Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kto powiedział, że ekonomia musi być nudna? Z pewnością nie profesor Grzegorz W. Kołodko, jeden z największych światowych autorytetów w tej dziedzinie, a zarazem doświadczony polityk, zapalony podróżnik i znakomity popularyzator wiedzy. ?Wędrujący świat? to dzieło wielowątkowe i niezwykle barwne, zaskakujące rozmachem, a zarazem ujmujące żywym i przystępnym językiem, dzieło tyleż naukowe, co literackie. To fascynująca wędrówka, w której przekraczamy granice między dziedzinami nauki, kontynentami i pokoleniami. Wykraczamy także poza tradycyjny tekst, książkę bowiem uzupełnia powiązany z nią serwis internetowy . ?Wędrujący świat? to frapujący przewodnik po współczesności i wskazówka na przyszłość, otwierająca oczy i umysły książka dla wszystkich ciekawych prawdy o świecie, w którym żyjemy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 839
Grzegorz Kołodko
Wędrujący świat
Prószyński i S-ka
Warszawa 2010
Copyright © Grzegorz W. Kołodko, 2008
Redakcja Zofia Wiankowska-Ładyka
Korekta Barbara Pigłowska-Stawowa
Redakcja techniczna i łamanie MAGRAF
ISBN 978-83-7648-139-5
Warszawa 2010
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7
www.proszynski.pl
Druk i oprawa
DRUK-INTRO S.A.
88-100 Inowrocław, ul. Świętokrzyska 32
Konwersja: Nexto Digital Services
Wszystkim
www.wedrujacyswiat.pl
Z założenia – dla ułatwienia i uatrakcyjnienia lektury tej książki – nie ma w niej tabel, wykresów, map. Pominięta także jest bibliografia w tradycyjnym, alfabetycznym ujęciu, aczkolwiek wszystkie pozycje przywoływanej literatury podane są w stosownych przypisach końcowych. Jest za to urządzenie specjalne – Nawigator.
Nawigator to specjalnie dla zainteresowanych Czytelników przygotowany portal internetowy www.wedrujacyswiat.pl. Umieszczony w nim jest ogrom informacji statystycznych związanych z treściami zaprezentowanymi na tych kartach. W formie tabel, wykresów i map znaleźć tam można wiele danych ilustrujących zjawiska i procesy, o których tu mowa. Są tam także fotografie wykonane przez autora, które pokazują różne zakątki naszego wędrującego świata, miejsca, o których mówi ta książka.
Co więcej, dane prezentowane w tym jedynym w swoim rodzaju wirtualnym aneksie są okresowo – w jednych przypadkach kwartalnie, kiedy indziej semestralnie bądź rocznie – aktualizowane. Tak aby Czytelnik posługujący się Nawigatorem, nie błądząc, łatwo i szybko odnaleźć mógł najświeższe, adekwatne informacje.
Oczywiście, Nawigator to urządzenie dla tych tylko, którzy lubią sami wchodzić głębiej w liczby i wskaźniki, przyglądać się krzywym i trendom, patrzeć na kształty i barwy na mapach i fotografiach. Jest to zatem coś dodatkowego ponad niezbędne informacje faktograficzne i statystyczne, które zawiera ta książka. Sięgając do niej wszakże nawet po latach, posłużyć będzie się można Nawigatorem, aby być zawsze na bieżąco w odniesieniu do opisywanych i interpretowanych tu faktów. Podczas gdy naukowe interpretacje i fakty siłą swojej logiki bronić będą się same także za lat wiele, ich statystyczne tło trzeba odświeżać.
Nawigator zawiera też obszerną bibliografię – wykaz prac, do których sięgał autor podczas swoich studiów nad problematyką opisywaną w tym dziele. Nie jest to kompletna bibliografia przedmiotu – gdyż taka byłaby zbyt obszerna, zwa żywszy zwłaszcza na interdyscyplinarny charakter dzieła – ale i ta z pewnością ułatwi zainteresowanym dalsze studia na tematy człowieka i gospodarki, świata i rozwoju, przeszłości i przyszłości. Bibliografia zawiera także wiele pozycji źródłowych wraz z aktywnymi łączami internetowymi, wystarczy zatem czasami jeden klik, aby przed oczyma Czytelnika otworzyło się ciekawe źródłowe opracowanie. Badaczom, także studentom, znakomicie ułatwić powinno to ich pracę.
Wreszcie Nawigator zawiera blog, gdzie kontynuować można frapującą i nigdy przecież niekończącą się debatę na temat światowej społeczności, globalnej gospodarki i ludzkich losów. Także naszego własnego w nich miejsca i naszych perspektyw. W ten sposób, czytając tę książkę, Czytelnik może wchodzić niejako na bieżąco w kontakt intelektualny z jej autorem i innymi osobami ciekawymi tych spraw.
Tak więc nasz Nawigator to wspaniałe urządzenie ułatwiające i uatrakcyjniające tę jedyną w swoim rodzaju wielką podróż w czasie i przestrzeni, jaką jest – i do jakiej skłania – „Wędrujący świat".
Z Nawigatorem w ręku – a raczej pod palcem – trudno pobłądzić!
(czyli jak się rodzi prawda, bŁąd i kŁamstwo w ekonomii i polityce i co czynić, aby prawda brała górę)
Słowa znaczą. Bardzo dużo. Ale zarazem nie są jednoznaczne.
Ktoś powiedział, że nie ma co pisać – a więc słowem się posługiwać – jeżeli kogoś to nie zdenerwuje. I chociaż nie to jest moją intencją, nie mam wątpliwości, że tu i tam ktoś zdenerwować się może. Prawda w oczy kole, jak powiada stare przysłowie, a tejże prawdy będziemy dochodzić. Prawdy o gospodarce i o procesach rozwoju. Nasuwa się bowiem pytanie: jeśli ludzie są niby tacy sami, to dlaczego skazani są na tak różne warunki? Nie wszystkim ta prawda jest na rękę i nie każdego zadowoli. Niekiedy wręcz odwrotnie, bo obnaża nie zawsze godne uznania intencje i działania. Prawdzie czasami udaje się przebić na wierzch. Rzecz w tym, aby to „czasami" oznaczało na czas, a nie wtedy, gdy już jest za późno. Bo rację lepiej mieć nie w ogóle, ale we właściwym czasie.
Zrozumiałe, że pierwszorzędnym celem człowieka bynajmniej nie jest poszukiwanie prawdy, ale przetrwanie w możliwie najlepszych warunkach fizycznych i psychicznych. Ograniczenia i sposoby osiągania tego celu są rozmaite. Zależą od kultury, wzorców, typu wychowania, świadomości skutków postępowania. Te elementy określają społeczeństwo, także jego elity, w tym polityków i uczonych, którzy nie są z gruntu inni niż społeczność, w której są zakorzenieni. O ile jednak w polityce na pewno nie chodzi o zdążanie do prawdy, to nauce jej poszukiwanie powinno przyświecać nieustannie. Niestety, niekoniecznie tak jest.
Słowa zastępują treści. Dla tych, którzy uciekają się do słów, słowa to potężna broń. Posługujemy się nimi, aby pokonać ciemnotę i głupotę, aby przezwyciężyć niewiedzę i ignorancję. Aby zrozumieć, co tak naprawdę – i dlaczego tak, a nie inaczej – się dzieje. Są jednak i tacy, którym słowa wcale nie służą do wyjaśniania i zrozumienia. Czasami dlatego, że nie potrafią, innym razem dlatego, że nie chcą.
Poszukując sedna sprawy, nie sposób nie posługiwać się słowami. Można jednak używać ich, także na gruncie ekonomii, w sposób, który miast wyjaśniać – gmatwa, miast upraszczać – komplikuje, miast uczyć mądrości – ogłupia.Tego trzeba się wystrzegać. Zwłaszcza języka bełkotliwego i pokrętnego, który figurami słownymi i manierami niewiele, jeśli cokolwiek, objaśnia. I aczkolwiek wybitny racjonalista Michel de Montaigne już w 1580 roku w dziele Próby1 –
jednym z wielkich traktatów renesansowego humanizmu – zauważył, że „… nikt nie jest wolny od mówienia bredni; źle jest jedynie mówić je z wysiłkiem…", wielu niestety wysiłki te czyni. Odbiorcom wydaje się wówczas, że to wina ich niewiedzy, bo niewiele z tego pojmują. Faktycznie jest to wina nadajnika. Prezentowanym wywodom nadaje się pozornie profesjonalny wydźwięk, mają one trącić naukowością, a przynajmniej rzetelnością, choć w istocie nierzadko bywają przejawem nie tylko ignorancji w kwestii, o której się mówi, ale także arogancji wobec tych, do których są skierowane. A to dlatego, że nadużywa się ich zaufania. Ludzie – tacy jak ty i ja – ufają słowom, zwłaszcza kierowanym do nich przez osoby publiczne – od księdza i nauczyciela poprzez dziennikarza i polityka po uczonego i filozofa. Gdy słowa więcej mącą, niż wyjaśniają, to szkodzą. Ich odbiorcy miast więcej się nauczyć i pojąć, wiedzą i rozumieją mniej.
Eksperci i analitycy nie mogą jednak istnieć sami dla siebie. Zwłaszcza że wielu na przykład analityków nie tylko zajmuje się analizą rynków, ale też usiłuje przy okazji werbalnymi spekulacjami na nie wpływać. Mówią więc publicznie dużo, bo bez słów niewiele znaczą. Ich słowa muszą być jakoś transportowane i rozpowszechniane. Do tego służą dziennikarze i media2. Czas antenowy i hektary papieru – nie wspominając już o bezkresach internetu – muszą być czymś wypełnione. I to współcześnie – bez przerwy. Rośnie zapotrzebowanie na słowo. Niestety, przy okazji również na głupie słowa. Rośnie więc wzięcie słowotoku telewizyjnych i gazetowych ekspertów, którzy w braterskim sojuszu z żurnalistami walczą słowem, jakże często czytelników, słuchaczy i widzów ogłupiając, miast im objaśniać, podpowiadać, uczyć. Z czasem tacy pseudoeksperci sami zaczynają wierzyć w to, co mówią. Ot, takie sugestywne oszukiwanie samego siebie. A potem również wielu innych.
Jednakże sprawy wielce się komplikują nawet przy najlepszych intencjach badaczy, gdyż w ferworze nieustannych dyskusji i sporów rodzi się wiele tzw. względnych prawd i umownych mądrości. Klasyczna arystotelesowska kategoria prawdy absolutnej, sprowadzająca się do zgodności treści sądu z rzeczywistym stanem rzeczy („absolutne rozumienie prawdziwości"), kwestionowana była przez innych filozofów, którzy podkreślali, że myśl to nie to samo co rzecz, którą ona opisuje. Rodziły się więc, ewoluowały i rozwijały inne ujęcia kategorii prawdy.
