Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W Ostatecznej Bitwie bogowie pokonali Naukturów i opuścili świat, aby cieszyć się zwycięstwem na dworach Ojca Wszechrzeczy. Zabrali ze sobą bohaterów i królów, ich rodziny i wierne sługi: całą ludzkość. Prawie całą. W świecie porzuconym przez bogów, zawieszonym między nocą a świtem, pozostali najnędzniejsi z niewolników, dziwki, żebracy i bandyci. Dwadzieścia lat później resztki ludzkości usiłują ubłagać bogów, aby powrócili i zabrali pozostawionych.
Świat opuszczony przez szczęście, jałowy, pełen przemocy, cierpienia i gniewu. Trwa skazana na porażkę walka o przetrwanie, w której brak perspektyw na lepsze jutro. Oto rzeczywistość bez świtów, bez dni, bez szans. W tym rozpadającym się miejscu tylko nielicznym wiedzie się nieźle, a innym odebrano resztki godności i nadziei. To tu nieoczekiwanie dla nich samych spotykają się bohaterowie – tak różni, że aż trudno uwierzyć, że wspólnie potrafiliby cokolwiek osiągnąć. Choć dzielą ich światopoglądy, pochodzenie, a przede wszystkim ukryte motywy i sekrety, wyruszają w podróż. Wędrówka – pełna zabawnych i dramatycznych przygód, paskudnych monstrów i depczących po piętach przeciwników – zaprowadzi bohaterów do nieoczekiwanego celu. Dla niektórych okaże się on wybawieniem, inni spotkają swoje przeznaczenie, a jeszcze inni dowiedzą się o sobie więcej, niż by chcieli.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 340
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Świat bez świtu
Copyright
© 2021 by Radomir Darmiła
© 2021 by Wydawnictwo IX
Copyright for the cover art
© 2021 Dawid Boldys
All rights reserved.
Wydawca: Krzysztof Biliński, Wydawnictwo IX
Redakcja: Ksenia Olkusz
Korekta: Anna Dzięgielewska
Skład, łamanie i przygotowanie do druku: Krzysztof Biliński
Ilustracja na okładce: Dawid Boldys
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, z wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.
Wydawnictwo IX
wydawnictwoix.pl
Kraków 2021
Wydanie I
ISBN 978-83-960071-9-3
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piaty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiaty
Rozdział dziesiaty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty i ostatni
Podziekowania
Autor
Okładka
Kolofon
Strona tytułowa
Spis treści
Mężczyzna prowadzony przez kapłanów zatrzymał się nagle. Przez chwilę stał bez ruchu. Wreszcie wolno obrócił głowę w stronę ustawionych w szpaler adeptów.
Ika wiedziała, kogo szuka spojrzeniem: jej, właśnie jej, tak jakby to ona była czemuś winna. Szaleniec. Każdy inny maszerowałby na śmierć bez wahania, pełen radości i dumy z powierzonego zadania. Oddać życie, by przywołać bogów – czy można sobie wyobrazić większy zaszczyt?
Ika zadrżała.
Skąd miałam wiedzieć?
Stojący za jasnowłosym mężczyzną arcykapłan Kutrebasz zniecierpliwił się w końcu. Położył tłustą łapę na jego ramieniu i popchnął delikatnie w stronę stosu ułożonego na środku świątynnego placu.
— Bezimienny musi iść dalej — powiedział łagodnie.
Bezimienny milczał. Ika czuła na sobie jego wzrok, pełen bolesnej rezygnacji. Chciałaby uciec, schować się za otaczającymi świątynny plac kolumnami, zniknąć za plecami tłumu gapiów, chciałaby chociaż kucnąć i ukryć twarz w dłoniach. Ale nie mogła. Stała więc dalej, sztywno wyprostowana, ze wszystkich sił obojętna, ignorując spływające po plecach strużki potu. Czuła jak serce dudni jej w piersi, jak dziko się szarpie między żebrami. Dlaczego wciąż na nią patrzył? Na co czekał? Miała krzyczeć? Płakać? Może błagać o wybaczenie?
To nie moja wina.
— Bogowie czekają — powiedział arcykapłan. Wciąż łagodnie.
Mężczyzna wreszcie posłuchał. Zwiesił głowę i ruszył dalej. Nie skarżył się. Nie mógł. Przed ceremonią ucięto mu język. Konieczny środek zapobiegawczy, by nieopatrznym bluźnierstwem nie zniweczył pracy dziesiątek ludzi przygotowujących rytuał.
Oczywiście bluźnierstwo mogłoby obrazić bogów tylko wówczas, gdyby je usłyszeli – aby usłyszeć, musieliby być obecni, gdyby zaś byli obecni, nie trzeba by składać ofiar mających ich przywołać. Skoro tak, ucinanie języka należało uznać za niepotrzebne okrucieństwo, kolejny dowód na sadyzm i bezmyślność kapłanów.
Zwłaszcza że wystarczyłby zwykły knebel.
Nienaganne rozumowanie. Logiczne, spójne i absolutnie przekonujące, jak każdy wywód Kardara. Jak wtedy, gdy pierwszy raz podważył sens składania ofiar, w kilka minut burząc jej cały porządek świata. Wtedy… gdy Ika jeszcze wierzyła w słowa Kutrebasza, gdy z pełnym samozadowolenia oburzeniem potępiała egoizm tych, co nie chcieli poświęcić życia dla ratowania świata.
Wtedy, gdy Kardar posiadał jeszcze imię.
W głowie wciąż słyszała jego słowa. To nie ma sensu, mówił głosem spokojnym i pewnym. Jawasz Gromowładny, Margolis Promienisty, Askalon Szybkonogi – oni wszyscy odeszli i nie mają żadnego powodu, by powrócić. Ty byś wróciła na ich miejscu, Ika? Bogowie żyli teraz w Dworcach Wszechojca gdzieś hen, poza niebem, świętując zwycięstwo nad Naukturami.
Kutrebasz zaintonował pieśń. Adepci podjęli ją natychmiast. Ika dołączyła z niemal niezauważalnym opóźnieniem i podążyła za tłumem. Śpiewała. Uśmiechała się. Tymczasem kapłani wprowadzili Bezimiennego na stos i przywiązali do pala na szczycie. Bezimienny ich nie widział. Patrzył w niebo, wciąż tak samo szare, zimne i ponure.
Dwadzieścia lat błagań, Ika. Dwadzieścia! Gdyby bogów obchodziły nędzne ofiary składane w Świątyni, wróciliby dawno temu. Nie, Ika, nie warto już nawet próbować. Skąd gwarancja, że Kutrebasz, samozwańczy arcykapłan, ma jakiekolwiek pojęcie o tym, co robi? Przed Ostatnią Bitwą był nędznym niewolnikiem. Podobno czyścił wychodki. Lata przewodzenia świątyni nie dodały mu dostojeństwa, tylko tłuszczu.
Pieśń przeszła w jękliwe błagania. Kutrebasz wymieniał po kolei imiona bogów, a tłum odpowiadał żałosnym, zawodzącym zaśpiewem. Jawaszu, błagamy, przybądź po nas. Margolisie, złap za lejce w promienistym rydwanie, ostatni raz przeciągnij przez niebo Słońce, wygnaj mrok, przepędź zimno i zabierz nas ze sobą. Taralis, Wielka Matko, wróć wiosnę, obsyp pola złotem zbóż i zabierz nas ze sobą. Błagamy, błagamy, zlitujcie się nad nami. Zabierzcie nas.
Ika powtarzała słowa litanii razem z innymi, podczas gdy kapłani składali wokół stosu nędzne dary: ryby, mizerne podpłomyki, wyblakłe tkaniny, świetne niegdyś szaty. W głowie dziewczyny wciąż huczały słowa Kardara: dlaczego mieliby się nad nami litować? Wszyscy, którzy mieli jakąkolwiek wartość: prawdziwi kapłani, władcy, szlachta, wojownicy, kupcy, rzemieślnicy i zwykli chłopi, na koniec nawet ulubiona służba, konkubiny, pachołkowie – wszyscy, wszyscy ludzie godni spojrzenia – odeszli razem z bogami. Zostali najgorsi z najgorszych: dziwki, bandyci i szaleńcy. Kalecy, nieczyści, niedotykalni.
Nie, Ika. Jeżeli bogowie nas zostawili po Ostatniej Bitwie, to nie dlatego, że zapomnieli. Oni nas nie chcieli. Porzucili, byśmy pomarli na zamarzającym z wolna świecie, gdzie każdego roku coraz mniej światła na niebie, gdzie wiatr wysusza rzeki. Zostawili na ziemi bez nadziei, na żer dla Zmartworów.
Pieśń umilkła wreszcie. Najwyższy kapłan pochylił się nad Bezimiennym i jednym, zdecydowanym ruchem poderżnął mu gardło.
— Kardar! — jęknęła Ika. Stojące obok adeptki rzuciły jej szybkie, spłoszone spojrzenia. Nie wolno przywoływać Posyłanego Bogom. Jego imię jest częścią ofiary.
Na szczęście kapłani nic nie usłyszeli. Podpalali właśnie stos, równocześnie z czterech stron. Ogień szybko ogarniał suche drewno.
— Ooo… — wyrwało się z kilku tuzinów piersi. Dym, zamiast unieść się ku niebu, ścielił się nisko po ziemi, prosto ku Ice.
Zły znak. Ofiara nie została przyjęta.
W tłumie rozległ się stłumiony kaszel. Dym gryzł w gardło i oczy, przeszkadzał oddychać, ale kapłani i adepci tkwili w miejscu. Na twarzach wszystkich zgromadzonych malowały się rozczarowanie i smutek. Tylko Ika, Ika jako jedyna czuła ulgę. Nareszcie nie musiała powstrzymywać płaczu. Te łzy, mogła teraz powiedzieć – to przez dym.
* * *
Żeby zupę podawała chociaż młoda, cycata dziewuszka, ale nie: talerz przed Wikiem stawiał paskudny babsztyl, urodą idealnie pasujący do zrujnowanej knajpy i całej reszty tego cholernego miasta. Wik Ponarus skrzywił się, westchnął i ostrożnie zamieszał suchym podpłomykiem w parującej polewce.
— Miało być mięso — powiedział, obrzucając babsztyla niechętnym spojrzeniem.
— I jest — rzekła baba, wskazując drewnianą chochlą na zupę. Faktycznie coś tam pływało. — Coś se jeszcze panicz zażyczy? Do picia może? Mamy przednią wódeczkę, własnej roboty! Tanio! Wzięłabym ino pół miarki tego waszego tytoniu. No? Jak za darmo, skusi się panicz, no!
Wik przez dłuższą chwilę wpatrywał się ponuro w talerz przed sobą.
— Do pełna — zdecydował wreszcie, podając babsztylowi bukłak. — Tylko, kurna, wodą nie rozcieńczajcie. Wyczuję, jasne?
Wyciągnął zza pasa srebrną łyżkę, westchnął jeszcze raz i zabrał się do posiłku. Niedosolona, ocenił po dwóch łykach. Zdecydowanie niedosolona. Polewka na porostach, a to coś pływającego między kluchami, to chyba rzeczywiście jakieś mięso. Nawet nie bardzo żylaste.
— Nienawidzę cię — burknął Wik do zupy, oblizując łyżkę. — W Dworcach Wszechojca nikt nie uwierzy, że jadałem takie świństwa.
Oczywiście najpierw trzeba do Dworców trafić.
Wstał, odebrał od babsztyla bukłak, zapłacił i wyszedł. Na ulicy splunął, otarł usta i ruszył szparko przed siebie. Co za dziura. Przez lata wędrówek Wik widział dziesiątki wymierających miast, pełnych niewywożonych śmieci, rozbitych okien – a jednak w Gorzkich Źródłach coś szczególnie działało mu na nerwy. Może to, że spod brudu i gnoju wciąż przezierały znaki dawnej świetności. Na ścianach ohydne zacieki nie do końca zdołały zakryć fresków, chociaż nie sposób już się domyśleć, co owe freski kiedyś przedstawiały. Do tego liczne rzeźby, ornamenty, ozdobniki – twarze nad drzwiami, kolumienki, kamienne kwiaty, a wszystko pokryte nierówną warstwą zaschłego brudu.
Jakby widział starą, tłustą babę, wciśniętą w od dawna niepraną, jedwabną suknię, do tego obwieszoną złotymi łańcuchami. Babę, w której obwisłej twarzy wciąż można dostrzec ślady dawnej urody. Która, gdyby tylko umyła włosy i lepiej o siebie zadbała, mogłaby wyglądać nie tyle pięknie, ale przynajmniej… przyzwoicie.
Z okna wyżej ktoś wylewał nieczystości. Spora ich część trafiała na brudne ściany, tworząc kolejne ślady na ongiś kolorowych mozaikach.
I czego się dziwisz, Wik? Po co dbać o dom, skoro w każdej chwili można się przenieść do innego? Po co, skoro jedynym marzeniem każdego brudasa na całym świecie jest dołączyć do bogów w Dworcach?
— A potem znowu będzie płacz, kurna, że zaraza — mruknął pod nosem.
Wik zatrzymał się przy straganie przysypiającego, brzydkiego chłopa. Chłop miał koguta, nieprzyzwoicie wręcz starego. Nie przeszkadzało mu jednak żądać zań ceny jak za krowę srającą diamentami. Podczas targów Wik z trudem powstrzymał się od rozwalenia zdziercy najpierw łba, a potem całego straganu. Gdy skończył z chłopem, zgarbiona staruszka chciała wydębić od niego prawie cały zapas tytoniu za lampkę z łojem i dopiero gdy naprawdę już wściekły odwrócił się, by odejść, opuściła cenę do dwóch miarek. Gdy na koniec trafił do świątyni i uiścił opłatę za osobną izbę ofiar, ledwo nad sobą panował.
— Podajcież no tego koguta — powiedział kapłan-nowicjusz, stawiając na środku izby miskę i wyciągając rękę.
— Nie trzeba — burknął Wik. — Poradzę sobie. No! — ponaglił nowicjusza, gdy ten, zamiast posłuchać, uśmiechał się tylko kretyńsko. — Zmiatajcie stąd, powiedziałem! Poradzę sobie!
Urażony nowicjusz wyszedł wreszcie. Wik starannie zamknął za nim ciężkie drzwi, po czym zapalił lampkę ofiarną, wyciągnął nóż i zręcznie przeciął kogutowi szyję nad miską.
— O, wielki Berkemorsalu, wzywam cię, przybądź — zaczął podniośle, skubiąc przy tym koguta z piór. — Krew ci oddaję jako dowód mej czci, ofiarę składam… No, co jest?! Doczekam się wreszcie?
W jednym z kątów pomieszczenia mrok zgęstniał na chwilę. Ruch powietrza porwał do tańca kurz z posadzki.
— Ile można czekać — burknął Wik.
Na podłodze przed nim rozsiadł się wesolutki, krępy mężczyzna o ciemnej cerze. Berkemorsal ze świty Argamarola, boga wojny. Bożek wyglądał jeszcze mniej dostojnie niż zwykle.
— Wik Ponurakus! — powiedział radośnie Berkemorsal.
— Ponarus — poprawił Wik. — Masz, ofiara. Szybciej nie dało rady?
