Stres. 102 sprawdzone sposoby na stres - Beata Pawlikowska - ebook

Stres. 102 sprawdzone sposoby na stres ebook

Beata Pawlikowska

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Stres jest stanem nadzwyczajnej gotowości do poradzenia sobie z wyjątkowo dużym zagrożeniem. Tak dużym, że organizm w swoim normalnym zrównoważonym stanie nie miałby wystarczającej mocy, żeby go skutecznie i definitywnie przezwyciężyć. Przełącza się więc w tryb awaryjny. Nie dlatego, że coś się zepsuło, lecz po to, żeby zmaksymalizować swoją szansę na przetrwanie.

Kiedy mózg odbierze sygnał o zagrożeniu, wprowadza cały organizm w stan najwyższej gotowości.

Krótki, zdrowy, mobilizujący stres polega na tym, że następuje podwyższenie aktywności pewnych sfer organizmu (z jednoczesnym zamknięciem innych, chwilowo mniej ważnych obwodów), osiągasz swój cel, po czym następuje rozluźnienie, relaks, odpoczynek, regeneracja i powrót do pełnej równowagi. Ponownie włączone zostają wszystkie wewnętrzne układy, które tworzą wspierającą się wzajemnie harmonię odczuwaną przez człowieka jako spokój, radość życia, sens.

Przedłużający się stres powoduje nadmierne obciążenie pobudzanych adrenaliną układów, co po pewnym czasie prowadzi do ich osłabienia wraz z jednoczesnym rozregulowaniem wewnętrznej równowagi zarówno fizycznej, jak i psychicznej i duchowej. Wtedy pojawia się zmęczenie, bezsenność, niepokój, nerwowość, depresja, bóle głowy, trudność w zebraniu myśli i koncentracji, kłopoty z pamięcią, problemy żołądkowe, nadmierne tycie albo chudnięcie, nawroty alergii, bóle, bezpłodność, ciągłe problemy ze zdrowiem, poczucie bezradności, braku sensu i braku szczęścia.

W najnowszej książce Beata Pawlikowska wyjaśnia na czym polega fizjologiczny i emocjonalny mechanizm powstawania stresu, opowiada o ludziach spotkanych podczas dalekich podróży, którzy nigdy nie odczuwają stresu, oraz podaje 102 sposoby na radzenie sobie ze stresem w różnych życiowych sytuacjach – od stresu podczas korka na drodze, przez stres związany z wystąpieniem publicznym, aż po chroniczny stres w pracy albo związku.

Książka napisana przystępnym językiem, motywująca i przedstawiająca gotowe sposoby, z których można skorzystać w stresującej sytuacji. Bogato ilustrowana, kolorowa, z multimedialnymi linkami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 244

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Roz­dział 1. Dzień jak co dzień

Roz­dział 1

Dzień jak co dzień

To było bar­dzo dziwne. Z jed­nej strony tego pra­gnę­łam, a z dru­giej wie­dzia­łam, że będzie to miało na mnie bar­dzo nega­tywny wpływ. Mia­łam wra­że­nie, że tego potrze­buję, a jed­no­cze­śnie w każ­dej sekun­dzie tego nie­na­wi­dzi­łam. Coś mnie jed­nak w tym tak pocią­gało, że tam­tego wie­czora jak zawsze punk­tu­al­nie o 18.58 usia­dłam przed tele­wi­zo­rem, żeby dowie­dzieć się co sły­chać w świe­cie.

Tak naprawdę czu­łam pod skórą, że sama sie­bie oszu­kuję. Bo prze­cież wie­dzia­łam, że nie dowiem się niczego nowego. Zmie­nią się być może oko­licz­no­ści, miej­sca i osoby, ale jądro zda­rzeń pozo­sta­nie takie samo. Mogła­bym wła­ści­wie napi­sać sce­na­riusz każ­dego wie­czor­nego wyda­nia wia­do­mo­ści. Na począ­tek coś aktu­al­nie sen­sa­cyj­nego. Coś, co zda­rzyło się dzi­siaj, naj­le­piej coś kon­tro­wer­syj­nego, co roz­pa­liło emo­cje i poru­szyło wszyst­kich nie­za­leż­nie od wyzna­wa­nego świa­to­po­glądu. Potem prze­gląd waż­niej­szych mię­dzy­na­ro­do­wych dele­ga­cji i prze­mó­wień, naj­le­piej z akcen­tem egzo­tycz­nym oraz z uwzględ­nie­niem naszych obec­nych wro­gów i sojusz­ni­ków. Dokąd poje­chał cesarz Japo­nii, kogo przy­jęła angiel­ska kró­lowa, co głu­piego zro­bił pre­zy­dent Rosji, a co mądrego powie­dział pre­zy­dent USA. Jeśli czasy się zmie­nią i zawrzemy inne soju­sze, będziemy w tym miej­scu rela­cjo­no­wać co mądrego zro­bił pre­zy­dent Rosji, a co głu­piego powie­dział pre­zy­dent USA. Potem repor­ter­ski mate­riał doty­czący pol­skiego prze­my­słu, prze­gląd tra­ge­dii, kata­strof i waż­niej­szych zabójstw, a na koniec dla rów­no­wagi coś miłego albo zabaw­nego.

Sie­dzia­łam przed tele­wi­zo­rem i tonę­łam pod lawiną szar­pią­cych mną emo­cji.

Byłam wście­kła na mani­pu­lu­ją­cych poli­ty­ków, bez­sil­nie nie­szczę­śliwa z powodu rzezi del­fi­nów, prze­ra­żona tym, że zbliża się epi­de­mia nowej nie­zna­nej cho­roby, zestre­so­wana infor­ma­cjami o pro­ble­mach rol­ni­ków i wizją dra­ma­tycz­nie dro­że­ją­cej żyw­no­ści, nie­za­do­wo­lona z fry­zury pre­zen­terki, zdo­ło­wana obez­wład­nia­ją­cym prze­ko­na­niem, że ludzie są podli, fał­szywi i nikomu nie można ufać.

Po pierw­szym pro­gra­mie infor­ma­cyj­nym prze­łą­cza­łam sta­cję i oglą­da­łam następny, a pół godziny póź­niej trzeci. A potem nie mia­łam już siły na cokol­wiek. Czu­łam się pusta. Czu­łam się tak, jakby ktoś włą­czył wiedź­miń­ski odku­rzacz i wyssał ze mnie całą życiową ener­gię. Nic mi się nie chciało. Nawet wstać. Myśleć. Czuć cokol­wiek. Żyć.

Byłam zmę­czona, wyczer­pana, wycień­czona. Umysł pod­po­wia­dał, że muszę temu zara­dzić, tylko jak? Robi­łam szybki prze­gląd zna­nych mi metod na odzy­ska­nie sił, przy­po­mi­na­łam sobie czę­sto powta­rzaną reklamę cia­stek, wycią­ga­łam więc – jak dla mnie logiczny – wnio­sek, że jestem głodna i muszę coś zjeść. Coś słod­kiego, tłu­stego, dobrego, co wypełni mnie przy­jem­no­ścią, przy­wróci mi siły i zdol­ność myśle­nia.

W szafce pod bla­tem mia­łam zapas bły­ska­wicz­nych dań z super­mar­ketu. Wystar­czyło zalać gorącą wodą, pocze­kać chwilę i jeść. Zwy­kle zresztą wcale nie cze­ka­łam. Lubi­łam kiedy maka­ron był jesz­cze chru­piący, a potem pęcz­niał w gęstym sosie, w któ­rym było coś tak pysz­nego, że nie mogłam się mu oprzeć.

Czu­łam, że wraca ener­gia. Na chwilę. Bo kiedy koń­czy­łam wyskro­by­wać łyżką sos, czu­łam się dziw­nie ospale, ocię­żale, tak jakby bły­ska­wiczny maka­ron naj­pierw dał mi szybki zastrzyk siły, a potem rów­nie bły­ska­wicz­nie ją ze mnie wymia­tał. Myśla­łam, że zja­dłam za mało i że potrze­buję cze­ko­lady. Wtedy znów poja­wiało się chwi­lowe otrzeź­wie­nie. Byłam jak balo­nik, do któ­rego wpom­po­wano świeże powie­trze, nagle uno­si­łam głowę, czu­łam moc­niej­sze bicie serca, nie zda­jąc sobie jed­nak sprawy z tego, że w balo­niku jest gdzieś nie­szczel­ność, więc powie­trze ucho­dziło ze mnie razem z chę­cią do życia i ener­gią.