Pojawiają się tu bardzo zawiłe kwestie metodologiczne i semantyczne, gdyż obok ostrej alternatywy: prawda albo fałsz czy prawdomówność albo kłamstwo, nawet w nauce prawa rozróżnia się co najmniej sześć ujęć kategorii prawdy. Poza prawdą materialną, formalną i realną mamy też trzy jej formy nieklasyczne:
– koherencyjną (zdanie jest prawdziwe, jeśli stanowi składnik spójnej, niesprzecznej teorii),
– pragmatyczną (zdanie jest prawdziwe, jeśli sprawdza się poprzez swoje konsekwencje praktyczne),
– konsensualną (zdanie jest prawdziwe, jeśli istnieje potencjalna zgoda wszystkich uczestników dyskursu)3.
Co do konwencjonalnej mądrości, to zdaje się, że pojęcie to (ang. conventional wisdom) ukuł już pół wieku temu wybitny amerykański ekonomista John Kenneth Galbraith4. Sam się od niego dystansował, zdając sobie sprawę, że nie zawsze i niekoniecznie ma to wiele wspólnego z mądrością, a już w szczególności z nauką. Takie „umowne mądrości" łączą się z konsensusem. Nauka wszakże to nie konsensus. A konsensus to nie nauka.Warto to nie tylko rozróżniać, ale nade wszystko zrozumieć. Konsensus – porozumienie – jest dobre w polityce. W nauce dobra jest prawda. I tylko prawda.
Bywa wszak, że przez wieki całe posługujemy się konsensusem, twierdząc na przykład, iż to Kolumb odkrył Amerykę. Albo też wręcz głosując – i to w nauce ścisłej, a nie społecznej, bo w astronomii – dochodzimy do kompromisu, jak niedawno International Astronomical Union, która zastanawiając się, czy ciało niebieskie w Pierścieniu Kuipera znane jako 2003 UB 313 to planeta, minimalną większością głosów – arbitralnie więc, nie naukowo – rozstrzygnęła, że planeta to obiekt kosmiczny o promieniu co najmniej tysiąc kilometrów. No bo sto byłoby śmiesznie mało, a przy 10 tysiącach Ziemia by się nie załapała… Ale nie jest prawdą, że Kolumb odkrył Amerykę, i nie jest prawdą, że ciało niebieskie o promieniu poniżej tysiąca kilometrów w żadnym przypadku nie może być planetą. Albo – jak kto woli – są to tzw. prawdy konsensualne.
Choć nauka ma rozstrzygać, jak się rzeczy mają, nauka to nie doraźny sąd. O ile w sądzie niekiedy ryzykuje się krzywoprzysięstwo, nie mówiąc prawdy i tylko prawdy, to w nauce można czegoś nie dopowiedzieć, bynajmniej nie mijając się z prawdą. Rozmaite jej wątki są bowiem pomijane lub niedoceniane. Można też czegoś do końca nie uchwycić i nie rozpoznać na czas. Oczekując przeto od nauki prawdy i tylko prawdy, można jej nie uzyskać, pomijając już naukowe pospólstwo, nawet od luminarzy.Wybitne umysły najczęściej nie wiedzą wszystkiego, ale za to znają pytania, na które trzeba poszukiwać odpowiedzi. A to już bardzo dużo. Znamienity polski ekonomista Czesław Bobrowski (1904-96), z pewną autoironią właściwą ludziom wybitnym, mawiał, że ekonomia to nie nauka, ale wiedza5. Coś tam wiemy, że coś tam od czegoś zależy i coś z tego wyniknie. Trzeba więc tę wiedzę wykorzystywać praktycznie, aby zmieniać stan rzeczy na choć trochę lepszy.
Nauka to bardziej sposób myślenia niż zasób wiedzy. Wiedza może być wszechstronna i kompleksowa. Nauka wymaga jednak czegoś więcej. Jeżeli wszyscy czytają te same książki, to mogą wiedzieć tyle samo. Ale też i popadają w wiedzę konwencjonalną, gdyż wiedzą tyle co inni. I myślą podobnie jak oni. A nauka, która tworzy postęp wiedzy – również tej ekonomicznej – wymaga przede wszystkim myślenia. Zwłaszcza niekonwencjonalnego. Trzeba przeto czytać i inne książki. Pod warunkiem, że są tacy, którzy potrafią je napisać. Gdy się jednak dobrze rozejrzeć wokół, to zawsze okazuje się, że ich nie brakuje.
Dziś zdolny i zarazem sumienny student ekonomii, nie mówiąc już o naukowcach z branży, na wiele tematów wiedzieć może więcej nawet niż noblista lat temu kilkadziesiąt. Wiedzieć jednakże nie znaczy rozumieć w pełni i do końca procesy biegnące w zmieniających się okolicznościach. Wiedza wiązać może się z kumulowaniem informacji i odtwarzaniem tylko tego, co odkryli i udowodnili inni. Tego typu rozpoznanie istoty rzeczy oznaczać może nawet wielką erudycję. Nie musi jednak automatycznie wiązać się ze zdolnością do nowych odkryć i formułowania nowatorskich idei oraz umiejętnością udowodniania ich słuszności w naukowej procedurze. To trochę tak jak z inwencją, innowacją i imitacją. Niektóre firmy potrafią dość szybko, imitując cudze odkrycia i wdrożenia, zrobić to samo co liderzy w branży, ale wymyślić nowych technologii i wytworzyć nowatorskich produktów same nie umieją. Wiedza zatem to odtwarzanie, a nauka to tworzenie, to akt dostarczania wartości dodanej do istniejącego zasobu wiedzy. Innymi słowy, tym większa jest wiedza, im więcej ogarnia się z lektury cudzych książek. W nauce trzeba samemu pisać i dokładać do tej biblioteki własne tomy. Dotyczy to również w całej rozciągłości ekonomii.
Sądzę, że swoisty syndrom niedopowiedzenia, braku kompletności i arytmetycznej precyzji z istoty jest w ekonomii częstszy niż w naukach ścisłych, ale rzadszy aniżeli w dyscyplinach humanistycznych. Ekonomia jest bowiem nauką z pogranicza obu tych grup, co z jednej strony czyni ją szczególnie interesującą, gdyż łączy człowieka i idee z pieniędzmi i techniką, z drugiej zaś szczególnie złożoną. Z tej też przyczyny, jak przypuszczam, jest to nauka trudniejsza niż matematyka czy fizyka. Przedmiot jej badań jest w nieustannym ruchu i podlega ciągłej zmianie. Do tego stopnia, że to co jest naukowo uogólnione, często w opisanej postaci już nie istnieje w realnym świecie.
Na wszelki wypadek Nagrodę Nobla w dziedzinie ekonomii – a dokładniej „Nagrodę w dziedzinie nauk ekonomicznych imienia Alfreda Nobla"(ang. The Prize in Economic Sciences in Memory of Alfred Nobel), przyznawaną przez szwedzki Riksbank począwszy od 1969 roku w odróżnieniu od innych dyscyplin i dziedzin, które wyróżniane są tym intelektualnym trofeum od 1901 roku – wręcza się za niekwestionowany wkład do nauki ekonomii w dwadzieścia do trzydziestu lat po jego dokonaniu. Zupełnie inaczej niż w medycynie, chemii czy fizyce, gdzie nagradzane w końcu bieżącego roku bywają nawet wielkie dokonania z roku poprzedniego. W ekonomii jest to zupełnie niemożliwe. Niemożliwe też jest, aby pierwotnie nie były podważane tezy, które ostatecznie zostają powszechnie uznane. Wszyscy – bez wyjątku – spośród dotychczasowych sześćdziesięciu laureatów Nobla w ekonomii doświadczali podawania w wątpliwość czy wręcz odrzucania ich nowatorskich hipotez czy teorii wtedy, gdy po raz pierwszy były formułowane.
Nauka ekonomii nie może być konserwatywna, bo przez to staje się przestarzała i nieobiektywna. Ekonomia jest jak ścieżka w lesie; pobłądzić łatwo. Gdy się wraca – na pozór do starych pytań, tych samych jakoby sprzeczności albo na niby ten sam rynek – to nie jest to ani z powrotem, ani odwrotnie, tylko inaczej. A przecież oprócz pytań starych i permanentnych życie wciąż dostarcza nowych. Proces zmiany w relacjach ekonomicznych jest czymś naturalnym, zupełnie oczywistym. Przynajmniej od pewnego etapu rozwoju cywilizacji. Zmiana – która sama z siebie jest kategorią ekonomiczną – bywa bardzo głęboka, sięgająca daleko w substancję opisywanego zjawiska czy procesu. Niekiedy dokonuje się na skali historii bardzo szybko, nawet dużo szybciej niż następuje pokoleniowa wymiana ekonomistów. To zresztą jest jedną z przyczyn, dla których niejednokrotnie nie nadążają oni i nie umieją poradzić sobie z teoretycznie trafnym uchwyceniem teraźniejszości, badając ją przez wczorajsze szkiełko uczonego, a czasami – co gorsza – oglądając obrazki z czasu już przeszłego, odmiennego od tego tu i teraz. Gdy zbytnio upierają się przy swoich przestarzałych interpretacjach, zaczynają mijać się z prawdą. Przestają ją znać. A jak można głosić prawdę, jeśli się jej nie zna? Ona odeszła wraz z czasem, dla którego była adekwatna. A czasy się zmieniają. Zmieniać się więc muszą i poglądy. Także te naukowe. Byleby na poprawne.
Niestety, jakże często tak nie jest, bo zdając sobie sprawę z zachodzącej zmiany, naukowcy zapożyczają interpretacje, elementy teorii, a nawet całe szkoły myślenia z obszarów wyżej cywilizacyjnie zaawansowanych, o odmiennych kulturach, wyższych technologiach i dojrzalszych instytucjach, nie potrafiąc wszakże dostosować ich do miejscowych warunków. I nawet gdyby tamtą, odmienną rzeczywistość opisywały one prawidłowo, to do tutejszej mogą pasować jak pięść do nosa.Tego typu błąd w ekonomii jest współcześnie dość powszechny. W szczególności rozpanoszył się ostatnimi laty pod wpływem dominacji jednego nurtu myślenia, neoliberalizmu, który najsilniejsze grupy interesów powiązane z wielkim ponadnarodowym kapitałem dość skutecznie narzucały innym. Lekceważenie regionalnej i narodowej specyfiki pod sztandarowym, a zarazem jakże naiwnym hasłem neoliberalizmu one size fits all, czyli wzywanie do ignorowania tej specyfiki w stosowanej polityce gospodarczej, sporo kosztowało niejeden kraj. Oczywiście, przy okazji inni sporo na tym zarobili.
