Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ekonomia powinna być tak prosta, jak to możliwe, ale nie prostsza. Wierny tej zasadzie autor „Wędrującego świata”, książki, która odniosła wielki sukces, napisał następną – jak mówi – postscriptum do tamtej. Niech nas to jednak nie zmyli, bo „Świat na wyciągnięcie myśli” jest książką, którą można czytać, nie znając jej głośnej poprzedniczki.
W tamtej było więcej świata, mniej Polski, w tej jest odwrotnie – Polskę widzimy na pierwszym planie, a świat służy jako tło, choć wiele się o nim możemy tutaj dowiedzieć. Niespokojny o losy kraju, profesor Kołodko stawia diagnozę i proponuje środki zaradcze. Oceny, w „Wędrującym świecie” przedstawione dość oględnie, tu nabierają ostrości. Autor z pasją wytyka zakłamanie, niewiedzę, interesowność, koniunkturalizm. Łaje, piętnuje środowiska, partie, rządy, polityków – najmocniej za uleganie neoliberalizmowi i populizm. Pokazuje zaprzepaszczone okazje, wylicza stracone, bo nieuzyskane, procenty wzrostu gospodarczego. Nie przepuszcza analitykom, dziennikarzom, naukowcom. Czyni to wszystko w sposób niekonwencjonalny, posługując się obok zwykłej narracji formą rozmowy z innym naukowcem, obszernymi, odnoszącymi się do aktualnych wydarzeń wyimkami z blogu, odpowiedziami na pytania internautów.
Książkę napisaną ze swadą, barwnym, dosadnym językiem, zamykają refleksje tłumaczy „Wędrującego świata” – na angielski, chiński, perski, rosyjski, turecki, węgierski, wietnamski – i dwa niezwykłe „listy od praprawnuczek”, zamieszczone w blogu autora przez anonimowe internautki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 478
Grzegorz W. Kołodko
ŚWIAT NA WYCIĄGNIĘCIE MYŚLI
Prószyński i S-ka
Copyright © Grzegorz W. Kołodko, 2010
Praca naukowa finansowana ze środków na naukę w latach 2010–2012 jako projekt badawczy „Transformacja systemowa i rozwój społeczno-gospodarczy. Uwarunkowania, osiągnięcia, perspektywy", grant Nr N N112 345638.
Recenzenci:
Prof. dr hab. Paweł Kozłowski – Instytut Nauk Ekonomicznych PAN
Prof. dr hab. Ryszard Michalski – Instytut Badań Rynku, Konsumpcji i Koniunktur
Projekt okładki PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN / Paweł Panczakiewicz – www.panczakiewicz.pl
Redakcja Ludwik Stawowy
Korekta Barbara Pigłowska-Stawowa
Indeks Zofia Wiankowska-Ładyka
Redakcja techniczna i łamanie Jacek Kucharski
ISBN 978-83-7648-554-6
Warszawa 2010
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7www.proszynski.pl
Druk i oprawa DRUK-INTRO S.A.
88-100 Inowrocław, ul. Świętokrzyska 32
Konwersja: Nexto Digital Services
Raz jeszcze – wszystkim
Świat, jaki jest, każdy widzi.
Czyżby? Czy zaiste jest on taki, jaki się przed nami rozpościera? Taki, jakim go wokół siebie widzimy i jakim go słyszymy? Ale choć coraz więcej podróżujemy, to oglądamy go też w coraz większym stopniu cudzymi oczyma, zwłaszcza poprzez telewizję i internet. Słyszymy go głównie słowami wypowiadanymi przez innych – polityków i dziennikarzy, wszelakich ekspertów i fachowców. Im jest trudniej, tym jakby ich więcej; jak znachorów w czasie zarazy. A skoro trudności nie brakuje, to i na ekspertów urodzaj.
Widzimy i słyszymy zatem nie to, co jest, ale to, co nam się pokazuje i mówi. W tym wielka nadzieja na poznanie pośrednio tego, czego obejrzeć i usłyszeć nie możemy na własne oczy i uszy, ale zarazem i wielkie ryzyko, że poznajemy to, co ktoś inny chce, abyśmy wiedzieli. Tylko czy wtedy naprawdę wiemy, jaki jest ten świat? Czy konglomerat zlewających się mediów i polityki informuje opinię publiczną, czy może bardziej nią manipuluje, podporządkowując naszą percepcję otaczającej rzeczywistości swoim celom ideologicznym, a nade wszystko własnym interesom materialnym? Bez wątpienia to drugie. Dlatego bardzo trzeba uważać, jak i gdzie się patrzy, aby dostrzec, jak ten świat wygląda naprawdę.
Ciekawość świata jest niewyczerpana, stąd opisów, analiz, interpretacji i wizji też nie brakuje. Każdy ma do nich prawo. Jednakże to, co jest najciekawsze, to próby szerszego spojrzenia, wykraczające poza opłotki podwórka jednej dyscypliny czy jednego tylko systemu wartości. Świat bowiem przede wszystkim jest różny. Ponadto te same jego elementy są odmienne dla różnych obserwatorów i uczestników toczących się gier. Niektóre mają wymiar indywidualny albo lokalny, inne narodowy lub regionalny, ale wszystkie mieszczą się w tym samym, nieustannie zmieniającym się świecie. I to właśnie ta zmienność w kontekście obiektywnie występujących powiązań jest najbardziej fascynująca.
Świat – a więc otaczającą nas rzeczywistość we wszystkich jej wymiarach: przyrodniczym, kulturowym, społecznym, politycznym, ekonomicznym i technologicznym – można intelektualnie ogarnąć. Nigdy do końca i nigdy w pełni, ale w dużej mierze. Tym większej, im szerzej i głębiej na tę rzeczywistość się patrzy. Szerzej i głębiej oznaczać musi interdyscyplinarnie i nieortodoksyjnie, krytycznie i progresywnie, odważnie i niekonwencjonalnie. Gdy już takie rozumowe ogarnięcie otaczającej nas rzeczywistości się udaje, można próbować zmieniać ją na lepsze, zgodnie z odwiecznym ludzkim pragnieniem, które jest źródłem wszelkiego postępu.
Rzeczywistość przeistacza się szybko. I choć dzieje się to na naszych oczach, jakże wielu aspektów i przejawów tych zmian nie dostrzegamy. Jedne zmiany dokonują się zbyt szybko, inne zbyt wolno, by móc zauważyć je gołym okiem. Dlatego też warto potrudzić się o wydobycie niektórych z nich na powierzchnię po to, aby ułatwić sobie odpowiedź na pytanie, jaki jest ten świat. Jaki jest nie tylko w znaczeniu, skąd i jak do nas przyszedł, ale zwłaszcza dokąd nas może zaprowadzić. A przede wszystkim, by na przyszłość zmierzać we właściwym kierunku – w stronę możliwego do osiągnięcia rozwoju, harmonii i postępu.
To prawda, że zawsze mamy do czynienia z przenikaniem się i wzajemnym oddziaływaniem zmian. Bywają jednak takie czasy, kiedy splot piętrzących się zmian tworzy specyficzną kaskadę. Wówczas epokowe procesy rozwojowe nie mają charakteru liniowego. I tak właśnie jest za naszego życia. Rzeczy dzieją się tak, jak się dzieją, ponieważ wiele dzieje się naraz. Kaskada zmian przetacza się z wielką mocą przez społeczeństwa i gospodarki, powodując gigantyczne przeobrażenia na ich styku z przyrodą, kulturą, techniką. Powstaje nowa jakość.
***
Gdy kiedyś zapytałem, co powinienem napisać, mądry człowiek odrzekł, abym napisał książkę dla ludzi i odpowiedział im na pytanie, dlaczego jest tak, jak jest. I to na pozór jakże proste pytanie okazało się chyba najtrudniejszym, jakie zadano mi w życiu. Żeby bowiem znaleźć odpowiedź, uporządkować trzeba sobie wpierw wiedzę na temat, jak jest. A jest bardzo różnie w czasie i przestrzeni.
Swoją odpowiedź na to kluczowe pytanie daję w książce „Wędrujący świat". Napisana została głównie z pozycji ekonomicznej, ale porusza wiele wątków, którymi parają się inne dyscypliny naukowe: historia, antropologia, socjologia, psychologia, politologia, ekologia, studia nad przyszłością. Jednak czas tak szybko wędruje, a życie – zwłaszcza społeczne – przynosi tyle istotnych, nieraz zaskakujących zmian, że w odmienionym już nieco kontekście warto do starych pytań wracać, a nowe stawiać. Stąd właśnie ta książka, która jest swoistym postscriptum do poprzedniej.
Myślę, że sformułowane na tamtych kartach poglądy i tezy dobrze się bronią. Sporo faktów opisujących współczesność pozmieniało się, ale ich teoretyczna i polityczna interpretacja wytrzymuje próbę czasu. Zresztą najlepiej potrafią to ocenić sami czytelnicy. Co zaś do danych ilustrujących fakty, to – zgodnie z zapowiedzią – informacje o nich są okresowo aktualizowane w NAWIGATORZE, czyli specjalnym portalu internetowym www.wedrujacyswiat.pl. W czasie dwu i pół roku odwiedzili go goście z połowy świata, bo aż z ponad dziewięćdziesięciu krajów. Warto tam nadal zaglądać – teraz i w przyszłości.
Postscriptum, ponieważ „Świat na wyciągnięcie myśli" nawiązuje do licznych wątków poruszanych w poprzedniej książce. Staram się na tych kartach odpowiedzieć na pytania, do których sprowokowały zarówno czytelników, jak i mnie samego odpowiedzi udzielone na tamtych. Bo w naukach społecznych (zresztą w życiu również) każda odpowiedź jest zarazem pytaniem. Dlatego nigdy, przynajmniej ludziom myślącym, nie jest i nie będzie nudno.
Postscriptum, ponieważ niektóre zjawiska i procesy – w pierwszej kolejności rozległy kryzys lat 2008–10, którego nieuniknione nadejście w tamtej książce zapowiedziałem – wymagają pilnej analizy i wyjaśnień. I chociaż zaprezentowany wcześniej nurt rozważań broni się w pełni w konfrontacji z kryzysowym zamieszaniem, to jednak przyniosło ono liczne nowe wyzwania. Podobnie jest z masą różnego kalibru wydarzeń, którymi interesuje się opinia publiczna. Nie do wszystkich można się odnieść, ale wobec niektórych nie sposób przejść milcząco.