Tele­wi­zor był wciąż włą­czony, wła­śnie zaczy­nał się film, a ponie­waż czu­łam się zbyt wyczer­pana, żeby zro­bić cokol­wiek, to sie­dzia­łam dalej na kana­pie i oglą­da­łam. To mnie tro­chę relak­so­wało. Tylko tro­chę, bo pozwa­lało zapo­mnieć o tym, czego nie chcia­łam pamię­tać – na przy­kład o tym, co mam do zro­bie­nia jutro, o tym, że mio­tam się w pracy, w związku i we wła­snych myślach, o tym, że mam do sie­bie pre­ten­sje, czuję się przez kogoś oszu­kana, muszę z kimś wal­czyć.

Ale tak naprawdę nie pozwa­lało mi się w pełni roz­luź­nić, dla­tego że co chwilę ktoś kogoś ści­gał, jechał samo­cho­dem w ryzy­kowny spo­sób, o mały włos omi­ja­jąc cię­ża­rówki jadące z naprze­ciwka, ktoś do kogoś znie­nacka strze­lał, ludzie usi­ło­wali się wza­jem­nie zastra­szać, szan­ta­żo­wać, bili się, bro­czyli krwią, zata­czali się i cier­pieli.

Czu­łam jak pod­czas tych scen wszystko się we mnie spina, serce zaczyna walić, mam wil­gotne dło­nie i oddy­cham tak szybko, jak­bym zmę­czyła się bie­giem. Potem na szczę­ście pano­wała chwila spo­koju. Boha­te­ro­wie zaj­mo­wali się swo­imi spra­wami, były sceny miłe, roman­tyczne, wzru­sza­jące, a potem znów chwy­tali za broń i wra­cali do walki. A ja wraz z nimi. Znów mimo­wol­nie napi­nały mi się mię­śnie, oddech sta­wał się krótki, zaci­ska­łam zęby i pod­wi­ja­łam palce u stóp.

Piłam wino na „uspo­ko­je­nie ner­wów” i wyda­wało mi się, że fak­tycz­nie, czuję coraz mniej i prze­staję się przej­mo­wać. Wszystko wyda­wało się odda­lać.

Życie, świat, ludzie, uczu­cia, radość, sens. Wszystko znaj­do­wało się daleko. Bez­piecz­nie daleko w taki spo­sób, że mniej rze­czy mogło mnie dotknąć, zra­nić, ale jed­no­cze­śnie… wszystko co dobre też sta­wało się poza moim zasię­giem.

Niby mia­łam wszystko, ale czu­łam się tak, jak­bym nie miała nic.Było to bar­dzo fru­stru­jące uczu­cie.

W końcu noc rosła tak wielka, ciemna i prze­ni­kliwa, że odsta­wia­łam kie­li­szek, pod­no­si­łam się z wes­tchnie­niem i szłam spać. Budzi­łam się z tym samym poczu­ciem, że mam za mało. Cze­goś mi bra­kuje. Siły, chęci, powie­trza do oddy­cha­nia, prze­strzeni, żeby roz­wi­nąć skrzy­dła. Mia­łam ści­śnięty żołą­dek, byłam zmę­czona. Nie wie­dzia­łam czego chcę. Nawet gdy­byś dał mi dzie­sięć abso­lut­nie fan­ta­stycz­nych moż­li­wo­ści do wyboru, to nie była­bym w sta­nie wska­zać tej jed­nej, któ­rej naprawdę pra­gnę.

Trudno mi było zebrać myśli. Czu­łam pustkę w gło­wie. Dziw­nie lepką mgłę nie­mocy, która roz­le­wała się mię­dzy moimi komór­kami. Zaczy­nał się nowy dzień. Jesz­cze jeden męczący dzień.

Włą­cza­łam radio. Chcia­łam sły­szeć żywe ludz­kie głosy. Może zaczerpnę z nich tro­chę ener­gii. Wywiad z poli­ty­kami. Tak, tego wła­śnie potrze­buję! Wścieka mnie to, iry­tują mnie, że zamiast rze­czowo odpo­wia­dać na pyta­nie, ata­kują się wza­jem­nie, zarzu­ca­jąc sobie kłam­stwa, nie­wie­dzę i mani­pu­la­cje, ale razem z tą zło­ścią i znie­cier­pli­wie­niem poja­wia się też iskra życia.

Potrze­bo­wa­łam kawy, żeby posta­wić się na nogi. I cze­goś słod­kiego, żeby powstrzy­mać powieki, które opa­dały tak, jakby pra­gnęły wię­cej snu. Ale prze­cież spa­łam długo. Być może zbyt długo. Kawa. Pączek. O, słodka chwilo ulgi!

Cia­sto roz­pły­wało mi się w ustach, a razem z nim poja­wiało się uko­je­nie. Nie­cier­pli­wie pocią­gnę­łam gorący łyk kawy. Chcia­łam jak naj­szyb­ciej poczuć ją w sobie. Kawa była jak galo­pu­jący oddział zbroj­nych żoł­nie­rzy. Na ich widok wszy­scy sta­wali na bacz­ność – serce zaczy­nało szybko bić, krew szu­miała w żyłach, płuca oży­wały i chwy­tały hau­sty powie­trza. Szyja się pro­sto­wała, głowa pod­no­siła się do góry, oczy mru­gały i zaczy­nały widzieć.

Poja­wiała się siła. Nie­wi­dzialny reży­ser mojego życia wołał:

– Akcja! A ja posłusz­nie zry­wa­łam się od stołu, wrzu­ca­łam do ple­caka kilka potrzeb­nych dro­bia­zgów i wybie­ga­łam z domu gotowa do dal­szej walki z życiem. Poko­nam wszyst­kich! Będę lep­sza, szyb­sza, spryt­niej­sza, mądrzej­sza, udo­wod­nię im na co mnie stać!

Nic mnie nie zatrzyma!

Patrzy­łam na mia­sto przez okno auto­busu. Było dobrze. Czu­łam, że znów jestem obecna i wra­cam do gry. Przy­da­łoby się jesz­cze coś słod­kiego. Tak żeby pod­trzy­mać w sobie ten roz­nie­cony pło­mień. Wafe­lek w cze­ko­la­dzie. Wafe­lek w cze­ko­la­dzie!!! Taki kru­chy, deli­katny, łagodny, słodki, przy­ja­zny, miły! Obej­mo­wał mnie jak ramiona uko­cha­nego. Cze­ka­łam aż sło­dycz wypełni mnie aż po czu­bek głowy, pod­ska­ki­wa­łam na sie­dze­niu, przy­chyl­niej­szym okiem patrzy­łam na ludzi dookoła. Też się śpie­szą. Też mają przed sobą cały dzień starć, małych zwy­cięstw i pora­żek. Oni też muszą wal­czyć, muszą ciężko pra­co­wać na swój chleb, na dzieci, na urlop, na to, że ktoś ich w końcu doceni.

Tak, tak, wszy­scy jeste­śmy w sumie tacy sami. Każdy rano staje przed lustrem, patrzy sobie w twarz i usi­łuje ukryć przed innymi to co zoba­czył.

Taka jest prawda. Mój przy­sta­nek. Wysia­dam.

Wcho­dzę do budynku.

Kli­ma­ty­za­cja, szare ściany, bez­silne kwiatki w wazo­nie. Atmos­fera napię­cia, wyścigu, rywa­li­za­cji, zdo­by­wa­nia, walki. Ktoś ustala za mnie plan, ktoś każe mi biec, osią­gać wyniki, przy­no­sić zdo­bycz. Nie wolno zwol­nić, nie wolno stra­cić z oczu celu, nie wolno się pod­dać, nie wolno wąt­pić. Trzeba dać z sie­bie wszystko, udo­wod­nić swoją lojal­ność i mówić tym samym języ­kiem.

Mone­ty­za­cja, zysk, bilans, wynik, raport, nagroda. Jesteś nam potrzebny choć jesteś kom­plet­nie nie­ważny z punktu widze­nia całej kor­po­ra­cji. Jesteś tylko pion­kiem, który usta­wiamy na plan­szy zgod­nie z naszymi zasa­dami gry. Pła­cimy ci za to, żebyś był wier­nym pion­kiem, który posłusz­nie wyko­nuje swoje zada­nia. Lubimy cię za to. Dajemy ci za to pre­mię.