Zapatrzenie się w rewiry najwyżej rozwiniętych gospodarek pociąga za sobą bezkrytyczny import tamtejszych popularnych ideologii i zaliczanych do głównego nurtu elementów nauk społecznych. W ekonomii jest to nagminne. Wi dać to też i po tym, że lokalni ekonomiści – a zwłaszcza aspirujący do tego miana analitycy i publicyści – nader często świecą (jeśli w ogóle świecą) światłem odbitym. Już nie żądajmy, żeby to było od razu Słońce, ale niech to choć będzie porządna własna lampa albo przynajmniej świeczka. Niestety, wygląda to raczej jak drgający potok na autostradzie, gdzie liczne światełka odblaskowe widać w snopie światła nielicznych reflektorów.
Gdy już zdarzy się taki ewenement, że laureat Nagrody Nobla, ekonomista wybitny i zarazem sławny na całym świecie (bo to wcale nie chodzi w parze), ostatnio chyba najczęściej cytowany, profesor Joseph E. Stiglitz z nowojorskiego uniwersytetu Columbia przywołuje teorię i pozytywne rezultaty opartej na niej polityki gospodarczej polskiego ekonomisty6, to irytuje to wielce adwersarzy tego ostatniego. I to bez względu na meritum. Aktywista ideologicznego centrum o neoliberalnym skrzywieniu, uzurpującego sobie działalność naukową, próbuje dyskredytować noblistę, wzywając do bojkotu (sic!) jego dzieł, bo ten … powołuje się na nowatorskie i słuszne poglądy nielubianego przez neoliberalnych ekstremistów polskiego ekonomisty. Zacietrzewiony orędownik „jedynie słusznych" (skąd my to znamy?) poglądów pisze: „O tym, że nie warto zwracać uwagi na Stiglitza, niech świadczy taki oto fragment z książki Globalizacja poświęcony Polsce: »Polska prowadziła gradualistyczną politykę prywatyzacji, budując jednocześnie podstawowe instytucje gospodarki rynkowej, takie jak banki, które naprawdę pożyczają pieniądze, oraz system prawny zmuszający do wywiązywania się z umów i przeprowadzania uczciwych postępowań upadłościowych«. Powołując się na autorytet Grzegorza W. Kołodki, twierdzi, że kraj nasz »nie angażował się w szybką prywatyzację i nie przedkładał obniżania inflacji nad inne kwestie makroekonomiczne. Kładł natomiast nacisk na takie sprawy jak zdobycie demokratycznie wyrażanego poparcia dla reform, które pociągało za sobą starania o utrzymanie niskiego bezrobocia [...] oraz stworzenie instytucjonalnej infrastruktury potrzebnej do funkcjonowania gospodarki rynkowej«. […] trudno oprzeć się wrażeniu, że muszą te piękne słowa być poświęcone jakiemuś innemu krajowi. Dlatego nie można brać poważnie tego, co Stiglitz pisze o innych krajach i ich problemach"7. Jak widać, śmieszność – podobnie zresztą jak złe emocje – nie ma granic.
Mieszanie faktów z fikcją, ich opisów z jej tworzeniem dobre bywa w literaturze, gdzie słowa innym aniżeli w nauce służą celom. Mark Twain (1835-1910) był mistrzem w tym dziele. Nigdy nie było pewności: konfabuluje czy relacjonuje; żartuje czy jest serio; mówi prawdę czy raczej łże jak z nut.Taki właśnie efekt chciał osiągnąć, zwłaszcza swoimi esejami i pogadankami, i znakomicie mu się to udawało. Akurat jemu za to Nagroda Nobla należała się zdecydowanie, ale nie dane było mu jej dożyć.
Przepisywanie z lingua franca współczesnej nauki – z języka angielskiego na „nasz", jakikolwiek by on był – jest dość powszechne. Jest to o tyle zrozumiałe, że to właśnie w obszarze anglosaskim nauki ekonomiczne stoją na najwyższym poziomie. Zwłaszcza w USA i Wielkiej Brytanii. Tyle że co tam jest prawdą, tutaj nią być może, ale nie musi. A to z tej prostej przyczyny, że w olbrzymiej swej części ekonomia odnosi się do zmieniających się warunków, w których ludzie gospodarują i wchodzą w grupowe interakcje. Ekonomia jako nauka musi współgrać z rzeczywistością, a ta rzeczywistość jest różna w czasie i przestrzeni.Tam może być już jutro, podczas gdy tutaj wciąż jeszcze jest dzisiaj, a gdzieś indziej nawet wczoraj.
W ekonomii nie ma też sądów ostatecznych, nie ma bowiem prawd ahistorycznych – absolutnych i wiecznych. Mamy do czynienia z pulsowaniem żywego organizmu społecznego podlegającego nieustannym jakościowym przemianom. Mogą one przekreślać poprzednie logicznie słusznie czynione założenia, które leżały u podstaw wnioskowania. Konkluzje mogą być fałszywe nawet przy formalnie poprawnej logice wywodu, jeśli teraz już nie odpowiadają nowej, prędko wyłaniającej się rzeczywistości. Tak prędko, że nauka może nie być w stanie poradzić sobie z pełnym zrozumieniem etapu poprzedniego, podczas gdy rzeczywistość znajduje się już na następnym.
Ekonomię pojmuję jako naukę, która nie tylko objaśnia działanie mechanizmów rządzących procesami gospodarczymi – produkcją i konsumpcją, oszczędzaniem i inwestowaniem, kupowaniem i sprzedawaniem, ruchem strumieni i zasobów – oraz społeczne interakcje zachodzące podczas tych procesów, ale też służy za podstawę formułowania i realizowania skutecznych strategii długofalowego rozwoju. Dobra ekonomia to nauka zarazem deskryptywna, czyli opisująca „jak jest", i normatywna, a więc podpowiadająca „jak być powinno". Podpowiadająca w tym sensie, że ma to stanowić nie tylko przesłankę dla kreślenia biernych prognoz na przyszłość, ale nade wszystko być punktem wyjścia opracowywania i realizacji aktywnych programów rozwoju.
Podział na ujęcia „opisowe" i „postulatywne" ze swej natury nie może być ostry. Jedno z drugim się przenika i wzajemnie na siebie nakłada. Dochodzą do tego jeszcze spory definicyjne. Nic dziwnego przeto, że napotkać można poważne prace, które w ogóle negują zasadność i przydatność takiego podziału, a dokładniej podziału na „ekonomię pozytywną", osądzającą fakty, oraz „ekonomię normatywną", osądzającą wartości8. Uważam jednak, że ich autorzy nie mają racji, ponieważ podział rozważań ekonomicznych na opisowe i postulatywne znakomicie ułatwia przechodzenie od rozmyślań o realnie już istniejącej gospodarce do działań prowadzących do jej zmian w przyszłości. Na lepsze, ma się rozumieć, a więc do rozwoju. Jeśli zatem ekonomię jako naukę łączyć z prawdą jako kategorią filozoficzną, to najlepiej z jej ujęciem pragmatycznym. Prawda pragmatyczna bowiem to taka, która daje się zweryfikować w praktyce. Albo – inaczej – prawdziwe jest zdanie, które sprawdza się przez swoje konsekwencje praktyczne. Mamy wtedy do czynienia z powiązaniem prawdziwości opinii z fak tami. Za najlepsze przeto ujęcie ekonomii wypadałoby – per analogiam – przyjąć ekonomię pragmatyczną, czyli wiedzę sprawdzającą się w praktycznym działaniu.
Problem w tym, że – w odróżnieniu od fizyki, medycyny, inżynierii materiałowej czy agronomii – ekonomia zasadniczo nie jest nauką eksperymentalną.Tu nie ma ułatwienia w postaci laboratorium, do którego można się udać ze swoją hipotezą i przeprowadzić ćwiczenie weryfikujące jej słuszność. Często zatem przychodzi głosić hipotezy, które dopiero później sprawdzają się – albo i nie – na żywym organizmie gospodarki i społeczeństwa. Dochodzenie taką drogą do prawdy było już nie raz w historii bardzo kosztowne.W naszej części świata w szczególności doświadczyliśmy tego przy okazji historycznej weryfikacji hipotezy przydatności i skuteczności centralnego planowania, które w początkowej fazie socjalizmu pomogło wiele problemów rozwiązać, na schyłkowym zaś jego etapie było w rosnącej mierze instytucją obciążającą gospodarkę i ograniczającą jej zdolności dostosowawcze. Jakby tego było mało, w wielu krajach posocjalistycznych – zwłaszcza w Polsce na początku i w końcu lat 90. – bezpośrednio potem zaznać nam przyszło marnych skutków neoliberalnej polityki transformacji systemowej.
Ex post można i na to spojrzeć jak na nieudane eksperymenty. Generalnie jednak z faktu, że ekonomia nie jest nauką eksperymentalną, bynajmniej nie wynika, iż nie uczymy się na doświadczeniach. Jak najbardziej! Czasami aż dziw, że trwa to tak długo i nauki przychodzą tak późno. Opowiadając się przeto za ekonomią pragmatyczną – opierającą się na potwierdzaniu naukowej hipotezy w praktyce, w działaniu, w rzeczywistym i realnym procesie gospodarczym – trzeba także domagać się kunsztu w uprawianiu ekonomii stosowanej, bo ludzie to nie króliki, na których można robić doświadczenia. Królików zresztą też szkoda.
Tak więc nauka jest potęgą, ale doraźnie nie zawsze starcza jej sił, by zwyciężać. Niestety, jakże często naukowa prawda nie bierze góry. Mogą bowiem brylować pseudouczeni czy po prostu ignoranci, na których uproszczone interpretacje zapotrzebowanie bywa większe niż na złożone naukowe wywody. Znakomicie ujmuje to brytyjski krytyk literacki, pisząc: „… wszyscy mamy swoich idiotów […].Wielką naszą słabością wydaje się to, że chcemy wierzyć w największe nonsensy, jeśli tylko pasują one zgrabnie do naszych nadmiernie uproszczonych, utartych, wyidealizowanych czy też samouspokajających poglądów na świat; że naiwnie przyjmujemy, iż tym, których iluzje, język, pieniądze i władza kontrolują nasze życie i umysły, nasze sprawy leżą na sercu. Idiotami nie muszą być polityczni przywódcy – to mogą być media, korporacje ponadnarodowe, inne potęgi gospodarcze, ruchy kulturowe, systemy wartości, ideologie rozmaitego pokroju"9.
