Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Stanąć twarzą w twarz z klonem Chrystusa.
Posiadać kilkanaście wersji samego siebie.
Rozwikłać tajemnicę drapieżnych aniołów.
Zawrzeć całą Biblię w opisie jednego dnia...
To tylko niektóre pomysły zawarte w tomie opowiadań Wojciecha Szydy, jednego z głównych autorów polskiej fantastyki religijnej. To tutaj mityczny świat przeplata się z rzeczywistością, anioły porywają śmiertelników, obcy polują na ludzi, a Poznań oplata sieć mrocznej i plugawej Po’Światy. Stroiciel ciszy porwie cię na krańce wyobraźni. "Szyda należy do tych autorów, którzy śmiało pakują się w tematy najważniejsze, a konwencja fantastyczna pozwala mu przeprowadzać najśmielsze eksperymenty myślowe w atrakcyjnej formie".
Lech Jęczmyk
Wojciech Szyda - od blisko piętnastu lat obecny na pisarskiej scenie. W swoich tekstach łączy chrześcijańską metafizykę z motywami science fiction i fantasy. Opublikował dotąd trzy książki: powieści Hotel Wieczność (2005) i Miasto dusz (2008) oraz zbiór opowiadań Szlak cudów (2006). Był dwukrotnie nominowany do nagrody im. Janusza Zajdla.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 316
Copyright © by Wojciech Szyda 2011
All rights reserved
Redaktor prowadzący
Tomasz Zysk
Redaktor
Hanna Kossak-Nowocień
Projekt okładki i stron tytułowych
Tobiasz Zysk
Wydanie I
ISBN 978-837-506-927-3
Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tel. 61 853-27-51, 61 853-27-67, faks 61 852-63-26 dział handlowy, tel./faks 61 [email protected]
Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.
Pole czasowe wyrzuciło ich z dokładnością jednego chronopromila. Odzyskali świadomość wewnątrz pustynnej groty, gdzie wcześniej posyłano testery, by maksymalnie zniwelować amplitudę odchyleń temponautycznych. Pokryci żelem antyspinowym leżeli w pozycjach embrionalnych, powoli dochodząc do siebie. Zaczynały docierać do nich pierwsze sygnały. Reduktory sensoryczne zbijały gorączkę percepcyjną — chorobę towarzyszącą podróżom w czasie.
Szalejące w synestezji zmysły wracały powoli na swoje miejsce: barwy do barw, dźwięki do dźwięków, zapachy do zapachów.
Mężczyzn było dwóch — w średnim wieku, dobrze zbudowanych, po kilkuletnim szkoleniu, świetnie obeznanych z realiami epoki i o sprawności kondycyjnej komandosów. Dwóch ryzykantów — dwa ciała obce na tej ziemi i w tych czasach. Dwie skamieliny przyszłości — rozmrażające się ponad dwa tysiące lat wcześniej, aby z woli swych mocodawców rozpocząć operację, która zmieni oblicze świata.
Sprzęgnięte umysły odbierały pierwsze bodźce. Wymiana haseł, potwierdzenie, identyfikacja. Correct. Correct.
Sprzężenie w normie.
Podnieśli się z chłodnego piasku, mrugając oczami jak kilkudniowe szczenięta. Splunęli, witając nowy/stary świat. Właściwie trudno im się dziwić. W pamięci wirowały patetyczne słowa, które wpajano im na kursie motywacji. „Udajecie się tam, aby przestawić zwrotnicę dziejów — musicie skierować historię na właściwy tor. Jesteście największymi bohaterami w dziejach świata. Macie skorygować coś, co nigdy nie powinno nastąpić”. Na oficjalnej odprawie błogosławieństwa udzielili im mężczyźni i kobiety w czarnych kapturach, z odwróconymi krzyżami na szyjach. Żegnali się wspak, mrucząc jakieś zaklęcia.
Wszystko to przypominało obrzęd przed daleką wyprawą starożytnych śmiałków. Wzniosłe hasła kryły prosty cel: Zamordować małego potwora.
Operacyjnie nazywało się to trochę ładniej: „Korekta”.
Wspomnienia zgasły, adrenalina przywróciła mężczyzn do porządku. Byli już całkiem przytomni. Wyszli przed grotę. Oślepił ich blask słońca na judejskim niebie. Mrużyli oczy i czekali, aż minie szok akomodacji… W długich przewiewnych szatach średniozamożnych kupców zeszli ze zbocza w stronę widocznego na horyzoncie szlaku.
Posiłek spożywali zgodnie z tradycją tych stron — wpółleżąc na sofach i poduszkach, o którym to zwyczaju dowiedzieli się podczas przygotowań. Porozumiewali się po hebrajsku lub aramejsku — w zależności od sytuacji. Akcent nie stanowił problemu — podawali się bowiem za przybyszów ze Wschodu, konkretnie z medyjskiej Ekbatany nieopodal Morza Kaspijskiego. Brak higieny nie uderzył ich tak bardzo, gdyż spędzili w podobnych warunkach cały sezon treningowy. Szczepionki jako tako chroniły przez zarazkami, na wszelki wypadek mieli przy sobie ampułki z lekami. Przebrania wędrownych kupców wykorzystali w drodze do Jerozolimy, by nie rzucać się w oczy i nie wzbudzać niepotrzebnego zainteresowania, przed wkroczeniem do miasta przywdziali stroje Magów. Naturalne okruchy złota szybko wymienili na tutejsze rzymskie monety, zostawiając sobie rezerwę na czarną godzinę. Napoje i jedzenie, z których starali się spożywać głównie placki popijane mocno rozcieńczonym winem, sprawdzali przed posiłkiem mikrodetektorem w kształcie pestki cytryny, aby wykryć zarazki lub pasożyty.
Stopniowo wtapiali się w ten świat, choć wciąż czuli się jak uczestnicy gry, gigantycznej symulacji. A jednak nie była to gra — wszystko działo się naprawdę. Grozę potęgowała końcowa klauzula projektu: „W razie nieprzewidzianych kłopotów albo fiaska odcinamy wam powrót, blokując możliwość dokonywania przekształceń”… Oznaczało to, że pozostaną w tych czasach zdani na samych siebie. Regularnie posyłali raporty informujące Glob-Inter, że wszystko przebiega prawidłowo. Wewnątrz lewych dłoni mieli wszyte podskórnie bioaktywne klawiatury umożliwiające sporządzanie i wysyłanie sprawozdań. Czysta informacja mogła podróżować w czasie przy minimalnym nakładzie energii, z prędkością (około) dziesięciu lat na minutę. Wykorzystano w tym celu tzw. efekt Tevorna. Pierwszy raport napisali przed wkroczeniem do Jerozolimy.
Po drodze, gdy zapadał wieczór, ujrzeli na niebie spadającą gwiazdę albo nawet kometę. Był to kolejny znak, że pole wyrzuciło ich we właściwym czasie. Na razie wszystko szło zgodnie z planem.
Gdy zaś Jezus narodził się w Betlejem w Judei za panowania króla Heroda, oto Mędrcy ze Wschodu przybyli do Jerozolimy i pytali: «Gdzie jest nowo narodzony król żydowski? Ujrzeliśmy bowiem jego gwiazdę na Wschodzie i przybyliśmy oddać mu pokłon». Skoro to usłyszał król Herod, przeraził się, a z nim cała Jerozolima. Zebrał więc wszystkich arcykapłanów i uczonych ludu i wypytywał ich, gdzie ma się narodzić Mesjasz. Ci mu odpowiedzieli: «W Betlejem judzkim, bo tak napisał Prorok» (Mt 2, 1-5)[1].