Cała moja ener­gia znika, ula­tuje, roz­pływa się, dez­in­te­gruje. Zmę­czona sia­dam przy biurku. Jesz­cze jeden dzień! Jak ja mam dotrwać do wie­czora?

Roz­glą­dam się bez­rad­nie. Kawa! Kawa postawi mnie na nogi! Duża kawa, odpo­wied­nia do mojego minu­so­wego nastroju.

Pierw­szy gorący łyk.

Serce łomo­cze. Cza­sem mam wra­że­nie, że jest jak uwię­ziony ptak, który chce ze mnie wyle­cieć na wol­ność. Nie dzi­wię mu się. Ja też chcia­ła­bym od sie­bie uciec.

Drugi łyk, trzeci łyk. Już tro­chę lepiej. Mgła znów się roz­suwa, myśli odzy­skują wła­ściwe połą­cze­nie, czuję jak zaczy­nają we mnie buzo­wać. Teraz wystar­czy im pod­su­nąć odpo­wied­nie zaję­cie. I tak praca zosta­nie zro­biona.

Potem sałatka z tuń­czy­kiem i majo­ne­zem, cze­ko­lada na pod­nie­sie­nie nastroju, jakoś da się wytrzy­mać do popo­łu­dnia.

Wyjdę zmę­czona, z poczu­ciem ulgi, jak roz­bi­tek będę stać na przy­stanku cze­ka­jąc aż z oddali przy­pły­nie auto­bus numer 16, który mnie ocali.

Szara klatka scho­dowa, zapach pustki, ostat­nie pro­mie­nie słońca na zaku­rzo­nej doniczce, w któ­rej kie­dyś ist­niało życie. Ta dziwna cisza, w któ­rej echem odbi­jają się nie­wi­dzialne kroki, krzyk dziecka, trza­śnię­cie drzwi. Tak jakby w bloku miesz­kały duchy.

Prze­cho­dzę przez kory­tarz jak przez ostatni tunel pro­wa­dzący do wyzwo­le­nia. Papie­ros, wino, cze­ko­lada. Włą­czam tele­wi­zor. Otwie­ram szafkę pod bla­tem. Wybie­ram „zdrową opcję” z pojem­ni­ków z jedze­niem w proszku. Zale­wam wrząt­kiem. Jem maka­ron póki jest jesz­cze chru­piący. Zaczy­nają się wia­do­mo­ści.

Dzień jak co dzień. Plecy mnie bolą. Ciężko jest. Trudno się oddy­cha. Żołą­dek boli. Cią­gle przy­plą­tuje się jakiś katar, opryszczka, zapa­le­nie oka albo ucha, ból głowy, bie­gunka. Ni­gdy nie wiem jak się będę czuła, co mnie będzie bolało, w jakim nastroju wstanę z łóżka.

Życie to wieczna walka.

Muszę wal­czyć o to, żeby nadą­żyć za wszyst­kim, co jest do zro­bie­nia. W pracy zawsze jest nie dość. Nie­ważne jak się sta­ram, zawsze jest za mało. Kiedy zespół osią­gnie cel, mówią nam, że dobrze się spi­sa­li­śmy, a teraz musimy pra­co­wać jesz­cze cię­żej, żeby utrzy­mać pozy­cję. Kiedy bilans koń­czy się gor­szym wyni­kiem, jest złość i zarzuty, że jeste­śmy leniwi, nie­lo­jalni i bez­war­to­ściowi. Kiedy ktoś pro­te­stuje, że to nie­prawda, poka­zują mu drzwi.

Zawsze jest za mało. Za mało zysków, za mało osią­gnięć, za mało wiary, za mało zaufa­nia, za mało moty­wa­cji, za mało sta­ra­nia, za mało rze­tel­no­ści, za mało uczci­wo­ści, za mało odda­nia. Tak jakby życie było ugo­rem, który sięga aż po hory­zont, a każdy jak robot­nik haruje od świtu do zmierz­chu na polu, które nie ma końca.

Dla­tego mówię, że jest ciężko.

Bra­kuje nadziei. Bra­kuje siły. Bra­kuje… No wła­śnie, czego mi tak naprawdę bra­kuje?…

Roz­dział 2. Kiedy rośnie giełda

Roz­dział 2

Kiedy rośnie giełda

Wyda­wało mi się, że żyję nor­mal­nie. Tak jak inni ludzie. Wszy­scy dookoła mieli podobne doświad­cze­nia i pro­blemy, robi­li­śmy zakupy w tych samych skle­pach i tak samo korzy­sta­li­śmy z dobro­dziejstw wysoko roz­wi­nię­tej zachod­niej cywi­li­za­cji. Wyobra­żasz sobie jak dużo bar­dziej skom­pli­ko­wane byłoby życie gdy­bym nie mogła się­gnąć po szybką zupę w proszku? Musia­ła­bym pójść do sklepu, kupić warzywa, wymyć je, obrać, zna­leźć prze­pis, odkry­wa­jąc naj­praw­do­po­dob­niej, że wymaga on uży­cia przy­praw, któ­rych nie mam i nawet nie wiem gdzie można je zna­leźć, poczu­ła­bym więc, że mar­nuję czas – i wciąż była­bym głodna. I bar­dziej wście­kła niż przed roz­po­czę­ciem goto­wa­nia.

W takich momen­tach czu­łam wdzięcz­ność za nowo­cze­sne fabryki, które potra­fią zamie­nić warzywa na pro­szek, dodać potrzeb­nych skład­ni­ków i przy­go­to­wać dla mnie małą torebkę, z któ­rej w trzy minuty zro­bię sobie zupę. Albo kupię sobie pul­pety w sosie, które ktoś za mnie zmie­lił, ule­pił, dopra­wił, oblał sosem i zamknął w wygod­nym sło­iku. Nie mówiąc już o pro­duk­tach, któ­rych nie była­bym w sta­nie sama zro­bić, takich jak owo­cowe jogurty, desery, dzie­siątki odmian piwa, wina, cia­stek i cze­ko­lady, tak bar­dzo potrzeb­nych dla popra­wie­nia mojego nastroju.

Kiedy szłam do wiel­kiego sklepu, gdzie na pół­kach pię­trzyły się kolo­rowe opa­ko­wa­nia sosów, dże­mów, kon­serw, pude­łek z goto­wym jedze­niem, maka­ro­nów, wygod­nie dla mnie obgo­to­wa­nego ryżu, ciast w proszku i goto­wych wypie­ków, czu­łam ulgę. Ktoś się o mnie trosz­czy! Ktoś dba o to, żeby było mi łatwiej i szyb­ciej.

W super­mar­ke­cie mija­łam setki innych ludzi robią­cych podobne zakupy i mia­łam miłe uczu­cie, że coś nas łączy. Podobny tryb życia, te same drobne sła­bo­ści, które ubar­wiają sza­rość dnia, te same potrzeby. Ten sam kie­rat wiecz­nie nie­za­ła­twio­nych spraw, nie­zdo­by­tych i nie­zdo­by­wal­nych szczy­tów, pro­ble­mów ze zdro­wiem i ogól­nego poziomu nie­speł­nie­nia i towa­rzy­szą­cego mu cier­pie­nia.

Wyda­wało mi się, że takie wła­śnie jest życie. Ludzie, któ­rych spo­ty­ka­łam, zda­wali się to potwier­dzać. Byli tak samo zmę­czeni, nie­syci, nie­spo­kojni i zestre­so­wani. Tak samo jak ja szu­kali pomocy. W tele­wi­zji i w radiu radzono, żeby łykać spe­cjal­nie dla nas opra­co­wane tabletki w dużych opa­ko­wa­niach za mniej­szą cenę.

Spo­ty­ka­li­śmy się więc przy pół­kach z magne­zem na poprawę samo­po­czu­cia, suple­men­tami na wątrobę, depre­sję, hemo­ro­idy, łza­wiące oczy, osła­bione włosy, pęka­jące paznok­cie, złe tra­wie­nie, nad­mierne poce­nie się, kaszel, nud­no­ści, wysypki, uczu­le­nia, pal­pi­ta­cje, brak ape­tytu, nad­wagę, bez­sen­ność, pro­blemy z kon­cen­tra­cją, kaca, prze­zię­bie­nie, wzmoc­nie­nie odpor­no­ści i zmę­cze­nie.