Idiotów najlepiej unikać, a idiotyzmom nie dawać posłuchu. Najpierw wszakże trzeba umieć odróżnić je od rzeczy rozumnych i rozsądnych. A to wca le nie jest łatwe, również na gruncie ekonomii i innych nauk społecznych. W powszechnym bowiem odbiorze „wybitny ekonomista" to znany ekonomista. A znany to nie ten, który odkrywa istotę zjawisk i procesów, ujmując je w prawidłowości i prawa, lecz ten, co występuje w telewizji i wypisuje w gazecie. Co on tam wypisuje, to już jakby mniej ważne. Wystarczy być! Z jakże wąsko patrzących i pracujących na zlecenie swoich sponsorów analityków bankowych uczyniono opiniotwórczych „niezależnych" ekonomistów. Krótkie bzdury publikowane w gazetach chodzą w kilkusettysięcznych nakładach, dłuższe prawdy w naukowych książkach ukazują się w nakładzie kilkuset egzemplarzy. Profesorowie powołują się na gazety (częściej), gazety na profesorów (rzadziej). Jedno żywi drugie, a na boku dokarmiają się jeszcze inni. I tak żarna mielą, plewy zostają, ziarna się gubią…
Oczywiste jest, że najlepszym antidotum na głupotę i arogancję jest mądrość i wiedza. Dlatego też wypada walczyć. Słowem. Czyli bardzo dużo czytać i słuchać innych, trochę pisać i mówić do tych, którzy chcą słuchać. Trzeba rozmawiać. Najwięcej zaś – myśleć. Gdy więc Poetka, sama swymi słowy walcząc, zapytuje:
„Dlaczego rzeczy złe
brałam za dobre
i czego mi potrzeba,
żeby się więcej nie mylić?"10
odrzec by można, że najlepiej to wiedzieć.
W nauce na poezję miejsca nie ma, ale trochę wyobraźni i rozmachu – nie zaszkodzi. Tym bardziej trzeba zwrócić uwagę na dziwnym trafem jakże często zmilczany, acz fundamentalny i realny problem prawdy i kłamstwa w ekonomii i polityce gospodarczej. Rzecz bowiem nie sprowadza się li tylko do tego, że ktoś ma rację albo się myli. Można popełniać błędy i mylić się, ponieważ przyjmowane są fałszywe założenia, niewłaściwa jest baza informacyjna, wadliwe statystyki, chybia się w rozumowaniu. Mógł też ktoś dać się porwać wątpliwej ideologii, ale później odkrywał, że są też inne, nie gorsze, a może i lepsze.To wszystko jest na gruncie moralnym wybaczalne. Cóż, człowiek omylny jest. Ekonomiści też.
Myśl polityczna i ekonomiczna różnymi wędruje drogami. Raz pokonywane szlaki mogą wzbudzać uznanie i aprobatę, innym razem niesmak i negację. Ma to zawsze swój historyczny kontekst i zależy od tego, kto kogo, kiedy i po co ocenia. Można tu wyróżnić dwa skrajne typy postaw, płynące ze zgoła różnych motywacji i tłumaczące się na gruncie psychologii odmiennymi przesłankami. Otóż, z jednej strony, stykamy się z zachowawczością poglądów, z uporem godnym lepszej sprawy, przejawiającym się w irracjonalnej wierności starym kanonom, a więc z doktrynerstwem właśnie albo – inaczej – z ideowym dogmaty zmem. Z drugiej strony, mamy do czynienia z łatwym przerzucaniem się na przeciwstawną flankę, radykalnym zwrotem w poglądach i przechodzeniem od apologetyki do krytyki wcześniej wyznawanych poglądów. Uprzednie idee i zapatrywania podlegają zrewidowaniu, stąd też modne bywało określanie ich jako rewizjonizmu.
Władysław Gomułka (1905-82), polski polityk i partyjny przywódca, pięćdziesiąt lat temu, na fali postalinowskiej odwilży, zastanawiał się, czy większym zagrożeniem dla socjalizmu jest dogmatyzm, czy też rewizjonizm, porównując ten pierwszy do grypy, a drugi do gruźlicy. Starał się stronić od pierwszego, ale bardziej bał się drugiego. I chyba ze swego punktu widzenia słusznie, gdyż z czasem, którego już nie doczekał, to zmiany rozumiane wtedy jako skrajnie rewizjonistyczne doprowadziły do upadku systemu. Podobna szarpanina przez lata całe trwała w środowiskach nauk społecznych, w tym pośród ekonomistów, gdzie jedni mianowali drugich dogmatykami i rewizjonistami. W końcu dogmatycy zostali spacyfikowani, a rewizjoniści wzięli górę, stając się autentycznymi wpierw reformatorami, a potem wręcz likwidatorami systemu, kierując go na ścieżkę posocjalistycznej już transformacji.
Rewizjonizm wszakże – jeśli nie nadawać mu zwyczajowo przypisywanej pejoratywnej interpretacji – może być twórczy i cenny, postępowy intelektualnie i przydatny praktycznie. Przykłady pokazujące takie jego oblicze można by mnożyć. Na gruncie ekonomii profesorowie Włodzimierz Brus i Kazimierz Łaski – dwaj wybitni polscy „rewizjoniści", którzy ze względu na ten właśnie grzech wyemigrowali z kraju po 1968 roku, pierwszy do Anglii, drugi do Austrii – napisali dzieło pod znamiennym tytułem Od Marksa do rynku. Tytuł angielskiego oryginału – From Marx to the Market11 – brzmi lepiej ze względu na sugestywną grę słów.
Jeffrey D. Sachs – w gronie ekonomistów pierwszej klasy mistrz komunikacji publicznej, PR – po opublikowaniu w 2005 roku książki zatytułowanej TheEnd of Poverty: How We Can Make It Happen in Our Lifetime12, już bez reszty przestał być traktowany jako eksponent radykalnego liberalizmu, który krzewił w Polsce i próbował krzewić w krajach sąsiednich na początku lat 90. Opiniotwórczy brytyjsko-amerykański tygodnik „The Economist" określił go jako… lewicowca, co na terenie anglosaskim trąci inwektywą. A on po prostu przejrzał na oczy i pojął, że sprawy biegną innymi torami, aniżeli głosi to teoria neoliberalna, od której stopniowo się zdystansował.
Tego typu ewolucja – ewolucja, nie radykalna zmiana i hurrarewolucyjne odcinanie się od własnych korzeni i wcześniejszych, w innym kontekście historycznym i politycznym, po części słusznych przecież przekonań – wcale nie musi być widziana jako coś niestosownego i nagannego. Ponoć tylko krowa nie zmienia poglądów, a komu jak komu, ale światłym profesorom ekonomii to jak najbardziej przystoi. Oczywiście, jeżeli nie przesadzają i nie robią z siebie neofitów, pryncypialnie zaprzeczając temu, co wcześniej sami głosili.
Z prawdopodobieństwem bliskim pewności można przyjąć, że gdyby Związek Radziecki istniał o dekadę dłużej – co przecież łatwo można sobie wyobrazić – to wszyscy bez mała prominentni przywódcy i czołowi politycy poradzieckiej Rosji z lat 90. byliby wysoko postawionymi działaczami partyjno-rządowymi w strukturach państwa komunistycznego. Prawie wszyscy luminarze nauk społecznych co innego by wywodzili w swoich publikacjach i wykładach, niż gorliwie – i nadgorliwie – poczęli to czynić po 1991 roku. Podobnie w Rumunii, Bułgarii czy byłej Czechosłowacji, ale już nie w Polsce, na Węgrzech czy w dawnej Jugosławii. To tylko przykłady, podobnych w szerokim świecie można by znaleźć więcej.
W odróżnieniu od ewolucyjnego i łagodnego przejścia od marksistowskiego rewizjonizmu do teorii wspierającej społeczną gospodarką rynkową czy też od rynkowego fundamentalizmu do bardziej pragmatycznej orientacji w ekonomii rozwoju – inni skakali z krańca na kraniec. Czasami oddziałując na kształtowanie się poglądów poprzez medialne i niby-naukowe manipulacje, innym razem z poważnymi konsekwencjami dla praktyki gospodarczej, mając na nią istotny wpływ. Zdarzyło się, że do książki na temat posocjalistycznej transformacji użyto remanentów okładki do innego dzieła, z czasów minionych, ale za to pod wiecznie żywym tytułem Ekonomiczne problemy okresu przejściowego. Ze złotymi czcionkami na czerwonym tle. Żeby to chociaż tam ukuto dowcip, że socjalizm to trudny okres przejściowy od kapitalizmu do kapitalizmu…
Taka neoficka dewiacja nie jest rzadka w naukach społecznych i w sferach politycznych. W szczególności tam i wtedy, gdzie i kiedy chodzi o popularność albo o pieniądze. Wielu dawnych marksistów stało się apologetami neokapitalizmu; niejeden przeskoczył przy pierwszej okazji z lewicy na prawicę (dawniej bywało, że odwrotnie); wyznawcy wolnego rynku stali się zwolennikami państwowego interwencjonizmu; liberałowie polubili populizm; populiści stali się liberałami; laburzyści przeszli na pozycje konserwatywne; militaryści stali się pacyfistami; poplecznicy cywilizacyjnej misji kolonializmu zostali bojownikami nacjonalistycznych ruchów społeczno-politycznych; agnostycy i świeccy intelektualiści przeobrazili się w religijnych myślicieli. Czarne stało się białe, a białe czarne – i wszystko niby jest w porządku. Jakby nie było całej palety kolorów tęczy. Psychologicznie takie ekstremizmy wyjaśnia się chęcią – niekiedy nawet podświadomą – skompensowania starych „grzechów", nawet tych niepopełnionych. Skoro nie można już być „lepszym" w przeszłości, to bądźmy „dużo lepsi" w przyszłości. Realnie wychodzi to czasami dość karykaturalnie, aczkolwiek sami bohaterowie i ich poplecznicy tego nie potrafią spostrzec.
Powiedzmy sobie jednak szczerze, że nie to jest największym problemem. Tkwi on w tym, że w tak zwanej nauce ekonomii jest wiele kłamstwa. Dodaję „tzw.", gdyż od tego momentu jest to już pseudonauka, ponieważ intencjonalne głoszenie nieprawdy z istoty jest nauki zaprzeczeniem. Wspomniany Mon taigne pisał: „Gdyby kłamstwo, podobnie jak prawda, miało tylko jedną twarz, łatwiej dalibyśmy sobie z nim radę. Przyjęlibyśmy po prostu za pewnik przeciwieństwo tego, co mówi kłamca, ale odwrotna strona prawdy ma sto tysięcy postaci i nieograniczone pole"13.
Akurat ekonomia – tak jak chyba wszystkie nauki społeczne – ma to do siebie, że gra prawdy i fałszu (w kategoriach epistemologicznych) oraz prawdomówności i kłamstwa (w kategoriach etycznych) jest bardzo subtelna. Niestety, wciąż na ten temat bardzo mało wiemy. Częstokroć odnajdujemy się w ferworze debaty jakoby naukowej, choć w istocie tkwimy po uszy w sporze ideologicznym na temat odmiennych wartości albo też w dyskursie politycznym toczonym faktycznie wokół sprzecznych interesów, tyle że jego rzeczywiste zamiary są przykryte pięknosłowiem o deklarowanych publicznie celach.