— Wiesz co, ty mnie chyba za mało szanujesz — odrzekł bożek, nachylając się nad misą. — Hmm. Ho, ho. Chociaż dzisiaj to się szarpnąłeś. Prawdziwy kogut, lampka, ofiara w świątyni… Doceniam, doceniam. A może jeszcze coś chowasz?
Bożek sięgnął po sakwę Wika i zaczął w niej grzebać bez skrępowania.
— O! — ucieszył się, wyciągając ze środka wysuszony podpłomyk.
— Zostaw, to na drogę! — warknął Wik. Bożek wydął wargę, ułamał kawałek pieczywa, resztę odłożył na miejsce.
— Sknera — powiedział, odkorkowując bukłak i węsząc z natężeniem. — A to co? Bimberek? Trudno, wolałbym wino, ale w dzisiejszych czasach…
— A skąd niby miałbym wytrzasnąć wino? — wycedził Wik.
— Czy ja coś mówię? Przecież rozumiem. Dzisiejsze czasy i takie tam… — Bożek nalał nieco bimbru do miski z krwią, zamieszał i powąchał. — Chociaż, z drugiej strony. Na pewno gdzieś tam jeszcze są jakieś nieruszone piwnice. Pomyśl! Butelki wina. Ba, butelki… Beczki wina! Najmniej dwudziestoletniego…
— Weź mię nie denerwuj, co? — powiedział Wik, odbierając bukłak i ciągnąc z niego mocnego łyka. — Mieliśmy układ. Obiecywałeś.
— Obiecywałem — zgodził się chętnie bożek, maczając podpłomyk w misce. — Ale czego ty się po mnie właściwie spodziewałeś? Cudów? Masz mnie za Jawasza Gromowładnego? No popatrz na mnie i pomyśl trochę. A tak w ogóle, ofiarę widziałeś?
— Żem widział. Durne kmiotki — powiedział Wik. — I skąpe. Koza, parę szmat i sterta drewna. Na miejscu bogów to ja bym się obraził.
— Ano — zgodził się Berkemorsal. — Na samym początku palili więcej, pamiętam. Woły, krowy, nawet konie! Konie, rozumiesz? A przecież już wtedy, znaczy zaraz po Ostatniej Bitwie, za dużo to tych koni nie zostało. A potem wzięli się za ludzi… — zamyślił się, bełtając w misce kawałkiem podpłomyka. — Ciekawe, kiedy wpadną, by palić po kilku naraz. Albo żeby spróbować żywcem.
— Durne kmiotki — powtórzył Wik. — No i kij im w oko. Ja do ciebie mówię, Berkemorsal. Miałem przyjechać do Gorzkich Źródeł, no to jestem. I czekam.
— A gejzery już widziałeś? — zainteresował się bożek. — Kiedyś przybywała tu masa luda, by popatrzeć. Ech, to były czasy…
Wik odetchnął powoli. Miał straszliwą ochotę złapać bożka za kark i łupnąć nim o kamienną posadzkę. Tamten tymczasem oblizywał palce, wspominając przy tym na głos cudowne obrzędy, święta i wspaniałe uczty, które kiedyś co roku w Gorzkich Źródłach wyprawiał władca Maradu.
— Taaak — zakończył smutno bożek. — Wtedy, ech, wtedy to wiedzieli, jak się bawić. I jak składać ofiary. A teraz? Zauważyłeś, że mnie nawet nie wspomnieli? Nawet tego kurdupla Maratana, rozumiesz, nawet jego wzywali. A kim był Maratan? Patronem kucharzy. Czyli kim, no? Zwykłym garkotłukiem. Eech, Ponurakusie…
W opinii Wika bożek przesadzał i to grubo. W czasie rytuału nie wspomniano całego mnóstwa innych bóstw z bardzo prostej przyczyny – mało kto o nich pamiętał. Ilu ludzi, nawet przed Ostatnią Bitwą, wiedziało o istnieniu Berkemorsala? I cóż on znaczył bez boga wojny, któremu służył? W końcu, myślał Wik, gdyby się tak zastanowić, Berkemorsal odpowiadał rangą podrzędnemu słudze. Zastępcy podczaszego mniej więcej.
No, ale w dzisiejszych czasach… bóstwo zadowala się bimbrem zamiast wina, a kandydat na bohatera musi znosić zastępcę podczaszego.
— Kiedyś mieszkało tu trzydzieści tysięcy luda — mówił tymczasem Berkemorsal, wycierając palcem brzegi miski. — I to poza sezonem, bez pielgrzymów! To było miasto… A teraz? Smutek i żenada.
— Mam to w nosie — przerwał Wik. — Do cholery! Co z umową? Składam ofiary, modlę się, czyli co, ja ze swojej części się wywiązuję. Kazałeś przyjechać, jestem. No i co? Nawet kowala nie mają. Wielkie mi miasto.
— Kowala? — zdziwił się bożek. — Aaa, już wiem, ty znowu o ten miecz, tak? Ale żeś się naparł. Tyle razy mówiłem, Illagira można przekuć tylko w trzech miejscach: kuźni Herdala, siedzibie Margolisa Promienistego i…
— Dobra, dobra — przerwał Wik. — Układ! Pamiętasz?
— Tak, tak, pamiętam. Chciałeś wspaniałej historii. Mam jeden świetny pomysł, bardzo ci się spodoba, zobaczysz. Krew i poświęcenie, miłość i śmierć.
— I pieśni — przypomniał Wik.
— Jasne, pieśni muszą być. Słuchaj… Słuchasz? Otóż za kilka godzin wyjdziesz na ulicę, pokażę ci gdzie, i będziesz tam czekać…
* * *
Gdy Ikę sprzedano do świątyni, nie miała nawet pięciu lat. Nie wiedziała, kto ją przyprowadził. Zapamiętała tyle, że był wysoki i chudy. Mówiono jeszcze, że miał złe spojrzenie i bliznę na policzku. Na początku miała nadzieję, że mężczyzna kiedyś wróci, że zostawił ją tylko na jakiś czas, bo nie mógł się nią zajmować. Przez wiele lat uważała go za ojca, względnie wuja. Zapewne poszukiwał żony, znaczy: matki Iki. Matkę na pewno porwali bandyci. Albo może wykonywał ważną misję, ratując świat. Może szukał Dworców Wszechojca. Wtedy jeszcze wierzyła, że Dworce są ukryte gdzieś za górami, za pustyniami i człek wystarczająco odważny potrafiłby odkryć do nich drogę.
Marzyła o powrocie ojca tak mocno, aż uwierzyła, że naprawdę jest bohaterem. Pewnego dnia przybędzie, jadąc na cudownym koniu, krzeszącym iskry na bruku Gorzkich Źródeł. Bramy staną otworem, kapłani padną na twarze, a później wszyscy ustawią się w pochód i ruszą w długą podróż, z ojcem i Iką na czele. Opowiadała tę historię każdemu, kto chciał słuchać, a potem także każdemu, kto słuchać nie chciał. Zapewne dlatego inne dzieci tak Iki nie cierpiały. Tym bardziej, że uwielbiała dodawać, że ojciec wszystkich nie zabierze. Wrednych zostawi. A to Ika będzie tych wrednych wskazywać.
Długo trwało, nim przestała wierzyć we własne opowieści. Długo, bo bardzo nie chciała tej wiary utracić. Czepiała się jej ze wszystkich sił, nawet wtedy, gdy widziała innych mężczyzn przyprowadzających zapłakane, zasmarkane dzieci, rzucających je w kurz podwórza i targujących się zaciekle o cenę.
Potem całą wiarę przelała w nauki kapłanów. Trzeba przypomnieć bogom o pozostawionych ludziach. Jakoś. Wówczas przybędą i zabiorą wiernych wyznawców na wieczne święto w Dworcach Wszechojca. Z wypiekami na twarzy słuchała, jak Kutrebasz opowiada o wielkiej odpowiedzialności spoczywającej na Wybrańcach. Czuła rozczarowanie, gdy w comiesięcznym losowaniu wyciągała biały kamień. Jak każde z dzieci marzyła, by wstąpić na ofiarny stos i pomknąć ku bogom jako posłaniec z zapomnianego świata. Chłopcy i dziewczęta, starsi i młodsi, bez różnicy, w przerwach między usługiwaniem kapłanom, nauką pieśni i modlitw, sprzątając przestronne sale świątyni, nawzajem opowiadali sobie o cudach, jakie na posłańców czekają w Dworcach.
A później poznała Kardara.
— Przeżyłaś sto dwadzieścia losowań? — zapytał, gdy usłyszał, jak długo pozostaje w świątyni. — Szczęściara.
Zaprotestowała. Nie miała szczęścia, wprost przeciwnie, dręczył ją okropny pech. Naprawdę tak myślała. Kardar parsknął śmiechem. Bardzo ją to oburzyło. Później długo nie mogła zasnąć. Nie potrafiła zrozumieć, jak Kardar śmie nie uważać wyboru za zaszczyt. Powiedziała mu to przy najbliższej okazji. On tylko parsknął.
— Gdyby to był taki zaszczyt, kapłani pierwsi wstępowaliby na stos.
— Ktoś musi zostać, by poprowadzić rytuał — odrzekła bez wahania.
— Jaaasne. Jak oni się strasznie poświęcają, jak muszą płakać w poduszkę, że nie mogą zdechnąć w płomieniach. Biedacy.
Kardar kpił ze wszystkiego i we wszystko wątpił. Nawet w uczciwość losowania. Gdy o tym wspomniał, Ika myślała, że nareszcie będzie mogła mu utrzeć nosa. Wchodzisz do sali, kapłan podaje ci wazę, ciągniesz kamień – gdzie tu miejsce na oszustwo?
— Wystarczy mieć dwie wazy — odrzekł Kardar, patrząc z politowaniem. — W jednej zostawić same czarne kamienie, a w drugiej same białe. I potem podawać właściwą. Oczywiście… — dodał z zastanowieniem — pozostaje pytanie, dlaczego ty cały czas trafiasz na naczynie z białymi. Na początku myślałem, że wiadomo, o co chodzi, ale ciebie podobno kapłani nie biorą…
Gdy zrozumiała, o czym mówi, zaczerwieniła się i tupnęła nogą ze złości, a potem… uciekła, chociaż może powinna zostać, zbesztać bezczelnego drania, dać mu w twarz. Zamiast tego wbiegła na szczyt jednej z opuszczonych wież. Usiadła przy wąskim oknie i patrzyła w dal, zagryzając wargi.
Na krwawo-szarym niebie snuły się pasma brudnych chmur. Na południu, tuż nad horyzontem, majaczył ledwie widoczny rąbek bladego, wymęczonego słońca. Wieczny świt, wieczny zmierzch. Gdy Ika była młodsza, często myślała o rumakach Margolisa: czy promienisty bóg zostawił je razem z rydwanem i teraz biedne stoją przywiązane do niego, od dwudziestu lat tkwiąc w tym samym miejscu? Co piją? Co jedzą? Czy nieśmiertelne konie mogą umrzeć z głodu i pragnienia? A może muszą cierpieć w nieskończoność?
Właśnie wtedy, siedząc na wieży, po raz pierwszy przerażona pomyślała, że może bogowie naprawdę nigdy nie wrócą. Skoro Margolis porzucił słońce, to czemu miałby przejąć się kimś tak mało wartym, jak Ika Karelka?
Właśnie dlatego znienawidziła Kardara. Odebrał jej wiarę. Sens życia. Wykpił to, co uważała za święte i niepodważalne.
On nie przejmował się niechęcią Iki. Szukał jej towarzystwa. Może dlatego, że jako jedyna niemal dorównywała mu wiekiem. Opowiadał historie o kapłanach, a ona zatykała uszy. Wszystko ją w Kardarze drażniło. Przychodził do niej, chociaż równocześnie kręcił się koło innych dziewczyn, bezczelnie je podszczypując. Trzem adeptkom uciął kiedyś po kosmyku włosów, każdej z osobna mówiąc, że będzie kosmyk nosił przy sercu. Gdy rzecz się wydała, nie okazał wstydu. Przez kilka straży oburzone dziewczyny na zmianę to na niego krzyczały, to ignorowały ostentacyjnie. Bardzo dobrze. Łajdakowi należała się kara. Ikę to niezwykle cieszyło.
Minęło jednak nieco czasu i Ika zobaczyła Kardara w towarzystwie całej obrażonej trójki. Wybaczyły mu. Jakim cudem? Jak tego dokonał? Może przebłagał adeptki smaczniejszym kąskiem, podkradzionym z kuchni – a może po prostu się wyłgał. Jak zwykle.
O tak, Kardar potrafił się zakręcić. Wkraść w łaski. Cyniczny i bez skrupułów, szybko znalazł sobie protektorów. Bez skrępowania opowiadał Ice, jak zapewnia sobie przychylność kapłanów. Bez wahania podchodził do losowań i zawsze wyciągał biały kamień.
— Nie chcę o tym słuchać — mówiła. Kardar wykrzywiał tylko usta. Do czasu. Pewnego dnia wybuchnął:
— Myślisz, że ja chcę to robić?! Że mi się to podoba?! Ika, ja nienawidzę tego miejsca. Nienawidzę tych drani. Ika… posłuchaj. Mam dość. I dlatego… Musisz mi pomóc.
* * *
Wciąż czuła zapach dymu i spalonego mięsa. Klęczała przed ołtarzem, schylona przed posągami bogów, na przemian unosząc głowę i znowu chyląc ją nisko do podłogi. Szeptała słowa modlitwy, podczas gdy w głowie krążyły niespokojne myśli, próbując wyrwać się krzykiem na wolność. Czuła się, jakby szybowała nad własnym ciałem. Oto Ika, modląca się do bogów. Ciało Iki wykonuje wszystkie właściwe ruchy, a usta same wypowiadają właściwe słowa. A ona w tym czasie jeszcze raz przeżywa cały dzień i widzi Bezimiennego prowadzonego na śmierć.
Świątynne dzwony obwieściły koniec straży. Gdzieś, w Komnacie Czasu, adepci przewracali klepsydry i dorzucali kolejny kamień do brązowej tacy. Jedna klepsydra, jeden kamień. Osiem kamieni oznacza jedną straż i jeden kamień wrzucany na tacę ze srebra. Cztery straże: jeden dzień, jeden kamień na tacę złotą i zapis w Księdze Czasu. Ika czasami zastanawiała się, po co to wszystko? Po co zliczać dni, po co pamiętać, ile ich minęło od odejścia bogów? Zapytała kiedyś o to Amaryliosa, aroganckiego kapłana, który uczył adeptów podstaw geografii, historii i teologii.
— Musimy wiedzieć, kiedy nadchodzi właściwa pora na ofiary i święta — odpowiedział, patrząc na nią z góry. — Tak być musi.
Tak być musi. Śmierć Kardara. Ona też musiała się zdarzyć.
Podjęła decyzję, zanim skończyła rytuał.
Po pierwsze, losowania naprawdę nie są uczciwe. Kardara nikt nie skazał. Nikt go nie oskarżał. Po prostu poszedł sięgnąć po kamień – i wyciągnął czarny. Pech. Przypadek. A jednak Ika pamiętała zimne oczy kapłanów, którzy prowadzili go do sali losowań, pamiętała, że w sali widziała więcej sług niż zwykle.
Po drugie, skoro pech mógł przytrafić się Kardarowi, mógł w każdej chwili przytrafić się i jej. Ika nie wiedziała, kto ją chronił i dlaczego, ale teraz już nie sądziła, by ten ktoś miał dobre intencje.
A po trzecie… Kutrebasz. Ika zamknęła oczy, próbując uspokoić oddech. Pod powiekami ujrzała jeszcze raz, z niezwykłą plastycznością, jak najwyższy kapłan podrzyna gardło Bezimiennemu, a potem odwraca się i patrzy wprost na nią. Nieruchomo, obojętnie. Jakby mówił: ty będziesz następna.
Być może, gdyby Ika rozważyła całą rzecz na spokojnie, podjęłaby inną decyzję. Spojrzenie najwyższego kapłana nie musiało oznaczać niczego szczególnego. Ot, doszukiwała się ukrytych znaczeń tam, gdzie żadnych znaczeń nie było. Tyle tylko, że dziewczyna nie miała ochoty na spokojne rozważania. Kardar nie żył. Nie żył, choć jeszcze dwa dni temu podekscytowani snuli plany na przyszłość.
Musisz stąd odejść, Ika. Razem ze mną.
To bez sensu.
Musisz. Bo inaczej, jeżeli zostaniesz…
Po modlitwie powinna pójść do sali posiłków i czekać pokornie, aż wychudli pomocnicy kucharza przyniosą talerze z rybną zupą. Zamiast tego wybiegła na podwórze. Trzy adeptki natychmiast podążyły za nią. Koniecznie chciały porozmawiać, dowiedzieć się, co Ika myśli o dzisiejszej ofierze. Ika nic nie myślała. Adeptki jednak nie dały się zbyć. Plotły o cudach, które czekają na nich wszystkich w Dworcach Wszechojca. Ika słuchała grzecznie. Nagle poczuła się nieco słabiej. Musiała pójść do szaletu. Adeptki współczująco zaoferowały, że jej potowarzyszą, tak na wszelki wypadek.
Tego było dla Iki trochę za wiele. Puściła się biegiem ku wyjściu, dla pozoru trzymając się za brzuch. Zaraz na zewnątrz skoczyła do figury Taralis Litościwej po lewej stronie drzwi – kiedyś jej ulubionej kryjówki. Przycupnęła za miłosierną boginią i czekała cierpliwie. Natrętne adeptki wypadły na dwór, przystanęły, pokrzyczały na siebie, na koniec rozdzieliły się i pobiegły w trzy różne strony. Ika wstała, otrzepała suknię i wróciła do budynku. Wybrała korytarz prowadzący na podwórze z drugiej strony. Szła powoli, ze skromnie opuszczoną głową, kłaniając się pokornie wszystkim mijanym kapłanom. Później skręciła do ogrodu. Pilnującemu furtki słudze wyjaśniła, że musi przynieść zioła do kadzideł.
— Spóźnisz się na obiad — powiedział, beznamiętnie dłubiąc w zębach.
— Postaram się nie — odrzekła.
Musisz odejść ze mną, Ika. Musisz. Bo inaczej…
Trzy kroki w lewo od uschłej jabłoni, za gąszczem pokrzyw, pod omszałym kamieniem. Ika drżącymi rękoma rozgarniała ziemię i westchnęła – sama nie wiedziała, z ulgą czy rozczarowaniem – gdy trafiła na pasek podróżnej torby. W środku znalazła kilka podwędzonych z kuchni podpłomyków, srebrny kubek, pierścień z wyobrażeniem psa, krzesiwo, nóż, dwa koce.
Jeżeli zostaniesz, Ika… Jeżeli zostaniesz…
W głowie jej huczało. Ręce drętwiały, nogi same uginały się w kolanach. Teraz… teraz dziura w murze. Dziesięć kroków w lewo, za kupą patyków. Nic. Nic nie ma. Ika przystanęła, oddychając gorączkowo, rozglądając się na wszystkie strony. Przykucnęła, macając dłońmi wzdłuż muru. Przesunęła się w bok, potem jeszcze raz i wreszcie – znalazła. Kamienie i przerdzewiałe pręty, łatwe do wyjęcia, dokładnie tak jak mówił Kardar.
Ika wstała i drżącą dłonią dotknęła czoła.
Teraz wystarczy przecisnąć się i pobiec jak najszybciej, jak najdalej. Znaleźć gospodarstwo, może wieś, poszukać pracy. I żyć, po prostu żyć. Nie musieć czekać co miesiąc na kolejne losowanie.
A jednak teraz, w ostatniej chwili, Ika zawahała się.
Musisz odejść ze mną, Ika. Musisz. Bo inaczej, jeżeli zostaniesz…
Ika przykucnęła, a potem z determinacją wepchnęła się do środka wąskiej dziury.
Bo inaczej, jeżeli zostaniesz, to i ja będę musiał zostać. Bo wolę zginąć tutaj blisko ciebie, niż żyć tam, poza murami, z dala od ciebie.
* * *
Nigdy wcześniej nie wyszła poza mury świątyni. To znaczy nigdy, od kiedy mężczyzna o złych oczach sprzedał ją kapłanom. Miasto oglądała tylko z okien w wysokich wieżach, gdy chowała się przed rówieśnikami. Zachwycała się wtedy mozaiką bujnej zieleni, białych ścian i różnobarwnych dachów. Wiatr czasami przynosił niewyraźne odgłosy. Domyślała się w nich okrzyków przekupek albo śmiechu dzieci.
Często zastanawiała się, jak to wszystko wygląda z bliska. Marzyła o choćby krótkim spacerze po ulicach miasta. Jak by to było – przysiąść na kamiennych ławach, urwać jabłko z miejskich jabłoni i wdać się w niezobowiązującą pogawędkę z przechodniami. Poudawać którąś z dostojnych matron wyobrażonych na popękanych freskach w korytarzach dormitorium.
Rzeczywistość straszliwie ją rozczarowała.
Po pierwsze, smród. Ludzie defekujący wprost pod ścianami, czasami nie przerywając nawet dyskusji z innymi brudasami. Gnijące resztki jedzenia. Zapachy spalenizny, zwierzęcego potu.
Do tego hałas. Wrzaski, wycie obdartusów udających śpiewaków, rozrywający uszy pisk połamanych fletów, jęki wydawane przez rozstrojone kitary. I jeszcze beczenie kóz, żałosne błagania żebraków.
A ludzie? Nikt nie prowadził swobodnych pogawędek, zaś na twarzach nie widziała zbyt wielu uśmiechów. Nie spacerowali dostojnie, tylko snuli się bez celu, łazili pozawijani w pstrokate strzępy niegdyś bogatych szat, obwieszeni łańcuchami.
Białe ściany wysokich domów z bliska okazywały się poznaczone zaciekami. Pod oknami piętrzyły się sterty śmieci, najwidoczniej mieszkańcy wyrzucali wszystko wprost na ulice. Wszędzie rosły krzaki i wysokie trawy, jak zielonkawy kożuch litościwie przykrywający strupy konającego skazańca.
— No cóż — powiedziała na głos Ika, marszcząc nos. — Przynajmniej jestem wolna.
Uskoczyła przed zataczającym się pijakiem, który chciał ją zagarnąć w objęcia zamaszystym ruchem chudego ramienia i żwawo pomknęła środkiem ulicy, przeskakując nad chwastami wyrastającymi ze szpar w bruku. Właściwie, doszła do wniosku, powinna się była spodziewać czegoś podobnego. Bądź co bądź, minęło dwadzieścia lat – dwie dekady bez opieki bogów, bez bożków czuwających nad pomyślnością rodzin i strzegących domostwa przed złymi duchami i burzami.
Po zastanowieniu zdecydowała, że brak dekarzy i porządnych rzemieślników też mógł mieć pewne znaczenie.
Zamyślona, omal nie wpadła na grupkę mężczyzn ubranych w świątynne szaty, stojących na środku ulicy. Kilka sług uzbrojonych w kije i pałki, nowicjusze niosący worki i dwóch kapłanów z ogolonymi głowami. Serce zabiło jej gwałtownie, ale uśmiechnęła się radośnie i skłoniła uniżenie, przykładając ręce do piersi. Wciąż pochylając głowę, spróbowała ich szybko wyminąć. Jeden z kapłanów przekrzywił głowę i nagle zastąpił dziewczynie drogę.
— Stój! — polecił ostro. — Co tutaj robisz?
Przez głowę Iki przebiegły naraz setki myśli. Nie znała tych ludzi i wątpiła, by oni znali ją. Mało który kapłan zwracał uwagę na adeptki, zbyt szybko odchodziły. Poza tym zajmowali osobne pomieszczenia. A skoro tak, mogła udawać zagubionego pielgrzyma z obcego miasta albo córkę miejscowego rzeźnika, albo…
Ty cholerna idiotko, zadźwięczał jej w uszach głos Kardara. Zupełnie jakby stał tuż obok. Nie zmieniłam szat, pomyślała zrozpaczona.
— Nie masz prawa tutaj przebywać — kontynuował kapłan, łapiąc ją za ramię.
— Jak śmiesz! — wybuchnęła. — Zejdź mi z drogi! Natychmiast!
Skonfundowany kapłan puścił ją, ale stał dalej w tym samym miejscu.
— Z rozkazu samego Kutrebasza mam poszukać najlepszych szat na ofiary dla bogów — rzuciła dumnie. — Chcesz mi przeszkodzić w wykonywaniu obowiązków?! Precz!
— Adeptom nie wolno wychodzić poza świątynię — powiedział zmieszany kapłan.
— No właśnie — rzekła z pewnością siebie. — Myślisz, że gdyby nie polecenie Kutrebasza, mogłabym sobie tutaj ot tak, spacerować?
Wyprostowała się i popędziła naprzód, roztrącając nowicjuszy. Zdążyła przejść kilka kroków, gdy usłyszała za sobą krzyk:
— Putrasie, ona kłamie! To Ika Karelka! Kutrebasz nigdy by jej nie wypuścił!
Nie czekała na odpowiedź Putrasa. Puściła się biegiem. Straciła dech już po kilku krokach. Za sobą słyszała tupot nóg.
Gdy ktoś złapał ją z tyłu za szatę, serce dziewczyny mało nie pękło z rozpaczy. Kapłan obrócił Ikę jednym szarpnięciem, a gdy próbowała się wyrwać, z rozmachem uderzył ją w twarz.
— Na pomoc! — krzyknęła. — Gwałcą! Mordują!!
Z podcienia pobliskiego domu wyszedł powoli wysoki, chudy mężczyzna w rozpiętym kaftanie i luźnych spodniach. Na piersi pod kaftanem błyszczała gęsta kolczuga narzucona na szarą, prostą koszulę. Głowę miał wygoloną od lewego ucha do połowy czaszki, z jej prawej strony zwisało kilka podkręcanych, długich do karku ciemnobrązowych warkoczyków z wplecionymi kawałkami kości.
Nigdy dotąd Ika nie widziała kogoś, kto by nosił się tak prosto, bez choćby jednej barwnej łaty naszytej na kaftan, bez różnokolorowych pasków jedwabiu przy rękawach, bez łańcuchów i srebrnych pierścieni. Jedynie u szyi nieznajomego wisiała na pojedynczym rzemyku niewielka perła w kształcie łzy.
— Nareszcie — powiedział mężczyzna ponuro. — Bo już mię to wszystko zaczynało porządnie wkurzać.
— Odejdź, prostaku — rzucił w jego stronę kapłan, mocno trzymając w garści szatę wyrywającej się Iki. — To sprawa świątyni.
Mężczyzna prychnął pogardliwie, wyciągając z pochwy prosty, biednie wyglądający miecz.
— Jam jest Wik Ponarus, syn Utrechta — powiedział, podchodząc bliżej. — Masz jakieś imię, świniarzu? Zresztą nie wysilaj się. I tak mam to w dupie. Stawajcie. Kurna, macie coś prócz tych kijaszków?
— Nie rozumiesz? — wykrztusił kapłan po chwili. — To sprawa świątyni! Jeżeli zaraz nie znikniesz, rzucę na ciebie klątwę!
— Nie lubię szlachtować takiej hołoty — odrzekł Wik, dłubiąc w zębach. — Zabawa żadna, sławy z tego nie ma… Wiecie co, zrobimy inaczej. — Wbił ostrze w ziemię i rozłożył ręce — Liczę od dziesięciu. W tym czasie będę się tylko bronił i to, jak widzicie, bez miecza. Dopiero potem wezmę się do roboty. No, zaczynam. Dziesięć…
Kapłan wydał polecenie. W stronę Wika rzucił się sługa, unosząc kij do ciosu. W ostatniej chwili wojownik usunął się mu z drogi. Zdawało się, że prócz tego nie wykonał żadnego ruchu, ale sługa potknął się nagle i przewrócił, wywijając malowniczego fikołka.
— Siedem — powiedział Wik. — Dalej, kurna. Ale, na litość Wielkiej Matki, kupą idźcie, większe szanse, że któryś mię dotknie…
Skoczyli ku niemu dwaj słudzy, wrzeszcząc i wymachując pałkami. Wik uskoczył zwinnie, jakimś cudem przemknął między tamtymi, zakręcił w miejscu i kopnął pierwszego w tyłek, drugiego złapał za kark, szarpnął i posłał w pył ulicy.
— Trzy, dwa, jeden, znudziło mi się — powiedział, kopniakiem powalając próbującego wstać sługę. Podszedł do wciąż tkwiącego w ziemi miecza, złapał za rękojeść i westchnął. — Zmiatacie albo giniecie. No?
— Nie ośmielisz się — wybąkał kapłan. Wciąż trzymał Ikę, ale jego uścisk znacznie zelżał. Wyrwała mu się z łatwością i odskoczyła w bok, poprawiając na sobie potarganą tkaninę.
Wik pokręcił głową, nieśpiesznie podszedł do kapłana i zadał jeden cios pięścią, prosto w twarz. Tamten upadł na plecy. Drugi wrzasnął coś i rzucił się do przodu, wyciągając zza pasa długi nóż. Za nim hurmą skoczyła reszta sług i nowicjuszy. Wik ciął pierwszego nadbiegającego, niemal pozbawiając go głowy. Przerażona Ika odbiegła w bok ulicy i przykucnęła, zakrywając oczy. Usłyszała świst miecza, krzyki bólu, wreszcie tupot wielu nóg.
Kilka chwil później usłyszała kroki, a na ramieniu poczuła ciężki dotyk męskiej dłoni.
— Po wszystkim — usłyszała. — Wstawaj, mała. Niech no ci się przyjrzę… Adeptka świątyni, co?
— Nie — wydyszała, podnosząc się i próbując nie patrzeć w stronę drgających na środku ulicy ciał. — Jestem… Jestem…
Umilkła, próbując uspokoić oddech. Miała teraz okazję lepiej przyjrzeć się nieznajomemu. Smagła twarz. Bez śladu zarostu na podbródku. Ostre rysy, duży, nieco krzywy nos. Ciemnobrązowe, poważne oczy. Żadnych kolczyków czy tatuaży.
— No? — ponaglił ją Wik.
— Jestem córką bogatego pana z Akragantu — wypaliła. — Źli ludzie porwali mnie i sprzedali na ofiarę łajdakom z tutejszej świątyni. Zdołałam uciec i, i no właśnie… Uciekłam.
— Znaczy, bogaczka, taak? Ktoś ważny? — Wik pogładził się po ogolonej części głowy. — No, to przynajmniej jakoś brzmi. Wziął bohater i uratował dziecię szlachetnych panów, wyrywając je z, z… tego, no… Z łapsk paskudnych kapłanów. Dobrze. Albo lepiej, lepkich łapsk! O! Kostropatych! Ha! Ha, ha!! Ha, ha, ha!!! Bardzo dobrze. A ty teraz co, mała, pewnie chcesz, by do domu łodeskorkować? Tak? Tak?! No powiedz, że tak.
Ika zastanowiła się chwilę. Wcześniej nie myślała, co będzie robić po ucieczce za mury. Chciała iść za Kardarem, to wszystko. To on miał plan. Nawet coś tam opowiadał, ale słuchała niezbyt uważnie, zbyt rozradowana własną decyzją porzucenia dotychczasowego życia. Zapamiętała tylko: musimy opuścić Gorzkie Źródła. A potem? Nie miała pojęcia.
— Oczywiście — powiedziała. — Odeskortować. W rzeczy samej.
— Hmmm, w rzeczy samej, hmm, a jak kto rodzicom córuchnę łodeskorkuje, to co, to go wynagrodzą, tego kogoś? Porządnie wynagrodzą, co?
— Nawet sobie nie wyobrażasz — zapewniła mężczyznę.
— Dobrze — powiedział Wik i odwrócił się, ruszając na drugą stronę ulicy. — Ha! Ha, ha! Berkemorsal, ty draniu, wreszcie się do czegoś przydałeś. Ha! No to ziu, wezmę tylko rzeczy i ruszamy. Sława! Ha!
Uśmiechnięta Ika kiwnęła głową i podążyła za nim. A co będzie, usłyszała w głowie głos Kardara, jak już dotrzemy do Akragantu?
Nic, odrzekła w myślach. Coś się wymyśli i jakoś to będzie. W końcu do tej pory wszystko jakoś się samo znakomicie układa.
* * *
Strażnicy pilnujący ścian korytarza przypominali Grosimirowi nierówny rząd pustych, pękatych butelek po bimbrze, byle jak porozstawianych na półkach przez niechlujnego pijaka. Strasznie posmutniał od tego skojarzenia. Puste butelki, ze śladami brudnych paluchów, samotne w zimnej piwnicy… Z trudem powstrzymał odruch wymiotny, westchnął, odkaszlnął i ruszył dalej, ostrożnie stawiając stopy na śliskiej, marmurowej podłodze.
Słudzy zatrzymali go na chwilę przed wejściem do komnaty przyjęć. Rzekomo musieli sprawdzić, czy kapłani mają dla niego czas. Jedna wielka lipa. Że niby Kutrebasz nie mógł się opędzić od królów, książąt i przebogatych poselstw. Stary pajac chyba sądził, że w ten sposób demonstruje dostojeństwo, chociaż przecież wszyscy wiedzieli, kim arcykapłan był przed Ostateczną Bitwą.
Teraz właśnie Kutrebasz chodzi po sali, dumał Grosimir. Chodzi z rękoma założonymi za plecami i odlicza: raz, dwa, trzy… Aż się pali, by mnie zawołać, ale nie, musi przecież pokazać, kto tu rządzi, więc chodzi, strasznie pewnie przy tym tupie, a śmierdzi perfumami, że strach…
Znowu zrobiło mu się niedobrze.
Ciężkie, dębowe drzwi otwarły się wreszcie, a stojący za nimi mężczyzna w żółtej szacie gestem zaprosił Grosimira do środka. Teraz jeszcze przejść kolejnym korytarzem, tym razem pustym, znacznie szerszym, wyższym, z sufitem popaćkanym freskami. Grosimir coś słyszał o tych freskach. Aha, że raz kiedyś Kutrebasz kazał je odnowić. Sprowadził ludzi, ponoć aż z Saramasu. Siedzieli dość długo, sumiennie obżerając świątynne zapasy. Zniecierpliwiony arcykapłan wreszcie przyszedł sprawdzić postępy prac. Na miejscu złapał się za głowę, artystów kazał wybatożyć i wyrzucić, a sufit natychmiast wyczyścić. To ostatnie nie do końca się udało.
Wspomnienie anegdotki nieco poprawiło Grosimirowi nastrój. Jeszcze kilka kroków, powoli, nie oddychać zbyt głęboko, ignorować smród kadzideł, byle nie rzygnąć – i wreszcie oczy zalewa światło z rzędu wysokich okien, sytuowanych gdzieś ponad głowami, z prawej strony. Komnata przyjęć, z podłogą ciemną i błyszczącą jak wino, błękitna od malunków na ścianach, z pastelowo-żółtymi kolumnami rozdzielającymi freski.
Wytrzymać jeszcze trochę, jeszcze chwilę – chociaż język wydaje się suchy jak wiór, a ledwie żywe myśli pod czaszką co chwilę szarpie huczący wiatr. Jeszcze chwilę.
Zaraz arcykapłan powie, że trzeba złapać jakiegoś łajdaka, któremu się coś wymsknęło o Jawaszu Gromowładnym. Albo że w okolicy pałęta się kolejny prorok, bredzący o Askalonie Szybkonogim. Albo – podobno przy knajpie starego Tundraka obcy wojownik pobił grupę świątynnych sług, chyba nawet kogoś ukatrupił. Tak, to na pewno to. Znaleźć, ściąć łeb, zebrać nagrodę.
Naprzeciwko wejścia, na niewielkim podwyższeniu, stało sześć potężnych, przypominających trony krzeseł z wysokimi oparciami. Pięć z nich zajmowali przyodziani purpurowo kapłani, arcy – czy też nad-, w każdym razie bardzo ważni, bardzo czcigodni i wielce w świątyni znaczący. Między nimi Kutrebasz, w samym środku, na najwyższym krześle – stary, tłusty pies, zawinięty dla żartu w drogocenne, fioletowo-złote koce. Nieco dalej, tuż przy ścianie pokrytej ciemnobłękitnym malunkiem, czekał wysoki, młody mężczyzna w jasnej szacie.
Tego ostatniego Grosimir nie znał, ale wiele szczegółów jego ubioru świadczyło, że musiał należeć do samej elity świątyni. Był przepasany szarfą obramowaną zielono-złotym haftem, taki sam wzór zdobił kołnierz i szerokie rękawy, w których krył dłonie. Wreszcie z dolnego skraju szaty pięły się ku górze ni to pnącza, ni to zielono-błękitne węże, wyszyte złotymi nićmi, mieniącymi się w świetle. Znaczy, ktoś ważny. Może kandydat do ostatniego, pustego krzesła.
— Jestem — powiedział Grosimir. Chętnie by splunął, ale mimo wszystko krępował się nieco. — Arcykapłan mnie wzywał, w łasce swojej, więc… Jestem.
— Wielmożny Grosimirze — zagrzmiał Kutrebasz. Sukinsyn. Jakby nie mógł szeptać, tak dla odmiany. — Mamy dla was zadanie.
— Ile? — odpowiedział natychmiast Grosimir. Nie miał nastroju do długich wstępów, w których lubował się arcykapłan.
Kutrebasz skrzywił się, zacisnął pięść i uderzył nią kilka razy w poręcz. Wreszcie wstał, chowając dłonie w rękawach szaty.
— Miesiąc pobytu w wewnętrznym kręgu świątyni — powiedział. — Trzydzieści posiłków z winem, mięsem i porządnym ciastem na deser. Siedem kąpieli w łaźni, do tego trzy adeptki służące waszym potrzebom. Wystarczy?
Grosimir zastanowił się chwilę. Miesiąc porządnego żarcia – to jest coś. Zdecydowanie idzie o tego wojownika z karczmy Tundraka. Najwidoczniej faktycznie kogoś ukatrupił. Może nawet jednego z kapłanów.
Przez chwilę żałował, że wcześniej nie zasięgnął więcej języka. Gdyby naprawdę chodziło o śmierć kapłana, nawet najmniej ważnego, mógłby się potargować.
— Czy wystarczy, to zależy od zadania — powiedział. — Co mam zrobić?
Kutrebasz usiadł znowu, nerwowo ruszając palcami. Grosimir obserwował go spokojnie, coraz bardziej zdziwiony przedłużającą się ciszą. Nie, uznał w końcu Grosimir. Obcy wojownik odpada. Nie będzie też prośby o pościg za złodziejem, gwałcicielem czy mordercą ani zlecenia dyskretnej likwidacji heretyków i niechcianej konkurencji. To musi być coś niezwykłego, bo jeszcze nigdy Kutrebasz nie wahał się tak długo przed wyjawieniem celu zadania – i nigdy dotąd nie wyglądał, jakby sam ze sobą walczył przed otwarciem ust.
— Uciekła nam adeptka — powiedział wreszcie Kutrebasz niechętnie. — Musicie ją odnaleźć i przyprowadzić z powrotem. Żywą.
— Adeptka? — powtórzył Grosimir powoli. — W sensie, służka świątynna? Taka mała jakaś cizia z warkoczykami czy inne coś, co to wam się pałęta stadami po korytarzach? Wybaczcie zuchwałość, czcigodny, ale nie wystarczyłoby posłać kogoś, powiedzmy, tańszego?
— Nie wasza sprawa, kogo chce posłać świątynia, wielmożny Grosimirze — odrzekł Kutrebasz zdecydowanie. — A uciekła nie służka, tylko adeptka. Przyszła kapłanka albo… kandydatka na posłankę do bogów.
— Aha — powiedział Grosimir, obrzucając wzrokiem pozostałych kapłanów. Milczeli, uparcie lustrując freski na ścianach komnaty. Jakby byli tylko elementami dekoracji sali, przytarganymi przez arcykapłana dla dodania sobie powagi. — Taka ważna, ta adeptka? Mało to innych na jej miejsce?
— Ważna, nieważna, macie ją znaleźć i tyle — uciął gniewnie Kutrebasz. — Ktoś dopuszczony do zaszczytów i tajemnic nie może ot tak, po prostu zadecydować, że sobie odejdzie. To obraża bogów. Niszczy powagę świątyni. Tylko ja mogę kogoś zwolnić ze ślubów, rozumiecie? Zresztą, co wam do tego, wielmożny Grosimirze? Bierzecie zadanie, czy mam poszukać kogoś innego?
— Bierzemy — odpowiedział Grosimir. — Znaczy, ja i moi ludzie. Ale trzydzieści dni to za mało. Skoro to dla was takie ważne, chcę dwóch miesięcy. I pięciu służek. Oraz piętnastu grzywien soli i tyleż kwart samogonu. Sam nigdy nie chodzę, rozumiecie, a moi ludzie też się cenią.
— Za dużo sobie pozwalacie, Grosimirze — warknął Kutrebasz.
— No to mówiłem, weźcie kogoś innego — rzekł beztrosko Gros. — Po co marnować mój czas na zwykłą adeptkę, prawda? Poślijcie kogoś ze swoich… a nie, zaraz, przecież wasze sługi dobre są do wymachiwania pałkami, a jak przychodzi do czego, byle wieśniak spuści im łomot. A właśnie, coś tam dzisiaj słyszałem…
— Dwa miesiące — przerwał mu Kutrebasz. — Ale pamiętajcie, żywą i nienaruszoną, jasne?
— Trzy miesiące — poprawił Grosimir. — Za szybkoście się zgodzili na dwa. Kim ona jest, ta adeptka? Córka kogoś ważnego? Musiała wam nieźle zaleźć za skórę. I jeszcze czterdzieści grzywien dla mnie i moich ludzi. Aha, jeszcze samogon. Musimy mieć potem czym opijać wasze zdrowie, he, he.
— Do jasnej cholery! — wrzasnął Kutrebasz, podrywając się z miejsca. Wyglądał teraz znowu jak zwykły czyściciel wychodków. — Każę was ze skóry obedrzeć! Żywcem spalić! W gównie utopić!
— Czyli cztery miesiące? — upewnił się Grosimir. — I ciszej, błagam was uniżenie, najczcigodniejszy. Za duże echo macie w tej sali.
Mięśnie na twarzy Kutrebasza drgały, arcykapłan na przemian zaciskał i rozluźniał usta, mrużąc oczy. Inni kapłani nie wychodzili z roli elementów dekoracji. Tylko ten młody, co to wyglądał na kogoś ważnego, poruszył się nagle i postąpił krok do przodu.
— Najszlachetniejszy, najbardziej godny czci arcykapłanie — zaczął pewnym siebie głosem. — Każ wypędzić i wybatożyć tego łajdaka. Ja sam odnajdę uciekinierkę i sprowadzę ją do świątyni, byś mógł ją właściwie ukarać. Pozwól mi tylko, a udowodnię…
— Milcz, Amaryliosie — syknął Kutrebasz, przeszywając Grosimira nienawistnym wzrokiem. — Nie ma lepszego tropiciela i lepszego wojownika niż ten parszywy gnój. Gdybym wierzył, że sobie poradzisz, Amaryliosie, dawno już kazałbym tego parszywca nie tylko wybatożyć, ale i powiesić na placu świątyni.
— Nooo, teraz to już zdecydowanie pięć miesięcy — powiedział wesoło Grosimir. Widząc czerwieniejącego na twarzy Kutrebasza, ukłonił się nisko. — Chyba że wolicie posłać Amaryliosa z bandą wieśniaków i przygłupów. Uniżenie proszę o szybką decyzję, szlachetny arcykapłanie. Wiecie, jak wielkim darzę was szacunkiem i nie chciałbym marnować waszego czasu dłużej, niż potrzeba. Pięć miesięcy, pięćdziesiąt grzywien i samogon?
— Pięć — rzucił krótko Kutrebasz, siadając ciężko na tronie. — Ale na tym koniec. Jeszcze jedno: Amarylios pójdzie z wami. Jego głosu będziecie słuchać jak mojego, jasne? Rozpozna uciekinierkę i dopilnuje, by nic się jej nie stało. Zgoda?
— Zgoda — odrzekł Grosimir, kłaniając się przesadnie. — Zbiorę ludzi i ruszamy. Czcigodny Amaryliosie, będę na was czekał w karczmie „Pod Słońcem Margolisa” za trzy godziny. Nie spóźnijcie się.
Odwrócił się na pięcie i ruszył ku wyjściu z komnaty. Czuł się teraz znacznie lepiej, perspektywa pięciu miesięcy lenistwa pomagała w ignorowaniu narastających mdłości i bólu głowy. Już w korytarzu zatrzymał go głos arcykapłana:
— Ale pamiętajcie, Grosimirze! — zagrzmiał Kutrebasz. Drań. Przecież musiał widzieć, w jakim stanie jest Grosimir. — Nienaruszona! Żywa!
— A jeżeli ktoś z nią będzie? — zapytał dla porządku Grosimir, chociaż w gruncie rzeczy wiedział, jaka będzie odpowiedź.
— Co chcecie — odrzekł arcykapłan, znacznie już ciszej. — Chociaż… dobrze by było, byście chcieli ich trochę przed śmiercią pomęczyć. Jasne?
— Wasze życzenie jest dla mnie rozkazem! — odrzekł Grosimir, ukłonił się jeszcze raz i niemal pobiegł do wyjścia.
Mimo wszystko nie chciał rzygać na terenie świątyni.