Pierwsze dwa dni spędziliśmy na dotarciu w okolicę Jerozolimy. Nie musieliśmy jak dotąd korzystać z nabytych umiejętności walki. W samym mieście budzimy respekt jako Mędrcy — biorą nas za zaznajomionych z wiedzą tajemną magów ze Wschodu. Podobny nimb otacza wróżbiarzy i astrologów, zwłaszcza Chaldejczyków. Nic dziwnego, że w sąsiedniej Samarii za kilkadziesiąt lat sława otoczy Szymona Maga, o którym wspominają przekazy z epoki.
Zgodnie z przekazem historycznym na dwór Heroda przybyli osławieni astrologowie i uczeni w piśmie. Potwierdzili miejsce przyjścia na świat Potwora. My także dostaliśmy się do tego grona — wieść o naszym przybyciu dotarła (zapewne za pośrednictwem królewskich delatorów) do Heroda, toteż zgodnie z przewidywaniami kazał nas wezwać. Na naradzie było więcej podobnych do nas przybyszów. Zgodnie z przekazem król okazywał najwięcej poważania trzem z nich — usłyszeliśmy ich imiona, zgadzają się z instrukcją. Publicznie nie została podjęta żadna decyzja.
Śledziliśmy wieczorem pojedynczych podróżnych i karawany wyjeżdżające południową bramą w kierunku Betlejem. Byli wśród nich trzej mędrcy. Gwiazda nadal świeciła na niebie. Ta sama, którą mieli ujrzeć na Wschodzie. Nie śledziliśmy ich dłużej, lecz wyraźnie kierowali się w stronę miejsca narodzin Potwora, na południowy zachód.
A oto gwiazda, którą widzieli na Wschodzie, szła przed nimi, aż przybyła i zatrzymała się nad miejscem, gdzie było Dziecię. Gdy ujrzeli gwiazdę, bardzo się uradowali. Weszli do domu i zobaczyli Dziecię z Matką Jego, Maryją; upadli na twarz i oddali mu pokłon. I otworzywszy swe skarby, ofiarowali Mu dary: złoto, kadzidło i mirrę. A otrzymawszy we śnie nakaz, żeby nie wracali do Heroda, inną drogą udali się do swojej ojczyzny (Mt 2, 9b–12).
Herod, zwany przez potomnych i przez historyków Wielkim, wpadł w zaiste wielką wściekłość, gdy mędrcy nie powrócili z Betlejem. Syn Antypatra Idumei i córki arabskiego szejka, któremu osobiste wstawiennictwo Marka Antoniusza zapewniło tron Judei — ów Herod judejski nie posiadał się wręcz ze złości. Poplecznik Rzymu, po śmierci Antoniusza zręcznie wkupiwszy się w łaski Oktawiana Augusta, dzierżył władzę dzięki poparciu okupanta, wierzenia i przesądy Żydów mając za nic. Sam wyznawał tylko jedną religię: władzę. Propagował pogaństwo, przychylnie odnosząc się do rzymskiego politeizmu, za co został znienawidzony przez swych poddanych. Pragmatyczny, sprawnie rządzący władca, zakładający nowe miasta i warownie, lecz przy tym krwawy tyran opętany fobią utraty tronu, otoczony pochlebcami i dworskimi intrygami rozpętywanymi przez rody swoich kolejno poślubianych żon — taki był i tak musiał zareagować na wieść o narodzinach Mesjasza. Bezbłędnie wyczuł konkurenta, władcę potężnego, bo, zgodnie z wierzeniami ludu i kapłanów, zapowiadanego przez proroctwa. Nieważne, że były to czcze przesądy, bujdy i wymysły — istotne było, że nienawidzący Rzymian lud oddawałby bachorowi hołd, a on, Herod syn Antypatra, władca rządzący strachem i terrorem, opierający swą politykę na uleganiu silniejszym i na bezlitosnym gnębieniu słabszych, z pewnością straciłby część posłuchu wśród poddanych, a w dalszej perspektywie być może nawet tron. Powstania zbuntowanego motłochu zdarzały się raz na jakiś czas — rzymskie kohorty musiały krwawo tłumić wybuchy nienawiści. Zeloci wciąż podburzali pospólstwo przeciw legalnej władzy. Niepokoje narastały…
Herod syn Antypatra idumejskiego siedział w dolnej komnacie pałacu i czekał, aż wystygnie mu krew. Wtedy będzie mógł podjąć rozsądną decyzję. Na razie, dla niepoznaki, wysłał mędrców z darami, by przekazać Mesjaszowi swoje pozdrowienie, należało jednak podjąć inne środki.
Wtedy w komnacie zjawił się zaufany sługa, eunuch o imieniu Faruh. Dwóch medyjskich magów czekało przed bramą, mając królowi coś bardzo ważnego do zakomunikowania. Po chwili namysłu Herod opróżnił kielich enońskiego wina i rozkazał wpuścić ich do środka.
…anioł Pański ukazał się Józefowi we śnie i rzekł: «Wstań, weź Dziecię i Jego Matkę i uchodź do Egiptu; pozostań tam, aż ci powiem; bo Herod będzie szukał Dziecięcia, aby Je zgładzić» […] Wtedy Herod widząc, że go Mędrcy zawiedli, wpadł w straszny gniew. Posłał [oprawców] do Betlejem i całej okolicy i kazał pozabijać wszystkich chłopców w wieku do lat dwóch, stosownie do czasu, o którym się dowiedział od Mędrców. Wtedy spełniły się słowa proroka Jeremiasza (Mt 2, 13.16).
Plan wykonano. Podsunęliśmy Herodowi pomysł zgładzenia Potwora — posłał siepaczy tam, dokąd udali się trzej mędrcy. Zamordowano wszystkich chłopców w okolicy, cała południowa Judea spłynęła krwią. Pogrom przeprowadzono sprawnie i na wielką skalę. Rozkaz był tajny, informacje nie wydostały się z pałacu — żołnierze działali z zaskoczenia. Jest prawie niemożliwe, by mały Potwór uszedł z tej masakry cało (…) Prawdopodobieństwo zgładzenia obiektu należy oceniać jako bardzo wysokie — komputer szacuje, że na 95 procent chłopiec nie żyje. Ryzyko błędu jest wystarczająco małe, by operację można uznać za udaną. Według przyjętych założeń misja zakończyła się sukcesem. Zgodnie z instrukcją udajemy się do groty przerzutowej.
W głównym komputerze Glob-Interu, tajnej organizacji sterującej Projektem, pojawił się raport temponautów. Zapakowany jako światłoczuły plik kodowy został następnie przekazany do maszyny deszyfrującej — elektronicznego czytnika pracującego w oddzielnym obiegu, do którego dostęp miał tylko Przewodniczący Loży Lucyferiańskiej oraz dwóch wtajemniczonych informatyków-satanistów. Po chwili czarny papież odczytywał z ekranu słowa sprzed ponad dwóch tysięcy lat. Głowę rozsadzały mu klątwy.
— Nic z tego. — Zgrzytał zębami w bezsilnej złości. — Zaprzepaściliśmy szansę.
Świat poza kloszem antykorekcyjnym wciąż trwał niezmieniony.
— A więc dziecko przeżyło…
Ukryli się w pozaprocesowym polu na skraju strumienia czasu, by przeżyć Zmianę — przekształcenie starego świata. Nic takiego nie nastąpiło. Przesunięcie okazało się minimalne. Wysłannicy skierowali historię na inny tor czasowy, jednak korekta była niewielka. Co najdziwniejsze — nie sprawdziła się temponautyczna teoria chaosu. Ingerencja w postaci wizyty u Heroda nie okazała się trzepotem motylich skrzydeł wzniecającym dziejowe tsunami. Wieści ze świata potwierdzały jego całkowitą niezmienność.
Poza jednym szczegółem. Pewien naukowiec wtajemniczony w Projekt odkrył zmianę w jednej z Ewangelii. Pojawił się tam fragment, którego wcześniej być nie mogło. W komentarzach miał dwa tytuły: „Ucieczka do Egiptu” i „Rzeź niewiniątek”. W muzealnych katalogach odkryto stare obrazy podejmujące motyw. Był to jedyny ślad, jaki zostawili po sobie temponauci.
Za trzydzieści lat mieli zostawić następny.
Miliony utopione w badaniach, lata przygotowań — wszystko na nic! Dłuższe przebywanie agentów w czasach Chrystusa było niemożliwe z przyczyn energetycznych i finansowych. Czarny papież rozkazał zdezaktywować terminal. „Fiasko, a więc zostają. Bez możliwości powrotu, bez możliwości wpływania na cokolwiek…”
Pole czasowe, otwarte w chwili przerzucenia temponautów, zapewniało ciągłość między współczesnością a czasami ewentualnej Zmiany. Pośrednio przekształceniu uległyby stulecia pomiędzy — klamrowane dwoma skrajnymi punktami chronomicznymi.
Naukowcy zdezaktywowali pole. Łączność wygasła.
A gdy Herod umarł, oto Józefowi w Egipcie ukazał się anioł Pański we śnie i rzekł: «Wstań, weź Dziecię i Jego Matkę i idź do ziemi Izraela, bo już umarli ci, którzy czyhali na życie Dziecięcia». On więc wstał, wziął Dziecię i Jego Matkę i wrócił do ziemi Izraela. Lecz gdy posłyszał, że w Judei panuje Archelaos w miejsce ojca swego, Heroda, bał się tam iść. Otrzymawszy zaś we śnie nakaz, udał się w strony Galilei. Przybył do miasta, zwanego Nazaret, i tam osiadł. Tak miało się spełnić słowo Proroków: Nazwany będzie Nazarejczykiem (Mt 2, 19–23).
Umieli się bić, byli silni i odporni, znali sztuki walki. Jedyną warstwą społeczną, w której mogli przeżyć i w miarę dobrze sobie radzić, gdzie nikt nie pytał ich o pochodzenie, były bandy przestępcze. Zostali złoczyńcami. Początkowo trzymali się razem, napadając na kupców i na rzymskie patrole w grupie kontrolowanej przez Zelotów, później los rozdzielił ich na długie lata. Zapominali się w zezwierzęceniu — przelewali krew, korzystali z usług ladacznic, kilka razy z trudem uniknęli śmierci. Pragnęli wyprzeć wspomnienia, by zaakceptować ten świat. Pozycję mieli nienaruszalną — zyskali respekt, odkąd zaprezentowali znajomość karate. Żaden osiłek nie chciał się z nimi mierzyć.
Na początku wracali regularnie do groty, łudząc się, że nastąpi cud i terminal będzie działać. Później zaprzestali wycieczek. Swój świat utracili bezpowrotnie.
Rozstali się, gdy banda musiała podzielić się na dwie grupy: jedna przeniosła się do Galilei, gdzie rządził tetrarcha Herod Antypas, imiennik swego ojca, druga pozostała w Judei, kontynuując bandycki proceder.
Spotkać mieli się dużo później, tuż przed śmiercią, na wzgórzu pod murami Jerozolimy.
Gdy przyszli na miejsce zwane «Czaszką», ukrzyżowali tam Jego i złoczyńców, jednego po prawej, drugiego po lewej Jego stronie. Jezus zaś mówił: «Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią». (…) Jeden ze złoczyńców, których [tam] powieszono, urągał Mu: «Czyż Ty nie jesteś Mesjaszem? Wybaw więc siebie i nas». Lecz drugi, karcąc go, rzekł: «Czy ty się nawet Boga nie boisz, chociaż tę samą karę ponosisz? My przecież — sprawiedliwie, odbieramy słuszną karę za nasze uczynki, ale On nic złego nie zrobił». I dodał: «Jezu, wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do królestwa swego». Jezus mu odpowiedział: «Zaprawdę, powiadam ci: Dziś będziesz ze Mną w raju» (Łk 23, 33–34a, 39–43)[2].
Kenoza (z greckiego — ogołocenie), termin teologiczny oznaczający samouniżenie się boskiego Logosu we wcieleniu, posłuszeństwo Jezus Chrystusa jako Syna Bożego wobec Boga Ojca oraz dobrowolne przyjęcie przezeń cierpienia i śmierci. Wg protestanckiej teologii XIX w. — zawieszenie przez Jezusa jego Boskich atrybutów.
Wielka Internetowa Encyklopedia Multimedialna
Ostatnia noc na Ziemi. Rozmyślania
W swoją ostatnią noc na Ziemi przed wyruszeniem do portu transferowego John Caspar nie mógł zasnąć. Stał na balkonie wieżowca oparty o balustradę i starał się odzyskać spokój. Miasto rozlewało się u stóp budynku świetlistą plamą. Drżąca poświata przypominała chmurę robaczków świętojańskich albo fosforescencję śpiącego morza…
John był spakowany. Nastawił budzenie. Jutro opuszcza Geopolis, zostawia wyniszczoną i zurbanizowaną planetę. Tak będzie lepiej…
Czekały go lata odosobnienia. Uważał, że jest to cena, którą należy zapłacić, by być bliżej Boga.
Nie ujawnił swych pobudek w biurze werbunkowym. Nie było sensu. Galaktyczni misjonarze tylko formalnie nadzoro wali linie konfesyjne. W praktyce przyjmowano każdego, bez względu na motywację. John zawarł pięcioletni kontrakt na oblatywacza konfesjolotu, kierując się przede wszystkim powołaniem. Wielu robiło to jednak dla zarobku. Mimo to Caspar wyobrażał sobie, że piloci tworzą zakon kosmicznych anachoretów — każdy w swej samotni, neurotytanowym eremie mknącym przez kosmos, niczym mnich w grocie. Już wkrótce…
Sen nie nadchodził. Prom odlatywał o piątej.
Przy łóżku walizka pełna starych książek i nowych tytułów do czytania w ciągu pięciu lat samotności. W głowie nie mniej ciężki bagaż doświadczeń. W mózgu karuzela refleksji.