Zrozumiałe, że naukowcy mają poglądy. Także polityczne. Są przecież obywatelami. Ale nie jest dobrze, gdy te poglądy z motywacji ideologicznych bądź, co gorsza, wskutek podnajmowania się do tendencyjnych prac zleconych, prowadzą do używania nauki jako broni politycznej. Najgorzej jest, kiedy naukowcy dają się wciągnąć w wir niekończących się politycznych starć i dochodzi do odzwierciedlenia w nauce układu interesów politycznych. Gdyby wszystko sprowadzić do prawicy i lewicy, implikowałoby to, że mielibyśmy prawicowych i lewicowych ekonomistów czy ekologów. Skoro jednak scena polityczna jest dużo bardziej złożona niż taki dychotomiczny układ, to podobnie dzieje się z jej odwzorowaniem w kręgach upolityczniających się nauk. Jeśli nawet potem komuś wydaje się, że walczy o prawdę i kieruje się obiektywizmem naukowego warsztatu, faktycznie wciągnięty jest w walkę polityczną. A ta toczy się przecież nie o prawdę, lecz o interesy.
Natarcia skierowane są także w odwrotną stronę. Oto polityka, posługując się popularnymi mediami (bez ich pośrednictwa nic tu się współcześnie nie da załatwić), zakłóca tok nauki, napadając na niezależnych uczonych, akurat poszukujących prawdy. Wystarczy, że ich odkrycia i teoria mogłyby wymuszać racjonalne działania, które zaszkodzić mogłyby uprawiającym politykę grupom interesów. Szkaluje się ich, że to oni jakoby się mylą. To żenujące, że dają się w to wciągać czasami inni naukowcy. Walczą raz jak gladiatorzy, kiedy indziej jak szczury, wpierw podjudzeni z zewnątrz, z czego mogą sobie nawet sprawy nie zdawać, a potem już z wewnętrznych pobudek. Dlatego też taka masa debat i sporów dotyczących niekiedy najważniejszych kwestii teoretycznych toczy się nie na łamach wydawnictw profesjonalnych i naukowych periodyków, nie w fachowej literaturze przedmiotu, lecz w wielkonakładowych gazetach i najbardziej nośnych mediach elektronicznych.
Ekonomia jest przeto polityczna także w tym sensie, że niektórzy ekonomiści po prostu kłamią. Z różnych motywów, często ze względu na doktrynerstwo czy zacietrzewienie ideologiczne. Albo ze względu na sympatie polityczne. Nie rzadko też z powodów zupełnie błahych, bo to się po prostu opłaca. Nadto od jakiegoś momentu zaczyna działać inercja; miast przyznać, że nie miało się racji, dalej brnie się w gąszcz nieprawdy.Tak jakby trwanie w niej mogło przeistoczyć się w prawdę.
Gdy ekonomiści uczeni w mowie i piśmie mylą się, to możemy dalej merytorycznie dyskutować. Ale jeśli oni wiedzą, jak jest faktycznie, a mimo to co innego publicznie mówią i piszą, bo służą określonym ideom przyświecającym wąskim elitom albo są opłacani przez grupy interesów i głoszą tezy, o których wiedzą, iż są fałszywe, ubierając je przy tym w szatki pseudonaukowe, to mamy duży problem. Także etyczny.
Chociaż na temat istoty kłamstwa szczególnie wiele ma do powiedzenia psychologia14, często nie wiemy, czy ktoś tylko i wciąż jeszcze się myli, czy aż i już kłamie. A jeśli nawet wiemy, że ktoś się nie myli, tylko po prostu kłamie, często nie sposób tego dowieść. Marnujemy czas, próbując przekonać go, że się myli, podczas gdy on sam o tym wie najlepiej, bo świadomie głosi fałsz.
Trudno znaleźć ostatnio lepszy przykład niż pseudonaukowa debata o tzw. podatku liniowym, gdzie w istocie chodzi o obniżenie podatków wąskiej grupie beneficjentów i przerzucenie kosztów tej operacji na grupy o niższych dochodach15 (cel rzeczywisty), podczas gdy głosi się – czyli w tym przypadku kłamie, chyba że ktoś zaiste wciąż się myli, bo nadal nie rozumie, w czym rzecz – iż chodzi o stworzenie lepszych przesłanek dla formowania się kapitału i inwestowania (cel deklarowany)16.
Ten syndrom wyjaśnia poniekąd niemożność przekonania niektórych adwersarzy – wydawałoby się skądinąd, że światłych ekonomistów – do słusznych, czasami oczywistych tez. Oni rozumieją, że są to tezy uzasadnione, ale głoszą inne. Cóż wówczas czynić? Otóż co najmniej tyle, aby innych – słuchaczy i widzów, a nade wszystko czytelników – przekonać, że interlokutor nie ma racji. Odbiorcom debaty będzie się wydawać, że on się myli, a to już niemało. Innymi słowy, gdy nie można udowodnić, że ktoś świadomie innych wprowadza w błąd, warto przynajmniej publicznie wykazać, że nie ma racji.
Toczą się zatem pseudonaukowe debaty, choć nie można w nich dojść do intelektualnego porozumienia, różnice bowiem tkwią nie w oficjalnie głoszonych poglądach, tylko w intencjach. Częściej zdarza się to w polityce niż w nauce, ale nie należy mieć złudzeń, że i w tej domenie jest to coś obcego. Nauki ekonomiczne ze zrozumiałych powodów (ocieranie się o sprzeczności interesów) są szczególnie wyeksponowane na tego rodzaju dewiacje, ale innych dyscyplin dotyczy to także. W szczególności trzeba wspomnieć farmakologię i medycynę czy też ekologię – naukę o naturalnym środowisku człowieka. Spory o skuteczność jakiegoś medykamentu albo współczesna debata o uwarunkowaniach i następstwach ocieplania się klimatu są tutaj najlepszymi przykładami. Za pieniądze – niekiedy duże, innym razem zupełnie małe – kupić można całe instytuty, które udowod nią to, czego pragnie zleceniodawca. Dlaczegóż podobnie nie miałoby być w ekonomii? Bywa…
Oczywiście, angażowanie umysłów – niekiedy niepoślednich – skłonnych argumentować w kategoriach pseudonaukowych na rzecz pożądanych przez sponsorów poglądów, kosztuje co nieco. Obok angażowania polityków są to nader intratne inwestycje w jedyny w swoim rodzaju „kapitał ludzki". Angażować można też kogoś, kto się po prostu użytecznie myli. Jeśli ktoś w najlepszych intencjach i w zgodzie z własnym przekonaniem głosi coś, co, choć nieprawdziwe, jest przydatne dla jakiejś grupy interesów, to znajdzie się sponsor zainteresowany wspieraniem takich użytecznych dlań badań i szerzeniem ich wyników.
Na tej zasadzie wiele wydziałów ekonomii i nauk społecznych na amerykańskich zwłaszcza uniwersytetach przeszło w trakcie lat 80. i 90. na pozycje neoliberalne. Bez mała wszystkie tworzone w tym czasie szkoły biznesu od początku takie właśnie przybierały oblicze. Waga tych zmian nie powinna być lekceważona.Wybitny amerykański antropolog David Harvey zauważa: „Ewentualność, że panujące idee mogą być narzucone przez rządzące elity, bywa pomijana, chociaż istnieją ewidentne dowody masowej interwencji elit biznesu i finansowych grup interesów w kreowanie idei i ideologii: poprzez inwestowanie w centra badawcze, w kształcenie technokratów, w sterowanie mediami"17. Może warto odnotować na marginesie, że wszystkie – co do jednej – spośród 247 gazet w medialnym imperium Ruperta Murdocha poparły inwazję i okupację Iraku.
Nic zatem dziwnego, że dzięki dobremu finansowaniu szczególnie aktywne są neoliberalne ośrodki i centra badawcze, zespoły analityczne i instytuty sprzyjające partykularnym interesom kapitału i jego wpływowych mocodawców. W USA określane są one niekiedy jako neokonserwatywne, podczas gdy pojęcie „liberalizm" używane jest w znaczeniu orientacji społecznie postępowej. Głoszą one apoteozę niczym nieskrępowanego rynku i prywatnej własności, walcząc z państwem i żądając daleko posuniętego ograniczenia jego interwencjonizmu gospodarczego, budżetowej redystrybucji i polityki społecznej. Szafują takimi pojęciami, jak wolność czy przedsiębiorczość, wybór czy prawa, w istocie manipulując tymi treściami i podporządkowując kojarzone z nimi procesy partykularnym interesom. Neoliberalizm – w odróżnieniu od autentycznego i uczciwego liberalizmu, który słusznie hołubi te wartości – nie służy prawdziwej demokracji politycznej, efektywności ekonomicznej i racjonalności społecznej, ale eksploatuje te piękne idee na rzecz zaspokajania potrzeb wąskich elit kosztem szerokich rzesz ludności. I trzeba mu przyznać, niestety, że czyni to nader umiejętnie i skutecznie.
Ośrodków analityczno-badawczych wspierających nurt neoliberalny w ideologii i polityce, powiązanych często w ponadnarodowe wyrafinowane siatki, na świecie nie brakuje, w szczególności w kręgach anglosaskich. Niewątpliwie, przy okazji powstaje tam także wiele cennych prac. Dobrze jest, gdy placówki te ładnie się nazywają. I tak w Waszyngtonie, obok utworzonego w 1977 roku libertariańskiego Cato Institute (z rocznym budżetem przekraczającym 20 milionów dolarów), można znaleźć wpływowy American Enterprise Institute czy też wybitnie neokonserwatywną Heritage Foundation. W Londynie działa Institute of Economic Affairs, Szwecja ma swój Center for Business and Policies Studies (SNS), a Włosi Istituto Bruno Leoni. W Moskwie nieźle radzą sobie Instytut Ekonomii Gospodarek Okresu Przejściowego i liczne filie brytyjskich i amerykańskich ośrodków. W Warszawie też jest tego trochę, przy czym szczególnie afiszuje się Centrum im. Adama Smitha. Skądinąd nazwanie skrajnie neoliberalnego ośrodka imieniem tego wielkiego ekonomisty, powszechnie uważanego za twórcę klasycznej ekonomii liberalnej, to intelektualne nadużycie.
Po jakimś czasie zaangażowani ekonomiści i inni badacze sami stają się ofiarami własnej gorliwości, popadając w doktrynerstwo i rutynę. Poczynają wierzyć w to, co głoszą, a powiązane z tymi samymi ideologiami i grupami interesów media agresywnie to wszystko lansują. Jest to bardziej wiara niż wiedza, więcej w tym ideologii niż nauki. Od tego momentu niektórzy mogą być nawet skłonni walczyć za darmo, dla idei. Dziwne byłoby, gdyby okazywaną usłużność świadczyli dobroczynnie i w imię li tylko naukowej prawdy wykluczanym ze społecznego obiegu biedakom, bezrobotnym, bezdomnym czy też osłabionym związkom zawodowym. Albo po prostu – ogółowi i sprawie rozwoju, które same z siebie badań nie zlecają. W tym przypadku – jeśli nie starcza bezinteresownych sponsorów – najczęściej muszą to być tzw. badania własne, chyba że zada je państwo. A państwo jest neoliberalizmu wrogiem numer jeden.
W ferworze niekończących się publicznych debat potrzebne są kapitałowi i jego lobby profesjonalnie brzmiące i sugestywnie przekonujące szersze kręgi odbiorców głosy o rzekomej wyższości jednych rozwiązań (korzystnych dla mniejszości i szczegółu) nad drugimi (korzystnymi dla większości i ogółu). W państwach demokratycznych głosy takie mają szczególne znaczenie, muszą bowiem tłamsić część mediów pozostającą autentycznie niezależną. Nie działają serwilistycznie i bezkrytycznie wobec egoistycznych interesów kapitału, choć niezwykle trudno przychodzi im się oprzeć jego lukratywnym zachętom. Koniec końców to kapitał nie tylko sponsoruje, ale również zalewa rynek masą nieźle opłacanych reklam. Zlecenia na ich umieszczanie można dostawać albo i nie. A żyć (niekoniecznie w biedzie) trzeba.
W nadzwyczaj wygodnej pozycji znajdują się media, gdyż zawsze mogą zabrać głos i przykrywać nim głosy wszystkich innych. Ponadto, paradoksalnie, korzystają ze swoistej anonimowości, choć mają przecież konkretne oblicza. Gdy jednak ogólnie krytykuje się media i dziennikarzy, nie wiadomo tak dokładnie, kogo się napiętnuje. Podobnie zresztą jest z utyskiwaniem na politykę i polityków. O ile jednak ci drudzy nie mają tego komfortu, to media mogą korzystać ze skutecznej taktyki złodzieja wołającego „Łapać złodzieja!". Media przy tym, acz z różną żarliwością, krytykowane są przez bez mała wszystkich. Bez mała, gdyż przymiot samokrytyki jest im w zasadzie obcy. Istnieje też niepisana zasada, że jedne media nie krytykują drugich. Krytykują politykę. No, ale bardzo wybiórczo. Nie wszystką, nie zawsze. I często akurat nie tę, która na to zasługuje, tylko tę, na której krytykę są zlecenia. Ideologiczne i te dosłowne, choć opakowane w różne zaciemniające formy.
Polityka mediów się boi. Próbuje nimi manipulować (no bo to też polityka), ale często znajduje się w pozycji psa, którym to ogon macha. Media manipulują polityką nader skutecznie, a przynajmniej silnie, nie tyle wyrażając opinię publiczną, z którą polityka musi się liczyć, ile ją kształtując. Strach przed mediami jest tak wielki, że zarzuty i oskarżenia pod ich adresem najczęściej pozostają na ogólnym czy wręcz ogólnikowym poziomie. Rzadko przeprowadza się stosowne badania i ogłasza ich wyniki, do czego przecież trzeba użyć mediów jako pośrednika w docieraniu do szerszej publiczności. A te przecież z lubością zakwestionują wyniki takich badań, lepiej wiedząc, rzecz jasna, jak jest „naprawdę".
Zarzuty co do nieobiektywności mediów płyną z różnych, także z przeciwstawnych wobec siebie zakątków polityki i innych form życia publicznego. W przypadku USA utyskują zarówno republikanie, jak i demokraci, choć ci ostatni powinni narzekać mniej, media bowiem wydają się wobec nich bardziej przychylne. W amerykańskich realiach, gdy informacje dotyczą wzrostu PKB, republikanie uzyskują 16 do 24 procent mniej pozytywnych relacji niż demokraci. Z kolei dla bezrobocia wskaźnik ten wynosi od zera do 21. „New York Times" wykazywał najmniej chęci do informowania o pozytywnych wiadomościach gospodarczych podczas rządów republikanów. Dokładnie odwrotnie zachowywał się wydawany po drugiej stronie kraju „Los Angeles Times"18.
Co ciekawe, badacze dostrzegli przy okazji, że nie jest prawdą, jakoby najlepiej sprzedawały się złe wiadomości. Przynajmniej nie w odniesieniu do informacji o przebiegu procesów gospodarczych. Okazuje się bowiem, że – przynajmniej w przypadku USA, bo uogólnić tego się nie da – dobre wiadomości owocują kolejnymi relacjami na związane z omawianymi faktami tematy, a relacje takie są przygotowywane dużo lepiej. Głębiej i bardziej wszechstronnie. Bez wątpienia znajdą się natychmiast media sympatyzujące z demokratami, które zarzucą badaczom, że zostali zmanipulowani przez republikańskie grupy interesów, oskarżające o brak obiektywizmu media obiektywnie informujące o osiągnięciach demokratów.
Skala dezinformacji, wypaczeń i naciąganych interpretacji zależy przy tym od charakteru relacjonowanych spraw. Obserwowałem to od środka, kierując dwakroć polityką gospodarczą w Polsce (1994-97 i 2002-03), widzę to nieustan nie z zewnątrz przez cały pozostały czas. Gdy podczas neoliberalnych rządów dynamika produkcji leciała na łeb, na szyję, to neoliberalna prasa, radio i telewizja „donosiły" o… poprawie sytuacji. Gdy podczas rządów pragmatycznej centrolewicy tempo wzrostu przyspieszało, te same media „donosiły", że albo wciąż za wolno, albo już za szybko, media zaś powiązane z populizmem zawsze marudziły, że za wolno i, oczywiście, niesprawiedliwie.
Na gruncie ekonomii opisującej i wyjaśniającej bieg rzeczy, najlepiej zatem, gdy ktoś wie, jak jest, i potrafi nas o tym przekonać. Ta generalna konstatacja odnosi się do wszystkich gałęzi nauk, których bogactwo jest fundamentem intelektualnego, kulturalnego i ekonomicznego postępu. Problemy zaczynają się, gdy ktoś:
– wie, ale nie potrafi przekonać,
– nie wie, a mimo to usiłuje przekonywać,
– wie, że jest inaczej, niż przekonuje.
W pierwszym przypadku nie pozostaje nic innego, jak pomagać przebić się z racjami tym, którzy je mają. Wbrew pozorom wcale nie jest to łatwe.Tym bardziej trzeba się starać, wykorzystując do tego publikacje, działalność popularnonaukową, proces dydaktyczny, niezależne media, postępowe organizacje pozarządowe, ludzi dobrej woli, których przecież nie brakuje. Wpierw jednak oni sami muszą wiedzieć, jak jest.
W przypadku drugim – gdy ktoś nie wie, jak jest faktycznie, a przekonuje do swojej koncepcji – po prostu się myli. Trzeba zatem spokojnie polemizować i samemu wsłuchiwać się w cudze argumenty, gdyż mylić może się każdy. My też. Tutaj wszak jest jasne, że głoszący określone poglądy, choć niesłuszne, ma dobre intencje. W swoim subiektywnym odczuciu zabiega o prawdę i o jej krzewienie. Jest to zatem sojusznik w walce o prawdę, a wyrównanie z nim linii frontu wymaga tylko spokojnego wyprowadzenia jego (albo siebie) z błędu i uzgodnienia stanowisk.
Najgorzej jest w przypadku trzecim, gdy ktoś intencjonalnie głosi nieprawdę. W polityce jest to na porządku dziennym, gdyż tam nie o prawdę chodzi, ale o skuteczność. Mijanie się z tą pierwszą może wręcz niekiedy służyć tej drugiej, dlatego też prawdomówność i kłamstwo traktowane są w polityce instrumentalnie. To wyjaśnia, dlaczego wielu ekonomistów parających się polityką bardzo często pozostaje z prawdą na bakier. Prawda dobra jest na konferencji naukowej, ale nie na wiecu politycznym, współcześnie najczęściej odbywającym się w blasku jupiterów przed kamerami telewizyjnymi. Przecież nie można było na przełomie lat 1989/90 głosić w polskiej rządowej polityce prawdy, że podczas dwu lat dochód narodowy spadnie o prawie 20 procent, a po latach czterech bezrobotnych będzie ponad 3 miliony, bo naród takiej polityki – i jej autorów – by nie zaakceptował. Rzetelni ekonomiści przed tym przestrzegali19, ale zostali zakrzyczani przez ekonomistów usłużnych. Podobnie jak w Rosji politycznym sa mobójstwem byłoby deklarowanie w 1992 roku, że pójście po linii neoliberalnej i na dodatek nieudacznej polityki spowoduje w następnych siedmiu chudych latach spadek produkcji o ponad połowę i stworzy wielki obszar wykluczenia społecznego.
W ekonomii mijanie się z prawdą przychodzi zbyt łatwo, a tolerancja dla głoszenia nieprawdy – pomimo ewidentnej tegoż szkodliwości – bywa dużo większa niż w innych dziedzinach wiedzy. Bywa tak również z tego powodu, że w ekonomii łatwiej ludzi otumanić i wmówić im zależności, które tak naprawdę w rzeczywistych procesach gospodarczych – w oszczędzaniu, akumulacji, inwestowaniu, produkcji, handlu, finansach – nie występują. Gdy ekonomista głosi poglądy, które prędzej czy później okazują się fałszywe, to stajemy w obliczu dylematu: mylił się czy kłamał? Innej możliwości nie ma, chyba że przyjąć, iż ktoś po części się mylił, a po części kłamał.Te argumenty i przykłady – a nietrudno je mnożyć w oparciu o doświadczenia wielu krajów płynące z różnych okresów – powinny pomóc w zrozumieniu, dlaczego rzeczy złe bywają poczytywane za dobre, i dostarczyć nieco tworzywa potrzebnego do tego, aby się nie mylić.
W walce o prawdę w prawdziwej nauce – tej przez duże N – propagować trzeba krytycyzm. Przy dochodzeniu do prawdy niejednokrotnie niezbędna jest również rzetelna publiczna debata, aczkolwiek to nierzadko ryzykowne przedsięwzięcie, o tym bowiem, co jest prawdą, a co nie, bynajmniej nie rozstrzyga się w powszechnym dyskursie. W jego wyniku wszakże pozyskuje się dla prawdy sojuszników. A w naukach społecznych, w tym w ekonomii, to bardzo ważne, gdyż wdrażanie efektów badań polega również na rozprzestrzenianiu i popularyzowaniu tworzonej wiedzy. Bywało, że za publiczną walkę o naukową prawdę publicznie na stosach palono, bo tak chciała zachowawcza i brutalna inkwizycja. Teraz tamten środek fizycznego, psychologicznego i politycznego terroru – doraźnie okrutny, ale na dłuższą metę nieskuteczny, co warto wszystkim uzmysłowić – chętnie zastępują niektóre media.
Publiczna debata i jej instrument, czyli media, są przeto bronią obosieczną. Z jednej strony nie da się bez nich dotrzeć z ważnymi prawdami i kagankiem wiedzy do szerszych kręgów odbiorców, ale z drugiej strony nie da się też bez nich trafić tam demagogom i kłamcom. Nie pozostaje zatem nic innego, jak walczyć i tak machać tym mieczem, czyli słowem, aby celnie zadając ciosy, samemu jak najmniej oberwać. A to wcale nie takie łatwe.