Ja też łyka­łam te tabletki. Wyda­wało się, że poma­gają.

Ale tak naprawdę nic się nie zmie­niało. Wszystko było cią­gle takie samo.

Kiedy koń­czył się jeden pro­blem, zaczy­nał się następny. Kiedy zni­kały prysz­cze z twa­rzy, poja­wiało się zapa­le­nie pęche­rza. Kiedy koń­czyło się prze­zię­bie­nie, mia­łam pro­blemy z żołąd­kiem, a kiedy temu udało się zara­dzić, przy­plą­ty­wał się nowy wirus albo zda­rzało się coś, co kom­plet­nie wytrą­cało mnie z rów­no­wagi.

Mia­łam poczu­cie osa­cze­nia.

Codzien­nie towa­rzy­szył mi natłok myśli, spraw, emo­cji, wra­żeń, wspo­mnień i lęków. Sta­ra­łam się radzić sobie z nimi w miarę moich moż­li­wo­ści. Prawdę mówiąc nie byłam w sta­nie oce­nić czy dzia­łam sku­tecz­nie, dla­tego że ni­gdy wła­ści­wie nie było czasu, kiedy mogła­bym spo­koj­nie zasta­no­wić się, prze­ana­li­zo­wać sytu­ację mojego życia i pod­jąć decy­zje.

Reago­wa­łam na bie­żąco. Kiedy czu­łam nie­po­kój, jadłam sło­dy­cze. Kiedy byłam zmę­czona, piłam kawę. Kiedy chcia­łam o czymś zapo­mnieć, się­ga­łam po wino. Kiedy nie mogłam się skon­cen­tro­wać, włą­cza­łam tele­wi­zor, radio albo inter­net. To przy­no­siło chwi­lową ulgę.

Żyłam w ten spo­sób przez wiele lat, nie zda­jąc sobie sprawy z tego, że wszyst­kie moje drobne i więk­sze pro­blemy mają jedno wspólne źró­dło. Był nim stres.

Jesz­cze bar­dziej nie­zwy­kłe było to, że wszyst­kie spo­soby, z któ­rych korzy­sta­łam, żeby pora­dzić sobie z pro­ble­mami, nie tylko niczego nie napra­wiały, ale wprost prze­ciw­nie – przy­czy­niały się do tego, że mój stres był coraz więk­szy.

Usi­ło­wa­łam leczyć stres stre­sem.

Nie robi­łam tego oczy­wi­ście świa­do­mie. Wyda­wało mi się, że w miarę dobrze dbam o moje życie i zdro­wie. Byłam świa­do­mym oby­wa­te­lem – tak jak wszy­scy inni znani mi ludzie, któ­rzy wyzna­wali podobne war­to­ści i mieli podobny spo­sób myśle­nia, który mogła­bym stre­ścić nastę­pu­jąco:

Świat jest po to, żeby z niego korzy­stać. Trzeba odnieść suk­ces. Demo­kra­cja jest naj­lep­szym sys­te­mem. Moje życie powinno być wygodne, szyb­kie i łatwe. Wszystko czego pra­gnę powinno być w zasięgu ręki. Żyjemy w naj­lep­szej czę­ści świata. Współ­czu­jemy kra­jom trze­ciego świata. Rząd powi­nien dbać o szybki roz­wój gospo­darki. Lubimy kiedy giełda rośnie. Czu­jemy nie­po­kój kiedy akcje spa­dają. Jedze­nie jest i powinno być przy­jem­no­ścią. Wszystko jest dla ludzi. Kiedy cze­goś chcę, muszę to dostać.

Świa­do­mie może tak byśmy tego nie sfor­mu­ło­wali, zresztą kto miał czas, żeby zasta­na­wiać się nad wyzna­wa­nym przez nas sys­te­mem war­to­ści. Wie­dzie­li­śmy jedno: jest naj­lep­szy, inni powinni się od nas uczyć i sta­rać się nam dorów­nać.

Nie wie­dzie­li­śmy jed­no­cze­śnie wcale o tym, że nasz spo­sób myśle­nia i tryb życia pro­wa­dzi nas pro­sto w obję­cia cukrzycy, oty­ło­ści, nowo­two­rów i zawa­łów serca. Ponie­waż im wię­cej stresu było w naszych umy­słach, tym wię­cej blo­kad powsta­wało w naszych cia­łach. I wtedy zaczy­nały się cho­roby.

Roz­dział 3. Bez butów

Roz­dział 3

Bez butów

Pod­czas podróży po świe­cie pozna­łam różne cywi­li­za­cje i kul­tury. Na początku wyda­wało mi się, że jako przy­bysz z Europy mam misję oca­le­nia i oświe­ce­nia tych, któ­rzy mieli mniej szczę­ścia i uro­dzili się na innych kon­ty­nen­tach. Współ­czu­łam India­nom, że muszą cho­dzić po dżun­gli boso, że nie znali smaku kawy, cukru i cze­ko­lady, że nie mogą oglą­dać tele­wi­zji, słu­chać listy prze­bo­jów i zara­biać pie­nię­dzy.

Pod­czas dru­giej wyprawy do Ame­ryki Połu­dnio­wej kilka mie­sięcy póź­niej nagle zauwa­ży­łam coś dziw­nego.

Wszy­scy India­nie byli szczu­pli, musku­larni i silni. Nie widzia­łam ani jed­nego cho­rego, oty­łego, zmę­czo­nego ani zmar­twio­nego. Nie spo­tka­łam nikogo, kto byłby wku­rzony, znie­cier­pli­wony, ziry­to­wany, smutny, roz­gnie­wany albo zestre­so­wany.

Nawet w sytu­acjach, które były trudne albo nie­przy­jemne! To było naj­bar­dziej nie­zwy­kłe. Wędro­wa­li­śmy przez wiele godzin. Ja mia­łam już dość, byłam zmę­czona, spo­cona, zgrzana i nie­szczę­śliwa. Chcia­łam odpo­cząć, wziąć prysz­nic, zjeść kola­cję. A India­nie szli dalej. Takim kro­kiem, jak gdyby dopiero co wyru­szyli. I z takim wyra­zem twa­rzy, jakby spra­wiało im to przy­jem­ność.

Nic z tego nie rozu­mia­łam.

Skąd oni biorą tyle siły? Jak to moż­liwe, że ni­gdy nie wście­kają się na kolce wbi­ja­jące im się w skórę albo na splą­tane ze sobą pną­cza, przez które nie można się prze­ci­snąć?…

Jakim cudem nie stre­sują się tym, że nie zdą­żymy przed nocą roz­bić obo­zo­wi­ska, nie znaj­dziemy wody do picia i kąpieli, że zabrak­nie nam jedze­nia?

I wła­ści­wie – jakby się nad tym lepiej zasta­no­wić – dla­czego nie drażni ich to, że ja nie nadą­żam, prze­wra­cam się, dyszę i rzu­cam wście­kłymi spoj­rze­niami na ostre jak brzy­twy liście roz­ci­na­jące mi skórę do krwi?… Dla­czego nie pró­bują mnie pouczać jak się zacho­wać, nie stro­fują, nie kry­ty­kują, nie wyśmie­wają?…

Póź­nym popo­łu­dniem, tuż przed zacho­dem słońca, zatrzy­my­wa­li­śmy się, roz­wie­sza­li­śmy hamaki, India­nie zawsze potra­fili zna­leźć suche drewno – nawet w naj­więk­szym desz­czu – roz­pa­lali ogni­sko i zaczy­nali przy­go­to­wy­wać jedze­nie. A ja wycień­czona sie­dzia­łam i patrzy­łam.

I zaczy­nało do mnie coś docie­rać.

Pamię­tam jak pew­nego dnia jeden z Indian zaczął kuleć, bo w stopę wbił mu się kolec. Usiadł na ziemi, wziął dzidę i jej gro­tem deli­kat­nie wydo­był cierń. Był przy tym cał­ko­wi­cie spo­kojny, pogodny i sku­piony. Nie syczał z bólu, nie wzdy­chał, nie narze­kał, nie skar­żył się. Raczej lekko się uśmie­chał, tak jakby myślał:

– Nie zwra­ca­łem uwagi na to jak idę, roz­stro­iłem się zamiast utrzy­my­wać pełną łącz­ność z tym co mnie ota­cza. To jest przy­po­mnie­nie o tym, że muszę być bar­dziej uważny.

Nagle zro­zu­mia­łam, że brak butów ma swój ogromny sens! Zmu­sza czło­wieka do tego, żeby być w każ­dej sekun­dzie obec­nym i świa­do­mym tego co robi. Daje mu poczu­cie przy­na­le­że­nia do miej­sca, w któ­rym żyje. Wyzwala w nim poczu­cie sensu, jed­no­czy z przy­rodą, kon­cen­truje na tym, co jest tu i teraz, unie­moż­li­wia­jąc mu jed­no­cze­śnie roz­pa­mię­ty­wa­nie prze­szło­ści i mar­twie­nie się o przy­szłość. Daje mu szansę na to, żeby w pełni doświad­czać i prze­ży­wać teraź­niej­szość, czyli daje mu poczu­cie pełni życia! Czy to nie jest naj­pięk­niej­sza rzecz na świe­cie?…

To było nie­sa­mo­wite!

Czu­łam się tak, jak­bym wylą­do­wała na innej pla­ne­cie!

Nagle dotarło do mnie, że jestem szczę­śliwa.

I nie­spo­dzie­wa­nie zro­zu­mia­łam, że na świe­cie ist­nieje coś wię­cej niż mia­sto, samo­chody, spa­liny, suk­ces, pie­nią­dze, zdo­by­cze, sklepy, zakupy, seriale, wojny i kata­strofy.

Na świe­cie ist­niały rów­nież miej­sca wolne od stra­chu, nie­po­koju, depre­sji, zło­ści, wyścigu, roz­cza­ro­wań, klęsk, kłótni i walki. Wolne od stresu.

Jeśli India­nie to potra­fią, dla­czego to jest takie trudne dla nas?

I czym wła­ści­wie jest stres?

Roz­dział 4. Kuala­lum­pur

Roz­dział 4

Kuala­lum­pur

Stres jest sta­nem pod­wyż­szo­nej goto­wo­ści umoż­li­wia­ją­cej pora­dze­nie sobie z wyzwa­niem lub zagro­że­niem.

Mówiąc dokład­niej:

Stres jest orga­niczną reak­cją orga­ni­zmu na poja­wie­nie się sytu­acji odczy­ty­wa­nej przez niego jako wyma­ga­jącą natych­mia­sto­wego dzia­ła­nia lub/i nie­bez­pieczną i zagra­ża­jącą życiu lub zdro­wiu.

„Orga­niczną reak­cją”, czyli nie­za­leżną od naszej woli. Tak samo jak w bar­dzo mroźny dzień, kiedy serce pom­puje wię­cej krwi do nosa, żeby zapo­biec jego odmro­że­niu. Dla­tego mamy czer­wone nosy kiedy jest zimno.

To bar­dzo genialny mecha­nizm.

Kiedy świat jest spo­kojny i bez­pieczny, wszyst­kie wewnętrzne układy dzia­łają zgod­nie ze zrów­no­wa­żo­nym i kom­plet­nym pla­nem, umoż­li­wia­ją­cym doko­ny­wa­nie wszyst­kich życio­wych pro­ce­sów. Myśli myślą, żołą­dek trawi, płuca oddy­chają, serce zaj­muje się pom­po­wa­niem krwi i taką jej dys­try­bu­cją, żeby spra­wie­dli­wie dotarła do każ­dego zakątka ciała.

Kiedy jed­nak poja­wia się nagłe nie­bez­pie­czeń­stwo, orga­nizm prze­cho­dzi w stan wyjąt­kowy.

Wyja­śnię to na rów­nie genial­nym przy­kła­dzie dzia­ła­nia służb dro­go­wych, z jakim spo­tka­łam się w Male­zji.

Sto­lica kraju, Kuala­lum­pur, to wiel­kie, nowo­cze­sne mia­sto, gdzie miesz­kają pra­wie dwa miliony osób, a wraz z przy­le­gło­ściami – ponad sie­dem milio­nów. W Kuala­lum­pur wszystko rośnie, roz­wija się i kwit­nie – finanse, han­del, gospo­darka, kul­tura, więc przez cały czas przy­by­wają następni ludzie i wielu z nich chce po mie­ście jeź­dzić samo­cho­dem.

Na jezd­niach zaczęło bra­ko­wać miej­sca. W cza­sie naj­więk­szego ruchu na uli­cach stały sznury samo­cho­dów na kilku rów­no­le­głych pasach. Dojazd z pracy do domu zaj­mo­wał coraz wię­cej czasu.

Wła­dze mia­sta prze­ana­li­zo­wały ruch na uli­cach i zauwa­żyły pewną pro­stą zależ­ność. Rano naj­więk­szy ruch jest na tra­sach dojaz­do­wych do cen­trum, gdzie znaj­dują się biura, sklepy, restau­ra­cje i inne miej­sca pracy. Jed­no­cze­śnie na pasach pro­wa­dzą­cych w odwrot­nym kie­runku jest pra­wie pusto. Logiczne. Po połu­dniu oczy­wi­ście jest odwrot­nie. Bar­dzo mało kie­row­ców jedzie w stronę mia­sta, nato­miast pra­wie wszy­scy wyle­wają się na ulice, żeby doje­chać z powro­tem do domu.

Wpro­wa­dzono więc pro­ste, sku­teczne roz­wią­za­nie.

Pod­czas poran­nego szczytu otwarte są wszyst­kie pasy jezdni pro­wa­dzące do mia­sta oraz dodat­kowe pasy utwo­rzone na jezd­niach zwy­kle prze­zna­czo­nych do jazdy w odwrot­nym kie­runku. Wyobraź sobie dwie sze­ścio­pa­smowe ulice – na jed­nej odbywa się ruch w stronę mia­sta, a na dru­giej – odwrot­nie, ruch z mia­sta na zewnątrz.

Tak jest na co dzień w cza­sie umiar­ko­wa­nego ruchu.

Rano i po połu­dniu nastę­puje jed­nak nad­zwy­czajne zagęsz­cze­nie samo­cho­dów. Wszy­scy w tym samym cza­sie chcą wje­chać do mia­sta albo je opu­ścić. Wtedy wpro­wa­dza się spe­cjalne roz­wią­za­nie.

I tak rano w Kuala­lum­pur jest dzie­sięć pasów prze­zna­czo­nych dla kie­row­ców zmie­rza­ją­cych do pracy, bo dodaje się im cztery pasy z dru­giej jezdni. Kie­rowcy uda­jący się w podróż poza mia­sto mają tylko dwa pasy i to im w zupeł­no­ści wystar­cza.

Po połu­dniu jest odwrot­nie. Dzie­sięć pasów dla kie­row­ców wyjeż­dża­ją­cych z mia­sta i dwa pasy dla tych, któ­rzy chcą do mia­sta wje­chać.

W ten spo­sób roz­ła­do­wano korki.

Ludzki orga­nizm sto­suje podobną zasadę.

Kiedy poja­wia się nie­bez­pie­czeń­stwo dla zdro­wia albo życia, orga­nizm natych­miast zamyka te rejony ciała, które nie są w tym momen­cie nie­zbędne. Tak jak straż miej­ska w Kuala­lum­pur odcina cztery pasy jezdni, żeby prze­zna­czyć je do ruchu w prze­ciw­nym kie­runku, tak samo twój orga­nizm odcina nie­które wewnętrzne obwody, żeby całą krew skie­ro­wać tam, gdzie teraz jest potrzebna naj­więk­sza siła i zdol­ność do bły­ska­wicz­nego dzia­ła­nia.

Zatrzy­muje więc chwi­lowo tra­wie­nie poży­wie­nia. Kiedy sta­jesz w obli­czu śmier­tel­nego nie­bez­pie­czeń­stwa mniej ważne jest to czy odpo­wied­nio stra­wi­łeś obiad i dostar­czy­łeś swoim komór­kom sub­stan­cji odżyw­czych, ponie­waż jeżeli nie poko­nasz wroga, to umrzesz, a to czy w momen­cie śmierci będziesz miał w jeli­tach stra­wiony czy niestra­wiony posi­łek, ma mniej­sze zna­cze­nie.

Zamknięty zostaje układ odpor­no­ściowy, któ­rego zada­niem jest roz­po­zna­nie i poko­na­nie wszyst­kich poten­cjal­nych czyn­ni­ków cho­ro­bo­twór­czych. Armia czuj­nych leu­ko­cy­tów nie­ustan­nie krąży po twoim orga­ni­zmie spraw­dza­jąc czy wszystko działa bez zarzutu. Kiedy znaj­duje wirusa, bak­te­rię albo innego nie­pro­szo­nego gościa, natych­miast włą­cza alarm i przy­zywa do pomocy armię uzbro­jo­nych wojow­ni­ków. No, ale jeśli sto­isz w obli­czu roz­złosz­czo­nego potwora, który za chwilę praw­do­po­dob­nie zacznie cię ści­gać, to mniej istotne staje się to czy war­tow­nicy doko­nają regu­lar­nego obchodu two­jego ciała. Waż­niej­sze jest to, żeby rato­wać życie.

Zablo­ko­wane zostaje chwi­lowo odczu­wa­nie bólu. Ból na co dzień jest bar­dzo poży­teczną infor­ma­cją o tym, że w jakiejś czę­ści ciała poja­wiło się zagro­że­nie jego inte­gral­no­ści. Kiedy boli cię noga, instynk­tow­nie będziesz ją oszczę­dzał, wol­niej cho­dził i z całą pew­no­ścią będziesz się powstrzy­my­wał od bie­ga­nia. Ale nie wtedy, kiedy gra toczy się o życie. Ból mógłby cię powstrzy­mać przed pod­ję­ciem koniecz­nego dzia­ła­nia albo skło­nić cię do prze­rwa­nia go przed osią­gnię­ciem celu. Czy był­byś w sta­nie wyczoł­gać się z nory ze zła­ma­nym łok­ciem? Gdy­byś w pełni odczu­wał wiel­kość swo­jego bólu, zapewne nie. Dla­tego ból zostaje wyłą­czony.

Orga­nizm podej­muje decy­zję o tym, że chwi­lowo zablo­ko­wane zostaną wszyst­kie funk­cje, które nie są nie­zbęd­nie konieczne, po to, żeby całą moc skon­cen­tro­wać w tych rejo­nach, które umoż­li­wią walkę albo ucieczkę.

Serce zaczyna moc­niej bić, czyli moc­niej pom­po­wać krew do mię­śni nóg i rąk. Oddech staje się krótki i szybki, żeby jak naj­prę­dzej dopro­wa­dzić do nich tlen. Zatrzy­mane zostaje całe myśle­nie z wyjąt­kiem total­nego sku­pie­nia na obec­nej sytu­acji. Wyostrza się wzrok, słuch i węch.

Stan wyjąt­kowy. Mak­sy­malna mobi­li­za­cja.

Moment, od któ­rego być może zależy prze­trwa­nie.

Cał­ko­wita kon­cen­tra­cja na pro­ble­mie i koniecz­no­ści pod­ję­cia jed­nej z trzech moż­li­wych decy­zji:

Ucie­kać.

Wal­czyć.

Zasty­gnąć w bez­ru­chu.

Wszystko inne staje się nie­ważne.

Podob­nie reagują inne żywe istoty.

Wąż w sytu­acji zagro­że­nia prze­staje się ruszać. Stara się wto­pić w oto­cze­nie i stać nie­wi­dzialny. Taka reak­cja pozwala mu zacho­wać życiową ener­gię i względny spo­kój. Po co miałby je mar­no­wać na bar­dzo wyczer­pu­jące czyn­no­ści, takie jak pod­ska­ki­wa­nie do więk­szej od sie­bie ofiary, żeby spró­bo­wać ją uką­sić? Zrobi to tylko w osta­tecz­no­ści, kiedy nie będzie miał innego wyj­ścia – na przy­kład wtedy, kiedy czło­wiek podej­dzie zbyt bli­sko z cie­ka­wo­ści albo nie­chcący na niego nadep­nie.

Instynk­towne zasty­gnię­cie w bez­ru­chu w obli­czu nagłego nie­bez­pie­czeń­stwa pozwala zaosz­czę­dzić ener­gię, ale nie­sie w sobie inne nie­bez­pie­czeń­stwa. Jele­niom, dzi­kom, żabom i innym zwie­rzę­tom zda­rza się nocą zna­leźć w pobliżu szosy. Jest ciemno, pusto, wydaje się bez­piecz­nie. Wcho­dzą na asfalt, nagle w oddali poja­wiają się reflek­tory samo­chodu i hałas sil­nika. Serce zaczyna szyb­ciej bić, wyostrza się wzrok i słuch, napi­nają się mię­śnie w nogach, całe ciało nagle wydaje się lek­kie i zwinne, gotowe do pod­ję­cia ponadna­tu­ral­nie śmi­głego galopu, ale zanim będzie do tego zmu­szone, zama­rza, nie­ru­cho­mieje, pod­świa­do­mie licząc na to, że pozo­sta­nie nie­zau­wa­żone i w ten spo­sób unik­nie nie­bez­pie­czeń­stwa.

Jeśli kie­rowca będzie jechał powoli i uważ­nie, rze­czy­wi­ście, to może się udać. Zatrzyma się w porę albo ostroż­nie omi­nie znie­ru­cho­miałe ze stra­chu i stresu zwie­rzę. Jak dla mnie, to naj­waż­niej­szy powód, żeby jeź­dzić zgod­nie z prze­pi­sami. Zarówno za dnia, jak i w nocy.

Psy reagują ina­czej. Pod wpły­wem nagłego zagro­że­nia naj­czę­ściej stają się agre­sywne. Instynk­tow­nie włą­cza się funk­cja walki. Sierść pod­nosi się na skó­rze, żeby spra­wić wra­że­nie więk­szej, groź­niej­szej postaci. W gar­dle wzbiera war­kot. Pies zaczyna szcze­kać i szcze­rzyć zęby, żeby odstra­szyć napast­nika, a jeśli to nie wystar­czy, będzie gotowy ata­ko­wać.

Kot w tej samej sytu­acji zasto­suje raczej trze­cie roz­wią­za­nie, czyli ucieczkę. Nagły stres uru­chomi w nim ten sam mecha­nizm prze­trwa­nia – gwał­towne bicie serca, lep­sze ukrwie­nie wszyst­kich czte­rech łap, żeby jak naj­szyb­ciej ucie­kać, będąc w sta­nie poko­nać po dro­dze wszyst­kie prze­szkody, które nie­spo­dzie­wa­nie znajdą się na jego dro­dze – wysoki płot, krzaki, drzewo.

Nie­dawno widzia­łam dzi­kiego kota, któ­rego znie­nacka zaata­ko­wały dwa psy. Kot ucie­kał zyg­za­kami, poru­sza­jąc się z nie­praw­do­po­dobną pręd­ko­ścią, a na koniec dłu­gim, sprę­ży­stym, pre­cy­zyj­nym sko­kiem prze­do­stał się na dach.

Czło­wiek pod wpły­wem nagłego stresu jest w sta­nie doko­nać rów­nie nie­by­wa­łych czy­nów. Na pewno też kie­dyś ci się to zda­rzyło.

Pamię­tasz jak prze­stra­szyło cię coś w nocy i zaczą­łeś biec tak szybko, jak ni­gdy wcze­śniej w życiu?

Albo jak dźwi­gną­łeś coś, co w nor­mal­nych oko­licz­no­ściach byłoby dla cie­bie zde­cy­do­wa­nie za cięż­kie?

A może pamię­tasz jak pły­wa­łeś w oce­anie, nagle kątem oka dostrze­głeś trój­kątny kształt płe­twy rekina i pobi­łeś życiowy rekord pły­nię­cia krau­lem do brzegu? Potem oka­zało się, że to wcale nie był rekin, ale to nie­istotne. Pod wpły­wem nagłego zagro­że­nia uru­cho­mił się w tobie mecha­nizm stresu, cała siła została skie­ro­wana do two­ich rąk i nóg, żebyś mógł oca­lić życie.

Stres jest bar­dzo przy­datną i poży­teczną funk­cją. Działa jak auto­ma­tyczny guzik prze­łą­cza­jący cały orga­nizm w stan wyjąt­kowy, który umoż­li­wia wyko­rzy­sta­nie swo­jego mak­sy­mal­nego poten­cjału do ura­to­wa­nia zdro­wia i życia.

Na czym więc polega cały pro­blem ze stre­sem? Dla­czego wszy­scy mówią, że trzeba z nim wal­czyć i nauczyć się go uni­kać?

A czy dosta­łeś kie­dy­kol­wiek receptę na silny lek? Czy pamię­tasz co powie­dział lekarz? Zale­cił bra­nie leku przez ści­śle okre­ślony czas w okre­ślonych daw­kach. Czy wiesz co by się stało, gdy­byś brał anty­bio­tyk przez sie­dem­dzie­siąt dni zamiast przez sie­dem? Wtedy lekar­stwo ratu­jące ci życie zamie­ni­łoby się w tru­ci­znę, która ci to życie odbiera.

Dokład­nie tak samo jest ze stre­sem.

Roz­dział 5. Sta­tek na oce­anie

Roz­dział 5

Sta­tek na oce­anie

Stres jest sta­nem nad­zwy­czaj­nej goto­wo­ści do pora­dze­nia sobie z wyjąt­kowo dużym zagro­że­niem. Tak dużym, że orga­nizm w swoim nor­mal­nym zrów­no­wa­żo­nym sta­nie nie miałby wystar­cza­ją­cej mocy, żeby go sku­tecz­nie i defi­ni­tyw­nie prze­zwy­cię­żyć. Prze­łą­cza się więc w tryb awa­ryjny. Nie dla­tego, że coś się zepsuło, lecz po to, żeby zmak­sy­ma­li­zo­wać swoją szansę na suk­ces i prze­trwa­nie.

Tak samo jak pod­czas wyprawy mor­skiej przez ocean.

Na statku jest kapi­tan, bos­man, załoga mary­na­rzy, jest też kucharz, są kel­ne­rzy, ste­war­dzi, osoby zaj­mu­jące się obsługą pie­ców pod pokła­dem, towa­rami, baga­żami, są mecha­nicy, inży­nie­ro­wie, radio­te­le­gra­fi­sta, są też osoby dba­jące o pasa­że­rów.

Przy dosko­na­łej pogo­dzie wszy­scy zaj­mują się swo­imi spra­wami. Kucharz gotuje, kapi­tan uzu­peł­nia notatki w dzien­niku pokła­do­wym, instruk­tor pro­wa­dzi dla chęt­nych lek­cje pły­wa­nia, a poko­jówki ścielą koje w kabi­nach.

Zda­rza się jed­nak czas wyjąt­kowo złej pogody albo na hory­zon­cie poja­wia się sta­tek pira­tów lub inne nie­spo­dzie­wane nie­bez­pie­czeń­stwo.

Wtedy kapi­tan krzy­czy:

– Wszyst­kie ręce na pokład!!!

Sprzą­taczki, kucha­rze, pala­cze, ste­war­dzi, elek­tro­nicy, instruk­to­rzy tańca, kel­ne­rzy, infor­ma­tycy – wszy­scy porzu­cają swoje zaję­cia i bie­gną tam, gdzie potrzebny jest wspólny, zjed­no­czony wysi­łek.

To ozna­cza, że kajuty będą nie posprzą­tane, a w opusz­czo­nej kuchni będą grze­cho­tały puste garnki i patel­nie. Być może prze­sta­nie dzia­łać inter­net, a pasa­że­ro­wie z roz­cza­ro­wa­niem usły­szą infor­ma­cje o odwo­ła­nych zaję­ciach z argen­tyń­skiego tanga. Ale tango jest teraz nie­ważne. Tak samo jak chwi­lowo nie­istotne stają się kosze pełne śmieci, nie­umyte okna czy brak wody w prysz­nicu.

Wszyst­kie ręce na pokład! Mniej waż­nymi rze­czami zaj­miemy się wtedy, kiedy będzie wia­domo, że sta­tek jest znów bez­pieczny.

W ludz­kim orga­ni­zmie kapi­ta­nem jest część mózgu zwana pod­wzgó­rzem. Pod­wzgó­rze wygląda jak otwarty ptasi dziób, z któ­rego zwie­szają się dwie podłużne sakiewki. Widzia­łam uprosz­czony rysu­nek środ­ko­wej czę­ści ludz­kiego mózgu. To fascy­nu­jące, że kiedy spoj­rzy się na niego z pew­nej odle­gło­ści, wygląda jak ptak. Bez­piecz­nie ukryty w samym środku kory mózgo­wej, z czte­rema komo­rami o fan­ta­zyj­nych kształ­tach, które przy­po­mi­nają skrzy­dła, głowę z okrą­głym okiem i tułów z wypust­kami, podobny do rybiego ciała. Otwarty dziób tego ptaka to wła­śnie pod­wzgó­rze. Jego zada­niem jest odbie­rać sygnały dostar­czane przez sys­tem ner­wowy i prze­kształ­cać je w komu­ni­katy, które zostaną prze­ka­zane dalej i wywo­łają odpo­wied­nie dzia­ła­nie.

Tak samo jak kapi­tan zbiera infor­ma­cje o pogo­dzie, wie­lo­ry­bach, pira­tach, mie­li­znach, ska­łach, górach lodo­wych i innych stat­kach na morzu – tak samo pod­wzgó­rze otrzy­muje wia­do­mo­ści o wszyst­kim, co jest istotne w naj­bliż­szej oko­licy.

Kapi­tan statku wysyła maile, smsy albo dzwoni do następ­nych osób, któ­rym zleca pod­ję­cie odpo­wied­niego dzia­ła­nia. Pod­wzgó­rze wytwa­rza i wysyła neu­ro­hor­mony, które zarzą­dzają dzia­ła­niem przy­sadki mózgo­wej, czyli podwój­nego woreczka zwie­sza­ją­cego się z pta­siego dzioba.

A mówiąc jesz­cze bar­dziej dokład­nie, kapi­tan pod­wzgó­rze utrzy­muje w goto­wo­ści sieć włó­kien ner­wo­wych, które przez lejek Fen­der­sona (zwany cza­sem po pro­stu lej­kiem) prze­cho­dzą do tyl­nej czę­ści woreczka i są czymś w rodzaju wewnętrz­nej sieci inter­ne­to­wej, po któ­rej w razie potrzeby pod­wzgó­rze prze­syła wia­do­mo­ści do przy­sadki mózgo­wej.

Tylna część przy­sadki natych­miast prze­syła infor­ma­cje dalej, do czę­ści środ­ko­wej i przed­niej, która zarzą­dza bar­dzo waż­nymi funk­cjami dzia­ła­nia orga­ni­zmu. Można powie­dzieć, że jest per­fek­cyjną asy­stentką kapi­tana, która na bazie otrzy­ma­nych od niego infor­ma­cji łączy się z innymi cen­trami kon­troli i koor­dy­nuje następne dzia­ła­nia. Wzywa spe­cja­li­stycz­nych kurie­rów i wysyła ich dalej z kon­kret­nymi zale­ce­niami.

Ci posłańcy to hor­mony.

Przed­nia część przy­sadki na bazie infor­ma­cji otrzy­ma­nej z tyl­nej czę­ści pod­łą­czo­nej do pod­wzgó­rza wytwa­rza hor­mony, które zostają wysłane do odpo­wied­nich gru­czo­łów, żeby wywo­łać ich pożą­dane zacho­wa­nie.

Przy­sadka mózgowa jest wiel­ko­ści zie­lo­nego groszku i nie jest zie­lona, lecz w przed­niej czę­ści różowa. Maleńka, ukryta w samym środku głowy, oto­czona ochronną war­stwą tkanki kost­nej, która two­rzy łagodne zagłę­bie­nie zwane sio­dłem turec­kim. Z tej bez­piecz­nej dolinki przy­sadka kie­ruje świa­tem. No, może nie całym świa­tem, ale z całą pew­no­ścią dużą jego czę­ścią.

Przy­sadka zarzą­dza wzro­stem całego ciała. To ona jest odpo­wie­dzialna za to czy czło­wiek jest niski, średni, czy wysoki. Zarzą­dza ciśnie­niem krwi w całym orga­ni­zmie. Zarzą­dza ener­gią, tra­wie­niem, dzia­ła­niem orga­nów płcio­wych, odpor­no­ścią, płod­no­ścią, wytwa­rza­niem mleka, nie­któ­rymi aspek­tami ciąży i porodu, regu­lo­wa­niem tem­pe­ra­tury ciała, pozio­mem glu­kozy we krwi, a więc poczu­ciem głodu lub syto­ści, roz­kła­da­niem tłusz­czu, zatrzy­my­wa­niem wody w orga­ni­zmie, dzia­ła­niem tar­czycy, czyli pośred­nio wyglą­dem wło­sów i paznokci, ryt­mem serca, samopoczu­ciem, a także emo­cjo­nal­nym przy­wią­za­niem do innych osób.

Kiedy kapi­tan pod­wzgó­rze otrzy­muje infor­ma­cję o nagłym zagro­że­niu, natych­miast powia­da­mia o tym swoją asy­stentkę przy­sadkę, a ona nie­zwłocz­nie wysyła alar­mu­jący komu­ni­kat do sztabu sytu­acji kry­zy­so­wych, który w odpo­wie­dzi bły­ska­wicz­nie powo­łuje oddziały do zadań spe­cjal­nych.

Trzy naj­waż­niej­sze nazy­wają się adre­na­lina, noradre­na­lina i kor­ty­zol.

To jest trój­kąt kry­zy­sowy.

Pod­wzgó­rze i przy­sadka na wierz­chołku, a na dwóch dol­nych wierz­choł­kach trój­kąta – nad­ner­cza, czyli nie­wiel­kie gru­czoły umiesz­czone nad ner­kami.

Roz­dział 6. Kurie­rzy władcy Inków

Roz­dział 6

Kurie­rzy władcy Inków

Impe­rium Inków w Ame­ryce Połu­dnio­wej było ogromne. Się­gało od tery­to­rium dzi­siej­szego Ekwa­doru na pół­nocy, przez Peru i Boli­wię aż do Argen­tyny i Chile. Miało dłu­gość kilku tysięcy kilo­me­trów. Jak spraw­nie zarzą­dzać takim roz­cią­gnię­tym pań­stwem? Jak sku­tecz­nie prze­ka­zy­wać wszyst­kim oby­wa­te­lom ważne roz­kazy inka­skiego władcy?

Inko­wie nie uży­wali pojaz­dów na kołach, nie znali też inter­netu, samo­lo­tów ani pocz­to­wych sów. Mieli jed­nak grupę ludzi do zadań spe­cjal­nych, któ­rzy nazy­wali się cha­squi. Byli to bie­ga­cze, któ­rzy peł­nili rolę kurie­rów nie­ustan­nie prze­mie­rza­ją­cych sieć świet­nie przy­go­to­wa­nych dróg. Każdy roz­kaz naj­wyż­szego Inki był spraw­nie i szybko dostar­czany do naj­od­le­glej­szych zakąt­ków impe­rium.

W ludz­kim orga­ni­zmie jest tak samo.

Naszymi kurie­rami są hor­mony.

Władca mózg wysyła infor­ma­cję do odpo­wied­nich gru­czo­łów. Gru­czoły wysy­łają kurie­rów z pacz­kami infor­ma­cji, czyli hor­mony. Hor­mony wraz z krwią bły­ska­wicz­nie docie­rają do wła­ści­wych orga­nów, prze­ka­zują im roz­kazy i wywo­łują dzia­ła­nie.

Tak wła­śnie działa mecha­nizm stresu.

Mózg prze­syła do pod­wzgó­rza komu­ni­kat o nie­bez­pie­czeń­stwie, pod­wzgó­rze alar­muje przy­sadkę, przy­sadka prze­ka­zuje alarm dalej do nad­ner­czy, które odpo­wia­dają wytwo­rze­niem hor­mo­nów stresu i wysła­niem ich wraz z krwią do wszyst­kich sys­te­mów.

Zatrzy­mane zostają te obwody, które nie będą brały udziału w obro­nie orga­ni­zmu przed zagro­że­niem.

Wzmoc­nione zostają te narządy, które staną do walki.

Serce zaczyna bić szyb­ciej i moc­niej. Prze­pływ krwi zwięk­sza się nawet o 400%. Krew musi jak najszyb­ciej dotrzeć do tych orga­nów, które będą teraz naj­bar­dziej potrzebne: do mię­śni, płuc i mózgu, które dzięki temu zyskują ponadna­tu­ralną moc. Mózg będzie w sta­nie bły­ska­wicz­nie ana­li­zo­wać sytu­ację i podej­mo­wać naj­lep­sze decy­zje. Mię­śnie nabiorą takiej siły, że w razie potrzeby będziesz mógł gołymi rękami pod­nieść samo­chód albo prze­sko­czyć przez wysoki mur.

Nad­zwy­czaj­nie wzmoc­nione zostaną też te rejony ciała, które będą naj­bar­dziej nara­żone na uszko­dze­nie. Tam, gdzie w nor­mal­nych oko­licz­no­ściach po ude­rze­niu albo zetknię­ciu z twardą powierzch­nią powstałby siniak, teraz nie będzie nawet śladu.

Spo­tę­go­wane zostaną też zdol­no­ści per­cep­cji wszyst­kich zmy­słów – żeby dzięki nim otrzy­mać szcze­gó­łowe infor­ma­cje o tym co dzieje się w oto­cze­niu.

Ludzki orga­nizm jest tak skon­stru­owany, że zawsze instynk­tow­nie będzie dążył do odzy­ska­nia rów­no­wagi i opty­mal­nego dla sie­bie stanu zwa­nego home­ostazą.

Kiedy poja­wia się nie­ocze­ki­wane zagro­że­nie, orga­nizm natych­miast prze­łą­cza się w nad­zwy­czajny stan kry­zy­sowy, jed­no­cze­śnie dążąc do tego, żeby jak naj­szyb­ciej powró­cić do nor­mal­nego funk­cjo­no­wa­nia, ponie­waż tylko wtedy wszyst­kie wewnętrzne narządy i układy będą w sta­nie w pełni wyko­ny­wać swoje zada­nia i utrzy­my­wać się w zdro­wiu i sile.

To jest tak samo jak w mądrze zarzą­dza­nym kraju. Król cie­szy się kiedy w pań­stwie panuje pokój, bo wtedy rośnie dobro­byt, można zająć się napra­wia­niem dachów, czysz­cze­niem studni, zakła­da­niem par­ków i ogro­dów. Kiedy poja­wia się nie­bez­pie­czeń­stwo z zewnątrz, trzeba jak naj­szyb­ciej stwo­rzyć armię i sta­nąć do walki. Wzywa się więc naj­sil­niej­szych męż­czyzn, któ­rzy prze­stają wtedy pra­co­wać w polu, wyry­wać chwa­sty, budo­wać domy, napra­wiać zepsute meble, usu­wać na bie­żąco różne zanie­czysz­cze­nia. Idą wal­czyć w obro­nie gra­nic i tery­to­rium, a król zasta­na­wia się jak naj­szyb­ciej zakoń­czyć tę wojnę, żeby wszy­scy mogli wró­cić do swo­ich zadań.

Tak jest w ludz­kim orga­ni­zmie pod­czas nagłego stresu.

Stan wyjąt­kowy, wojna, koniecz­ność obrony przed agre­so­rem.

To wspa­niale, że mamy tak nie­zwy­kle skon­stru­owane wewnętrzne pań­stwo.

Stres jest naszym sprzy­mie­rzeń­cem, ponie­waż jak sygnał alar­mowy gro­ma­dzi siły obronne orga­ni­zmu, które natych­miast stają do walki.

I tu wła­ści­wie ta książka mogłaby się skoń­czyć 😊

Stres jest ogrom­nie przy­dat­nym mecha­ni­zmem mobi­li­zu­ją­cym, dzięki któ­remu w razie nagłej potrzeby ciało staje się nad­zwy­czaj­nie silne, mądre, sprawne i odporne.

Koniec.

Ale zaraz.

To dla­czego wszy­scy mówią, że trzeba wal­czyć ze stre­sem? Dla­czego stres jest przed­sta­wiony jako potwór? Dla­czego nie­któ­rzy twier­dzą, że stres jest przy­czyną wielu groź­nych cho­rób? Są nawet tacy, któ­rzy upie­rają się, że źró­dłem każ­dego przy­padku nowo­tworu jest w 75% stres, i że tak samo jest z cho­ro­bami serca, cukrzycą, bez­płod­no­ścią i innymi cho­ro­bami.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki