Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dwutomowa historia autorki trylogii „Mortificatio”.
Melody Anderson była ułożoną dziewczyną z dobrego domu. Najlepsze oceny na roku dały jej nie tylko zastrzyk gotówki w postaci stypendium, ale także możliwość wyjazdu do Las Vegas na staż lekarski.
Jej ambicje ostudził fakt, że miasto neonów okazało się skarbonką bez dna. Stażystka szybko wydała zaoszczędzone pieniądze, więc podjęła decyzję, że musi zawalczyć o lepsze jutro.
Po wielu nieudanych próbach znalezienia pracy, desperacja zaprowadziła ją pod drzwi klubu Sinners. Anderson miała nadzieję, że skoro Las Vegas jest uznawane za miasto grzechów, jej praca pozostanie sekretem.
Jednak dziewczyna szybko przekonała się, że była w błędzie. Za dwuskrzydłowymi, orzechowymi drzwiami zawsze czekał na nią mężczyzna o pięknej i niewinnej twarzy.
Gabriel tkwił w głębokim mroku, lecz jednocześnie jego urok sprawił, że kobieta zapomniała, iż diabeł na zawsze pozostanie wcieleniem zła.
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej szesnastego roku życia. Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 528
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2024
Klaudia Kupiec
Wydawnictwo NieZwykłe
All rights reserved
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja:
Alicja Chybińska
Korekta:
Alicja Szalska-Radomska
Karolina Piekarska
Katarzyna Olchowy
Redakcja techniczna:
Paulina Romanek
Projekt okładki:
Paulina Klimek
www.wydawnictwoniezwykle.pl
Numer ISBN: 978-83-8362-280-4
Gabriel stał w szarości otulającej go z każdej strony. Miał wrażenie, że gdy tylko postawi krok, rozciągająca się wokół niego nicość wchłonie go na zawsze. Nie czuł nic poza niewyobrażalnym lękiem, który sprawiał, że bicie jego serca odbijało się echem w skroniach.
Nie był w stanie zapanować nad drżącymi rękoma.
Czuł zapach siarki, a na jego barkach spoczywał potężny ciężar presji, który był na tyle silny, że uginał jego kolana. Przygnieciony balastem, starał się iść. Zrobił ciężki krok, a za nim kilka następnych, w stronę budynku z cegły. Co jakiś czas zatrzymywał się i łapał oddech, zastanawiając się, czy doniesie wszystkie zmartwienia ciążące mu na ramionach.
Upadł.
Spojrzał przed siebie i wyciągnął dłoń. Nie mógł się poddać. Ten budynek znajdował się tak bardzo blisko. Bliżej niż zazwyczaj. Przecież mógł to wszystko naprawić i ich uratować. Wystarczyło tylko, żeby udało się mu złapać za klamkę ciemnych drzwi, z których schodziła farba.
– Gabrielu? – usłyszał za plecami, a to sprawiło, że momentalnie się odwrócił.
Ujrzał ich. Szyję każdego oplatała gruba lina, a oni sami stali na niskich taboretach.
– Co czujesz za każdym razem, gdy powracamy?
– Nie, błagam – wypowiedział mimo suchości w gardle, czując w ustach dziwny, nieco metaliczny posmak. – Tym razem mi się uda. Wytrzymajcie. Musicie dać mi tylko kilka minut.
– Przecież nigdy się nie udaje. – Kobieta w białej sukience powoli poszerzała uśmiech, a jej humor udzielił się reszcie wisielców. – Poza tym… przecież lubisz samotność, Gabrielu. – Wszyscy jednocześnie zrobili krok w przód, kopiąc na bok taborety.
Zawisnęli.
– Nie! – Wiatr niósł ich śmiech i ciche słowa „to twoja wina”.
Gabriel zerwał się do biegu i objął kolana kobiety, gdy tylko się przy niej znalazł.
– Mamo, proszę… Vivien, Tobias…
***
Automatycznie podniósł się do pozycji siedzącej i przetarł twarz dłońmi. Nie mógł uwierzyć, że widma znów przyszły go dręczyć, choć jednocześnie odniósł wrażenie, że już się do nich przyzwyczaił. Światło lampki nocnej nadało nieco ciepła jego sypialni, kiedy wcisnął pstryczek umieszczony na środku kabla. Rozejrzał się dookoła, próbując uspokoić przyspieszone bicie serca, wywołane przerażeniem, które sprawiało, że obraz przed oczami solidnie się rozjeżdżał. Sięgnął po tabletki przepisane przez lekarza oraz szklankę wody, którą postawił wieczorem na szafce nocnej. Drżącymi rękoma odkrył nogi i równie ciężko, co w sennym koszmarze, ruszył w stronę okna, wziąwszy swoją komórkę.
Otworzył okno i położył dłonie na parapecie. Tak bardzo potrzebował poczuć rześkie, styczniowe powietrze na skórze. Zamknął oczy i zaciągnął się chwilową beztroską, odganiając sprzed oczu widma. Uwielbiały powracać do niego co noc i zawsze być blisko. Dręczyły go także, kiedy był zupełnie sam. Przychodziły, aby czerpać radość z jego strachu. Zawsze czekały ukryte gdzieś w mroku, przypominając o sobie tylko śmiechem kłębiącym się niczym kurz gdzieś w zakamarkach nie tylko jego duszy, ale także rezydencji.
Mężczyzna wybrał numer z listy kontaktów i przyłożył telefon do ucha.
– Prywatny szpital Summerlin. W czym mogę pomóc? – usłyszał po drugiej stronie.
– Dobry wieczór – wysilił się na taką formę, choć przecież była noc. Jego ton brzmiał szorstko zapewne przez doskwierającą mu suchość w gardle. – Z tej strony Gabriel Shannon. Dzwonię w sprawie ojca…
Duchy to wspomnienia, a my je zachowujemy, ponieważ ci, których kochamy, nie opuszczają świata.
~ Cassandra Clare, Miasto niebiańskiego ognia
Przez ciało Melody przeszła fala ekscytacji, kiedy zaproponowano jej staż lekarski w Las Vegas. W końcu kto nie chciałby mieszkać w mieście owianym taką sławą?
Kolorowe neony, okazję do zabawy i rozrywkowych ludzi można było spotkać tu na każdym kroku.
Jednak niewinna panienka Anderson szybko zdała sobie sprawę, że za każdym z neonów kryje się klub, gdzie bogaci ludzie przegrywają miliony. Radość towarzyszy im tylko wtedy, kiedy zasiadają przy okrągłym stole, potem zaś zabawa i rozrywka zmieniają się w gorycz.
Być może właśnie z tego powodu Las Vegas było nazywane przez tutejszych miastem grzechu. W końcu nietrudno tu o złe uczynki, dlatego posiadało w sobie tyle grzeszników, ile śmiertelnik z drugiego zakątka świata nie potrafiłby nawet sobie wyobrazić. Łatwo oddać wszystko, co najcenniejsze dla ludzkiej duszy, aby ponownie wejść do gry.
Melody starała trzymać się z dala od fałszu, jakim pragnęło ją karmić to z pozoru piękne miasto. Dzięki temu, pomimo ciągłego biegu, żyła spokojnie. A przynajmniej tak jej się wydawało. Poza tym przyszłej pani chirurg nie wypadało bawić się w hazard albo ulegać wszelkim nielegalnym pokusom. Miała zbyt wysokie ambicje i niewyobrażalnie wygórowane marzenia, aby ulec pokusie i to zniszczyć.
Wszystko, co dla niej bezpieczne i co kochała, zostawiła w Los Angeles. Jej upór sprawił, że osiągała najlepsze wyniki nie tylko na roku, ale także olimpiadzie biologicznej. Dla zwycięzcy, poza drogimi upominkami, nagrodą było także roczne stypendium w wysokości tysiąca trzystu dolarów. Gdy dostała propozycję stażu w Las Vegas, nie wahała się nawet sekundy.
Anderson czuła się podle, zostawiając rodzinę samą, jednak jej rodzicielka zawsze powtarzała, aby rozwój osobisty stawiała na pierwszym miejscu. A przecież Los Angeles i Vegas dzieliło tylko pięć godzin drogi samochodem.
Jednak w tym wszystkim, co wydawało się tak piękne i proste, Melody nie pomyślała o jednym… że ten wyjazd może się okazać trudny.
I taki też się stał.
Pomimo że wcześniej załatwiła wszelkie formalności i dopięła wszystko na ostatni guzik, każdy dzień pokazywał jej, że dobra organizacja nie zawsze wystarczy. Czasami nawet nie wystarczy plan, a potrzebny jest łut szczęścia.
Oszczędności, które przywiozła ze sobą, wystarczyły na zaledwie trzy miesiące życia w Vegas. Perspektywa zostania chirurgiem stanowiła w jej oczach coś więcej niż tylko wizję dobrego życia. Od zawsze uwielbiała pomagać ludziom i kochała medycynę, dlatego nie zamierzała się poddawać. Zresztą nie była kimś, kto łatwo odpuszcza. Nie lubiła prosić o pomoc, ponieważ kochała uczucie, że wszystko, na co zapracowała, było wyłącznie jej zasługą. Nie kolegów, koleżanek, wymagającego ojca, wykładowców, a tylko jej.
Pomimo znikomej ilości gotówki radziła sobie całkiem nieźle. To jednak sprawiło, że musiała wybierać najtańsze produkty w supermarkecie i zapomnieć o nowych ubraniach, choć nie miało to dla niej żadnego znaczenia.
Tego poranka Melody w biegu związała włosy w kucyk na czubku głowy. Chwyciła torebkę, upewniając się, że zabrała wszystko, co jej potrzebne. W dłoń złapała telefon oraz klucze. Akurat dziś, kiedy miała rozpocząć współpracę u boku ordynatora, każda minuta życia musiała być przeciwko niej. Opuściła mieszkanie i kiedy miała zamknąć drzwi, pęk kluczy wysunął się z jej palców i zabębnił o podłogę.
– Kurwa! – uleciało z jej ust, na których równie szybko wylądowała dłoń.
Rozejrzała się. Chciała mieć pewność, że nikt nie wychylił się z mieszkania i nie usłyszał brzydkiego słowa, jakim uraczyła przestrzeń.
Nie lubiła przeklinać. Uważała, że to nie pasowało do niej i jej charakteru. Jednak jak każdemu, tak i Melody zdarzało się przekląć w emocjach. Zamykając drzwi, nie spodziewała się, że ten poranek będzie pełen nieprzyjemnych niespodzianek, a z jej ust wypłynie więcej przekleństw.
Chcąc zaoszczędzić czas, zbiegła po schodach, aby nie czekać na windę. Odnalazła w torebce klucz do samochodu i szybko usiadła na miejscu kierowcy. Uporczywie przekręcała kluczyk w stacyjce, próbując odpalić silnik. Za każdym razem auto wydawało z siebie zduszony dźwięk, oznajmiając panience, że nie chce z nią dłużej współpracować. Melody zdała sobie sprawę z dramatu, który zaczął się rozgrywać w jej życiu. Akurat w tak ważnym dniu przeklęty fiat punto odmówił jej posłuszeństwa.
– Kurwa, kurwa, kurwa! – krzyczała i z każdym przekleństwem uderzała dłonią o kierownicę.
Zależało jej na tym, żeby dobrze wypaść przed ordynatorem. Jego dobra opinia mogłaby w końcu wiele zmienić w życiu Melody. Opuściła samochód i z impetem trzasnęła drzwiami, po czym kopnęła w koło, zdając sobie sprawę z tego, jak bardzo nienawidzi tego grata.
Zrozumiała, że dziś szczęście opuściło ją na dobre.
Pomyślała o swojej niedoli raz jeszcze, kiedy pomimo podniesionej ręki każda taksówka ją mijała, a te, które stały zaparkowane nieopodal, były już przez kogoś zarezerwowane. Wściekła i zrezygnowana biegiem ruszyła przez zatłoczone uliczki Vegas, co jakiś czas trącając przechodniów barkiem. Chciała dobiec na przystanek na czas, aby załapać się na najbliższy kurs autobusu.
– Przepraszam pana! Śpieszę się. – Wyciągnęła przepraszająco dłoń w kierunku rudego mężczyzny, którego uderzyła ramieniem, i odgarnęła włosy z twarzy.
– Nic się nie stało – odpowiedział, a ona pobiegła dalej.
Chociaż ta jedna rzecz tego poranka się udała. Zdążyła na autobus, ale kiedy wysiadła i pognała w stronę kliniki, zdała sobie sprawę, że i tak jest spóźniona. W płucach poczuła piekący ból, a skóra swędziała ją od wzmożonego przepływu krwi. Przebiegła przez szklane drzwi, a następnie w pośpiechu udała się do szatni. Założyła fartuch, przypięła identyfikator na prawej piersi, a w kieszeń wcisnęła notatnik i kilka długopisów. Całość zajęła jej zaledwie pięć minut.
– Gdzie ordynator? – zapytała kolegę ze stażu, którego napotkała po drodze.
– Cześć, Melody – rzucił z pretensją, jakby chciał zwrócić dziewczynie uwagę na jej brak kultury.
– Cześć, Peter. – Złożyła ręce jak do modlitwy i opuszkami palców delikatnie wodziła po dolnej wardze.
Stresowała się.
– Sala numer pięć – wypowiedział, a stażystka od razu zerwała się do kolejnego maratonu dzisiejszego dnia. – Melody! – krzyknął, zatrzymując ją w miejscu. – Jest wściekły przez twoje spóźnienie.
Zbagatelizowała to. Zresztą nawet się tego domyślała. Nie pierwszy i nie ostatni raz ktoś jest na nią wkurzony. Któregoś dnia, jakoś zupełnie przypadkiem, zdała sobie sprawę, że Henry Osborne w niektórych momentach przypominał jej ojca. Surowego, stanowczego i nienawidzącego słabości oraz porażek. To właśnie po nim odziedziczyła upór w dążeniu do każdego, wymarzonego celu.
Wpadła do sali numer pięć i napotkała gniewny wzrok ordynatora. To spojrzenie wywołało w niej poczucie respektu do mężczyzny. Stanęła z rękoma wyprostowanymi wzdłuż ciała, a kiedy poczuła, jak drżą, splotła je w okolicy podbrzusza. On zaś odwrócił wzrok, aby dokończyć obchód. Podenerwowana patrzyła na niego i Kelly, która zajęła jej miejsce i pomagała mu w obowiązkach.
Skończył rozmawiać z pacjentem, po czym minął ją wraz z koleżanką ze stażu i wyszedł z sali. Melody udała się za nim, czując, że stres ściska jej gardło, trzymając na uwięzi słowa.
– Panno Anderson. – Swoim cierpkim tonem niemalże przeciął jej bębenki. – Spóźniła się pani do pracy dwadzieścia minut, nie dając znać, że coś panią zatrzymało.
– Przepraszam, ja…
– Proszę mi nie przerywać – dodał tak surowo, że kiedy wypowiedziane słowa zmieszały się z jego wyrazem twarzy, Melody spuściła wzrok. – Nie toleruję braku punktualności, dlatego panna Kelly potowarzyszy mi przez tydzień. Potem zastanowię się, czy dam pani drugą szansę. Proszę udać się do laboratorium na czwartym piętrze. To będzie pani praca przez najbliższe dni.
Raczej kara, pomyślała.
W jej głowie kotłowały się myśli, że nie zniesie tygodniowych rozkazów Kelly. Była na siebie zła, ponieważ to ona miała dbać o organizację oddziału i zarządzać personelem, a nie Peterson.
– Dziękuję i przepraszam za spóźnienie – odpowiedziała z pokorą.
– I proszę zapiąć fartuch – dodał Osborne na odchodne.
Faktycznie, przez pośpiech nawet go nie zapięła, ale uczyniła to od razu, kiedy doktor zwrócił jej uwagę.
Mogę zapomnieć o zrobieniu na nim dobrego wrażenia. Ta myśl przeleciała przez jej głowę.
Ordynator należał do grupy wyjątkowo surowych nauczycieli, którzy rzadko dawali drugą szansę. Tak czy siak Melody zależało na pracy w szpitalu. Zaszła przecież tak daleko i poświęciła naprawdę wiele przez ostatnie trzy miesiące. Chciała okazywać pokorę i przyjmować wszelkie porady od lekarzy, z którymi współpracowała. W końcu była w najlepszej, pełnej specjalistów, prywatnej klinice w całej Nevadzie.
Gdyby nie skorzystała z tej wiedzy, trafiłaby na listę grzeszników z Vegas.
Niechętnie kroczyła po schodach na czwarte piętro. W duchu modliła się, aby w laboratorium przydzielono ją do badania krwi, a nie pobierania.
Lecz czy dzisiejszego poranka los był dla niej łaskawy? Absolutnie nie.
Powoli otworzyła jasne drzwi i zerknęła najpierw przez niewielką szparę. Kilka par oczu zwróciło się w jej kierunku, nieco ją onieśmielając.
– Dzień dobry. – Weszła do środka. – Nazywam się Melody Anderson – przedstawiła się, ponieważ pierwszy raz miała styczność z pracownikami laboratorium.
Kobieta, która kilka sekund później zjawiła się przy niej, objęła palcami niebieski identyfikator przyczepiony na prawej piersi dziewczyny.
– Stażystka. – Po chwili wypuściła plakietkę spomiędzy palców, a ona bezboleśnie opadła na pierś. Wszyscy poznawali stażystów po kolorze identyfikatora. – Zapraszam. – Wystawiła dłoń w kierunku dziewczyny, zachęcając ją do tego, aby weszła w głąb gabinetu. – Będziesz pobierać krew do badań. Akurat dziś doktor Joyce źle się poczuła i wzięła urlop, dlatego spadłaś nam z nieba.
Melody w myślach przewróciła oczami.
– Potrafisz to robić?
Jakże miała tego nie umieć? Dla niej była to najnudniejsza z lekcji, jakie miała w college’u. Pamiętała każdy drobny szczegół i odnosiła wrażenie, że po krótkim instruktażu każdy byłby w stanie wbić igłę w żyłę. Albo po prostu tylko jej wydawało się to takie proste. Już ciekawszym zadaniem było określenie grupy krwi niż samo jej pobieranie.
– Oczywiście – znowu rzekła z pokorą i delikatnym uśmiechem, choć w sercu czuła palącą zazdrość i piekącą złość na Kelly, która zajęła jej miejsce. Nawet pomimo tego, że wina leżała tylko po jej stronie.
Doktor Marble pokazała Melody, w których szufladach kryją się rzeczy potrzebne do wykonania poszczególnych zabiegów, a już po chwili stażystka zaczęła przyjmować pacjentów.
Kilka minut później próbka małej dziewczynki trafiła za ścianę do badania w celu określenia nieprawidłowości. Starsze małżeństwo weszło do gabinetu zbadać poziom cholesterolu. Z każdym pacjentem panienka Anderson rozmawiała i żartowała. Dobra aura sprawiła, że przestała żałować miejsca, w którym się znalazła, a co więcej, pokochała kontakt z pacjentami.
Przez ostatnie trzy miesiące stażyści byli uczeni obsługi programów komputerowych, zaznajamiali się z układem pomieszczeń, robili zamówienia na sprzęt medyczny. Dowiedzieli się, jak odnotowywać przybycie chorego, opisywać wizyty oraz jak dodawać je do elektronicznej kartoteki. Wszystko to miało ich przygotować do pracy z pacjentami bez większych obaw i stresu.
Jeszcze wtedy Melody nie spodziewała się, że będzie ona tak fantastyczna. Już nie traktowała tego jako kary, a cieszyła się na myśl o kolejnych dniach spędzonych w zastępstwie doktor Joyce.
– Byłaś odważna, Wendy. – Stażystka uraczyła dziewczynkę szerokim uśmiechem, kiedy pochylając się nad nią, przykleiła jej naklejkę dzielnego pacjenta na sweterek. Sięgnęła do szafki po lizaka i włożyła go w drobne ręce dziecka. – Jestem z ciebie naprawdę dumna. – Poczochrała jej kręcone włosy, w których znajdowały się dwie czerwone kokardy, i wyprostowała sylwetkę, spoglądając na rodziców. – Nasze laboratorium ma najlepszy sprzęt w całej Nevadzie. Wyniki powinny być do odebrania w ciągu trzydziestu minut.
– Rozumiem – odezwał się ojciec, natomiast matka małej dziewczynki skinęła głową. – Pożegnaj się z panią.
– Do zobaczenia, Melody.
– Wendy! – upomniała ją kobieta, podnosząc ton głosu. – Jak ty się zwracasz!?
– Nic nie szkodzi. – Anderson wyciągnęła dłoń w kierunku dziewczynki, ona zaś przybiła jej piątkę. – Oby nie do zobaczenia, bo to będzie oznaczało, że wyniki badań wypadły kiepsko.
Pożegnanie trwało dłużej, niż powinno. Po opuszczeniu przez Wendy gabinetu Melody zerknęła w komputer, chcąc się zorientować, kto następny znajduje się na liście jej pacjentów.
– Gabriel Shannon – zawołała kolejnego pacjenta i zostawiwszy uchylone drzwi, wróciła przed komputer.
Usłyszała trzask, a więc odczytała cel wizyty i wyjrzała przez ramię. Zaniemogła. Powoli obracała się na krześle, po czym wstała, nie zrywając z nim kontaktu wzrokowego. Patrzyła w tęczówki czarne jak noc, z tą różnicą, że nie mogła dostrzec w nich żadnego błysku. Ani jednej małej gwiazdy. Jego wzrok był pusty jak otchłań, z której nie można się wydostać. Przekręciła delikatnie głowę w bok, a jej brwi lekko drgnęły. To sprawiło, że kącik ust Gabriela również drgnął, choć mężczyzna dotychczas nie silił się na choćby najmniejszy uśmiech. Przyglądała mu się z takim zaciekawieniem, jakby zobaczyła coś najpiękniejszego w swoim życiu, i on czuł dokładnie to samo.
Lustrował każdy, najdrobniejszy szczegół jej twarzy oraz sylwetki i umieszczał go gdzieś na dnie swojego umysłu. Tak, aby został bezpiecznie schowany przed widmami, które towarzyszą mu od czasu do czasu. Nigdy w życiu nie poczuł tego, co teraz, choć miał styczność z wieloma kobietami. Aura bijąca od Melody sprawiła, że poczuł się bezpiecznie. Tylko na chwilę, lecz w zupełności wystarczyło. Kiedy przechodził przez próg gabinetu, spodziewał się przecież doktor Joyce, a nie Melody.
Panienka Anderson nadal stała bez słowa. Starała się pojąć, dlaczego ten wysoki i jakże przystojny brunet w jednej chwili tak bardzo ją onieśmielił. Może to nienaganny ubiór, a być może mocno zarysowana szczęka i pełne usta sprawiły, że nie mogła wydobyć z siebie nawet małego pomruku.
Lecz gdyby tylko przyjrzała się nieco uważniej, dostrzegłaby, że to, co tak bardzo ją zaintrygowało, to jego mrok. Równie ciemny jak jego oczy będące odzwierciedleniem pustej duszy.
Dla Melody jednak był jedną wielką zagadką, która niedługo zniknie i zapewne więcej do niej nie wróci. Pomimo wszystko Gabriel był dla niej ogromnie miłym zaskoczeniem.
– Możemy zacząć? – zapytał, splatając dłonie za plecami.
Niski ton jego głosu kilkukrotnie odbił się od skroni Melody, powodując drżenie rąk.
– Tak. Oczywiście. Przepraszam. – Wybudzona z przepięknego snu spuściła wzrok i poruszyła kilkakrotnie głową na boki. Żałowała, że nie miała rozpuszczonych włosów, za którymi mogłaby schować swoje rumieńce. Wciąż w głowie powtarzała sobie, że Gabriel jest przecież jej pacjentem i nie powinna myśleć o nim, jak o obiekcie zainteresowań. – Odnotuję, że stawił się pan na wizytę. Proszę usiąść i podwinąć prawy rękaw koszuli.
Doskonale wiedział, co ma zrobić. To nie była jego pierwsza wizyta w tym miejscu. Dziś jednak okazała się o wiele ciekawsza. Dopiero po paru sekundach zainteresował się doktor Joyce. Starszą kobietą, która zawsze go zagadywała, a on nigdy jej nie odpowiadał. Nie dlatego, że nie miał ochoty, a dlatego, że jego wyalienowanie go przed tym powstrzymywało. Nigdy nie wiedział, co jej odpowiedzieć. Lubił opowiastki o codziennym życiu, które dla wielu byłyby niczym interesującym. Jednak Gabriel za każdym razem czuł powiew świeżości, kiedy słuchał o przeżyciach doktor Joyce.
Melody nacisnęła zielonego ptaszka przy nazwisku swojego pacjenta i włożyła dłonie w niebieskie rękawiczki.
– Co się stało z doktor Arabelle Joyce? – zapytał nieco ciekawy, ale też zmartwiony, kiedy stażystka wkładała woreczek do wagomieszarki.
– Zachorowała. Tylko ją zastępuję.
Ta odpowiedź go usatysfakcjonowała. Nie dlatego, że poczuł jakieś dziwne bliżej nieokreślone uczucie w kierunku Melody. Cieszył się, że ze staruszką, za którą tak przepadał, nie stało się nic poważnego.
Panienka Anderson ścisnęła opaskę powyżej łokcia, na co Gabriel automatycznie zacisnął pięść, pompując żyły. Czuła się nieco niekomfortowo. Stała blisko mężczyzny, który nawet na moment nie oderwał od niej wzroku.
– Może nieco zaboleć – ostrzegła i spojrzała na Shannona, zabierając mu na moment oddech. Z tej perspektywy oraz odległości stała się dla niego jeszcze piękniejsza.
– W porządku – odpowiedział odważnie, a spojrzenie, którym teraz on potraktował blondynkę, sprawiło, że na jej twarzy pojawiły się rumieńce.
Na ich widok kącik jego ust znów prawie niezauważalnie się uniósł.
Onieśmielona, po raz kolejny spuściła wzrok z Shannona. On nie zamierzał tego robić. Pragnął czerpać z niej tyle dobrych uczuć, ile był w stanie. Jak śmierć wysysał najlepsze emocje, z tą różnicą, że Melody miała ich na tyle dużo, że nigdy się nie kończyły.
Dziewczyna wbiła igłę, na co mężczyzna nawet nie drgnął. Odsunęła się kilka kroków w tył. Dopiero teraz cicho wypuściła powietrze, które Gabriel również na moment jej skradł.
– Wcale nie zabolało – usłyszała w drodze do komputera.
– Może ma pan wysoki próg bólu.
Albo pani jest w tym taka doskonała, pragnął odpowiedzieć, jednak nie mógł sobie na to pozwolić.
Komplementy w towarzystwie martwego wyrazu jego twarzy byłyby tylko nic nieznaczącymi przebłyskami w kurtynie mroku, jaki w sobie posiadał. Znaczyłyby tyle samo co nic. Nie chciał być zbyt nachalny.
Stażystka zerkała w jego kartotekę i dostrzegła, że Shannon regularnie pojawia się w gabinecie doktor Joyce. Wtedy pomyślała o nim dobrze. W końcu krew w szpitalu była na wagę złota, a liczba dawców malała z każdym rokiem.
Kolejne osiem minut spędzili w zupełnej ciszy. Jedynie wzrok Gabriela od czasu do czasu stawał się tak intensywny, że zagłuszał przestrzeń między nimi i nieco ich do siebie przyciągał. Melody starała się skupić myśli na czymś innym niż na brunecie.
– Gotowe – wypowiedziała z ulgą, zakańczając pobieranie krwi.
Przygotowała gazę oraz taśmę i po wyciągnięciu igły zakleiła otwór po wkłuciu.
– Proszę nie odklejać opatrunku przez pół godziny. Inaczej pobrudzi sobie pan koszulę, a krew ciężko się zmywa, gdy zaschnie.
– Dziękuję. – Jedynie to słowo padło z jego ust, kiedy chwycił marynarkę.
Panienka Anderson skinęła głową z lekkim uśmiechem, a następnie odwróciła się do monitora, aby zapisać przebieg wizyty. W międzyczasie opowiedziała Gabrielowi o zaleceniach, do jakich musi się zastosować. Wzdrygnęła się, kiedy drzwi zatrzasnęły się z nieco większym hukiem.
W końcu została sama. Ociężale opadła na rozciągający się przed nią blat. Wtedy jeszcze nie wiedziała, że ciężar, jaki spoczywał na barkach Gabriela, przygniótł także ją, a mrok pokochał.
To twój pacjent, pomyślała.
***
Zamknął za sobą drzwi i wypuścił głośno powietrze z płuc. Dla dwudziestoośmiolatka było to najlepsze, a zarazem najtrudniejsze dziesięć minut w jego życiu. W jednym momencie zdał sobie sprawę, że bliskość, którą się brzydził, ani trochę nie przeszkadzała mu, kiedy był przy Melody. Jakby jednym niewinnym spojrzeniem spod ukosa i brwiami, które z zaciekawieniem się poruszyły, zabrała cały jego strach. Przez myśl mu nie przeszło, że mógłby zapragnąć poczuć kogoś tak blisko.
Jej wzrok działał na niego jak najlepsza hipnoza oraz kradł na krótką chwilę wszelkie zmartwienia. A on nie chciał się przed tym bronić, ponieważ pieprzone dziesięć minut było ukojeniem dla jego duszy pierwszy raz, od kiedy się urodził.
Zerknął na zegarek znajdujący się na lewej ręce. Za godzinę miał zaplanowane spotkanie w firmie. Wrócił do auta i rzucił marynarkę na siedzenie jaguara. Usiadł za kierownicą i zerwał plaster, który go drażnił, po czym opuścił rękaw.
Tego dnia miał mnóstwo pracy, ale obraz blondynki z tęczówkami niczym lody pistacjowe tkwił w jego głowie. Wieczorem stanął pod ścianą ze szkła z rękoma splecionymi za plecami. Patrzył na neony, ciągnące się przez całą długość Las Vegas Boulevard1. Pomimo sporej odległości rozświetlały jego gabinet.
Wyobraźnią malował na szkle obraz Melody. Jej drobną sylwetkę, blond włosy spięte w ciasny kucyk, prosty, niewielki nos i idealnie zarysowaną linię żuchwy. Chciał chociaż na chwilę znowu znaleźć się blisko niej. Jeszcze raz móc na nią spojrzeć.
Obraz, który namalował, wydawał się realistyczny. Jej widok go uspokajał, dlatego zapragnął mieć ją przy sobie na zawsze. Właśnie po to tak długo przyglądał się stażystce. Musiał zapisać sobie w pamięci każdy drobny szczegół. Nawet niewielki pieprzyk na szyi.
Dotknął szkła i wzdrygnął się, kiedy poczuł pod palcami chłód. Z głębin umysłu wydobył jedno ze wspomnień, kiedy ona złapała jego przedramię. Przypomniał sobie miękkość jej skóry i szybko zastąpił zimno ciepłem.
Odsunął się kilka kroków w tył, aby móc spojrzeć na to, co namalował na szybie. Jego Melody też była perfekcyjna w każdym calu. Pozwolił jej odejść, zasuwając grube ciemnoszare zasłony. Stanął w mroku pośrodku biura, będąc gotowym na to, co nastanie w nocy. Obrócił głowę w stronę okien. Już jej nie widział, ale wiedział, że gdy duchy powrócą, ona z nim będzie i mu pomoże.
Po omacku odszukał włącznik lampki stojącej na biurku. W gabinecie nastał półmrok, pozwalający spakować mu wszystkie potrzebne dokumenty do aktówki.
Opuścił biuro, zostawiając podobiznę Melody na szybie. Nacisnął przycisk windy i po raz ostatni dzisiejszego dnia spojrzał na dębowe drzwi. Widniała na nich tabliczka z napisem „Vincent Shannon”. Rozczarowany spuścił wzrok. Drzwi windy rozsunęły się, a Gabriel wszedł do środka. Ściągnął marynarkę i spojrzał na czerwoną kropkę w okolicy łokcia.
Część Melody zabiorę do domu, pomyślał.
– Dorothy? – zawołał, kiedy rzucił okrycie wraz z aktówką na kanapę w salonie. – Dorothy? – ponowił wołanie, gdy nie usłyszał odpowiedzi.
Czuł, jak bicie jego serca nabiera tempa. Czarny krawat zacisnął się wokół szyi niczym pętle z sennego koszmaru. Tak mocno, że nie był w stanie złapać powietrza.
Zamknął oczy. Umierał. Razem z nimi wszystkimi.
– Gabrielu… – Wszystko ustało w momencie, kiedy zerknął na okno, w którym odbiła się kobieca twarz. – Wcześniej wróciłeś.
Dorothy odpędziła duchy, które chciały go zabić. W końcu przed laty też miał się stać jednym z nich. Być może właśnie dlatego wciąż się pojawiały. Chciały mu przypomnieć, że powinien należeć do nich. Jednak dziś niczego nieświadoma gosposia znów wyciągnęła go z otchłani.
Nigdy nie chciał tam trafić, choć wiedział, że ze światem mroku łączy go o wiele więcej niż z rzeczywistością, w której się znajdował.
– Szybciej uporałem się z pracą. – Przełknął głośno ślinę i poluźnił krawat.
– Zrobiłam makaron ze szparagami.
Stanął po drugiej stronie wyspy. Dorothy odwróciła się, trzymając w dłoniach patelnię wraz z łopatką i spojrzała na zgięcie łokcia mężczyzny.
– Znowu oddawałeś krew? – zapytała, a on wysilił się jedynie na skinienie głową, po czym okrążył wyspę i stanął obok kobiety.
Wyciągnął z jej rąk patelnię oraz drewnianą łopatkę i pomógł jej nakładać kolację na talerze.
– Jak on się czuje?
– Bez zmian, ale nie traćmy nadziei, Dorothy. – On ponownie swoją odzyskał, dzięki lekarce.
Dla Gabriela był to naprawdę dobry dzień.
***
Doktor Osborne głośno wypuścił powietrze z płuc, wypełniając nim policzki. Miał dość dzisiejszego dnia i towarzystwa Kelly. Uważał, że nie zasługuje na miejsce obok niego, jednak duma i nad wyraz przerośnięte ego nie pozwalały, aby odpuścił Melody. Nie chciał, aby cała reszta stażystów pomyślała, że stracił kontrolę nad swoją surowością.
– Ordynatorze. – Został zatrzymany na schodach przez doktor Marble.
Zerknął w górę przez barierkę, krzyżując z nią spojrzenia, a ona natychmiast zbiegła na jego poziom.
– Słucham. Jest jakiś problem?
– Żaden problem. Stażystka… jak ona miała. – Kręciła głową i pstrykała palcami, szukając w umyśle nazwiska dziewczyny.
– Melody Anderson – dodał, zdając sobie sprawę z tego, że właśnie ją dziś ofiarował lekarce.
– Dokładnie. – Szybko wskazała palcem na doktora i ugięła na moment kolana.
On natomiast ruszył przed siebie, zostawiając ją za sobą.
– Jest świetna. To, jak dzisiaj zajmowała się pacjentami…
– Wiem, że jest świetna. Nie musisz mi tego mówić – rzucił zezłoszczony i zniknął za drzwiami gabinetu.
Przez ostatnie trzy miesiące słyszał same dobre rzeczy na temat panienki Anderson. Pluł sobie w brodę, że rano tak ją potraktował, jednak bariera surowości, jaką postawił między sobą a stażystami, nie pozwalała mu na to, aby zachował się inaczej. Jednocześnie sam skazał się na tydzień koszmaru u boku Kelly, która dla niego żyła w zupełnie innej rzeczywistości.
Przeglądając dokumenty, usłyszał na korytarzu kroki. Pośpiesznie wstał i zerknął, kto pojawił się za drzwiami. Ujrzał Melody, która oczekiwała na windę. Patrząc na nią, przeszyło go palące uczucie wyrzutów sumienia.
– Panno Anderson – zwrócił na siebie jej uwagę. – Zapraszam na chwilę do siebie. – Zostawił otwarte drzwi, a kiedy stażystka przeszła przez próg, poprosił, aby usiadła naprzeciwko niego.
Odłożył na blat dokumenty, które wcześniej na moment pochwycił z nerwów. Splótł dłonie i spojrzał na dziewczynę, która nie była w stanie wydobyć z siebie nawet słowa.
– Melody. – Po raz pierwszy zwrócił się do niej po imieniu, i to tak spokojnym tonem.
Blondynka nawet przez moment pomyślała, że zrzucił maskę surowego nauczyciela.
– Byłaś najlepsza na roku na swojej uczelni. Może nie był to Harvard, ale nie każdy wybitny lekarz musi ukończyć drogie studia.
– Chce mnie pan wyrzucić ze stażu? – wypaliła, na co on parsknął, a jego usta rozciągnęły się w niewielkim uśmiechu.
Rozbawiło go to.
– Chciałem ci powiedzieć, że doktor Marble wypowiadała się w samych superlatywach o twojej pracy w laboratorium. W ciągu ostatnich trzech miesięcy każdy lekarz, z którym współpracowałaś, opiniował cię naprawdę dobrze.
Tym wyznaniem sprawił, że twarz Melody na moment się rozpromieniła, a z serca spadł ogromny głaz.
– Bardzo mi miło.
– Właśnie dlatego chciałem sam sprawdzić twoje umiejętności. – Czuł potrzebę wytłumaczenia się przed blondynką o drobnej posturze. – Jednak ponad wszystko cenię sobie punktualność. Liczę, że za sześć dni nie spóźnisz się do pracy.
– Czy chce mi pan przez to powiedzieć, że nasza współpraca jest nadal aktualna?
Skinął głową z lekkim uśmiechem, sprawiając, że serce panienki Anderson momentalnie się rozgrzało.
– Dziękuję za drugą szansę.
– Wracaj do domu, Melody. Zasłużyłaś na odpoczynek. – Doktor Osborne wsunął na nos okulary w czarnych, eleganckich oprawkach i chwycił dokumenty z biurka.
– Do zobaczenia.
Stażystka wstała i opuściła Summerlin, zostawiając w nim ordynatora, który za moment również miał zamiar wrócić do domu. Udała się na przystanek autobusowy i po dwudziestu minutach pokonywała drogę do mieszkania. Ze skrzynki na listy wyciągnęła pocztę i udała się na górę. Wciąż myślała o tym, że została doceniona przez samego Osborne’a, co ją satysfakcjonowało.
Po wejściu do mieszkania odwiesiła kurtkę na haczyk, a kluczyk, spoczywający w zamku, przekręciła jeden raz, zamykając się od środka. Włączyła czajnik i przygotowała kubek, do którego wrzuciła zaparzacz pełen lawendy i łyżkę cukru.
Opadła na sporych rozmiarów kanapę. Pomiędzy ulotkami i gazetami promocyjnymi odszukała list od zarządcy budynku. Rozerwała kopertę i wyciągnęła biały papier ze środka. Wodziła wzrokiem po literach, a każda kolejna sprawiała, że na twarzy pojawiał się grymas rozczarowania i strachu.
Dla Melody to był jednak fatalny dzień.
Nic nie tworzy przyszłości tak jak marzenia.
~ Victor Hugo
Melody poruszyła obolałym karkiem, patrząc w kubek z karmelową latte, którą piła każdego poranka. Zamknęła się w swoich myślach, słyszała tylko odgłosy muchy szukającej ucieczki poprzez synchroniczne uderzanie w szybę.
Wczoraj wieczorem razem z najlepszą przyjaciółką spędziła kilka godzin na zakreślaniu ofert pracy. Obie zasnęły z telefonem przed nosem, nie kończąc rozmowy. Zerwała połączenie dopiero nad ranem, kiedy się przebudziła.
Przeniosła wzrok na gazetę, którą przyniosła wraz z nieszczęsnym listem od właściciela budynku. Oferty pracy zakreślone kółkiem miały na sobie postawione także krzyżyki, a sama Melody nie kryła zrezygnowania.
Łokcie przytknęła do blatu, a żuchwę oparła o dłonie. Dmuchnęła w górę, aby kosmyk włosów opadł gdzie indziej niż na jej prawe oko. Ekran telefonu się rozjaśnił, a dziewczyna skupiła na nim uwagę. Zerknęła na niego spod ukosa i dostrzegła wiadomość od Melanie, która pytała Melody, czy wstała. Pozwoliła Face ID na rozpoznanie twarzy i kliknęła ikonkę kamery znajdującą się w prawym górnym rogu. Oparła telefon o pusty wazon stojący na kuchennej wyspie.
– Wstałam przed tobą, Melanie – oznajmiła, gdy tylko ujrzała zaspaną twarz przyjaciółki i burzę roztrzepanych, rudych włosów.
– Dzwoniłaś już gdzieś?
Bezsilnie ruszyła w stronę okna, aby pomóc wydostać się natrętnemu owadowi z jej mieszkania.
– Wszędzie. – Panienka Anderson otworzyła okno szerzej i machnęła dłonią, przepędzając muchę. – W każdym z tych miejsc usłyszałam to samo „przykro mi, już kogoś znaleźliśmy” lub „szukamy kogoś z doświadczeniem”.
– Nawet kwiaciarnia?
– Właścicielka nie mogła ze mną rozmawiać. Poprosiła o spotkanie za dwie godziny. – Powróciła w dawne miejsce, dostrzegając, że przyjaciółka zmieniła lokalizację. Teraz znajdowała się w łazience, rozczesując skołtunione włosy.
– Zawsze możesz zostać striptizerką – wypaliła, burząc entuzjazm Melody.
– Melanie Reychal! Przywołuję cię do porządku! – oburzyła się, choć rudowłosa nic sobie z tego nie zrobiła. – Jestem lekarzem, który marzy, aby zostać chirurgiem.
– Jesteś stażystką – zaznaczyła. – I co z tego masz? – Uniosła brew, patrząc na przyjaciółkę z nutą drwiny. – Już nie miałaś pieniędzy na przyjemności, a teraz nie będziesz ich miała nawet na to, żeby przeżyć, bo podnieśli ci opłaty za wynajem.
Ona jednak nie zamierzała się poddać. Przecież nigdy tego nie robiła.
– Czy ty właśnie podcinasz mi skrzydła? – zasugerowała, lekko poirytowana.
– Skądże, Melody – starała się wybronić. – Tylko wiem, ile takie striptizerki zarabiają. Zwłaszcza w Las Vegas.
– Ty do tego pasujesz, nie ja – odparła z pretensją, choć nie powinna. Jednak fakt, że po raz pierwszy znalazła się w tak kryzysowej sytuacji, zwalał ją z nóg. W końcu minęły zaledwie trzy miesiące, a ona już musi podjąć walkę o przeżycie. – Jesteś tą bardziej szaloną. Ja nawet nie umiem tańczyć.
– Dobra – mruknęła Melanie. – Przecież i tak żartowałam. – Roześmiała się krótko. – Chociaż powiedz, czy nie brzmiałoby to dobrze. Przed państwem – rudowłosa przyłożyła szczotkę do ust, drugą dłonią gestykulując w rytmie swoich słów – najlepsza striptizerka w całym Las Vegas, Melody Anderson!
– Zamknij się, bo jeszcze twoja mama usłyszy! – Spiorunowała ją spojrzeniem.
Jeszcze tego brakowało, aby Penelope Reychal pomyślała, że to prawda. Wtedy stażystka miałaby na karku swoich rodziców, którzy zapewne nie byliby zadowoleni z czegoś, co było tylko głupim żartem ze strony Melanie. – A może dam sobie spokój i wrócę do LA?
Pierwszy raz przeszło jej przez myśl, aby się poddać.
– O nie, nie, nie! – Rudowłosa pokiwała palcem przed kamerą. – Tęsknię za tobą, ale nie masz prawa rezygnować ze swoich marzeń. Zawsze walczysz do końca i teraz również coś wymyślisz.
– Oby – mruknęła i, zatrzymując spojrzenie na jakimś punkcie przed nią, upiła łyk letniej, karmelowej latte. – Melanie?
– Tak?
– Nic nie mów swojej mamie. Nie chcę, żeby dotarło to do moich rodziców i siostry. Wolę, aby myśleli, że sobie radzę.
– Oczywiście – zapewniła ją przyjaciółka spokojnie. – Możemy spotkać się w weekend?
– Mam zepsute auto. Brakuje mi pieniędzy na naprawę i na bilet. – Opadła łokciami na blat i wsparła policzki o zaciśnięte pięści.
– W takim razie ja przyjadę. Wezmę ze sobą wino.
– Zachęcające. – Schowała twarz w dłoniach. – Teraz nawet nie stać mnie na najtańsze.
– Głowa do góry, Melody! – Przyjaciółka klasnęła w dłonie, jakby chciała nadać swoim słowom więcej mocy. – Jestem pewna, że coś wymyślisz.
– Tak, ja też – wypowiedziała niemal niesłyszalnie.
Być może większość osób poddałaby się na jej miejscu, ale nie Melody…
Może i nie szła po trupach do celu, ale za to chwytała każdą okazję na to, aby poprawić komfort swojego życia. Wczoraj wszystko w jednej sekundzie wydało jej się takie ciężkie.
Gdybym nie przyjęła stażu w Las Vegas, być może… Nie…
Szybko zagłuszyła tę myśl. W końcu porażka lub chwilowe niepowodzenie nie zawsze musi prowadzić do czegoś jeszcze gorszego i znacznie bardziej przykrego. Czasami niesie za sobą korzyści, a poprzedzone trudnościami smakują najlepiej. Melody Anderson po raz kolejny chciała udowodnić, że sobie poradzi. Nawet jeśli to kosztowałoby ją naprawdę wiele.
– Melanie, kończę. Muszę przygotować się do spotkania w kwiaciarni. – Chwyciła telefon, wyglądając niekorzystnie w oku kamery. Dolna perspektywa zdecydowanie nie dodawała jej uroku. – Kocham cię – dodała szybko.
– Ja ciebie też, Melody. Trzymam kciuki. – Przyjaciółka mocno zacisnęła kciuki w pięści i zaczęła wymachiwać nimi przed kamerą. Melody uśmiechnęła się na ten widok i posłała jej buziaka.
Rozłączyła się i odłożyła telefon na blat. Podeszła do szafy, chcąc wybrać strój na dzisiaj. Las Vegas miało to do siebie, że rzadko tu padało. W zasadzie największej ilości opadów deszczu mieszkańcy mogli się spodziewać w lutym, a i tak były one znikome. Melody wyjrzała za okno. Dziś na próżno mogła szukać chociażby jednej małej chmury, zwłaszcza tej deszczowej.
Wygrzebała z szafy opinające, materiałowe spodenki oraz koszulkę z logo Yves Saint Laurent, którą podarował jej kiedyś ojciec. Po chwili w jej dłoniach pojawił się bezszwowy komplet bielizny. Wszystkie części ubrań, jakie trzymała w rękach, były w kolorze głębokiej czerni.
Przeszła do łazienki tylko po to, aby w przeciągu dziesięciu minut wyjść spod prysznica. Suszyła włosy, przyglądając się sobie w lustrze. Ułożyła grzywkę, a włosy zostawiła rozpuszczone. Mogła się nimi nacieszyć jeszcze przez kilka godzin, zanim zacznie nocny dyżur w klinice. Wczoraj doktor Marble obiecała, że pokaże jej pracę w laboratorium od nieco innej strony. Cokolwiek to znaczyło, dla Melody brzmiało dobrze.
Wykonała swój typowy dzienny makijaż, a całą stylizację dopełniła złotą biżuterią. Stopy wsunęła w sandałki na szpilkach, a następnie wszystko, czego potrzebowała, wrzuciła do torebki. Znalazła się w niej także gazeta z zakreślonym ostatnim punktem, który jeszcze nie spisał jej na straty – kwiaciarnią.
Zamknęła mieszkanie i swobodnie ruszyła w kierunku windy. Perspektywa poruszania się autobusem przyprawiała ją o ciarki, ale fiat nadal nie chciał z nią współpracować. Musiał zepsuć się akurat w takim momencie, dodając jej zmartwień. Bo w końcu jak się wali, to wszystko.
Kwiaciarnia znajdowała się niedaleko grzesznej ulicy The Strip. Intrygujące dla niej było to, dlaczego sklepik mieścił się akurat tutaj, w towarzystwie neonów, kasyn i morza alkoholu. Na miejsce dojechała dziesięć minut przed umówionym czasem. Właścicielka Love & Flowers wiązała bukiet czerwonych róż, rozmawiając z klientem, do którego uśmiechała się od ucha do ucha. Jej ton głosu był ciepły, a gesty naturalnie miłe.
– A co dla pani? – zwróciła się w kierunku Melody, kiedy mężczyzna wyszedł z kwiaciarni.
– Nazywam się Melody Anderson… – wypaliła bardzo niepewnie.
– Ach tak! – Kobieta rozradowała się i podała jej drobną, nieco pomarszczoną dłoń. – Rozmawiałyśmy rano.
– Tak. – Panienka skinęła głową, kątem oka przyglądając się kwiaciarni.
– No dobrze. Pani doświadczenie?
– Cóż… – Przez to pytanie poczuła w ustach smak porażki. Słyszała je dziś kilka razy i nie wróżyło ono niczego dobrego. Zwiesiła głowę i boleśnie zaczęła zrywać skórki wokół paznokci. – Właściwie to nie posiadam żadnego, ale przecież wiązanie bukietów chyba nie jest wcale takie trudne?
Właścicielka kwiaciarni początkowo zaniemówiła, a następnie uniosła brew i podeszła do rzędów roślin.
– Co to za kwiat?
– Piwonia – odparła pewnie, a dłoń starszej kobiety przesunęła się dalej. – Słonecznik. – Powędrowała na kolejny kwiat, którego Melody nie znała. Pokiwała głową i wzruszyła ramionami. – Nie wiem.
Wiedziała, co się święci, ale nie chciała pozwolić tej myśli się urzeczywistnić. Czuła potrzebę walczyć do końca, jak zawsze. Jeśli nie uda się przekonać kobiety wiedzą, której Anderson i tak nie posiadała, może da radę charyzmą?
– Jak rozpozna pani przy dostawie, które kwiaty zwiędną w przeciągu dwóch dni, a które postoją dłużej?
Znowu nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie. Zwiesiła głowę ponownie. W tym momencie nie mogła dłużej patrzeć kobiecie w oczy. Odbijała się w nich jej porażka.
– Florystyka to nie tylko wiązanie bukietów. Zna pani zaledwie podstawowe kwiaty i brak pani wiedzy. – Jej ton głosu był łagodny, jednak nawet na moment nie załagodził w Melody uczucia wstydu i bezsilności. – Przykro mi. Szukam kogoś z doświadczeniem.
Słysząc to dzisiaj po raz kolejny, jej pewność siebie spadła w głąb wielkiego kanionu. Czuła się jak najgorszy człowiek na świecie, niepotrafiący nic poza tym, czego nauczył się na stażu i w college’u.
Ale przecież ta wiedza nie wystarczyła, aby mogła przetrwać.
– Rozumiem – rzuciła łamiącym się głosem. – Dziękuję, że poświęciła mi pani swój czas. – Nie czekając na odpowiedź, której i tak nie będzie mogła znieść, opuściła sklep z kwiatami.
Szła szybko wzdłuż ulicy The Strip. Stawiane przez Melody kroki były nerwowe, jakby chciała uciec przed łzami, które zebrały się pod powiekami. Wyrażały rozgoryczenie i żal nad jej własną osobą. Przecież była dobrym człowiekiem, dlatego tym bardziej nie potrafiła zrozumieć, dlaczego los traktował ją tak okrutnie. Szumiący w jej głowie odgłos „przykro mi” zagłuszał wszelkie inne, które powinny do niej docierać z najjaśniejszej ulicy na świecie, widocznej z kosmosu. Rozumiała też, że nikomu poza nią nie było przykro, a każdy tak mówił, ponieważ właśnie to wypadało powiedzieć w owej sytuacji.
Nagle się zatrzymała. Spojrzała na gazetę, która nie wiedzieć czemu, jak i kiedy znalazła się wraz z długopisem w jej dłoniach. Postawiła gruby krzyżyk na ostatniej iskierce nadziei, jaką była kwiaciarnia. Włożyła w to dużo siły, dziurawiąc długopisem kartki. Zgasło w niej wszystko, co dobre. W jednym momencie…
Z całym swoim żalem, smutkiem i zdenerwowaniem wrzuciła gazetę do kosza. Patrząc na niego, odsunęła się kilka kroków w tył, a neonowy napis „Aren’t we all SINNERS?” zwrócił jej uwagę. Zatrzymała się i przekręciła głowę w bok. Przenikliwie wodziła wzrokiem po neonowych literach szyldu klubu Sinners świecącego na czerwono.
Zawsze możesz zostać striptizerką, przeleciało przez jej głowę niczym pocisk, ciągnąc za sobą kolejne słowa Melanie. Wiem, ile takie striptizerki zarabiają. Zwłaszcza w Las Vegas.
Melody straciła swoją godność w momencie, kiedy uznała to za dobry pomysł. Skoro Vegas to miasto tak wielu grzechów, może nikt nie zauważy jej? Przecież potrzebowała pieniędzy. Musiała coś zrobić, a to… wydawało się dla niej ostatnią deską ratunku.
Ze złością pchnęła orzechowe, dwuskrzydłowe drzwi, które wieczorem stają otworem dla wszystkich. Zalał ją półmrok. Gdzieś w oddali przecinało go kilka laserów leniwie poruszających się po parkiecie.
Zrobiła krok w przód, a za nim kolejne. Były tak samo powolne i niepewne, co pierwszy. Dotarła do baru, gdzie mężczyzna z dłuższymi, lekko kręconymi słomianymi włosami wycierał szklanki materiałową ściereczką. Obdarował ją uśmiechem, na który Melody odpowiedziała:
– Jest właściciel?
– Zależy, dlaczego pytasz.
Anderson głośno przełknęła ślinę, starając się trzymać nerwy na sztywnej wodzy, choć z radosnego grymasu chłopaka wyczytała, że słabo jej to wychodziło.
– Szukam pracy.
– Szukasz pracy – powtórzył, unosząc jeden kącik ust. – Nie wyglądasz na kobietę, która…
– Bo nią nie jestem. – Melody szybko chciała przerwać jego myśl. – Sytuacja mnie do tego zmusiła.
– Sytuacja? – Barman zarzucił białą serwetkę na ramię, jednocześnie drugą ręką odstawił szklankę w odpowiednie miejsce. Pochylił się w przód i ścisnął w dłoniach skraj długiego i wysokiego blatu.
Pomimo szpilek Melody niewiele ponad niego wystawała.
– Niedługo sytuację będziesz mieć w dupie. Być może dosłownie.
Dla dziewczyny zabrzmiał bardzo chamsko, dlatego mocno zmarszczyła brwi. To nie umknęło jego uwadze, przez co nieco się speszył i szybko wskazał jej odpowiednią drogę.
– Dzięki. – Dupku,dodała już w myślach, a oczami wyobraźni widziała, jak rozbija mu szklankę na głowie. Później zapewne musiałaby opatrzyć jego rany, dlatego pokusiła się jedynie o wizję w głowie. Choć nie kryła przed sobą, że satysfakcjonująca byłaby dla niej chwila zwycięstwa, zwłaszcza dziś.
– Hej, blondyneczko – rzucił dupek-barman, kiedy znalazła się przy drzwiach, które jej wskazał. – Na odwagę? – Uniósł kieliszek miodowego płynu, sprawiając, że Melody szybko powróciła do mężczyzny, wyciągając dłoń w jego kierunku.
– Co to?
– Tequila. – Podał jej kieliszek, a do drugiej ręki wcisnął kawałek cytryny. – Musisz ją szybko połknąć, a potem przegryźć cytrynę. Na raz, dwa, trzy…
Przechylili kieliszki, a następnie kawałkiem cytrusa złagodzili palenie w przełyku. Melody chuchnęła i otwartą dłonią uderzyła w blat baru.
– Dzięki.
– Cała przyjemność po mojej stronie.
Panienka Anderson zmarszczyła brwi przez nagłą zmianę postawy chłopaka, który zaczesał palcami włosy w tył.
Powróciła do drzwi, które wcześniej wskazał, a chwilę później stała przed kolejnymi, w które zapukała.
– Wejdź.
Zrobiła, jak wskazał jej ktoś znajdujący się po drugiej stronie jasnego drewna. Spod biurka mężczyzny, z widocznymi śladami siwizny na głowie, wypełzła kobieta, przecierając usta. Anderson się wzdrygnęła i na moment odwróciła wzrok.
– A ty wyjdź – rzucił do brunetki, która po chwili zostawiła Melody i właściciela lokalu samych. – Słucham?
– Szukam pracy w weekendy.
– Doświadczenie?
– Doświadczenie? – powtórzyła, parskając pod nosem i powodując zmieszanie na twarzy George’a. Najwidoczniej tak miał na imię, a wskazywała na to trójkątna tabliczka ustawiona na jego biurku. – Uczą na studiach, jak wymachiwać tyłkiem przed obcymi mężczyznami, czy może są do tego jakieś specjalne kursy?
Mężczyzna wstał z przyklejonym do twarzy uśmiechem.
Gdy Melody tu weszła, a on na nią spojrzał, nie przypuszczał, że przyszła właśnie po to. Dla niego wyglądała raczej na kogoś, kto chciałby bawić się DJ-ką, ustawiać lasery bądź towarzyszyć barmanowi. Wyglądała tak niewinnie. A jednak się pomylił, choć dosyć rzadko to robił. Tym bardziej że zatrudnił i zwolnił już kilkadziesiąt dziewcząt, które chciały u niego „wymachiwać tyłkami”.
W tym samym momencie, w którym on zmienił o niej zdanie, Melody zastanawiała się, skąd znalazło się w niej tyle pewności siebie, że była w stanie odpyskować drugiemu człowiekowi. Być może to dzięki tequili, którą przed chwilą wypiła z barmanem.
– Pyskata – odparł George, ruszając wolno w jej kierunku. – Obróć się.
Melody, lekko zmieszana, wykonała jego prośbę.
– Nie tak. – Oparł pośladki o biurko, a dłonie zacisnął na skraju mebla. – Obróć się wolno.
Pomimo wieku właściciel klubu był naprawdę przystojnym mężczyzną z charakterystyczną, sporą dawką pewności siebie i cwaniactwa. W zasadzie barman do niego pasował. Dwa takie same charaktery.
– A teraz się rozbierz.
– Słucham? – Automatycznie zmarszczyła brwi.
– Chyba nie sądzisz, że będziesz pracować ubrana? Chcę zobaczyć, jak wyglądasz w bieliźnie.
Pomimo godności utraconej na wejściu Melody poczuła, że jej dłonie zaczęły drżeć. Wizja rozebrania się przed obcym mężczyzną napawała ją strachem. I nawet uroda George’a tego nie zmieniła. Z drugiej strony pożałowała, że nie włożyła koronkowego zestawu bielizny, ale nie spodziewała się, że desperacja zaprowadzi ją do lokalu.
– Świetnie – odparł, kiedy pozbyła się koszulki oraz materiałowych, opinających spodenek. – A teraz jeszcze raz się dla mnie obróć. – Gdy wykonała obrót o trzysta sześćdziesiąt stopni, George znalazł się niebywale blisko niej.
Z ust Melody wydobyło się ciche westchnienie. Właścicielowi lokalu spodobał się obrazek, który znajdował się przed nim. Panienka Anderson zdawała się dla niego jak ta cicha woda, która tylko czekała na większy powiew wiatru, aby się rozpędzić.
– Jeszcze możesz się rozmyślić – ostrzegł ją.
– Nie chcę – skłamała. Tak naprawdę chciała, ale wiedziała, że nie mogła. Pieniądze były jej potrzebne na już.
– Zaczniesz w ten piątek. Przyjdź jutro o tej samej porze. Dostaniesz szybki kurs u boku Polly. Nie masz podstaw. Zarabiasz dzięki prowizjom z drinków oraz tańców, chyba że to główny występ wieczoru, wtedy cała kasa idzie dla ciebie. Napiwki również są dla ciebie. Resztę opowie ci Polly – rzucił i odwrócił się w przeciwną stronę, po czym wrócił przed biurko.
– Dziękuję – odparła Melody, zebrała z podłogi ubrania i założyła je na siebie.
– Idź już, zanim się rozmyślę, blondyneczko. – Machnął dłonią, jakby to ona była tą natrętną muchą, którą chce się przepędzić.
– Melody – rzuciła, wykrzywiając wargi ze złości. – Mam na imię Melody – upomniała go i opuściła gabinet, po czym przeszła koło barmana, który zatrzymał ją, gwiżdżąc.
– Dostałaś to?
Skinęła jedynie głową i spuszczając wzrok, ruszyła do wyjścia.
– Hej, blondyneczko!
Odwróciła się z zamiarem wylania na niego swojej frustracji.
Przysięgam, że jeśli jeszcze raz ktoś nazwie mnie blondyneczką…
– Owen.
– Melody – rzuciła, przywołując uśmiech na usta.
Dopiero teraz dostrzegła, jak wiele podobnych cech było pomiędzy nim a George’em. W zasadzie Owen wyglądał jak młodsza kopia właściciela lokalu. Czy to oznaczało, że był jego synem?
Być może dlatego czuł się tutaj tak bardzo pewnie.
– Do zobaczenia, Melody.
– Do zobaczenia, Owen.
***
– Czy szanse wzrosły, doktorze? – Osborne, po raz kolejny, swoją mimiką dał Gabrielowi do zrozumienia, że tylko się łudzi, że będzie dobrze. W końcu minęło tyle miesięcy od nieszczęśliwego wypadku. – Czyli nie… rozumiem.
– Staramy się, jak możemy, aby mózg zaczął normalnie funkcjonować, ale w tym przypadku jest to naprawdę trudne zadanie, panie Shannon.
– W porządku – rzucił, zerkając na zegarek. – Róbmy nadal, co w naszej mocy, aby mój ojciec stanął na nogi. – Uśmiechnął się tym samym sztucznym uśmiechem, który rzucał w jego kierunku od kilku miesięcy.
– Oczywiście – obiecał ordynator.
– Proszę dać znać, jeśli coś ulegnie zmianie.
Właśnie to słyszał Henry Osborne od Gabriela za każdym razem, kiedy młody mężczyzna opuszczał jego gabinet.
Shannon stawiał pewne kroki w kierunku wyjścia, wymieniając wiadomości z Dorothy. Czuł frustrację, ponieważ dziś słyszał same przykre wiadomości. Właśnie dlatego chciał uciec od ludzi i wrócić wcześniej do domu. Musiał tylko się dowiedzieć, czy gosposia będzie tam na niego czekać.
Nagle poczuł lekkie uderzenie, które wytrąciło komórkę z jego dłoni. Szybko zorientował się, że wpadł na…
– Gabriel. To znaczy… – Młoda stażystka pokręciła głową na boki. – Pan Shannon.
– Wszystko w porządku? – Spojrzał w zielone oczy, które patrzyły na niego przepraszająco, i zrozumiał, że kilka dni temu w swoim gabinecie, dokładnie w ten sposób namalował ją oczami wyobraźni.
– Tak – odparła, spoglądając na zawartość torebki rozsypanej pomiędzy ich nogami. Oboje kucnęli w tym samym momencie.
Gabriel poczuł na wargach jej ciepły oddech, kiedy niespodziewanie znalazł się tak blisko niej. Melody spojrzała w jego oczy, a następnie powróciła do ust, nie cofając się nawet o milimetr. Nie mógł zareagować na to inaczej niż oblizaniem dolnej wargi. W tym momencie i w tamtym, w którym nachyliła się nad nim, łapiąc jego przedramię, chciał po prostu ją pocałować. Sam złapał się na tym, że choć jej nie zna, już drugi raz poczuł się przy niej tak cholernie dobrze. Wręcz delektował się każdym momentem, w którym, tak jak teraz, ich ciała niemal się stykały.
Nie wiedział, że tak samo jak ona była dla niego zagadką, tak Gabriel był tajemnicą także dla niej. Interesował ją w ten sam sposób, w który ona interesowała jego.
– Och – uleciało z jej ust, kiedy podniosła jego komórkę. – Rozbiłam panu telefon, zapłacę za niego. – Na jej twarzy namalował się smutek.
– Nie – rzucił, łapiąc w dłoń pęk kluczy, który wypadł jej z torebki. – To był wypadek, nie patrzyłem, jak idę.
– Jest mi tak strasznie głupio. – Odgarnęła kosmyk blond włosów za ucho w sposób, w który Gabriel chciałby to nieustannie robić.
– Niepotrzebnie. – Pomógł jej wstać, kiedy wzajemnie uporali się z zawartością torebki. – Miłej pracy, doktor Anderson.
– Zapamiętał pan. – Policzki stażystki oblały się rumieńcem, a wzrok powędrował na podłogę.
W tym momencie wyglądała tak niewinnie i słodko, że Gabriel zapragnął poczuć ciepło rumianego policzka na dłoni.
– Miłego wieczoru, panie Shannon – wypowiedziała tak kojąco, a on odniósł wrażenie, że jej tonu głosu mógłby słuchać do snu. Wyminęła go, a on odwrócił się w jej kierunku i patrzył tak długo, aż nie zniknęła mu z pola widzenia.
– Ryan – odezwał się do telefonu, kiedy przyłożył roztrzaskany ekran do policzka. – Znajdź mi informacje na temat Melody Anderson. Chcę je mieć u siebie na biurku do końca tego tygodnia.
– A co ze sprawą twojego ojca?
– A ruszyło się coś od ostatnich kilku miesięcy?
W słuchawce nastała grobowa cisza.
– Może Melody będzie dla ciebie łatwiejszym tematem – dodał srogo.
Wiedział, że dla tej kobiety stanie się zgubą, ale czy chciał ją od tego uchronić? Absolutnie nie.
Najpiękniejszych chwil w życiu nie zaplanujesz. One przyjdą same.
~ Phil Bosmans
Melody wyrzucała zawartość całej szafy na łóżko, szukając odpowiedniego stroju. Jak ta natrętna mucha wczorajszego dnia, biegała po mieszkaniu, nie wiedząc, co ma na siebie włożyć. Pomimo że wczoraj przed pracą w klinice przejrzała różne poradniki „jak przygotować się do pierwszych zajęć pole dance”, to jednak nie były zwykłe zajęcia. Miała zaledwie trzy dni na to, aby się nauczyć, jak ma zachowywać się przy klientach. Jak ma być… striptizerką.
Odnosiła wrażenie, że czasami nie dopuszczała do siebie tej myśli. Ta świadomość wydawała się jej dziwna. Jakby wybór takiej drogi nie należał do niej. W końcu myślała o sobie jak o zwykłej dziewczynie z normalnego, typowego domku z białym ogrodzeniem, posiadającej ambicje, aby zostać chirurgiem. Nie miała życia towarzyskiego i wrzuciłaby się raczej do worka z kujonami, niżeli tymi rozrywkowymi dziewczynami, które lubi każdy.
– Powiesz mi w końcu, po co przerzucasz te wszystkie ubrania? – Choć Melanie pytała, Melody nie odpowiadała na żadne pytania zgodnie z prawdą.
– Mam spotkanie – odparła zdawkowo.
– Z kim?
– Gabrielem Shannonem. – Nie wiedziała, dlaczego kłamiąc, wypowiedziała jego imię. Było ono pierwszym słowem, które wpadło jej do głowy, kiedy pomyślała o zatuszowaniu prawdy przed przyjaciółką.
Chwyciła czarny, koronkowy zestaw bielizny w dłoń, zastanawiając się, czy jest odpowiedni. Nie chciała wkładać na siebie różowych kabaretek, krótkiej mini, wiązać dwóch warkoczy i chodzić z lizakiem w ustach. Myślała o tym, aby być raczej zmysłową oraz sensualną niż wyglądającą jak… Kiedy w jej głowie słowo prostytutka odbiło się echem o skronie, głośno przełknęła ślinę. Potem ocknęła się i przypomniała sobie, że przecież to nie to samo. A przynajmniej tak to sobie tłumaczyła. Tak czy siak, to zarabianie własnym ciałem, jednak chwilowa utrata nadziei przyćmiła jej zdrowy rozsądek.
– Czyżby to była randka?
Na te słowa zastygła z koronkową bielizną w dłoniach i wzrokiem martwo wbitym w okno.
Tak, randka ze stalową rurką i niejaką Polly, pomyślała.
– Melanie Reychal. Od kiedy muszę ci się z tego spowiadać?
– Od kiedy jesteś moją najlepszą przyjaciółką, czyli od ładnych paru lat.
– Więc tak. To randka – skłamała. – Muszę kończyć.
Posłała jej buziaka i zanim przyjaciółka zdążyła zapytać o cokolwiek, rozłączyła się. Minęło tyle czasu, a Melody nadal zastanawiała się, dlaczego Melanie chce się z nią przyjaźnić. Na samym początku myślała, że ta rudowłosa dziewczyna, którą poznała w liceum, chce ją tylko wykorzystać do odrabiania za nią prac domowych. W ogóle do siebie nie pasowały. Melody była tą cichą, niewinną dziewczyną, Melanie zaś głośną i zbuntowaną nastolatką. Tam, gdzie Reychal nie widziała przeszkód i niebezpieczeństw, tam panienka Anderson starała się pacyfikować każde niewłaściwe zachowanie. Pomimo dużej rozbieżności charakterów, przyjaźń przetrwała aż do dziś.
Melody stanęła na środku pokoju z rękami założonymi na piersi. Zastanawiała się, dlaczego pomyślała o Gabrielu, kiedy posunęła się do kłamstwa. Przecież mogła rzucić jakimkolwiek przypadkowym imieniem, chociażby wspominając Petera, ponieważ był bliżej niej jako kolega ze stażu. Widziała go niemal codziennie. Być może odpowiedź na pytanie była znacznie prostsza, niż jej się wydawało. Nikt, nawet Peter, w ostatnim czasie nie zrobił na niej takiego wrażenia, mówiąc zaledwie parę słów, co Gabriel Shannon.
Pokręciła głową, odganiając z myśli obraz wysokiego bruneta o oczach, w których widziała jedynie nicość. To przez nią był tak intrygujący. Podeszła do sterty ubrań rozrzuconej na łóżku. Koronkowe body zdawało się dobrym wyborem.
Opadła na łóżko.
– Dlaczego ja w ogóle o tym myślę? Przecież nie jestem taka – wypowiedziała cicho sama do siebie.
Miała wrażenie, że jakiś byt wiszący nad nią odpowiedział na jej pytanie. Po prostu nie miała pieniędzy, a musiała jak najszybciej je zdobyć. Pchnęła ją do tego desperacja, która także w tym momencie pomogła jej się ubrać i spakować.
Pół godziny później stała pod przeklętym, świecącym się na czerwono szyldem klubu Sinners. Westchnęła głośno, zdając sobie sprawę, że skoro powiedziała „A”, to musi powiedzieć także „B”. W myślach przeklęła przyjaciółkę, że jej słowa zagrały w duecie z desperacją i zaprowadziły ją właśnie tutaj.
Pchnęła ciężkie, dwuskrzydłowe drzwi i od razu zauważyła Owena za barem. Czyścił szklanki i rozmawiał z kobietą stojącą naprzeciwko niego w wysokich butach.
Melody podeszła bliżej, krzyżując spojrzenia z barmanem, który wskazał na nią gestem głowy. Szatynka z blond refleksami automatycznie przeniosła na nią wzrok i szeroko się uśmiechnęła.
Nawzajem ruszyły w swoim kierunku.
– Melody? – wypowiedziała ciepłym głosem, który absolutnie nie pasował do wyrazu jej twarzy.
Teraz mogła przyjrzeć jej się dokładniej. Dla stażystki stojąca przed nią kobieta miała twarz laleczki. Idealne rysy, duże oczy, okolone długimi rzęsami, i mały zadarty nosek, grający idealnie w duecie z pełnymi ustami.
– Zgadza się. Polly? Jesteś strasznie wysoka w tych butach – powiedziała żartobliwie, kiedy striptizerka położyła dłoń na jej plecach i ruszyła przed siebie, zmuszając do tego samego blondynkę. Uśmiechnęła się delikatnie i zerknęła na nią spod ukosa.
– Też zaraz będziesz. – Zaciągnęła ją na zaplecze.
Przekroczyły próg miejsca, którego nazwy Melody nie znała. Nie miała pojęcia, czy był to magazyn, czy garderoba. Jednego była pewna, znajdowało się tu wszystko, czego mogły potrzebować.
– Jaki masz rozmiar?
– Te powinny być dobre – wypowiedziała, biorąc przeźroczyste buty do ręki.
Wyglądały jak szklane pantofelki Kopciuszka, z tym że nie miały z tą królewną nic wspólnego. Panienka Anderson nie wiedziała, co ją tak urzekło. Może brokat zatopiony w nich razem z kwiatami. Albo fakt, że naprawdę wyglądały na szklane, chociaż wcale takie nie były.
– Nie na początek. – Polly szybko zgasiła jej wizję zostania erotycznym Kopciuszkiem. – Dziś weźmiesz te. Mają zakryte palce i sięgają za kostkę, będą stabilniejsze.
Są też czarne, skórzane i brzydkie, dodała stażystka w myślach.
– Czemu jesteś ubrana w dres? – zapytała, odbierając od nowej koleżanki narzędzia tortur.
– Klub jest jeszcze zamknięty. Teoretycznie – dodała szybko. – Owen może zrobić drinka, ale my zaczynamy pracę wieczorem.
– Powiesz mi, jak to wszystko wygląda?
– Tak. Kiedy będziesz uczyła się chodzić.
– Co w tym trudnego?
Polly uniosła wymownie brew, jakby chciała powiedzieć „Ach tak? Zobaczysz”.
– W tych butach? Wszystko. Mam nadzieję, że nie skręcisz kostki na samym początku pracy.
Wróciły na środek klubu. Całe szczęście, że parkiet został wyścielony wykładziną. Dzięki niej Melody było o wiele łatwiej utrzymać stabilność. Przyszła striptizerka stanęła przed Polly, niemalże dorównując jej wzrostem.
– W porządku. A teraz tak. – Znalazła się za lekarką, kładąc dłonie na jej ramionach. Wbiła kciuki w łopatki Melody, prostując jej plecy. – Nie chodzisz zgarbiona. Musisz poruszać się zmysłowo. Patrzeć, uśmiechać się, kokietować i pobudzać wyobraźnię.
Anderson ciekawa była, czy właśnie tak zadziałała na Owena, którego wzrok czuła na swoich pośladkach.
– Tak jak w normalnych szpilkach – ucięła.
– Tak, tylko tu powinnaś mieć większą kontrolę nad stabilnością. Musisz równo rozkładać środek ciężkości. Jeśli stopa ci ucieknie chociaż o milimetr, upadniesz. – Polly dźgnęła ją w ramię, powodując, że przyszła striptizerka się zachwiała.
– Dobra, to jednak wydaje się trudne.
– Jest takie na początku. Potem się o niczym nie myśli. – Stanęła przed Melody w odległości kilku metrów. – Spróbuj.
Dziewczyna stawiała powolne kroczki, modląc się o to, aby nie upaść. Skupiła wzrok na palcach u stóp, a kiedy ujrzała przed sobą buty Polly, opadła dłońmi na jej ramiona.
– Nie było w tym za grosz finezji. – Zaśmiała się striptizerka, sztywno trzymając swoją uczennicę w talii.
– No wiem. – Ona również nie mogła pohamować śmiechu, jednocześnie próbowała złapać równowagę.
– Weźmiesz je do domu. Od dziś to twoje kapcie.
1 Las Vegas Boulevard – przecinający miasto z północy na południe odcinek o długości 6,8 km, potocznie zwany „The Strip”, to serce miasta, bijące rytmicznie w takt żywiołowej muzyki. Wzdłuż ulicy piętrzą się monumentalne hotele i kasyna, a także liczne restauracje i kabarety. To miejsce zachwyca przede wszystkim nocą, gdy całe miasto rozświetlone jest tysiącem kolorowych neonów (przyp. aut.).