Najlepiej walczyć, nazywając rzeczy po imieniu. By przy tym wszystkim postępować racjonalnie, trzeba zrozumieć istotę irracjonalności – jej źródła, mechanizm, dynamikę. Bywa to trudniejsze niż uleganie intelektualnej łatwiźnie i poddawanie się perswazji szarlatanów albo po prostu głupców. Carl Sagan pisał: „Jedna z najsmutniejszych lekcji płynących z historii ludzkości brzmi: jeśli oszukiwano nas przez wystarczająco długi czas, to mamy tendencję do odrzucania jakichkolwiek dowodów na występowanie tego oszustwa. Nie jesteśmy zain teresowani odnalezieniem prawdy. Oszustwo nas pochłonęło. Po prostu zbyt bolesne byłoby przyznanie się nawet przed samym sobą, że zostaliśmy oszukani"20. Takie oszustwa mogą wpływać na bieg istotnych procesów dotyczących masy ludzi. W nauce wiele pisze się o tym, jak ludzie są wprowadzani w błąd i jak potrafią tkwić w nim przez długi okres, dając wiarę nonsensom, kłamstwom, pseudonauce, mitom, demagogii21. Niestety, w ekonomii pisze się o tym bardzo mało.
Trochę szyderczo, trochę z ironią, ale jakże celnie mówi o tym Francis Wheen w książce zatytułowanej po polsku Jak brednie podbiły świat. W tytule angielskiego oryginału brednie to „mumbo-jumbo", od razu z podkreśleniem, do jakich iluzji tego rodzaju zawojowanie może prowadzić22. Być może takie mumbo-jumbo, czyli w polskiej gwarze po prostu dyrdymały, należy potraktować jako swoistą kategorię socjologii i politologii, ale nawet w ekonomii odgrywa ono niebagatelną rolę.
Przepis na ekonomiczne dyrdymały jest bardzo łatwy: wpierw maksymalnie uprościć, a potem przesadzać. Na przykład: wszystko sprywatyzować, a potem wszystko szybko się poprawi. Albo odwrotnie – wszystko upaństwowić, a potem wszystko będzie coraz lepiej. W zależności od epoki, w której konkretne mumbo-jumbo ma nas zawojować. I ogłupić. Wheen nawiązuje do daleko idących następstw takich stwierdzeń (lub też ich nonsensownych interpretacji), jak neoliberalne thatcherowskie TINA (od angielskiego There Is No Alternative, czyli „nie ma innej możliwości") albo Fukuyamy „koniec historii"23.
To truizm, że odmiennych dróg rozwoju nie brakowało i wtedy, gdy neoliberalny thatcheryzm rozkwitał, nie chcąc dostrzec i akceptować „alternatywy" dla swojej wymarzonej hegemonii, nie brakuje ich i teraz, gdy poczyna więdnąć. No a historia trwa, trwa bowiem ludzkość, której problemów – także tych na skalę historyczną – akurat nie brakuje.
Przykładem innego jeszcze mumbo-jumbo jest hasło „stosuj innowacje albo giń!" (ang. innovate or die!), ostatnimi czasy szczególnie popularne w kręgach przedstawicieli nauki o zarządzaniu. I chociaż nikt światły nie powinien mieć wątpliwości, że innowacje mają ogromne znaczenie nie tylko dla wzrostu produkcji, ale też w ogóle dla postępu gospodarczego, to przecież wiemy już, iż można było rozwijać się przez całe wieki bez specjalnych zdolności innowacyjnych. Także współcześnie większość krajów (gospodarek narodowych) i znakomita większość firm bynajmniej nie umiera z powodu braku talentów innowacyjnych. Radzą sobie zupełnie dobrze i żyją sobie nieźle dzięki imitacjom.
Giną przecież nie ci, co nie potrafią myśleć i działać innowacyjnie, wprowadzając nowe sposoby produkcji i nowe produkty, lecz ci, którzy nie potrafią konkurować. A to przecież można robić także bez innowacji. Powtarzanie zatem takiego hasła bez pokrycia przez media, rządy, liderów biznesu, profesorów na uki o zarządzaniu, rozmaitych konsultantów i guru od zarządzania firmami wprowadza w błąd, odwracając uwagę od autentycznych konieczności i źródeł sukcesów w biznesie24. Innowacjami powinni zajmować się ci, którzy to potrafią robić dobrze, a nie wszyscy.
Niestety, tego rodzaju i podobne mumbo-jumbo szkód narobiły co niemiara. I to nie tylko intelektualnych, ale również materialnych. Obracamy się bowiem nie tylko w świecie słów, ale i czynów. Także tych błędnych i szkodliwych. Wiele z nich jest nieodwracalnych, gdyż koszty i straty zostały już poniesione, a możliwe do uzyskania efekty przepadły wraz z minionym czasem. On zresztą też swoje czyni, gdyż w procesach pokoleniowych jest tak, że jeśli nawet pojawiają się pozytywne następstwa ponoszonych wyrzeczeń i ciężarów, to część spośród tych, którzy dla ich uzyskania ponosili koszty, na innym jest już świecie.
Na posocjalistycznym gruncie starsi ludzie pamiętają próby uszczęśliwiania ich na siłę poprzez przymusową kolektywizację rolnictwa, a młodsi jeszcze dźwigają brzemię naiwnej i szkodliwej neoliberalnej idée fixe w postaci tzw. szokowej terapii. Nieudane próby jej przeprowadzenia pociągnęły za sobą ogrom kosztów, których można było uniknąć, przynosząc przy okazji terapeutycznych efektów dużo mniej, niż było to możliwe do osiągnięcia przy wyborze odmiennej ścieżki zmian. I jeśliby obecnie niektórzy woleli zapomnieć o bredni w rodzaju „szokowej terapii" (a najchętniej wmówić sobie i innym, że jakoby się powiodła), to dojście do sedna sprawy jest konieczne. Podobnie jak w przypadku nieszczęsnej kolektywizacji pokolenie i dwa wcześniej. Nie tylko z punktu widzenia prawdy historycznej – jakże bardzo zakłamywanej w odniesieniu do epok dopiero co minionych – oraz poprawności interpretacji ekonomicznej expost. Ma to również znaczenie ex ante, gdyż w historycznym procesie rozwoju, w różnych częściach świata znajdujących się na jego rozmaitych etapach, wielu błędów można jeszcze uniknąć. Wystarczy tylko wyciągnąć odpowiednie wnioski z cudzych doświadczeń i nauczek płynących z dokonań i błędów innych krajów25.
Jak chociażby współcześnie w Iranie, gdzie usiłuje się realizować program nazywany „akcjami sprawiedliwości". Polega on na darmowym rozdawnictwie części aktywów państwowych najuboższej ludności. Dużo lepiej byłoby sprzedać je jak najdrożej na rynku kapitałowym i wykorzystać przychody z denacjonalizacji na odpowiednio zaadresowane programy społeczne ograniczające przyczyny i przejawy ubóstwa. Irańczycy mieli szansę uniknąć błędów w rodzaju darmowego rozdawnictwa uprawianego z motywacji ideologicznej, ale bez większego sensu ekonomicznego, którego to błędu nie uniknięto w niektórych krajach posocjalistycznych.
Także w Polsce mieliśmy do czynienia z mumbo-jumbo w postaci tzw. programu powszechnej prywatyzacji, który to termin nie schodził swego czasu z pierw szych stron gazet, a jednej z nich w szczególności. Gdy później okazało się dla wszystkich jasne, że raz jeszcze ekonomiczna skórka nie była warta ideologicznej wyprawki, byliśmy już w sferze skutków: nie osiągnięto ani zakładanych celów z zakresu mikroekonomicznych przekształceń, ani też celów społecznych w postaci przyspieszenia procesu tworzenia się klasy średniej. Bez wątpienia zostały zaspokojone ambicje inicjatorów tego i podobnych programów, jak i niebłahe interesy pośredników finansowych i prawnych, którzy przy tej sposobności zarobili sporo.
W Polsce można współcześnie uniknąć innego złego pomysłu. Chodzi tu o wspomniany podatek liniowy. Niektórzy w sąsiedztwie już zdążyli ten pomysł zrealizować, gdyż ekonomiczne dyrdymały wzięły górę nad zdrowym rozsądkiem. Z czasem będą się z tego wycofywać. Chociażby dlatego, że nie będą w stanie bez progresji podatkowej utrzymać starzejącej się części społeczeństwa. Przy rosnącej masie emerytów zarobkująca część społeczeństwa musi płacić wyższe podatki niż emeryci i renciści, bo inaczej nie da się zrównoważyć systemu ubezpieczeń społecznych! A ludzie zamożniejsi muszą płacić wyższe podatki, bo inaczej nie da się zrównoważyć systemu społecznego! Podatek liniowy to zamysł nie tyle prosty, jak to lansują jego zwolennicy (a zarazem potencjalni beneficjenci), ile prostacki, który nieprzyzwoicie zwodzi wiele ludzi. Klasyczne mumbo-jumbo na podstawie klasycznej recepty: proste i szumnie eksponowane jako panaceum na coś, co niby doskwiera wielu, no bo kto lubi płacić podatki? Faktycznie chodzi o dogodzenie nielicznym. Niektórzy już dali się okpić, naiwnie dając wiarę tej w istocie szkodliwej dla nich samych koncepcji. Do tego właśnie służą tego typu ekonomiczne brednie. Do oszukiwania jednych z korzyścią dla innych.
Podsumujmy zatem. A podsumowanie to może służyć odbiorcom – widzom, słuchaczom i czytelnikom zwłaszcza – za swoisty przewodnik metodologiczny umiejętnego poruszania się w gąszczu niekończących się debat ekonomicznych, zwłaszcza tych publicznych ocierających się o media i politykę. Ktoś – formacja ideowa, partia, instytut badawczy, gazeta, indywiduum – głosi jakiś pogląd. Na przykład, że ograniczanie roli państwa i osłabienie jego pozycji w ekonomicznej grze sprzyja wzrostowi gospodarczemu. Co z tym zrobić? Zgodzić się czy nie? Dać wiarę czy nie? Pomijam już sytuację, w której ktoś już nic z tego wszystkiego nie rozumie, nikomu nie wierzy i mu z tym dobrze. Pozazdrościć! Otóż aby pogląd ten ocenić – zgodzić się z nim bądź go odrzucić – zaiste samemu trzeba bardzo dużo z tego zakresu wiedzieć. Tym zaś, którym tej wiedzy nie starcza i nie są w stanie dostatecznie problemu ogarnąć i zrozumieć, jak jest naprawdę, pozostaje alternatywa: uwierzyć czy nie? Lepiej, oczywiście, wiedzieć niż wierzyć.