Postscriptum, ponieważ w sposób szczególny powstał rozdział książki zatytułowany „Między nami ekonomistami". Zawiera on treść rozmowy z doktorem Marcinem Wojtysiakiem-Kotlarskim ze Szkoły Głównej Handlowej. Pracując nad rozprawą habilitacyjną, w oryginalny sposób dochodzi on do sedna rzeczy, poszukując odpowiedzi na nurtujące go pytania także poprzez dyskusje z innymi ekonomistami. Ta inspirująca do refleksji rozmowa dotyczy, ogólnie biorąc, istoty i metodologii nauk ekonomicznych. Przy okazji odpowiadam też na trudne i ciekawe pytania postawione przez kompetentnego badacza, które dotyczą wielu innych zagadnień, będących przedmiotem zainteresowania nie tylko wąskiego kręgu ekonomistów, ale i szerszego gremium ludzi ciekawych świata i życia. To zresztą dużo więcej niż pytania i odpowiedzi. To wymiana poglądów na ważkie kwestie, z których sporo wyłoniło się pod wpływem lektury „Wędrującego świata" oraz związanych z tym przemyśleń.
Postscriptum, ponieważ rozdział „Wieża Babel" ma specyficzny charakter. Nie ja jestem jego autorem – zawiera on refleksje wywodzących się z różnych kultur tłumaczy „Wędrującego świata". Po wykonaniu trudu przełożenia tekstu na swoje rodzime języki – angielski, rosyjski, chiński, turecki, wietnamski, węgierski – dzielą się przemyśleniami z polskimi czytelnikami.
Postscriptum, ponieważ fragmenty książki są expressis verbis odpowiedzią na pytania czytelników. Ogrom ich usłyszałem podczas licznych spotkań; bardzo wiele jest zadawanych na związanym z książką blogu. Z tych odpowiedzi i komentarzy sprowokowanych wypowiedziami internautów wyłonił się cały rozdział, który zatytułowałem „Między nami internautami". Umieściłem w nim niektóre ze swoich komentarzy na blogu. Są one wybrane według kryteriów merytorycznych i jedynie kosmetycznie, pod kątem klarowności wywodu, zredagowane. Każdy z nich opatrzony jest datą określającą dzień (choć może częściej noc) napisania, co z punktu widzenia czasowego kontekstu wypowiedzi nie jest bez znaczenia.
Wreszcie postscriptum, gdyż zamykający książkę rozdział „Wieści z XXII wieku" zawiera oprócz listu, który sam wysłałem, dwa otrzymane od czytelników (a raczej czytelniczek) jedynych w swoim rodzaju, a mianowicie od wnuczek mojej wnuczki (której skądinąd jeszcze nie mam). To właśnie do wnuczki mojej wnuczki skierowałem zamieszczony na samym końcu „Wędrującego świata" list o swojej i swego pokolenia przyszłości, która dla niej – za sto lat – jest już przeszłością. Bo teraźniejszość to nic innego jak przyszłość przeszłości. Jakże się zatem ucieszyłem, kiedy na blogu pojawił się wpierw jeden, potem drugi list z przyszłości, które nas informują, jak wygląda rzeczywistość tam, w przyszłości, i jak do tego doszło. Oba listy przytaczam in extenso.
Zainteresowanie książką widać nie tylko w Polsce, gdyż ukazuje się ona również w innych językach. Między innymi nakładem Columbia University Press, New York, wychodzi jej amerykańska edycja pod wymownym tytułem „Truth, Errors, and Lies. Politics and Economics in a Volatile World". Co ciekawe, za granicą publikowana jest pod różnymi tytułami, ponieważ przetłumaczenie tak prostych, wydawałoby się, słów jak „wędrujący świat" wcale nie jest proste.
***
„Wędrujący świat" ukazał się wiosną 2008 roku. Jak można wnioskować z faktu, że szybko rozeszło się ponad 50 tysięcy egzemplarzy, problematyką dotyczącą świata – jego barwnych dziejów, złożonej współczesności i wyzwań przyszłości – interesuje się ogromne grono czytelników. Z wieloma z nich zetknąłem się podczas licznych spotkań w rozmaitych środowiskach, nie tylko akademickich i profesjonalnych – z ekonomistami, przedsiębiorcami, finansistami, bankowcami, ale także z osobami po prostu ciekawymi omawianych zagadnień, od licealistów po emerytów. Co zatem wynika z obserwacji poczynionych w różnych miejscach Polski – od metropolii i centrów naszej kultury po mniejsze ośrodki i gminy – a przede wszystkim ze spotkań autorskich i prowadzonych podczas nich dyskusji?
Po pierwsze, wiele osób przekonało się, że trudne i zawiłe sprawy można wyjaśniać i opisywać w prosty i przystępny sposób. Wtedy szybciej można dojść do prawdy i nauczyć się, jak ją wyłuskiwać z nawałnicy informacji i jak samemu wyciągać prawidłowe wnioski.
Po drugie, ludzie odnajdują w tym swój świat, Polskę, region, branżę, okolice. Odnajdują siebie. I znajdują łatwiej odpowiedzi na nurtujące ich pytania – czasami egzystencjalne, innym razem filozoficzne.
Po trzecie, uderza, jak wielu słuchaczy i czytelników uświadamia sobie, że we współczesnej gospodarce ogólnoświatowej – w tej naszej nowej erze globalizacji, liberalizacji, transformacji i integracji – niemało można osiągnąć przez mądre zorganizowanie wspólnych działań. Ludzie dowiadują się, że to nieprawda, iż ich losami rządzić muszą żywioł rynku i nieokiełznane zewnętrzne moce. I to nie tylko dzięki sprawnej administracji lokalnej oraz profesjonalnej strategii przedsiębiorców, ale także – a niekiedy zwłaszcza – racjonalnej, poddanej priorytetom ogólnospołecznym makroekonomicznej polityce na szczeblu rządowym. Neoliberalna nawałnica, poprzez zmasowane medialne pranie mózgów, każe ludziom myśleć, że rząd a to niewiele, a to wręcz nic nie może zrobić. No bo wiadomo, globalizacja; no bo rynek; a teraz jeszcze no bo kryzys… W tym kontekście „Wędrujący świat" odgrywa swoją rolę i nie będzie łatwo zahamować wywołanej nim fali pozytywnego myślenia. Coraz więcej ludzi utwierdza się bowiem w przekonaniu, że można i trzeba brać swój los w swoje ręce – po sąsiedzku, lokalnie, narodowo, regionalnie i wreszcie jako cała ludzkość.
Po czwarte, głębokie są międzypokoleniowe różnice zarówno wartości, jak i – co za tym idzie – poglądów i preferencji politycznych. Obserwując to zróżnicowanie punktów widzenia poprzez pryzmat formułowanych twierdzeń i pytań zadawanych mi w salach wykładowych, wyraźnie dostrzegam, że rzeczywistość jest inaczej oceniana przez kolejne generacje. Dyskutując o polityce i gospodarce, od czego mało kto potrafi uciec, odmienne od własnych poglądy usłyszy ktoś od rodziców, znających poprzedni ustrój ze swych doświadczeń i mających przed sobą relatywnie krótszy życiowy dystans pozostający jeszcze do przewędrowania, a inne od dzieci, które zamierzchła dla nich przeszłość mało obchodzi, a przyszłość widzą zgoła inaczej niż dziadkowie, jest ona bowiem w ich kategoriach życiowych zdecydowanie dłuższa.
Po piąte, dominuje zadowolenie z członkostwa w Unii Europejskiej. Zwłaszcza ceniony jest dopływ funduszy dofinansowujących liczne projekty oraz regulacje sprzyjające ochronie przywilejów socjalnych i uprawnień pracowniczych. Zarazem uderza dość częste przekonanie, że Polska jest tuż, tuż za bogatymi tego świata i wystarczy stosunkowo krótki okres (a pokolenie czy dwadzieścia lat uważane są za bardzo długi), żeby stać się krajem bogatym. Nieustannie szafuje się porównaniami zarobków w Polsce z zarobkami nauczycielki w Szwecji albo pielęgniarki we Francji, czy też profesora w USA albo inżyniera w Niemczech, abstrahując na ogół od tego, że tam się tyle zarabia, ile się wytwarza. Choć słychać czasami postulaty oderwane od twardych realiów gospodarczych, to jednak głównym zagrożeniem dla szybkiego i zrównoważonego rozwoju pozostaje neoliberalizm. A to, że w określonych fazach cyklu politycznego sięga do potępianych przezeń posunięć jawnie populistycznych, to przecież nic innego jak kupowanie na koszt podatnika głosów ludzi nazywanych elektoratem.
Po szóste, im niżej, tym lepiej. Nie zawsze, rzecz jasna, ale na pewno częściej niż rzadziej. Z dala od stołecznej wrzawy, w wymiarze lokalnym, ludzie zachowują się bardziej racjonalnie. Dotyczy to również parających się działalnością publiczną oraz gospodarowaniem, co zawsze naraża na ryzyko i niesie nadzieje także innym, od skutków ich poczynań uzależnionym. W województwach, a jeszcze bardziej powiatach i gminach jest dużo więcej pragmatyzmu i koncyliacyjności, łatwiej i szybciej osiąga się kompromisy przy rozwiązywaniu naturalnych sprzeczności interesów, bo mniej jest pustych sporów. Mniej też jątrzenia mediów. Oczywiście, by było nam wszystkim lepiej, nie wystarczy zrobić z wójta premiera czy ze starosty prezydenta; nie w tym rzecz. Problem przecież tkwi w jakości instytucji i w kulturze politycznej, a pod tym względem mamy wcale nie mniej do zrobienia niż parę lat temu.
Po siódme, zbyt wielu myśli mediami. Bynajmniej nie oczekuję od wszystkich grup społecznych profesjonalnych analiz i teoretycznych wniosków, ale zbyt wiele poglądów, opinii, sądów opiera się nie na lekturze książek i głębszych przemyśleniach, lecz na czytaniu gazet i powierzchownych refleksjach. Dotyczy to – co już jest poważną sprawą – również części środowiska akademickiego. Słuchając niektórych pytań, od razu się czuje, jakie kto czyta gazety. Zresztą sami pytający często zaczynają od tego, że jakaś gazeta twierdzi… Takie „myślenie mediami", z których zbyt duża część jest przeideologizowana, służebna wobec grup specjalnych interesów oraz skrajnie skomercjalizowana, nie tylko stanowi zagrożenie dla jakości elit, bez wysokiego poziomu których nie może być mowy o znaczącym postępie, lecz także powoduje wręcz swoistą intelektualną zapaść społeczeństwa. Z tego punktu widzenia fakt, że lekturze książki oddało się ponad sto tysięcy ludzi, przyjmując, iż każdy egzemplarz czytają średnio co najmniej dwie osoby, zwłaszcza że książka jest dostępna również w wielu bibliotekach, a znacznie więcej mogło zapoznać się choćby po części z właściwą jej linią argumentacji za pośrednictwem mediów, to ważna sprawa. Autentyczne pragnienie znalezienia satysfakcjonującej odpowiedzi na pytanie, jak jest naprawdę i dlaczego jest tak, a nie inaczej, daje się zauważyć na każdym bez mała spotkaniu.