Zazwyczaj Caspar zwalczał podenerwowanie snuciem uporządkowanych rozważań. Gdy zaczął — nie mógł przestać. Wciąż te natrętne myśli, myśli, myśli…
Miasto kojarzyło mu się ze zgiełkiem, Bóg z ciszą. Nie rozumiał odwiecznego lamentu filozofów, przerażonych zaklętym milczeniem Boga. Nie podzielał rozpaczy intelektualistów, którzy pod koniec życia upodabniali się do przegranych buntowników, o których pisał Platon: „Żaden z tych, co w młodości powzięli sąd, że nie ma bogów, nie dochował na starość wiary swym przekonaniom”. Nie znaczy to, że uwierzyli w Boga. Po prostu zrozumieli, że negowanie jego istnienia jest również wiarą, a nie zdobywszy dowodu — cierpieli męki niepewności. „Największy ból sprawia ludziom wiedza połączona z bezsilnością” — pisał inny starożytny, Herodot. W wypadku wątpiących mędrców była to pochodna wiedzy, o której myślał Sokrates, gdy rzekł: „Wiem, że nic nie wiem”. Uśmierzyć te męki mógł tylko wyraźny komunikat, że Bóg istnieje, rozlegający się gromko z niebios głos Pana. John nie potrzebował takiego dowodu. Przeprowadził proste rozumowanie: skoro Opatrzność nad nami czuwa, a Bóg milczy, trzeba szukać Boga w ciszy. Zamiast czekać na słowa, należy zamienić się w Wielkie Ucho. Ciszy nie można usłyszeć, lecz można w niej przebywać — i tak samo jest z Bogiem. Człowiek powinien być zatem stroicielem ciszy. Niełatwe to jednak zadanie. Świat, który stał się komorą pogłosową odbijającą bez przerwy niezliczone informacje — taki świat oddalał ludzi od Boga.
Najłatwiej zabić ciszę w mieście. Nawet noc nie daje jej azylu. Błogosławiona ciemność („noc duszy”, o której pisali XVI-wieczni mistycy hiszpańscy) staje się nieosiągalna w sztucznym świetle. Bombardowanie informacją zaśmieca mózg stosami zbędnych danych. Niewidoczne drgania i pola magnetyczne zakłócają wewnętrzny spokój, naruszają rytm biologiczny. Miasto nie chce świętości. Oferując wszystko, nie ofiarowuje niczego. John zanotował w dzienniku: W świecie barw Bóg jest przeźroczystością, w świecie zapachów bezwonnością, w świecie dźwięków ciszą. Jest tym, czego nie można ujrzeć, tym, czego nie można wyczuć, tym, czego nie można usłyszeć. Dlatego tak wielkim darem jest wiara. Teraz, patrząc z balkonu na rozmigotane miasto i krążące po orbicie sputniki reklamowe (przez lornetkę można było ujrzeć logo firm), słysząc tysiące przytłumionych dźwięków (jakby miasto chrapało przez sen), Caspar dodał w myślach: „w świecie informacji Bóg jest jej brakiem”.
Zadzwonił info-com. Alert o miejscu i czasie odlotu. John odczepił urządzenie od paska i upuścił na balkonową posadzkę. Nie będzie potrzebne…
Pora się kłaść…
Ostatni raz uniósł głowę. Na bezchmurnym niebie nie zobaczył gwiazd. Łuna miasta rozmyła planety i galaktyki, czyniąc firmament półprzezroczystą plamą. „Chcesz wiedzę posiąść — wprzódy cierp. Oto prawdy wiecznej sąd” — nadpłynęły słowa Ajschylosa. Lecz po cóż cierpieć, skoro nie moż na patrzeć w gwiazdy?… Zrozumiał, co go gnębi. Per aspera ad astra, jego ulubiona maksyma, była w dzisiejszych czasach nieaktualna. Jak można znosić cierpienie, gdy nie widać gwiazd?…
W blasku konsekrowanych słońc. Chrystologia
A teraz gwiazdy są wszędzie. Wszechświat jest pełen ciszy, nieskończonej próżni, w której umierają obrazy i dźwięki. Tu, gdzie nie ma świateł i barw, nie ma też fonemów. Gwiazdy są niedostępne dla wzroku, choć ich obecność zdaje się wręcz namacalna.
Otoczony ścianami konfesjolotu John Caspar ma wrażenie, że przebywa w pustce. Jest tysiące lat świetlnych od Ziemi. Czuje się jak ptak wewnątrz głuchego i ciemnego dzwonu, którego środek jest wszędzie, obwód zaś nigdzie — niczym kulisty Bóg w koncepcji Mikołaja z Kuzy.
Stroiciel ciszy mknie ze stałą prędkością, kierując się w stronę Układu Carpentera. John ma na twarzy zarost nieusuwany metodą aktywnych opiłków „Bic”, gdyż pole grawitacyjne wewnątrz statku jest zbyt rozedrgane, co grozi poharataniem twarzy. Podcina brodę rzadko. Oblatywacz konfesjolotu może sobie pozwolić na niedbały wygląd. Jest to wręcz wymarzona praca dla abnegata.
John Caspar od pięciu lat wędrujący przez układy planetarne z misją odpuszczania grzechów zna prawdziwe znaczenie słowa „abnegacja”. Wolny czas poświęca studiowaniu teologii. Abnegacja to akt przezwyciężenia egoizmu i próżności, wyrzeczenie się dóbr materialnych i wąsko pojętego szczęścia osobistego w imię wartości wyższych: niesienia pomocy ludziom, poznawania Prawdy, realizacji ideałów ewangelicznych. A przede wszystkim: zbliżenia się do Boga. Właściwie pojęta abnegacja dynamizuje życie wewnętrzne, sprzyja rozwojowi osobowości i wyższego „ja”. Ponieważ bywa często odrzuceniem tego, co doczesne — w powszechnym odczuciu jest traktowana jako postawa negatywna, niemal synonim zaniedbania. John wychodzi z założenia, że jest kimś więcej niż pracownikiem technicznym. Uprawia świadomą abnegację. Odczuwa coraz większą jedność ze statkiem. To w końcu konfesjolot ma moc rozgrzeszania. Pilot powinien być sługą statku, pokornie znoszącym swą samotność.
Podróże w kosmos przebiegają dwuetapowo. Na orbicie znajduje się kilkanaście portów transferowych — stacjonarnych portali do miejsc oddalonych od Ziemi o lata świetlne. Promy kosmiczne dowożą pasażerów do portów — stamtąd odbywa się właściwy przerzut. Wykorzystuje się w tym celu tzw. efekt Jarmuscha. Zgodnie z rozwiniętą i ugruntowaną w nauce teorią strun czas posiada kilka wymiarów, podobnie jak przestrzeń. Każde ciało można określić, odczytując złożone sieci układów współrzędnych, w jakich przebywa — jest to tzw. chronolokacja, opisanie jednoczesnego pozostawania we wszystkich aspektach czasu i przestrzeni. Aby dokonać transferu, należy doprowadzić obiekt do punktu kulminacji skrajni. Następuje sprowadzenie ciała do struktur subatomowych, co pozwala przerzucić skompresowany ładunek na olbrzymią odległość, na symetryczny układ współrzędnych. Podobnie jest z czasem — kwantowany do odcinków osiągających wartości graniczne pozwala szybko ekspediować obiekt o tysiące lat świetlnych od miejsca przerzutu. Z grubsza działa tu efekt sprężyny — maksymalne ściśnięcie powoduje najsilniejszy wyrzut. Tym samym przedmiot lub organizm żywy może być katapultowany do odległych gwiazdozbiorów. W ten sposób od blisko półwiecza dokonuje się kolonizacja kosmosu przez homo sapiens.
John Caspar na pokładzie Stroiciela ciszy niesie grzechy zebrane ponad planetą Eol w stronę jednego z konsekrowanych słońc. A wokół pusto. Cisza spowija niczym całun, wyłącza fonię. Krzyk przerażenia i śmiech radości istnieją tylko w dopowiedzeniach. Gesty, które mówią, żywe kontury maszyn i postaci. Świat głuchego połączony z połowiczną ślepotą. Za neurotytanową konstrukcją ciemność i milczenie wszechświata. I chłód. Można przytulić się tylko do własnych myśli. Chyba że są szkliste, zimne, ścięte mrozem zwątpienia. Inside the vehicle the cold is extreme, smoke in my throat kicks me out of my dreams. I try to relax, but it's warmer outside, I fail to connect, it's a tragic pide. Stara płyta, słuchał jej kilkaset razy, prawie zawsze odnosząc te słowa do siebie. Konkretna sytuacja stawała się życiową metaforą. W jakimś sensie na zewnątrz rzeczywiście było cieplej.
Stroiciel ciszy wkracza do gwiazdozbioru Tarczy. Na obrzeżach konstelacji biały karzeł, w głębi czerwony olbrzym pożera kolejną planetę, która stanęła na jego drodze. John dostrzega to na ekranach pomiarowych. Jest jakby gęściej, pełna ukrytej energii pustka rozlewa się między skupiskami gwiazd niczym ciemna toń oceanu. Mimo to przestrzeń tętni płucami nieskończoności — ciała niebieskie zdają się nieistotnym nalotem na jej powierzchni.
Czy właśnie tu mieszka Bóg? W tej ciszy bezludnej i nieludzkiej? W ciemności będącej najdoskonalszym z możliwych wyobrażeniem „nocy duszy”, o której pisał św. Jan od Krzyża? Teologia ciemności i teologia ciszy. Domine, derige nos!
John Caspar odczuwa coś, czego przedsmak musiał towarzyszyć żeglarzom, zanim Ziemia stała się zurbanizowanym Geopolis. Sam na sam z żywiołem, ziarno piasku wobec ogromu Stworzenia. Choć wszystko wokół zbudowane z materii, obecność Boga wydaje się silniejsza. Nic dziwnego, że wśród astronautów wciąż notuje się mnóstwo nawróceń.
Gdyby kiedyś spotkał Chrystusa — gdzie, w jakiej przestrzeni poznania mogłoby to nastąpić? John poważnie rozważa ten problem. W sferze duszy? W psychice? W materii? Wciąż czyta i obsesyjnie przetrawia tę myśl…
Według wczesnochrześcijańskiej herezji zwanej doketyzmem Jezus nie miał ciała ludzkiego, lecz ciało eteryczne. Dzięki temu mógł uniknąć prawdziwego cierpienia. Męka i śmierć na krzyżu były pozorne. Doketyzm stanowił próbę odpowiedzi na pytanie, jak doskonały, niematerialny, a przede wszystkim nieśmiertelny Logos, owo Słowo z Ewangelii św. Jana, mógł zaistnieć i umrzeć w materialnym świecie. Pogląd ten wpłynął na rozwój pokrewnego kierunku — monofizytyzmu. Była to doktryna głosząca jedynie boską naturę Chrystusa. Syn Boży nie stał się człowiekiem — głosili potępieni i wygnani z Syrii jakobici — gdyż był Bogiem, a pomiędzy jednym a drugim zachodzi sprzeczność zupełna. Albo człowiek, albo Bóg — tertium non datur. To jednak nie wyczerpywało sporu. Poglądy przeciwstawne głosiły, jakoby Chrystus posiadał wyłącznie naturę ludzką. Jednym z ciekawszych przekonań był adopcjanizm, zaprzeczający boskiej więzi pomiędzy Bogiem-Ojcem a Jezusem, który miał być jedynie przybranym synem Jahwe, adoptowanym człowiekiem w szczególny sposób napełnionym Duchem Świętym. Pogląd ten wyrastał z troski o czystość monoteizmu. Oficjalnym stanowiskiem Kościoła był natomiast sformułowany w 451 roku na IV Soborze Chal cedońskim dogmat chrystologiczny głoszący podwójną naturę Chrystusa: boską i ludzką. Jezus-Logos stał się człowiekiem i jest realną obecnością Boga w świecie, a przez Niego jako człowieka dokonane zostało dzieło odkupienia świata.
A więc kto powróci na świat podczas Paruzji? Ciało czy duch? Duch w ciele, czy może — według najnowszych trendów teologicznych — duch w maszynie? John miał od podobnych rozważań istny mętlik w głowie.
Do tego wszystkiego dochodziły kontrowersje wokół niejasnego pojęcia Trójcy Świętej. Zgodnie z oficjalnym nauczaniem Kościoła jest ona Trójcą Współistotną — każda z istot do niej wchodzących pozostaje całym Bogiem (homouzja). Ojciec jest tym, który rodzi, Syn tym, który jest zrodzony, Duch Święty zaś tym, który pochodzi — te relacje są odwieczne, poza czasem. Rozbieżności co do roli poszczególnych aspektów Trójcy prowadziły do licznych rozłamów i herezji, łącznie z wielką schizmą wschodnią w 1054 roku. Rola Chrystusa była opisywana różnie, w zależności od przyjętego punktu widzenia — raz był odrębnym Bogiem, to znowu tworem podporządkowanym Ojcu, to znów bytem współistotnym. Spory co do natury Odkupiciela trwały pomimo wypracowania przez Kościół jednolitego stanowiska: rozróżnienie pomiędzy Bogiem, Jego Synem a Duchem polegało nie na istocie, lecz na wzajemnych relacjach…
John ma duży szacunek do oficjalnej wykładni prawd wiary. Mimo to pozostałe teorie mają pewien posmak atrakcyjności. Sprawiają, że Chrystus jest jeszcze większą tajemnicą. Czynią aktualnym pytanie: jaki jest Bóg? Można Go wciąż poszukiwać, oddalając moment wyboru: przyjąć Go czy odrzucić? Najgorsza katorga duchowa to nie tyle niemożność znalezienia prawdy, ile niemożność jej rozpoznania. Przechodzimy obok Prawdy obojętni, nie wiedząc, co zaprzepaściliśmy.
A Stroiciel ciszy podlatuje do gwiazdy oznaczonej symbolem XP 345,990. Na jej powierzchni protuberancje widoczne jako oślepiające zawirowania, wokół gigantyczna czasza żaru trawiąca zabłąkane meteory. Konsekrowane słońce. Kula ognia wyniesiona do rangi świętości, wyposażona w moc odpuszczania grzechów. Wokół niej krążą planety jak nieforemne orzechy.
John zatrzymuje Stroiciela. Rozpoczyna procedurę.
Schemat działania jest prosty. Po modlitwie odczepia przylepiony do statku ładunek, nadając mu właściwy kierunek. Dostawa leci niczym odcięty wrzód na spotkanie słonecznej korony. Zawiera grzechy zebrane na odległych planetach, dokąd nie dotarli kapłani. Jedyne wyjście, by udzielać tym ludziom sakramentów. Robotnicy farmerzy, poszukiwacze — zwożą swoje przewinienia na specjalne wysypiska, następnie pakują w metalową gołębicę wyobrażającą Ducha Świętego i wysyłają na orbitę, by zabrał ją nadlatujący konfesjolot. Z początku sprawa budziła kontrowersje, jednak poczucie powinności posługi kapłańskiej przeważyło w Kościele nad wiernością wobec tradycyjnych form sakramentów. Papiescy astrofizycy z pierwszego na świecie, założonego w 1579 roku obserwatorium[3], wyznaczyli kilkaset gwiazd, nieopodal skupisk zamieszkałych przez kolonizatorów, z przeznaczeniem na gładzenie grzechów. Program został omówiony na pierwszym soborze dotyczącym ekspansji ludzkiej w kosmosie. Papież osobiście konsekrował gwiazdy. Watykan zatwierdził innowację, którą w mediach okrzyknięto „kosmicznym Barankiem Bożym”. Wybrane słońca przyjmowały ładunki dowożone przez oblatywaczy konfesjolotów, aby spalić je ogniem rozgrzeszenia. Oczywiście wystarczyło, by Tin-Sin („zapuszkowany grzech”— jak kpili niektórzy) dotarł do granic słonecznego żaru. Płonął w wyziewach gwiazdy, zanim dotknął jej zewnętrznej warstwy. Tak dokonywało się odpuszczenie.
Metalowy ładunek w kształcie Ducha Świętego oddala się od konfesjolotu niczym torpeda. John nie przestaje się modlić. W takich chwilach przeżywa sens swojego powołania. Jest bliski ekstazy. Chwila, gdy temperatura stapia metal, gdy płoną przewinienia, a Baranek Boży gładzi grzechy świata, tu w kosmosie — w zimnych ścianach statku, w śmiertelnej pustce, w przestrzeni wyjałowionej z życia — dokonuje się cud wiary. Kwitnie ciepło. Rozlewa się światło. Świat na chwilę usprawiedliwia swoje istnienie.
W teleskopie obraz małego punkciku, który nagle wybucha w koronie słonecznej. Usta Johna szepczą bezwiednie:
— Idź i nie grzesz więcej…
A na planecie Eol czystość serc, jasność liczona w sekundach.
Poszukiwanie stacji. Sen
Procedura pozwalała Casparowi na korzystanie z gościnności napotykanych po drodze habitatów. Watykan wynegocjował dla gwiezdnych misjonarzy oraz oblatywaczy konfesjolotów układ, na mocy którego każda podlegająca Rządowi Światowemu stacja kosmiczna miała obowiązek udzielić schronienia kosmicznym apostołom wiary. Pilot musiał podać autoryzację — gdy zgadzała się z widniejącą w rejestrze legalnych statków, wpuszczano go na pokład.
Po wykonaniu zadania na planecie Eol John szukał takich punktów w Gwiazdozbiorze Tarczy, nieopodal Układu Carpentera. Były to rejony, do których nie dotarli jeszcze misjonarze. Kolonizacja przebiegała dość opornie, przypominała początki zasiedlania Alaski przez białych osadników. Grupy mężczyzn i kobiet walczyły z żywiołami, każdego dnia dziękując Panu za przeżycie, być może dlatego ich wiara była tak silna. Jak trwoga, to do Boga… W każdym razie pierwsi misjonarze mieli się dopiero pojawić na Eolu i podobnych planetach tu, w Układzie Carpentera, a nawet jeszcze dalej… Zaletą był brak zwierzchnictwa terytorialnego, kolonizatorzy mieli pełną wolność, mogli zbudować każdy ustrój i wybrać dowolny system stosunków społecznych. Odrzucić sztywny gorset systemu panującego w Geopolis — planecie-mieście. Zdani byli jednak wyłącznie na siebie…
John chciał odpocząć, przebywał w ciasnym wnętrzu Stroiciela trochę za długo. Jak na złość żadna stacja nie widniała w wykazie. To naprawdę były rubieże znanego świata. Starożytne mapy, na których w miejscu Afryki umieszczano napis Hic sunt leones („tu żyją lwy”) można było na astrologicznych mapach tych stron, na trójwymiarowych układach holograficznych pełnych skomplikowanych symboli i wykresów, zastąpić formułką: Hic sunt Aliens. Ludzie nie wiedzieli dosłownie nic o obszarach rozciągających się poza konstelacją Tarczy. Przerzuty z portów transferowych miały ograniczony zasięg. Dalej trzeba było poruszać się statkami. W pierwszej kolejności za kolonistami podążyli wysłannicy Kościoła. Nieśli Słowo Boże i rozgrzeszenie. Caspar miał pełne prawo twierdzić, że dotarł aż na kraniec znanego ludziom świata.
Włączył detektor sztucznych obiektów. Brak stacji na liście należało potwierdzić empirycznym przeszukaniem przestrzeni w aktualnym kwadrancie astronomicznym. Czasami znajdywano w ten sposób jakiś mniejszy habitat. Sondowanie przebiegało powoli. Za około dwie godziny Caspar dostanie odczyt. Zostawił program i przysnął w fotelu niczym rybak nad wędką…
Śniło mu się, że jest rzymskim legionistą pełniącym straż pod krzyżem, na którym umiera Chrystus. Płaszcz, srebrzysty hełm, włócznia — a wokół jałowy pejzaż przedmieść i wzgórz Jerozolimy. Z Golgoty widok był dobry: John obserwował twarze wszystkich uczestników kaźni, rozpoznawał apostołów, święte i kapłanów. Dobry łotr wiszący po prawicy, przyszły św. Dyzma, wypowiadał swoją przedśmiertną kwestię, dzięki której miał trafić do Raju. Dwaj legioniści stojący obok Caspara zawzięcie dyskutowali.
— Na pewno udaje cierpienie, to magik — umie się znieczulić…
— Załóżmy, że jest Bogiem. Nie byłby głupcem. Przybrałby ciało jedynie dla iluzji…
— Tak czy owak — mag…
Nagłe poruszenie na krzyżu. Zrywa się wiatr, gaśnie słońce. Caspar zasłania oczy. Straszliwie zmasakrowane ciało (tak, ciało!) Zbawiciela schodzi z krzyża, staje przed Johnem i mówi tonem rozkazu:
— Zabij mnie.
Pilot unosi wzrok: na tle drewnianych belek widać świetlisty, eteryczny kształt, który emanuje błogością… Mistyczny krzyż, na którym umęczono duszę?
— Zabij mnie, który nie jestem mną — powtarza ciało.
John unosi włócznię i, nie mogąc oprzeć się poleceniu Mesjasza, wraża ostrze w jego serce. Zwłoki znikają, obraz pęka, dalej wszystko toczy się jak w Ewangelii… John ma krew na rękach. Biegnie jak szalony do najbliższego źródła, myje dłonie, lecz posoka nie schodzi. Dopiero gdy promień słońca pada na wodę, jego ręce stają się czyste. Wtedy słońce eksploduje i w formie milionów świetlistych kropel ucieka w czerń kosmosu. Gwiazdy…
Obudził go dźwięk pulsatora. Oddychał ciężko, jak po koszmarze. Bo w istocie przyśnił mu się koszmar. Przeładowany teologią mózg produkował bluźniercze wizje.
Sonda coś znalazła.
Za jednym z księżyców pustynnej planety Carpentera, zlokalizowana po ciemnej stronie satelity znajdowała się stacja. Tutaj?! John nie mógł uwierzyć, że tak blisko. Urządzenie wykluczało ryzyko błędu.
Wykaz habitatów, jakim dysponował, mógł być nieaktualny. W końcu od wyruszenia w misję upłynęły cztery lata. Lecz żeby przez ten czas powstał tutaj przyczółek? — dziwił się John. Mało prawdopodobne… Osadnicy byli zazwyczaj nastawieni na prymitywne warunki, chcieli budować cywilizację techniczną od podstaw, na nieskażonej naturze, niczym amisze lub kwakrzy. Promy wysadzały ich wraz z żywnością i narzędziami. Czasami zostawiali sobie komunikator, zależało to od stopnia radykalizmu danej reguły kolonizacyjnej. Nie była to zatem stacja pomocnicza. Lecz jaka? Przemysłowa, energetyczna, militarna, kontemplacyjna, przeładunkowa?…
Nie ma sensu zwlekać. Dowie się na miejscu. Skierował Stroiciela na obiekt, wysłał autoryzację. Po chwili przyszło automatyczne potwierdzenie, bez żadnej dodatkowej informacji, którą czasami załączają obsługujący pokład pracownicy. Żadnych pozdrowień ani przyjacielskich słów typu: „Witaj, stary”, „Miłego pobytu” etc. Najprawdopodobniej odpowiedział komputer. Dobre i to — byle wylądować.
Caspar okrążał spłaszczony księżyc niezamieszkałej planety, a obraz habitatu wpełzał na ekran nawigacyjny. Przez chwilę stacja była widoczna na tle jasnej strony satelity. I to w niemal całej okazałości. Najeżona ostrymi blankami forteca — pierwsze skojarzenie na widok obiektu. W kosmosie nie spotyka się opływowych kształtów, gdyż nie obowiązują tu prawa aerodynamiki — jednak ten habitat był wyjątkowo skomplikowany formalnie. Monumentalizm okutego w zbroję mastodonta, a do tego zębaty niemiecki gotyk — jakby stary zamek porwany w kosmiczną przestrzeń. Z daleka te elementy wyglądały na zniszczenia dokonane deszczem meteorów lub wejściem w pas planetoid. Dopiero bliższy obraz dawał wrażenie świadomego działania konstruktora. Dziwne miejsce — pomyślał Caspar, choć zaraz się uspokoił. Bywał już przecież na różnych nietypowych stacjach.
Platforma otwierała się regulaminowo. Wszystko szło sprawnie, Stroiciel ciszy czekał tylko na pozwolenie techniczne. Zbliżony kształtem do barokowego konfesjonału musiał wyglądać trochę jak miniatura stacji — dopiero teraz John zdał sobie z tego sprawę. W końcu przyszedł sygnał. Caspar zakodował autopilota na samodzielne lądowanie. Paszcza spodniej części habitatu opadła, szczerząc się czerwienią lamp na obrzeżach. Konfesjolot wnikał do wnętrza obiektu niewidniejącego w wykazach — instrukcja nakazywała w takich sytuacjach szczególną ostrożność. Tytanowe ściany i zimny blask niebieskiego światła wypełniły pole widzenia. Niespodziewanie przypomniał się Casparowi rysunek Bruegla zatytułowany „Wielkie ryby jedzą małe ryby”… A gdy klapa pokładu zamknęła się za nim z pneumatycznym sykiem, na ścianie hangaru pilot ujrzał napis. Słowo było dziwnie znajome. Początkowo wziął to za przywidzenie wywołane zmęczeniem, później był już pewien. Zdumiewające — siadł na pokładzie Kenozy.
Na pokładzie „Kenozy”. Dzikus
Konfesjolot wyciszył drgania, John odpiął pas.
To musi być habitat misjonarzy albo jakiejś sekty religijnej. Może adwentystów lub zielonoświątkowców? W końcu organizują wyprawy w kosmos. Chyba że nazwa jest przypadkowa — zdumiewające w kontekście specjalistycznego terminu teologicznego — rozmyślał Caspar, celebrując moment, który zdarzał się raz na kilka miesięcy. Moment uwolnienia z ciasnoty konfesjolotu. Największa doczesna nagroda podczas parszywej, choć błogosławionej służby. Śluza otwierała się z mechanicznym buczeniem, strzelały zaczepy, syczało powietrze… Wreszcie można było chłonąć odgłosy swobody. Wokół przestrzeń hangaru wywołująca paradoksalnie przyjemną agorafobię — ściany dalekie, sufit wysoki, aż kręciło się od tego w głowie. Dominowało zimne błękitne światło, jakby John znalazł się na krze zakotwiczonej pod arktycznym niebem.
Nie zdejmował hełmu. Na lądowiskach bywało różnie, czasem ich nie natleniano. Siedział w kombinezonie, czekając na obsługę techniczną. Nikt się nie zjawiał. Z głośników nie rozlegały się komendy. Czyżby pozostawiono go samemu sobie?
Powinny przynajmniej podjechać roboty…
Czekał godzinę. Z konieczności, a trochę z nudów (niecierpliwił się coraz bardziej, marzył o spacerze po pokładzie) zbadał pokład zewnętrznym detektorem. Correct, correct — wyświetlał uspokajająco ekran. Jednak John nie był spokojny. Wyglądało na to, że będzie musiał wyjść, nie czekając na zgodę. Tak też uczynił.
Za drzwiami hangaru ciągnął się korytarz. John szedł złowieszczo podświetlonym labiryntem rękawów i przejść, przypominającym wnętrzności gigantycznego robota. Zielonkawe światło jarzyło się sennie na krawędziach, elektryczny szmer świdrował ciszę. Kroki odbijały się metalicznym echem, jakby ktoś stukał młotkiem w kawałek blachy. Dziwne miejsce. Zdehumanizowane w każdym znaczeniu, nie dość że zimne i nieludzkie, to jeszcze fizycznie ludzi pozbawione. Co mogło się tutaj mieścić — zachodził w głowę, przechodząc przez coraz węższe śluzy. Bywał na wielu stacjach kosmicznych, odwiedzał habitaty przemysłowe i kontemplacyjne, to miejsce nie pasowało jednak do żadnej ze znanych mu kategorii. Kenoza była wymarła, wszystko na to wskazywało. Czyżby ludzie, którzy tu mieszkali, zabrali swoje tajemnice do grobu? Czy w ogóle kiedykolwiek tutaj żyli? Nie było pewności, lądowisko i system korytarzy mogły równie dobrze służyć robotom. Ze ścian wystawały detektory, sygnalizatory i czujniki zapewniające sztucznym mechanizmom synchronizację z bazą. Caspar widział podobne rzeczy na innych stacjach. Działało za to pole grawitacyjne, co było poszlaką wskazującą na obecność człowieka. Być może pracowały filtry powietrzne. Idąc w kasku, John nie mógł się o tym przekonać; ryzykować nie chciał. Najwyżej wróci do Stroiciela po wkładki dotchawiczne — wykonane nanotechnologią bioaktywne galaretki umożliwiające oddychanie w środowisku beztlenowym.
Jeżeli pracowali tu ludzie, to musieli prowadzić archiwizację. Na pewno znajdzie się zapis historii stacji. Trzeba tylko dotrzeć do systemu…
Caspar stanął przy ostatniej śluzie. Korytarz rozdzielał się jak proca, odnogi prowadziły w nieznane. Obejrzał przejście, uniósł wzrok. Na suficie widniała inskrypcja wypalona piórem laserowym: „Zabij swojego boga, nim on cię zabije”. Caspar zdębiał, czytając to graffiti.
Co tu się mogło dziać?
Rozległ się zgrzyt w głębi lewej odnogi. Ręczne zamykanie włazu?… To by znaczyło, że ktoś jednak zamieszkiwał stację. John poczuł strach. Ciarki szły mu po plecach, jakby błądził w podziemiach upiornego zamku, gdzie szkielety brzęczą łańcuchami. Poświecił halogenem. Zdawało mu się, że na krańcu widoczności stoi postać, niewielka i nieruchoma, mogło to być jednak złudzenie.
Po chwili wahania ruszył dalej. Korytarz był długi, ponad pięćdziesiąt kroków, wokół tylko ściany z karbowanych płyt.
Nagle ciszę przeszył wrzask. John zamarł, zasłaniając się odruchowo latarką. Ktoś biegł z naprzeciwka. Caspar zaczął się cofać, kłując niezdarnie ciemność wiązką światła. Tymczasem biegnący był coraz bliżej. Nagi, wychudzony mężczyzna, brodaty i zarośnięty. Ki czort?!
Caspar włączył hełmofon:
— Stój!!!…
Dzikus biegł.
— Stać!…
Sprinter wpadł z impetem na Caspara. Łup! John padł staranowany, mężczyzna pobiegł dalej. Przy zderzeniu mignęły zalęknione, pałające szaleństwem oczy. Mógł mieć około trzydziestu lat, zarost znacznie go postarzał.
Caspar był w szoku. Leżał z walącym jak młot sercem, słuchając oddalających się kroków. Liczył sekundy, by zebrać myśli…
Pierwsze, co zrobił po kilku minutach psychicznego paraliżu, to zdjął kask. Dzikus był dowodem, że poziom tlenu umożliwia tu oddychanie. Prócz tego niczego nie był pewien. Chyba tylko tego, że nie odpocznie na pokładzie Kenozy. Radość z lądowania była zdecydowanie przedwczesna.
Z dziennika pilota. Całun
1 dzień na stacji
Wróciłem do konfesjolotu zaraz po niespodziewanym spotkaniu z intruzem. Choć w jego kategoriach intruzem muszę być z pewnością ja. Dzikus wydaje się tu dobrze zadomowiony. Trudno orzec, który z nas przestraszył się bardziej — gdy biegł w moją stronę, myślałem, że to atak. Teraz sądzę, że salwował się paniczną ucieczką. To był jego korytarz. W ciasnym rękawie biegł pochylony, z doskonałym wyczuciem szerokości ścian. Musiał pokonywać tę trasę nie raz.
Kim jest? To już druga niewiadoma, po zagadkowej pustce na statku. Może któryś z pracowników Kenozy, który popadł w obłęd? Tylko dlaczego?… Same znaki zapytania. Sądzę, że habitat nie został ujęty w rejestrze z innych przyczyn niż brak aktualizacji w mojej dokumentacji. To miejsce musiało być świadkiem czegoś dziwnego. Konflikt wśród załogi? Choroba? Nagła ewakuacja? Na razie nie mogę stawiać zdań stwierdzających. Wszystko, co piszę, musi być zwieńczone pytajnikiem. Skoro już tu dotarłem, czuję się w obowiązku zbadać stację, wyjaśnić zagadkę jej porzucenia. To może być ważny materiał. Niech Bóg ma nas wszystkich (jego, mnie — kogo jeszcze?) w opiece.
2 dzień na stacji
Nie udało mi się uzyskać łączności z Kenozą. Wszystkie wyjścia są odcięte od komputera centralnego. Będę musiał znaleźć bezpośredni input do głównego archiwum. Zapis historii stacji może wiele wyjaśnić.
Przysługuje mi na mocy układów co najmniej doba odpoczynku. Nie ma nikogo, kto by mi udzielił gościny, nie ma więc też nikogo, kogo musiałbym prosić o jej przedłużenie. A zatem zostaję… Najwyżej dzień lub dwa. To powinno wystarczyć do uzyskania odpowiedzi na pytanie: co się tu, na Boga, działo?
Piszę po przerwie. Wydarzył się fakt godny odnotowania. Dzikus spróbował podejść do mnie. Widziałem jego kudłaty łeb wychylający się przez śluzę hangaru, gdy siedziałem w Stroicielu, dokonując drobnych napraw. Widocznie jest ciekaw, kim jestem. W jakiś sposób skojarzył mi się z Gollumem z Władcy Pierścieni. Gdy uniosłem się w kabinie, zniknął jak spłoszone zwierzę. Słyszałem tylko klaskanie bosych stóp o pokład. Na wszelki wypadek wyszedłem z paralizatorem, lecz nie sądzę, by miał agresywne zamiary. Boi się, może nawet bardziej niż ja…
Znów przerwa, chodziłem po stacji. Chyba znalazłem to, czego szukam. Kilka kabin ułożonych w pierścień, oznakowanych symbolami wskazującymi na laboratoria i zbiory danych. Jestem zbyt zmęczony, by sprawdzić to dzisiaj. Znużenie i senność dają się we znaki, habitat jest rozległy. Dzikus podszedł jeszcze bliżej niż poprzednio, gdy krążyłem w okolicy wyglądającej z grubsza na centrum Kenozy. Zachowałem spokój, poruszając się wolno, nie wykonując nagłych ruchów. Nawet na chwilę usiadł. Ta bezludna stacja przywodzi mi na myśl wyspę Robinsona Crusoe. Mam nawet przyszłego Piętaszka, w końcu lądowanie odbyło się w piątek — doprawdy zabawna zbieżność… Jedna rzecz nie jest zabawna w tej analogii: pierwowzór Robinsona, marynarz o nazwisku Selkir popadł z samotności w obłęd i doszczętnie zdziczał. Widziałem się w lustrze — może jednak przydałoby mi się golenie? Zarośnięty wyglądam niemal jak dzikus… Na szczęście nie jestem kosmicznym Robinsonem. W każdej chwili mogę stąd odlecieć, a to całkiem zmienia postać rzeczy.
Początek dnia trzeciego
Dręczą mnie sny. To była zła noc. Jestem nawet bardziej zmęczony niż przed zaśnięciem. Bluźniercze i heretyckie fantasmagorie niczym na obrazach w rodzaju „Kuszenia św. Antoniego”. Przyśnił mi się dzikus naciągający sobie na twarz całun turyński, biegający za mną po pokładzie. Co najgorsze — wrzeszczał przy tym: „Jestem twoim bogiem, jestem twoim bogiem”. Uciekałem jak tchórz przed prawdą. Płakałem i jednocześnie mu wierzyłem. W końcu rysy z całunu weszły w zarośniętą twarz, zlewając się w jedno z obliczem Zbawiciela… Horrendum! Obudziłem się, trzęsąc się jak dziecko…
Mam nadzieję, że nie wariuję. Przypominają mi się książki o wpływie dziwnych miejsc na psychikę. Na szczęście na jawie mój umysł funkcjonuje sprawnie. Mózg nie wyświetla omamów, słuch nie chwyta złudnych dźwięków. Wkrótce opuszczam Kenozę.
Najpierw jednak zamierzam poznać tajemnicę stacji.
Kryptonim „Paruzja[4]”. Człowiek
Przekaz z hełmofonu: