzał właśnie swego cisawego konia, poklepując go po szyi. – Jej tu już nie ma, możesz wracać do swojego piekła.
Kobietokształtna postać obleczona sinawą skórą zdematerializowała się do postaci białego obłoku, po czym zniknęła. Rycerz rozejrzał się jeszcze raz dookoła. Twarz miał smutną i bladą, brodę i wąsy czarne i bujne. Włosy delikatnie kręciły się tuż nad szerokimi barkami.
Odjechał spokojnym stępem, dając wierzchowcowi odpoczynek i zostawiając za sobą to małe miasteczko wraz z karczmą pokrytą dachówkami z kamienia, stojącą jakby w odosobnieniu. Znów nasiliło się przeczucie, że tym razem dobrze trafił. Ale za późno.
Strażnicy. Tom I
Wydanie pierwsze, ISBN 978-83-8147-325-5
© Anna K. Olszewska i Wydawnictwo Novae Res 2019
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Agata Sawicka-Korgol
KOREKTA: Katarzyna Kusojć
OKŁADKA: Paulina Radomska-Skierkowska
KONWERSJA DO EPUB/MOBI:Inkpad.pl
WYDAWNICTWO NOVAE RES
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.