Po ósme, co do kontaktów z mediami, to widać rosnące niezadowolenie szeregowych dziennikarzy z manipulowania informacjami i nimi samymi przez ich szefów, zwłaszcza redaktorów naczelnych oraz nadzorujących ich wydawców i politycznych sponsorów. Rzuca się to w oczy zwłaszcza w prasie regionalnej. Zdarzało się, że sam podawałem w wątpliwość obiektywność ich supozycji, iż jest aż tak źle, jak twierdzą. Niestety, jeden z czołowych, najbardziej znanych i szanowanych polskich dziennikarzy zapewnia mnie, że jest jeszcze gorzej.
Po dziewiąte, dość powszechne jest przekonanie, że skala zbiurokratyzowania i skorumpowania administracji oraz polityków wszystkich szczebli już wręcz zagraża demokracji i rynkowi. Co gorsza, przekonanie to daje o sobie znać coraz silniej. Dużo mniej było takich głosów kilka lat temu. Obciążani za to odpowiedzialnością są ogólnie politycy, a często bezpośrednio rząd. Charakterystyczne jest przy tym, że media głównego nurtu poświęcają tym patologiom mniej uwagi niż parę lat temu, kiedy ich zakres był mniejszy.
Po dziesiąte, ludzie są znużeni marnością polityki – tej, którą karmią ich media, gdyż poza własną, lokalną, tylko taką, zwichniętą w krzywym zwierciadle mediów, znają. Oczekiwać można niskiej frekwencji w kolejnych wyborach, gdyż coraz częściej słychać sfrustrowane głosy, że nie ma na kogo głosować czy że nie ma pomiędzy kim wybierać. Jawi się zatem coraz wyraźniej syndrom narastającej apatii społecznej, z której – sądzę – w swoim czasie wyrośnie bunt, o ile wcześniej polityka nie zmieni się na lepsze. Jednak w najbliższych latach na to się nie zanosi. Ludzie znowu powiadają: „tak dalej być nie może", ale zarazem uważają, że tak będzie.
Za nami już tysiąc dni fascynującej wędrówki: książka, NAWIGATOR, blog, spotkania, dyskusje. A przede wszystkim obserwacje, przemyślenia, wnioski, działania. Wędrujemy zatem dalej po tym zmieniającym się świecie, który wydaje się być na wyciągnięcie myśli…
***
Tym bardziej w czasach przytłoczonych codzienną krzątaniną, dojutrkowym myśleniem i bieżącą polityką warto ponawiać pytanie, do czego sprowadza się istota długofalowego rozwoju społeczno-gospodarczego i jakie są jego mecha nizmy. Czynić to trzeba przede wszystkim pod kątem pokazania przyszłości, wychodzę bowiem z założenia, że ekonomia musi potrafić powiedzieć coś użytecznego na temat czasów, które dopiero nadejdą. Nie w kategoriach futurologicznych czy za pomocą hipotetycznych scenariuszy, ale pokazując, jak działają obiektywne mechanizmy. Jak, czyli na jakich zasadach, przy jakich ograniczeniach, pod jakimi warunkami i z jakimi skutkami. Jeśli naprawdę są obiektywne, to powinny działać także w przyszłości, kształtując jej oblicze. By to zrozumieć i pokazać, trzeba myślowo ogarnąć współczesność i wyjaśnić, co od czego naprawdę zależy. Trzeba mieć teorię. To z kolei jest niemożliwe bez zagłębienia się w analizę biegu dziejów.
Jednak nie udaje się na gruncie wyłącznie ekonomicznym odpowiedzieć na pytanie, od czego zależy rozwój społeczno-gospodarczy. Konieczne jest podejście interdyscyplinarne. Występuję przeciwko zakorzenionym w naukach ekonomicznych kanonom – z jednej strony redukcjonizmowi, z drugiej uniwersalizmowi. W przypadku redukcjonizmu swoiste zwichnięcie polega na skupianiu uwagi na jednym czy też, w bardziej rozwiniętych modelach, na kilku czynnikach wzrostu gospodarczego, podczas gdy o wzroście (zmiany ilościowe) i rozwoju (jakościowe) decyduje ich gama, w tym wiele z obszarów innych niż te, którymi zajmuje się tradycyjna ekonomia.
Opowiadam się również przeciwko uniwersalizmowi, który z kolei wyraża się w intelektualnej tęsknocie do uproszczonej interpretacji złożonych procesów rozwoju, która jakoby miała pasować do wszystkich przypadków. Redukcjonizm to nadmierne skracanie myślenia, które gubi z pola widzenie wiele uwarunkowań procesów rozwojowych. Uniwersalizm w rodzaju podejścia w stylu one size fits all, również upraszczającego rzeczywistość w naganny sposób, wieść musi na manowce. Zdecydowanie też występować trzeba przeciwko prostackiemu podejściu neoliberalnemu, panoszącemu się w ostatnim ćwierćwieczu w myśli ekonomicznej.
W przeszłości proces wzrostu w poszczególnych regionach świata był wielce zróżnicowany. Dlatego dzisiaj jedni są zamożni, podczas gdy inni klepią biedę; dlatego Ameryka Północna jest dwadzieścia razy bogatsza od Afryki, choć pięćset lat temu była od niej biedniejsza; dlatego Europa Zachodnia już przed drugą wojną światową była dużo bogatsza od Europy Wschodniej. Jak do tego doszło? Otóż, abstrahując od mających w niejednym przypadku duże znaczenie warunków naturalnych, przesądził o tym przede wszystkim zbieg pięciu czynników: postępu technicznego, zdolności do krytycyzmu, wiedzy ekonomicznej, politycznej woli dokonywania zmian instytucjonalnych i strukturalnych, kulturowego otwarcia.
To wszystko skłaniać musi do pytania o sens współczesnej globalizacji, czyli powstawania wszechświatowej gospodarki w ślad za postępującą liberalizacją i integracją rynków. Jej wpływ na wzrost gospodarczy jest na ogół pozytywny, ale to broń obosieczna. Do globalizacji można się bowiem dostosować, ciesząc się dodatnim saldem korzyści i kosztów, które ona daje, ale to saldo może być też ujemne. Zależy ono od strategii rozwoju. A jaką ma się strategię, zależy z kolei od tego, jak są rozstrzygane sprzeczności interesów ekonomicznych i czy strategia oparta jest na właściwej, czy na fałszywej doktrynie ekonomicznej.
Rozważania te prowadzą do podważenia paradygmatu, a przynajmniej zakwestionowania zbyt prostej opinii dominującej w klasycznej ekonomii, jakoby maksymalizacja bogactwa była napędową siłą gospodarki. Przez większość dziejów popełniano głupstwa bardziej z chęci supremacji niż maksymalizacji bogactwa. Pragnienie wyróżniania się, niekoniecznie materialnego, i panowania nad innymi nie było dobrym doradcą na drodze zwiększania dostatku. Widać to również współcześnie. Gdyby było inaczej, cały świat byłby bogatszy. To po pierwsze.
Po drugie, najczęściej przyjmuje się, że decyzje ekonomiczne są podejmowane racjonalnie, na podstawie zasad prakseologicznych. To kolejne uproszczenie, a zarazem przeważające podejście podręcznikowe. Jeśli się przyjrzeć decyzjom, zarówno mikro-, jak i makroekonomicznym, to znaczna ich część okazuje się nieracjonalna. Gdyby były racjonalne, nie byłoby obecnego kryzysu. Gdyby były racjonalne, nie byłoby w USA nawet w dobrych i względnie spokojnych latach z górą pięciu tysięcy bankructw rocznie. Gdyby były racjonalne, dochód narodowy w Polsce byłby większy o połowę.
Po trzecie, zakwestionować trzeba dominujący pogląd neoliberalizmu, że to rynek sam z siebie jest automatycznym i sprawnym regulatorem gospodarki. Tak po prostu nie jest.
***
Współcześnie gospodarka światowa stoi w obliczu masy problemów. Tutaj zasygnalizuję je krótko w trzech zasadniczych grupach, zwracając uwagę na stany głębokiej nierównowagi, z którym to syndromem rynek samodzielnie nie jest zdolny się uporać. Nie jest, nie był i nie będzie.
Pomimo w zasadzie opanowania problemu nadmiernego przyrostu ludności w skali całego świata, zwiększa się regionalna nierównowaga demograficzna. Nasila to presję na migracje, które wymykają się spod kontroli zarówno poszczególnych państw, jak i organizacji międzynarodowych. Także w Polsce presja ta będzie coraz bardziej odczuwana.
Ważnym przejawem wytrącania świata ze stanu równowagi jest labilność ekonomiczna – handlowa i finansowa – która nieustannie wywołuje wiele problemów i jest źródłem konfliktów. Jak dotychczas, w praktyce nie stworzono systemu gospodarczego i politycznego, który mógłby zapewnić harmonię niezbędną dla spokojnego i pokojowego funkcjonowania ludzkości.
Największą wszak przeszkodą dla procesu wzrostu i rozwoju w przyszłości są ograniczone zasoby. Przybliżamy się szybko do stanu, w którym niezwykle będzie doskwierać wyczerpywanie się nieodnawialnych zasobów Ziemi; to kwestia kilku najbliższych pokoleń. Tego problemu sam postęp naukowo-techniczny, zmniejszający materiało- i energochłonność produkcji, nie rozwiąże. Nierównowaga pomiędzy szybko rosnącym zapotrzebowaniem na surowce i materiały do produkcji, przede wszystkim na źródła energii, a ich podażą będzie się pogłębiała. Już się pogłębia. Jest to proces ze swej natury konfliktogenny, a więc i niebezpieczny, tym bardziej że w przyszłości dostęp do deficytowych surowców będzie regulowany w malejącym stopniu na podstawie kryteriów rynkowych. Nie wszyscy będą mogli wszystko kupić, nawet jeśli będą mieli za co.
W myśleniu potocznym, jak i w kręgach profesjonalnych ekonomistów dominuje przekonanie, że kraje mniej rozwinięte muszą doganiać bardziej gospodarczo zaawansowane. Jakże często trzeba odpowiadać na pytanie, kiedy Polska dogoni Niemcy albo Węgry Austrię, czy w Bangladeszu będzie jak w Turcji, a w Estonii jak w Finlandii. W Ameryce Łacińskiej pytają, kiedy będzie tam jak w Ameryce Północnej; w Korei, kiedy będzie nie gorzej niż w Japonii; w Mozambiku, kiedy będzie lepiej niż w RPA, a w Papui-Nowej Gwinei, kiedy ta stanie się „drugą Australią". W wielu przypadkach odpowiedź na te pytania brzmi „nigdy"; przynajmniej w dającym się historycznie przewidzieć czasie. Mechanizm epokowego rozwoju tak nie działa. Nie ma obiektywnego procesu wyrównywania różnic w poziomie produkcji i konsumpcji. I nawet jeśli niektóre z krajów znajdujących się na niższym poziomie rozwoju z czasem osiągną poziom krajów obecnie bogatych, to wtedy te ostatnie będą jeszcze bogatsze.
To prawda, że od przynajmniej kilkunastu lat globalizacja działa w ten sposób, iż przeciętne tempo wzrostu w krajach mniej rozwiniętych jest wyższe niż w krajach wysoko rozwiniętych. Wydaje się wobec tego, że jest coraz mniej nierówności i jeszcze mniej będzie ich w przyszłości. Ale to mylące, bo proporcje podziału dochodów i majątków należy analizować w układzie globalnym, sukcesywnie abstrahując od granic pomiędzy państwami narodowymi, bo te mają coraz mniejsze znaczenie. I jeśli taką miarą się posłużyć, to poziomy dochodów są coraz bardziej rozstrzelone.
Zmniejsza się, przykładowo, skala różnic dochodowych pomiędzy średnią dla Afryki i Europy, Ameryki Południowej i Północnej, Meksyku i USA, czy też dla Słowenii i Włoch, gdyż w tych pierwszych dochód rośnie szybciej niż w drugich. Ale równocześnie narasta zróżnicowanie w obrębie całej ziemskiej populacji, gdyż zwiększają się różnice wewnątrz poszczególnych społeczeństw, także pod wpływem globalizacji. Dystans dzielący przeciętny dochód Polaka i Niemca w roku 2010 jest mniejszy aniżeli w roku 1990. Jeśli jednak przyjrzeć się rozkładowi dochodów razem wziętych 120 milionów Polaków i Niemców, to zróżnicowanie jest wyraźnie większe niż dwie dekady temu. Podobnie jest w przypadku zsumowanych 420 milionów Meksykan i Amerykanów czy też 155 milionów Wietnamczyków i Tajlandczyków. No i, konsekwentnie, w odniesieniu do całej planetarnej ciżby.
Gwoli jasności pokażmy to na bardzo prostym przykładzie. Oto świat składa się z dwu krajów, a ludzkość z sześciu osób. W pierwszym jest dwu Polaków, którzy mają dochody w wysokości 6 i 4 jednostek, w drugim czworo Niemców, których dochód wynosi 13, 11, 9 i 7 jednostek. Polacy mają zatem przeciętny dochód w wysokości 5, a Niemcy 10 jednostek; stosunek tych średnich wynosi 2:1. Po jakimś czasie dochody Polaków wzrosły o 40 procent – w sumie do 14 jednostek, przy aktualnym rozkładzie na 9 i 5 jednostek. W rezultacie pogłębiło się rozwarstwienie w Polsce, bo relacje dochodów wewnątrz kraju wzrosły z 1,5 (6:4) do 1,8 (9:5). Z kolei w Niemczech, startujących z wyższego poziomu, dochody zwiększyły się o 20 procent, a więc teraz ich suma wynosi 48 jednostek. Obecnie składają się na to indywidualne dochody w wysokości 18, 12, 10 i 8 jednostek. Tak więc i tutaj zwiększyła się wewnątrzkrajowa rozpiętość (uprzednio stosunek krańcowych dochodów był mniejszy, obecnie jest większy niż 2:1). Jeśli teraz porównamy stosunek przeciętnych dochodów wciąż bogatszych Niemców i uboższych Polaków, to zróżnicowanie jest już mniejsze niż poprzednio, gdyż Polakom dochody wzrosły bardziej. Rozwarstwienie się zmniejszyło, wpierw bowiem wynosiło 2,00 (średni dochód 10 do średniego dochodu 5), a obecnie 1,71 (średnie dochody 12 i 7). Jeśli zaś pod uwagę weźmiemy całą sześcioosobową populację naszego przykładowego świata, to nowy rozkład dochodów (5, 9, 8, 10, 12 i 18 jednostek) jest bardziej zróżnicowany niż poprzedni (4, 6, 7, 9, 11 i 13). Gdy przyłożyć do nich najczęściej stosowaną miarę, tzw. współczynnik Giniego, to wpierw wynosił on dla mieszkańców globu 0,207, a teraz 0,210.
Przypomnijmy, że współczynnik Giniego teoretycznie może się mieścić między zerem (całkowita urawniłowka; wszyscy dostają identyczną kromkę chleba) a jednością (totalny elitaryzm; jeden dostaje cały tort, reszta ani okruszka). W praktyce waha się od około 0,25 w krajach o bardzo egalitarnych stosunkach podziału (na przykład 0,23 w Szwecji) do około 0,70 w społeczeństwach skrajnie materialnie zróżnicowanych (na przykład 0,71 w Namibii). I tak właśnie dzieje się na świecie: podczas gdy przeciętne dochody w krajach o decydującym wpływie na całokształt globalnej sytuacji są coraz bliższe siebie, to skala zróżnicowania dochodów całej ludzkości jest coraz większa. I nadal rośnie. Nierówności wobec tego jest więcej, a nie mniej.
To konkretny splot czynników decydujących o rozwoju przesądził, że współcześnie na świecie, zamieszkałym przez 6,8 miliarda ludzi, mamy olbrzymie zróżnicowanie sytuacji materialnej. Występują ogromne, niedające się w żaden sposób uzasadnić ekwiwalentną wymianą, odchylenia od przeciętnego poziomu dochodów wynoszącego nieco ponad 10 tysięcy dolarów rocznie (według parytetu siły nabywczej, $PSN, czyli służącej do międzynarodowych porównań miary informującej o tym, ile dóbr i usług możemy zakupić za nasz dochód, zważywszy na nasze ceny w porównaniu z USA, gdzie dochód na głowę sięga 48 tysięcy dolarów). Wzięło się to stąd, że w dziejach mieliśmy do czynienia głównie z zastojem, a przyspieszenie wzrostu gospodarczego za życia raptem kilku ostatnich pokoleń jest na tle przeszłości krótkotrwałe i odnosi się tylko do części globu. Przy tym wszystkim olbrzymie fortuny zostały zgromadzone przez wąskie elity podczas ostatniego pokolenia, w trakcie neoliberalnego epizodu współczesnego kapitalizmu, który w sposób szczególny przyczynił się do materialnego rozwarstwienia gospodarstw domowych.
Wskutek takiego biegu historii zróżnicowanie majątków jest obecnie jeszcze większe niż dochodów. W przedkryzysowym 2007 roku 10 milionów ludzi (zaledwie półtora promila ludzkości) dysponowało płynnymi aktywami po co najmniej milion dolarów. W sumie mieli tych aktywów ponad 40 bilionów, czyli średnio licząc po 4 miliony na osobę. Nie wiemy dokładnie, ile warte są płynne aktywa pozostałych 6 miliardów 790 milionów ludzi (99,85 procent ludzkości), ale niewiele więcej. Według szacunku Boston Consulting Group ta garstka milionerów dysponowała na początku 2010 roku (już po odbiciu się od recesyjnego dna, wskutek czego ich liczba zwiększyła się do 11,2 miliona, a całkowita suma ich płynnych aktywów o 11,5 procent) aż 38 procentami globalnych aktywów ocenianych na 111,5 biliona. Na całą pozostałą masę mieszkańców padołu ziemskiego przypada rzeczonych aktywów około 62 procent, co daje na osobę czterysta razy mniej…
***
Na tym naszym świecie wiele się zmienia. Ostatnio dużo więcej w ciągu jednego pokolenia niż w przeszłości przez całe wieki albo nawet milenia. Podczas gdy przez większość swego istnienia ludzkość dreptała w miejscu, teraz wydaje się zabiegana jak nigdy dotąd i w coraz większej masie wędruje w najrozmaitszych kierunkach i w niejednakowy sposób. Choć i w przeszłości zdarzały się bardzo dynamiczne wędrówki, jak na przykład w USA po rewolucji końca XVIII wieku, w Europie Zachodniej podczas pierwszej rewolucji przemysłowej na przełomie XVIII i XIX wieku czy też w Japonii po zapoczątkowaniu reform Meiji w drugiej połowie XIX wieku, rzadko zmieniało się tak wiele, jak w Chinach w ciągu minionego trzydziestolecia czy nawet w Polsce ostatnio, w trakcie już bez mała ćwierćwiecza ustrojowej transformacji. Nigdy też tak wiele nie zmieniało się tak szybko dla tak wielu. Nad tymi gigantycznymi przemianami warto się pochylić, by lepiej – szerzej, głębiej, trafniej, dokładniej – pojąć, co i dlaczego wokół nas się dzieje. Tym bardziej że przecież nie wszystko zmienia się na lepsze. Niestety.
Podobnie będzie również w przyszłości. To też niechybnie będzie czas wielkich, przeogromnych zmian. Zachodzą one dzięki splataniu się rozmaitych okoliczności. Trzeba w takim razie posiąść zdolność interdyscyplinarnego ogarnięcia właściwej ich wiązki, ponieważ interesujące nas procesy zachodzą na polu daleko szerszym niż tradycyjnie obserwowane przez ekonomistów. Albo ekonomia otworzy się na wielopłaszczyznowe, intelektualnie płodne współdziałanie z innymi naukami i dobrze będzie sprawowała swą służebną rolę, albo się zasklepi we własnym zaścianku i nie będzie umiała udzielić odpowiedzi na wielkie pytania, przed którymi stoi cywilizacja i ludzkość. Już ma z tym trudności, bo tradycyjna ekonomia nie potrafi odpowiedzieć zadowalająco nawet na pytanie, dlaczego tak, a nie inaczej ewoluuje gospodarka światowa. Jej zawiłości na gruncie ortodoksyjnych, wąsko ekonomicznych teorii wyjaśnić nie sposób, jest bowiem zbyt skomplikowanym fenomenem.
W historycznym procesie rozwoju szczególne znaczenie odgrywają uwarunkowania kulturowe. Kulturę trzeba pojmować szeroko – od stopnia wiedzy oraz jakości kapitału ludzkiego i społecznego poprzez system wyznawanych wartości, w tym religię, do kultury sensu stricto. Ekonomiści nie lubią tej konstatacji, bo wprowadza do rozważań elementy „miękkie", niełatwo mierzalne, a czasem wręcz w ogóle niemierzalne. Ale to właśnie kultura ma coraz większe znaczenie i bez zagłębienia się w jej meandry niekiedy na nic zdaje się manipulowanie stopami procentowymi, podatkami, kursami walutowymi, taryfami celnymi i innymi instrumentami polityki gospodarczej, o których nieustannie tak głośno w mediach, choć jakże często nie jest to w ogóle warte całej owej wrzawy.
Nowoczesna i zarazem twórcza ekonomia musi cechować się dualnym podejściem do roztrząsanych zagadnień. Z jednej strony chodzi o podejście deskryptywne, czyli opisowe, które wyjaśnia, co od czego zależy i jak się rzeczy mają. Gdy to już się udaje, wtedy potrzebne jest ujęcie normatywne, czyli postulatywne. Wiedząc, jak i dlaczego akurat tak analizowane zjawiska i procesy się układają, rozumiejąc, jak działają obiektywnie rządzące nimi prawidłowości i prawa, trzeba odpowiedzieć na pytanie, co czynić, aby było lepiej. Naturalnie, lepiej dla jednych nie zawsze oznacza lepiej dla innych. Niekiedy wręcz lepiej dla jednych to zdecydowanie gorzej dla innych. By rozstrzygać wynikające stąd dylematy, wchodzić musimy w sferę wartości, a przede wszystkim interesów, w roztrząsanie ich natury i siły sprawczej. Ekonomia, która nie zajmuje się sprzecznościami interesów, nie zasługuje nawet na to, by się ekonomią zwać.
W konsekwencji proponuję teorię koincydencji rozwoju (ujęcie opisowe, czyli dlaczego jest tak, a nie inaczej) oraz nowy pragmatyzm (ujęcie postulatywne, czyli co robić, by było lepiej). Teoria ta wyjaśnia kompleks mechanizmów i dynamikę długofalowego procesu rozwoju, a jej postulatywne następstwa sugerują stosowną politykę rozwoju społeczno-gospodarczego. Proponuję ponadto inne ujęcie celów rozwoju, zwłaszcza że dosyć powszechnie mamy do czynienia z myleniem celów ze środkami.
Wszystko to – porównawcze studia nad dziejowym procesem rozwoju i ewolucją cywilizacji oraz interdyscyplinarna analiza i synteza procesów rządzących współczesnością – wiedzie do pewnych podsumowań i uogólnień teoretycznych, do poszukiwania nowego paradygmatu i nowoczesnej teorii długofalowego rozwoju społeczno-gospodarczego, który polega na permanentnych zmianach sprzężonego, kompleksowego układu środowiska, kultury, technologii, polityki, społeczeństwa i gospodarki. Bez dogłębnego zrozumienia współzależności występujących na stykach między tymi sferami nie da się ani wyjaśnić istoty rozwoju, ani tym bardziej sensownie nim sterować.
W przyszłość trzeba zawsze patrzeć z nadzieją. To jednakże nie wystarczy. Pewne procesy zajdą – czy nam się to podoba, czy nie. Inne mogą zajść – ale nie muszą. Te pierwsze są determinowane różnymi czynnikami: od kosmicznych tendencji poprzez zmiany geofizyczne i przyrodnicze do megatrendów cywilizacyjnych, w tym również gospodarczych. Pewne procesy niezależnie od nas zachodzą w skali indywidualnej czy lokalnej, zarówno w ludzkim życiu, jak i w przemianach społecznych. Są obiektywnie uwarunkowane. Podobnie rzecz się ma w odniesieniu do cywilizacji i planetarnej gospodarki. Trzeba mieć świadomość dominujących trendów, które z naszego punktu widzenia – rodzaju ludzkiego, Europejczyków, Polaków; inwestorów, producentów i konsumentów; młodych i starych; bogatych i biednych; kapitalistów i najemnej siły roboczej; intelektualistów i wyrobników; głupich i mądrych – przesądzają o zaistnieniu zjawisk i potoczeniu się procesów. Wydają się one już tylko funkcją czasu. Trzeba wiedzieć, kiedy i z jakimi konsekwencjami się przebiją, aby do tego odpowiednio się przygotować w różnych częściach zdywersyfikowanego świata.
Natomiast inne zjawiska i procesy mogą zajść, ale nie muszą. Można je pomieścić w dwóch klasach. Pierwsza: mogą zajść i nam, ze względu na wyznawane wartości, powinno na tym zależeć. Wobec tego trzeba czynić, co w naszej intelektualnej, politycznej i materialnej mocy, aby się ziściły. Ale jest i druga klasa: jeśli są one w jakiś sposób szkodliwe, naruszają bowiem interesy i równowagę czy bezpieczeństwo funkcjonowania jednostki, grupy społecznej, firmy, regionu, gospodarki narodowej, ugrupowania integracyjnego bądź całego świata i ludzkości, to trzeba im zapobiec. Wymaga to inteligentnej strategii i dobrze skoordynowanej polityki sformułowanej ex ante.
To wszystko doprowadza do dramatycznych pytań – intelektualnie fascynujących i stanowiących niebywałe zarazem wyzwanie polityczne. Jak rządzić światem, którym rządzić się nie da? Proces globalizacji i historyczny bieg dziejów nie stworzyły podmiotu, który potrafi adekwatnie koordynować politykę w skali światowej, tak by skutecznie rozwiązywać problemy, które z globalizacji wynikają. Powstająca ogólnoświatowa gospodarka, połączona rozmaitymi więzami, sporo problemów rozwiązuje, ale i niejeden tworzy. Co dalej zatem z globalną koordynacją polityki? Co ma być podmiotem tej koordynacji? Co ze strategią dla świata na XXI wiek? Świat potrzebuje takiej strategii, bo polityka w skali globalnej musi być koordynowana w wielu zasadniczych obszarach, gdyż bez tego ludzkość może w ogóle nie przetrwać. Światowy rząd byłby kolejną utopią, a już ich wystarczy. Upadła komunistyczna, upada neoliberalna. Nowej utopii, rządu światowego – oczywiście dobrego, bo jakżeby inaczej? – ludzkości nie trzeba.
Niewiele dotychczas zrobiono w tej materii, ale coś się dzieje. Również na naszych oczach pojawiają się kolejne przyczółki harmonizowania polityki na skalę globalną – od kopenhaskiej konferencji klimatycznej do wysiłków podejmowanych w ramach grupy G-20. Trzeba bowiem skuteczniej niż dotychczas koordynować politykę ukierunkowaną na rozwiązywanie wielkich problemów współczesnego świata i następnych pokoleń. Jeśli znaleziono w przeszłości dobry sposób zapobieżenia wojnie termonuklearnej (i trwa to szczęśliwie nadal), jeśli poszukuje się metod współdziałania w walce ze światowym terroryzmem (choć wciąż z marnym skutkiem, bo nie poprzez usuwanie przyczyn, a głównie przez walkę z przejawami), jeśli coś się zaczyna udawać (choć żal, że po szkodzie) w zapobieganiu globalnym, dewastującym realną gospodarkę kryzysom finansowym, jeśli próbuje się korelować na skalę transnarodową przeciwdziałanie powodującej ocieplanie Ziemi szkodliwej emisji gazów – to są to zwiastuny tego, o co chodzi w koordynacji wszechświatowej polityki.
Taka nowa instytucjonalizacja – tworzenie nowych reguł ekonomicznej i politycznej, społecznej i kulturowej gry w skali świata – to największe wyzwanie i zarazem największa szansa na następne stulecia. Jest to niezbędne nie tylko w sferze gospodarczej aktywności człowieka i ludzkości, lecz także na innych obszarach, gdzie wchodzi się w zawiłe interakcje. Gra o przyszłość to gra o sensowną reinstytucjonalizację układu światowego. Największe zmiany, jakie będą się dokonywały w XXI wieku, to właśnie głębokie zmiany instytucjonalne, które przeorają sposób funkcjonowania światowej gospodarki. Ich znaczenie będzie większe nawet od przeobrażeń wywoływanych dalszym postępem technicznym i istotnymi zmianami kulturowo-społecznymi.
Ich zarys już widać. Przyczyniają się do nich tektoniczne przesunięcia w układzie sił na świecie, zwłaszcza w postaci wygasania hegemonii amerykańskiej i wyrastania potęgi chińskiej czy, szerzej, relatywnego słabnięcia bogatych tego świata przy wzmacnianiu pozycji krajów emancypujących się politycznie, kulturowo i gospodarczo. Świat przyszłości wszakże nie będzie, jak w przeszłości, ani światem hegemonii jednego, ani konfrontacji dwóch. Będzie to świat wielobiegunowy, co może – może, ale, raz jeszcze, nie musi – okazać się bardziej korzystne, bo lepsze zarówno dla równowagi, jak i dla rozwoju.
Kraje emancypujące się stają się bardziej autonomiczne, mają własne cele i ambicje. Pragną rozwijać się szybko oraz chcą zwiększać produkcję i konsumpcję, a coraz więcej z nich także to potrafi. I teraz świat bogaty poczuł się zagrożony. To stąd bierze się ostatnio tak głośny antychiński, acz nie tylko, zgiełk. Na naszych oczach powstaje bowiem nowy układ światowy. I dobrze.
Idziemy w kierunku świata opartego na kilku filarach, nie tylko na potędze Stanów Zjednoczonych i coraz silniejszej (i liczniejszej) Unii Europejskiej. Rosnące znaczenie mają nie tylko Chiny i nie mniej ludne (a z czasem nawet bardziej) Indie, lecz również Brazylia oraz Rosja. Rosnące znaczenie ma także usamodzielniająca się na coraz większą skalę i integrująca się powoli, ale za to w ostatnich latach szybko się rozwijająca Afryka. Bez mała wszyscy podkreślają rosnącą pozycję Azji.
Świat wędruje. A po nim coraz więcej i coraz gęściej, coraz częściej i coraz dalej my – ludzie. Wędrowanie jest koniecznością. Ale także prawem. Pierwsze – i najstarsze – prawo człowieka to prawo do wędrowania. Nie zablokuje się go paszportami czy wizami, drutami kolczastymi czy płotami, układem z Schengen czy innymi podobnymi udogodnieniami dla jednych, ale zarazem restrykcjami dla innych, bardziej licznych. Już ponad dwieście milionów z nas żyje na stałe poza krajem urodzenia, a drugie tyle pracuje i żyje doraźnie gdzieś na obczyźnie. Rzecz w tym, że z czasem przestaje to być obczyzna, bo ludzie mają prawo wędrować. Nie tylko kapitały i towary, ale także ludzie. Oni nie są na obczyźnie, tylko u siebie. Bo to nasz wspólny świat.
O metodologii nauk ekonomicznych z profesorem Grzegorzem W. Kołodko rozmawia doktor Marcin Wojtysiak-Kotlarski
Bardzo odważna jest ostatnia książka Pana Profesora, zatytułowana„Wędrujący świat" (www.wedrujacyswiat.pl). Odbieram ją jako nieortodoksyjną, politycznie śmiałą próbę poszukiwania nowego paradygmatuw ekonomii, a nawet więcej – w naukach społecznych. Książka jest szerokodyskutowana, nie tylko wśród teoretyków i nie tylko pośród ekonomistów.Ukazała się masa recenzji, pisanych także przez filozofów, historyków, socjologów, psychologów, antropologów, prawników, ekologów, a nawet przyrodników i inżynierów. Psycholog, profesor Czapiński, stwierdził: „Książkajest świetnie napisana, jest przebogata i można ją, jak Biblię, studiowaćod początku do końca i od końca do początku", a redaktor Andrzej Ziemskinapisał, że „Podobny charakter jak »Wędrujący świat« miał wydany w roku1970 »Szok przyszłości« Alvina Tofflera czy »Koniec historii?« Francisa Fukuyamy z roku 1989… Cały cywilizowany świat o nich mówił… podobnąrolę odegra również ta książka". Oczekuje Pan tego?
Trzeba rozkołysać i odpowiednio ukierunkować dyskusję, bo nierzadko zmierza na manowce czy też kręci się w kółko, bez przełomowych efektów, wokół tych samych zagadnień. Uważam, że w ramach obowiązującego dotychczas paradygmatu nie da się już wiele naprzód posunąć myśli ekonomicznej. Ani od strony deskryptywnej, ani od normatywnej. Dlatego też dochodząc mechanizmów długofalowego rozwoju społeczno-gospodarczego – a to jest sedno „Wędrującego świata" – szukam innego paradygmatu i zgłaszam nowe propozycje. W szczególności jest to koincydencji teoria rozwoju wyjaśniająca istotę przemian społeczno-gospodarczych, ZIP, czyli zintegrowany wskaźnik pomyślności, nowa, szersza i bardziej adekwatna dla przyszłości miara postępu kulturowo-ekonomicznego, oraz nowy pragmatyzm jako podstawa opracowywania sensownych strategii rozwoju.
Tak, ale są ekonomiści, którzy ograniczają się wyłącznie do ujęciadeskryptywnego.
Są. Znam i taki pogląd, że ujęcie normatywne nie jest już nauką, gdyż bliższe jest polityce gospodarczej jako formie aktywności publicznej niż ekonomii jako dyscyplinie naukowo-badawczej. Nie zgadzam się z takim podejściem, ekonomia bowiem ma dwa oblicza – opisowe i postulatywne. Warto może wspomnieć tu profesora Jánosa Kornaia, jednego z najwybitniejszych ekonomistów naszej części świata. Poznaliśmy się jeszcze w 1988 roku, kiedy obaj gościliśmy w Helsinkach, w ONZ-owskim Światowym Instytucie Badawczym Ekonomii Rozwoju (WIDER – World Institute for Development Economics Research). Otóż Kornai największe swe dzieła napisał do tamtego mniej więcej czasu. I była to ekonomia typowo deskryptywna. W szczególności objaśniał on socjalistyczną gospodarkę centralnie planowaną jako gospodarkę niedoborów. Z kategorii niedoborów stworzył wręcz oś swej teorii systemu realnego socjalizmu. Jego twórczość tamtego okresu – od „Anti-Equilibrium" (1971) po „The Socialist System: The Political Economy of Communism" (praca opublikowana dopiero w 1992, choć napisana przed 1990 rokiem) – charakteryzowała się w zasadzie brakiem rozważań normatywnych. Gdy niedawno się spotkaliśmy, przekonywał mnie, że to dlatego, iż już wtedy był przekonany o niereformowalności tamtego systemu, więc nie pisał, jak go poprawiać. Nie wiedział, kiedy i jak to się stanie – bo nikt tego nie wiedział – ale z jego teorii wynikało niejako implicite, że system ekonomiczny bloku wschodniego musi upaść, bo nie jest dostatecznie efektywny i konkurencyjny. Dopiero po 1990 roku Kornai przechodzi także na płaszczyznę ekonomii normatywnej, ale są to już dużo słabsze prace, mało innowacyjne i w nikłym stopniu wpływające na kształtowanie nowej rzeczywistości. Nawiązuję do tego, by pokazać, że w ekonomii można ograniczyć się do ujęcia wyłącznie opisowego, choć zawsze jest miejsce także na postulatywne. Zawsze bowiem – nawet w schyłkowych systemach czy kryzysowych sytuacjach – można zmierzać do poprawy. Jest to kwestia zarówno metodologii, jak i wartości.
W dyskusji o podejściach metodologicznych w nauce nie ma jednoznacznie obowiązującej koncepcji, którą podzielają wszyscy. Możnapowiedzieć, że historia filozofii nauki zna wiele prądów i koncepcji myślowych, które poznawane są przez naukowców z różnych dziedzin wiedzyi które stanowią często punkt wyjścia do określenia własnego podejściabadawczego poszczególnych szkół czy pojedynczych badaczy. Jako klasyczne wymienia się m.in. poglądy Newtona, Kartezjusza czy też Berkeleya; z czasów bardziej nam współczesnych przywołać można poglądyPoppera, Lakatosa, Kuhna czy Feyerabenda. Czy mógłby Pan wskazaćosobę, której poglądy na temat metodologii nauk wywarły największywpływ na Pana drogę rozwoju naukowego? Jakie były kluczowe doświadczenia w Pana rozwoju naukowym, które miały związek z kwestiamimetodologicznymi w nauce?
Zawsze przyznaję się do swego promotora, u którego pisałem pracę magisterską i doktorską i z którym później dużo współpracowaliśmy i toczyliśmy niekończące się debaty. Mam na myśli Profesora Maksymiliana Pohorille, który zmarł kilka lat temu. Bardzo wiele nauczyłem się od niego. Na dobrą sprawę to on zrobił ze mnie ekonomistę. Przy różnych okazjach prowadziliśmy wiele dyskusji metodologicznych, choć nie były one jakoś specjalnie zorganizowane. Przyglądałem się także innym uczonym. Z polskich ekonomistów muszę wspomnieć zwłaszcza profesora Józefa Pajestkę, a z socjologów Jana Szczepańskiego. Z zagranicznych sporo zawdzięczam mądrości i radom profesora Domenica Maria Nutiego z Università di Roma „La Sapienza" i London Business School, najwybitniejszego zachodniego ekonomisty wśród zajmujących się wpierw reformami gospodarki socjalistycznej, a później posocjalistyczną transformacją.
Pomijając prawie już zapomniane zajęcia na Studium Doktoranckim SGPiS w latach siedemdziesiątych, nigdy nie odbyłem systematycznych studiów z metodologii badań ekonomicznych. Raczej było to uczenie się poprzez wchodzenie w głąb tej nauki i zdobywanie kolejnych doświadczeń. Klasyczne learning by doing. Sporo rozglądałem się wokół w trakcie kolejnych wizyt w rozmaitych ośrodkach naukowych i badawczych. Nie tylko w Europie. Także w USA, od uniwersytetów Yale, gdzie kontaktowałem się z profesorem Jamesem Tobinem, i Urbana-Champaign, gdzie napisałem wspólnie z profesorem Walterem McMahonem artykuł opublikowany w „Kyklos", po Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Bank Światowy, gdzie podczas semestralnego pobytu w 1998 roku miałem okazję współpracować z profesorem Josephem Stiglitzem nad „Konsensusem postwaszyngtońskim". Później wiele inspiracji intelektualnej przyniosły mi liczne wizyty w Chinach, bo tam nie tylko można dużo podpowiedzieć, lecz także od niektórych wybitnych ekonomistów, jak chociażby od profesora Justina Yifu Lina, czegoś się dowiedzieć.
To wszystko wiodło do heterogeniczności i nieortodoksyjności. I również do politycznej niepoprawności – od pracy magisterskiej w roku 1972 na temat nierównowagi rynkowej w Polsce poprzez doktorat w 1976 roku na temat cykliczności wzrostu w gospodarce centralnie planowanej do książki „profesorskiej" na temat inflacji w gospodarce socjalistycznej, napisanej w latach 1984–85. I zawsze potem. Stosowana przeze mnie metodologia jest zatem efektem aktywności intelektualnej i nieustannych poszukiwań przez wszystkie dotychczasowe lata pracy. Jest to rezultat bardziej spontaniczności niż planowej akcji. Tak wyszło.
Ciekawe, że Pan wspomniał profesora Pohorille, bo przypomina mi się,jak kilka lat temu mój szef, profesor Kasiewicz, również wspomniał o profesorze Pohorille jako o człowieku istotnym z punktu widzenia rozwojunauki w Polsce.
Na pewno działalność Profesora Pohorille wniosła olbrzymi wkład do polskiej, i nie tylko, myśli ekonomicznej. Po niektóre jego prace dawno już temu pisane nadal warto sięgać. Także ze względów metodologicznych. Od tej strony to wzór rzetelności. Był to człowiek światły, intelektualnie otwarty i niekonwencjonalny. Wiele się od niego nauczyłem.
Czy, a jeżeli tak, to jak, kwestia braku możliwości określenia w praktyce precyzyjnego podziału pomiędzy poszczególnymi naukami społecznymi rzutuje na prawidłowość procesu poznania? Jakie szczegółowe uwagimożna wyrazić w powyższym kontekście pod adresem ekonomii, a jakiepod adresem zarządzania? Czy mamy do czynienia ze swoistą rywalizacją nauk społecznych o ich pola badawcze? Jak to wpływa na procespowstawania wiedzy?
Nakładanie się obszarów badawczych jednym komplikuje proces naukowy, innym nie. Mnie to wręcz pomaga. W „Wędrującym świecie", nawiązując do znanej frazy przypisywanej Einsteinowi, że myślenie ma przyszłość, wywodzę, iż interdyscyplinarne myślenie ma wielką przyszłość. Dzisiaj w ramach jednej dyscypliny nauki – może to być ekonomia albo socjologia w naukach społecznych, czy też fizyka albo chemia w przedmiotach ścisłych – poszukiwanie wielkich odkryć, kreowanie wielce nowatorskich koncepcji bądź innowacji teoretycznych jest względnie rzadkie. Współcześnie najciekawsze problemy tkwią na styku dyscyplin. I tam też – na tym styku – znajdują się ich rozwiązania. Jeśli ktoś chce uprawiać naukę przez duże N, jeśli ktoś chce być uczonym, a nie naukowcem czy pracownikiem naukowym, jeśli ktoś chce być artystą, a nie rzemieślnikiem czy chałturnikiem, to musi uprawiać podejście interdyscyplinarne. Naprawdę interdyscyplinarność ma wielką przyszłość.
To w takim razie jak uprawiać tę naukę przez N, szeroko się interesującotaczającym nas światem, jeżeli, pragmatycznie podchodząc do sprawy,mamy ogromną literaturę naukową, dostępną często w odległości jednegokliknięcia myszką. Jak planować efektywnie we współczesnych czasachprace badawcze?
To wielka sztuka. Dobrze, jeśli wspiera ją intuicja, ale przecież nie można się na niej opierać. Po pierwsze, trzeba opanować umiejętność nieczytania bezwartościowej czy niewiele wartej literatury, która jednak dominuje. Tak jak marne filmy w kinie czy nudne nagrania muzyczne. Pytany o to, jak rzeźbi tak piękne posągi, Michał Anioł spojrzał na Dawida i odrzekł: to proste, biorę bryłę marmuru i – wiedząc, co pragnę osiągnąć – długo studiuję jej strukturę, a potem wyrzucam wszystko, co niepotrzebne. Jakież to proste, a jakie genialne! I to jest ta metoda. Notabene, tę anegdotę o Michale Aniele opowiedział nam właśnie Profesor Pohorille. Tak więc trzeba śmiało odróżniać ziarno od plew, co jest w pewnym stopniu sztuką, ale także techniczną umiejętnością.
Nie mam żadnej recepty, jak właściwie wykonywać tę pracę; umiejętność ta przychodzi z czasem. Im szybciej, tym lepiej. Trzeba wiedzieć, czego nie należy czytać. Przede wszystkim nie należy czytać gazet, bo to jest totalne marnowanie czasu. Jeśli pracownicy nauki, bywa, że z tytułem profesorskim przed nazwiskiem, powołują się w swych pracach na gazety jako źródło, a gazety nie powołują się na profesorów, to jest to chory układ. Ale niestety większość ekonomistów więcej czasu spędza na lekturze gazet – i oglądaniu telewizji – niż na studiach literatury. Jak tu uprawiać prawdziwą naukę, gdy w głowie, miast klarowności, szum informacyjny? Stąd już krok do inspirowania się publicystyką, wdawania się w spory ideologiczne i kłótnie polityczne, oczywiście z marnym, jeśli jakimkolwiek, efektem naukowym.
Na własny użytek dzielę tych, którzy parają się „nauką", na trzy grupy: artystów, rzemieślników i chałturników. Artystów na palcach jednej ręki można policzyć (znamienita jest opowieść, też zasłyszana od Profesora Pohorille, o pewnym dostojnym profesorze, który zwykł mawiać: w mej specjalności prawdziwych uczonych policzyć można na jednym palcu ręki…). Rzemieślników jest sporo, bo są bardzo potrzebni, tak jak rzemieślnicy sensu stricto. Podczas gdy wybrańcy potrafią wyrzeźbić Dawida, jak zrobił to Michał Anioł, inni z kolei po prostu dłubią mozolnie dłutem, aby wykonywać seryjnie figurki cierpiącego Chrystusa czy wesołych krasnali, które potem sprzedawane są na jarmarkach. Oczywiście, można też seryjnie tłuc kopie Dawida i też sprzedawać na jarmarku. Obie te formy aktywności – artyzm i rzemiosło – są społecznie i ekonomicznie użyteczne i ich potrzebujemy. Dlatego bynajmniej nie jest zmarnowany czas poświęcony na prace przyczynkarskie i analityczne, na rozmaite studia przypadków i aplikacje. Ale oprócz tego jest jeszcze trzecia grupa, czyli chałturnicy, dla których własna wiara bądź udawanie, że coś tworzą, jest po prostu sposobem zarabiania na życie. I ta grupa stanowi przeważającą część tzw. pracowników naukowych. Pierwsza grupa to twórcy, druga i trzecia – odtwórcy, przy czym różnią się oni od siebie skalą użyteczności swych działań. Wszystkie te typy znajdzie Pan na każdej uczelni, Pańskiej i mojej też. Także na Yale i na Łomonosowie; byłem, to wiem. Artyści tworzą, rzemieślnicy odtwarzają i udają, że tworzą, a chałturnicy udają, że odtwarzają.
To jak Pan sam odpowiedziałby na pytanie, co to jest nauka?
Nauka to tworzenie wiedzy, a nie odtwarzanie poglądów zapożyczonych od innych, choćby one same z siebie były wielce naukowe. Nauka to obserwowanie i wychwytywanie obiektywnych prawidłowości rządzących zjawiskami i procesami oraz formułowanie z ich wiązek praw, na podstawie których budować można teorię. To ostatnie wszakże to już najwyższa szkoła jazdy, to już ta nauka przez N.
A uczony? Kogo można uznać za uczonego?
Aby zasługiwać na miano uczonego, trzeba świecić własnym światłem. Większość badaczy świeci, jeśli w ogóle świeci, jedynie światłem odbitym. W powszechnym odbiorze, który niestety udziela się również części elit intelektualnych, wybitny naukowiec to sławny naukowiec. Dotyczy to szczególnie ekonomistów, bo tym najłatwiej osiągnąć publicity poprzez występowanie w telewizji i wypisywanie w gazetach. Telewizyjne gadulstwo i gazetowa pisanina są po stokroć łatwiejsze niż naukowa twórczość, a zarazem są źródłem popularności i, często, pieniędzy. A w rezultacie splendoru i, w niektórych przypadkach, nawet władzy. I tak oto „znany ekonomista" staje się „wybitnym ekonomistą", choć brakuje jego wybitnych, autentycznie naukowych dzieł – bo nie istnieją – nie tylko w U.S. Congress Library, ale nawet w Bibliotece Narodowej. Dobrze, jeśli chociaż są erudytami, bo przeczytali dużo książek (tych, które warto czytać) napisanych przez innych autorów i mają umiejętności retoryczne i dydaktyczne. To też cenne i potrzebne.
Oczywiście i u nas są wybitni uczeni, że wymienię tylko profesora Władysława Szymańskiego czy profesora Witolda Małeckiego, o którym też mało kto słyszał. Pan zna te nazwiska?
Profesor Szymański był recenzentem mojego doktoratu, również bardzo go cenię.
Bardzo słusznie. Ciekawa byłaby anonimowa ankieta przeprowadzona w kręgu osób uważających się za ekonomistów, w której poproszono by respondentów o wymienienie najwybitniejszych ekonomistów Polski. Uważam, że najczęściej przywoływano by tych najbardziej znanych, bo najgłośniejszych w mediach. Wątpię, aby znalazł się w tym gronie profesor Szymański, który nie wygłupia się w telewizji i nie wypisuje nonsensów w „Gazecie Wyborczej" czy jakimś opiniotwórczym, niestety, tygodniku.
To znaczy, że uważa Pan Profesor, że z nauką – tą prawdziwą, przezN – mamy do czynienia, także w ekonomii, jedynie wtedy, gdy wynikibadań wnoszą nowe elementy?
Nauka to jest tworzenie wiedzy poprzez kreowanie wartości dodanej, a więc dokładanie do już istniejącego zasobu wiedzy kolejnych segmentów. Czy trzeba wiedzieć wszystko, co inni wiedzą, aby dołożyć coś nowego? Teoretycznie tak, praktycznie nie. Zwłaszcza że praktycznie nie jest możliwe, aby wiedzieć wszystko, co inni wiedzą. Natomiast bez wątpienia trzeba bardzo dużo wiedzieć, żeby wiedzieć, czego się nie wie, i zadawać sobie trudne pytania. Chodzi o takie pytania, na które ktoś do tej pory jeszcze nie odpowiedział albo odpowiedział źle. Dlatego tak ważne są mądre pytania. Naturalnie, istnieje znaczne niebezpieczeństwo wyważania otwartych drzwi. Często stykam się z przypadkami poszukiwania odpowiedzi na pytania, na które ktoś inny już odpowiedział.
Także w nauce o zarządzaniu?
Z zarządzaniem problem jest nieco bardziej skomplikowany, bo mamy tutaj wyraźnie do czynienia z równoległym ujęciem deskryptywnym, czyli opisowym (jak działa?) oraz normatywnym, czyli postulatywnym (co robić, by działało lepiej?). Nauka o zarządzaniu nie może ze swej natury być tylko opisowa. Co więcej, z jednej strony mamy naukę o zarządzaniu jako dyscyplinę, w której przyznajemy dyplomy MBA oraz tytuły doktorskie i habilitacje, także na mojej znakomitej uczelni, Akademii Leona Koźmińskiego, z drugiej zaś chodzi o zarządzanie jako proces podejmowania decyzji, rozwiązywania konfliktogennych sytuacji, prowadzenia firmy. Gdy byłem na studiach, to nauczano nas TOZ – teorii organizacji i zarządzania. Od tego czasu nastąpiła istna eksplozja tej gałęzi ekonomii, choć to nie tylko ekonomia, bo poniekąd wiedza interdyscyplinarna.
Odwołując się do własnego doświadczenia, mogę powiedzieć, że gdy byłem dwakroć wicepremierem i ministrem finansów, opierałem się na swojej wiedzy teoretycznej, gdyż skuteczną politykę rozwoju – taką jak Strategia dla Polski w latach 1994–97 czy Program Naprawy Finansów Rzeczypospolitej w latach 2002–03 – można realizować tylko na podstawie poprawnej teorii. Jednakże główne problemy, których rozwiązywaniem się zajmowałem, miały zasadniczo charakter menedżerski. Wykonując rozmaite zadania składające się na całościową strategię, miałem nieraz wrażenie, że to operacyjne zarządzanie kryzysem. Poświęcałem gros czasu na rozwiązywanie konkretnych problemów, które nagle się wyłaniały lub które inni świadomie tworzyli, czasami na złość, z motywacji ideologicznych czy politycznych, innym razem, częściej, kierując się partykularnymi interesami. Wiedza teoretyczna – zarówno z ekonomii ogólnie, jak i z zarządzania w szczególności – jest niezbędna dla skutecznej polityki gospodarczej i sprawnego zarządzania, ale absolutnie niewystarczająca. Dlatego tak często profesorowie angażowani do polityki, nawet najlepsi w swojej dziedzinie, nie radzą sobie w gabinetach rządowych i ministerialnych. Co ciekawe, zdecydowanie rzadziej angażuje się ich w biznesie, do prowadzenia firm. Nie nadają się do tego, bo mają umiejętności „z innej półki". Można przez wiele lat znakomicie wykładać i nawet napisać nowatorski podręcznik akademicki – i rozłożyć dobrą firmę w jeden semestr. Oczywiście zdarzają się wyjątki.
To pewnie dla wielu zaskakujące, ale wykorzystywanie wiedzy ekonomicznej w prowadzeniu polityki gospodarczej stanowi margines. Gdy pierwszy raz wchodziłem do polityki – wiosną 1994 roku, po okresie szoku bez terapii na początku tamtej dekady – wydawało się, że rządzący wynajmują mnie, bezpartyjnego fachowca i racjonalnego pragmatyka, jak szachistę do rozegrania mistrzowskiej partii. Zakładałem – jak się szybko okazało, dość naiwnie – że rozgrywając tę intelektualną partię, będę miał wokół spokój i ciszę, a kiedy poproszę o szklankę wody, to ją dostanę. Przyjmowałem, że będę miał sprzyjające warunki do nieustannej koncentracji na tym, na czym się znam, czyli na grze w szachy, co w tym przypadku oznaczało sterowanie gospodarką poprzez stosowne reformy strukturalne i budowę instytucji służących zrównoważonemu rozwojowi społeczno-gospodarczemu. A to nie tak. W rzeczywistości znakomitą część czasu – z tych kilkunastu godzin pracy przez siedem dni w tygodniu – zabierała mi walka o utrzymywanie procesów w ryzach, o to, żeby w ogóle myślenie strategiczne dominowało i by nadawać biegowi spraw pożądany kierunek. Ogrom czasu i energii szedł na pokonywanie politycznych przeszkód, które mnożyły się ustawicznie. To wtedy ukułem powiedzenie: „Mnie nie jest potrzebna żadna opozycja, wystarczy własna koalicja". Trzeba było nieustannie zważać na sojuszników-przeciwników, by nie dostać nożem w plecy… Innymi słowy, proporcje aktywności intelektualnej, polegającej na umiejętności czerpania z naukowej, teoretycznej wiedzy, oraz praktycznej działalności politycznej i menedżerskiej były zgoła inne, niż to się wydaje komuś, kto jedynie pracuje na uczelni i bez uprzedniego „frontowego" doświadczenia wypowiada się o polityce gospodarczej czy zarządzaniu.
A dydaktyka? Jak się ma nauka do dydaktyki, z jednej strony, i praktyki, z drugiej?
Prowadzenie zajęć z zarządzania to nie to samo, co prowadzenie firmy czy kierowanie finansami państwa. Nawet rzeczy tak prostej, jak jazda na rowerze, nie można się nauczyć z książek, inna bowiem część kory mózgowej kumuluje wiedzę teoretyczną na temat zasad jazdy, inna zaś steruje procesem motorycznym, który powoduje, że nogi pedałują, a błędnik umożliwia utrzymywanie równowagi. Może ktoś być zaiste wybitnym uczonym – przez W i U – i być całkowicie nieprzydatnym do rozwiązywania jakichkolwiek problemów praktycznych. Bywa też, że znakomity uczony zupełnie marnie wykłada. Takie opinie słyszałem o profesorze Oskarze Lange, acz sam nigdy się z nim ze względu na różnicę wieku nie zetknąłem.
Jakie podejście metodologiczne w naukach społecznych, w tym w szczególności w naukach ekonomicznych oraz naukach o zarządzaniu, jestPana zdaniem najbardziej rozpowszechnione? Jakie narzędzia badawczew konsekwencji dominują i dlaczego? Z czego wynika powszechnośćdanego, dominującego podejścia metodologicznego?
Komparatystyka. Kto porównuje, ten rozumie dużo więcej. Im częściej i więcej się porównuje, tym szersze i głębsze jest pole obserwacji. Kto mądrze porównuje, ten wie. Chcąc poznawać świat i mechanizmy rządzące ewolucją wewnętrznie powiązanej gospodarki globalnej – a taki przecież ma ona współcześnie charakter i takoż będzie w przyszłości – trzeba stosować analizę porównawczą. Trzeba też wiele rozmawiać z ludźmi i porównywać, co – dlaczego tak – myślą, nawet jak się mylą, co przecież nierzadko się zdarza. Na pewno warto ankietować grupy celowe i zadawać im właściwe pytania. Trzeba również jak najwięcej podróżować. Podróżowanie to nie tylko oglądanie rzeczy ciekawych i pięknych, podziwianie różnorodności natury i kultury. Podróżowanie to porównywanie.
Uważam, że to właśnie porównywanie jest podstawową metodą badawczą, także w naukach społecznych i ekonomii. Cokolwiek się zakłada bądź twierdzi, zawsze dzieje się to na jakimś tle. Gdy coś się obserwuje czy analizuje, ma to zawsze jakiś punkt odniesienia. Na dobrą sprawę proces naukowy w dużej mierze polega na porównywaniu i wyciąganiu płynących stąd wniosków.
Gdy Pan pyta, jaka jest moja postawa metodologiczna, to powiedziałbym, że jestem ekonomistą uczestniczącym. I porównującym. Uczestniczę w życiu publicznym i prowadzę swe studia interdyscyplinarne, wiele podróżując. Czytam różnego rodzaju literaturę naukową, nie tylko ekonomiczną, nie tylko po polsku. Gdy idzie o literaturę anglosaską, nigdy nie czekam na polskie przekłady, tylko sięgam do oryginału. Czas przecież liczy się bardzo. Swoje trzeba wiedzieć i mieć rację we właściwym czasie, a nie w ogóle. Spotykam się z wieloma ludźmi: z najwybitniejszymi przedstawicielami nauki, którzy już przeszli do historii, z tymi z pierwszych stron gazet, ze świata kultury, polityki i biznesu, którzy mają coś ciekawego do powiedzenia. Ale interesują mnie także przejawy zwykłej aktywności ludzi, ich kultury czy religie. Rozmawiam też z maluczkimi, z tymi, którzy – jak powiadają – wiążą koniec z końcem albo żyją od sezonu do sezonu. Nie tylko kontakty z profesorami, lecz i z analfabetami mogą być kształcące. To zawsze pouczające i wartościowe doświadczenie, bo daje materiał do przemyśleń i porównań.
Wiele podróżuję. Zjechałem już 140 krajów. Niedawno byłem w Kolumbii, Wenezueli, Surinamie i Gujanie oraz na Trynidadzie i Tobago. Przejechałem 10 tysięcy kilometrów podczas 50 dni, śpiąc w 35 miejscach. Podróżując lokalnymi środkami transportu z miejscową ludnością, wiele rozmawiałem, nieustannie porównując. Bywałem w sytuacjach niebezpiecznych, niekiedy ekstremalnie trudnych i ryzykownych z powodów logistycznych, klimatycznych, politycznych. I cały czas się uczyłem. Byłem także w Iranie, Katarze, Bahrajnie, Kuwejcie i Algierii. Kolejne wizyty w USA i Japonii. Ponownie kilka razy w Chinach i Rosji, ale także w Hiszpanii i we Włoszech, i w wielu innych miejscach. Mógłbym po tych podróżach poprowadzić semestralne seminarium z ekonomii porównawczej albo z ekonomii rozwoju. Bo gdy podróżuję, to jestem jednocześnie turystą i ekonomistą; staram się obserwować i wyciągać wnioski. W konsekwencji gdy piszę, jak walczyć z biedą, mam zupełnie inną perspektywę niż rzemieślnicy i chałturnicy, którzy nigdy prawdziwej biedy małych tego świata na oczy nie widzieli.
Oczywiście, takie podejście bynajmniej nie oznacza, że jeżeli ktoś pisze, dajmy na to, pracę z zakresu socjologii bądź psychologii na temat skuteczności alternatywnych technik penitencjarnych, to musi siedzieć w więzieniu, aby więcej zrozumieć i właściwie zrealizować swe zamiary badawcze. Niemniej jednak – acz nigdy w żadnym więzieniu nie byłem i na penitencjarności się nie znam – nie wyobrażam sobie dobrej pracy o więziennictwie napisanej przez kogoś, kto więzienia i system penitencjarny zna jedynie z książek czy filmów. Trzeba czytać, chodzić do kina i odwiedzać sale koncertowe, ale także trzeba z niejednego pieca chleb jeść.
Jestem też ekonomistą uczestniczącym, gdyż miałem okazję weryfikować – sądzę, że z dobrym skutkiem, choć niech już to inni oceniają – swoje teorie w praktyce gospodarczej. Będąc wicepremierem i ministrem finansów Rzeczypospolitej, zajmowałem się rozwiązywaniem realnych problemów w polityce ekonomicznej, nie tylko finansowej. Reformy strukturalne i budowa instytucji gospodarki rynkowej, strategia wzrostu i polityka społeczna to zadania tyleż politycznie trudne, co intelektualnie fascynujące. Doradzałem również paru rządom w różnych częściach świata. Wciąż podczas podróży – nawet tych turystycznych, zupełnie prywatnych – spotykam się z politykami i ich doradcami, odpowiadam im na wiele pytań, a i sobie jeszcze więcej przy okazji zadaję. Tak więc to nie tylko dzielenie się własną wiedzą z innymi, to także nieustanne poszerzanie tej wiedzy.