Przyjmując bądź odrzucając głoszony przez kogoś pogląd, warto sobie uzmysłowić, że jego wyznawca znajdować się może w trzech hipotetycznych sytuacjach:
– wierzy w to, co głosi, traktując to jako prawdę,
– to, co głosi, traktuje jako prawdę, uważając, że wie, iż tak właśnie jest,
– wie, że to, co głosi jako prawdę, prawdą nie jest.
W pierwszym wariancie – wierzy w to, co głosi, traktując to jako prawdę – mamy do czynienia ze swoistym wyznaniem wiary – z ideologią, a nie nauką, z doktrynerstwem, a nie z dążnością do obiektywizmu. Na tej płaszczyźnie racjonalne argumenty są mało przydatne i ich używanie może okazać się bezowocne. W szczególności gdy przychodzi polemizować z demagogami, których nigdy w historii nie brakowało. Zwłaszcza w czasach trudnych i w okresach wielkiej zmiany.W ekonomii i polityce gospodarczej doktrynerstwo tego typu bynajmniej nie jest rzadkością. W realnym procesie gospodarowania i uprawiania polityki gospodarczej stanowić może poważne niebezpieczeństwo. Szczególnie groźne są sytuacje, gdy naprzeciwko siebie stoją dwie fałszywe ideologie i uprawiający je doktrynerzy, na przykład współcześnie z jednej strony ekonomiczny neoliberalizm, a z drugiej populizm.
W drugim przypadku – traktuje swój pogląd jako prawdę, uważając, że wie, iż tak właśnie jest – stajemy w obliczu alternatywy:
– tak jest faktycznie,
– myli się.
Jeśli tak jest faktycznie, to wtedy pozostaje nam tylko postarać się z tego jak najwięcej pojąć i na dodatek innym tę wiedzę i nauki stąd płynące przekazywać. Jeśli myli się, to wtedy należy podjąć merytoryczną polemikę, przedstawiając odmienną koncepcję popartą racjonalnymi argumentami. Dodajmy, że na spokojną, rzeczową, merytoryczną polemikę z cudzymi racjami przystanie każdy, kto nie jest doktrynerem bądź łgarzem. Tych poznać można – choć nie zawsze się udaje – po tym, że bardzo niechętnie, jeśli w ogóle, podejmują takie rzeczowe polemiki. Raczej mówią, niż słuchają. Ci zaś, którzy są przekonani, że głoszą prawdę, bo zrozumieli istotę sprawy, nie ulegają ani zacietrzewieniu doktrynerów, ani cynizmowi kłamców. Są otwarci na polemikę i starając się przekonać do swoich racji innych, wysłuchują ich argumentów. Słuchają, a nie tylko mówią.
W trzecim przypadku – wie, że to, co głosi jako prawdę, prawdą nie jest – lansowany z premedytacją jest pogląd fałszywy. Może to być opakowane przez nadawcę w pseudonaukową retorykę, ale autor sam wie najlepiej, że głosi fałsz. Nie myli się, co może zdarzyć się jako jeden z wariantów w drugim przypadku, ale celowo wprowadza odbiorców w błąd. Kto kłamie, nie myli się. Mylić można się niechcący, a kłamać trzeba chcieć. Dlaczego? Przyczyny mogą być trojakie.
– Głosi się świadomie fałszywe poglądy, bo to się opłaca w kategorii grupowych bądź osobistych interesów.
– Lansuje się fałszywe teorie i koncepcje ze względów ideologicznych. To nie to samo co doktrynerstwo z przypadku pierwszego, gdyż tu mamy do czynienia nie z głęboką wiarą, ale z cynizmem, bo wiadomo, że eksponowana ideologia nie służy temu, co oficjalnie głosi. Na przykład neoliberalizm nie służy sprawiedliwości społecznej, a populizm nie sprzyja efektywności ekonomicznej.
– Ktoś mógł wpierw tylko się mylić, ale tak się uparł przy swoich poglądach, że ze względu na zacietrzewienie, mocno obecne w ekonomicznych debatach, i źle pojęty prestiż zawodowy zaczyna świadomie fałszywego poglądu bronić, popadając w myślowy oportunizm. Człowiek, a ekonomista w szczególności, strasznie nie lubi się mylić, a jeszcze bardziej do tego się przyznawać. Zwłaszcza publicznie. Broniąc fałszywych racji, od teraz już się nie myli, teraz bowiem już świadomie innych wprowadza w błąd.
Dodajmy, że choć różnie można w kategoriach etycznych oceniać takie świadome wprowadzanie w błąd – w szczególności ostatnia sytuacja jest mniej moralnie naganna niż dwie poprzednie – to bez względu na motywację wszystkie one są równie szkodliwe w praktyce.
Świadome wprowadzanie w błąd bywa też w sposób szczególnie wyrafinowany organizowane i finansowane, a zajmują się tym wysokiej klasy profesjonaliści. Częstokroć przez wiele, wiele lat wiedzą o tym wyłącznie zleceniodawcy, gdyż nawet sami autorzy nie są świadomi do końca, dla kogo faktycznie pracują. Ot, prace zlecone. Odbiorcy są tego kompletnie nieświadomi. Niektórzy mogą się co najwyżej domyślać bądź zgadywać, ale udowodnić niczego nie są w stanie ze względu na dyskrecjonalność procederu. Skończyła się zimna wojna, ale nie wojna psychologiczna. Trwa przecież konflikt interesów i związane z nim starcia. Sami na bieżąco możemy nie wiedzieć, że znajdujemy się na linii strzału w środku frontu. Tyle że tym razem strzela się słowami. Gdy się o tym dowiemy – jeśli w ogóle – będzie to już tylko historia.
Wielką naiwnością byłoby domniemanie, że w ogólnoświatowej grze politycznej i ekonomicznej, podczas nieustających zabiegów o dominację określonych idei oraz własnych interesów politycznych i gospodarczych, nie korzysta się z plasowania odpowiednio skonstruowanych materiałów w mediach. Pojawiają się tam artykuły i publikacje, audycje i programy wprowadzane do obiegu przez wywiady zainteresowane penetracją danego regionu i kraju. Robi się to w celu nie tylko manipulowania ogólną opinią publiczną, ale także wywierania określonej presji na opiniotwórcze i rządzące elity. Niekiedy jakże skutecznie… Cały czas toczy się bowiem gra. Gra o jutro. Albo – jak chcą inni – o przyszłe światy 26. A dokładniej o miejsce na tym jednym jedynym świecie, na którym robi się coraz ciaśniej i coraz bardziej nierówno. Duszno…
Śledząc główne wątki debat i rozkładanie w nich akcentów, nie sposób nie dostrzec specjalnej aktywności niektórych najbardziej opiniotwórczych światowych (tzw. zachodnich) mediów i wyspecjalizowanych ośrodków badawczych, zmierzającej do dyskredytacji Chin na przełomie XX i XXI wieku czy Rosji w ostatnich latach. O ile w przypadku Chin już się to zmieniło pod wpływem przygniatającego sukcesu gospodarczego (którego bynajmniej nie wszyscy im życzyli, a który teraz już wszyscy pragną zdyskontować), o tyle w przypadku Rosji nawałnica trwa (także po to, aby ten wielki kraj sukcesu chińskiego nie powtórzył). Ale kraje te też nie pozostają dłużne, umieszczając swoimi specjalnymi kanałami materiały w innych mediach, także na Zachodzie. W znacznej części krajów kręgów kultury islamskiej czy też w niektórych państwach latynoskich Zachód malowany jest głównie w czarnych kolorach. Przykłady można by mnożyć.
To nie jest kwestią ani przypadku, ani niewiedzy, ani też czystego doktrynerstwa. Tak jak kilkadziesiąt lat temu nie było kwestią przypadku, że wywiadowcze skrzydło KGB, radzieckich służb specjalnych, skutecznie umieszczało teksty w mediach innych krajów kluczowych dla ówczesnej fazy światowej gry – od trzeciego do „pierwszego" świata, łącznie ze Stanami Zjednoczonymi27. Z kolei CIA, amerykańska Centralna Agencja Wywiadowcza, nie zasypiała gruszek w popiele, robiąc to samo w tych samych i paru jeszcze innych na dokładkę krajach. Różnica polega na tym, że o ile w przypadku CIA nadal jest to okryte tajemnicą w trosce o interesy państwa, o tyle w krajach posocjalistycznych, jeśli archiwa nie zostały otwarte, to dane wyciekły w inny sposób, niekoniecznie w trosce o interesy państwa.
Dodajmy też, że można błąkać się po tej matrycy: prawda, prawdomówność, niewiedza, błąd, fałsz, kłamstwo. Każdy przy tym może spróbować umiejscowić na niej siebie, świadom własnych wędrówek w czasie i przestrzeni. Ktoś mógł tak długo celowo głosić nieprawdę, że sam stał się jej niewolnikiem i w nią w końcu po prostu uwierzył. Przeszedł wobec tego z pozycji kłamcy na pozycję doktrynera. W ekonomii zdarza się to dość często. Zdarzyć się też może, że ktoś ze względów pryncypialnych opuścił ten teren i przeszedł na pozycję rzetelnej nauki i troski o prawdę. Tak też bywa. Przypadki takie miały miejsce między innymi w epoce ortodoksyjnej centralnie planowanej gospodarki socjalistycznej, gdy ktoś potrafił się wyrwać – jedni wcześniej, inni później – z oków ówczesnego dogmatyzmu i przejść na pozycje naukowe, bez popadania w drugą, antysocjalistyczną skrajność. Obrazowo w odniesieniu do własnych doświadczeń opisuje to w swojej ostatniej książce zatytułowanej By Force of Thought najwybitniejszy współczesny ekonomista tej części świata, János Kornai28.
To wszystko jest bardzo ważne zarówno w odbiorze tego, co się czyta i słyszy, jak i przede wszystkim w polemikach. Przecież zupełnie inaczej dyskutować trzeba z kimś naukowo rzetelnym, z kim merytorycznie się nie zgadzamy lub nie do końca nawet rozumiemy, bo możemy za jego prekursorską myślą nie nadążać. Zupełnie inaczej z doktrynerem, łgarzem czy też naukowym albo medialnym nieudacznikiem. W prawdziwej nauce takich problemów w zasadzie nie ma, tam bowiem spotykamy się tylko z autentyczną chęcią dojścia do istoty rzeczy i zrozumienia mechanizmów rządzących interesującymi nas procesami. W życiu publicznym – także tym pseudonaukowym – oraz podczas politycznych debat jakże często mamy do czynienia z trzema pozostałymi ewentualnościami: doktrynerstwem, błędem, kłamstwem.
I teraz powróćmy do przykładowego poglądu, że oto ograniczanie roli państwa i osłabienie jego pozycji w ekonomicznej grze sprzyja wzrostowi gospodarczemu. Otóż w sposób wyraźny nie sprzyja, co wykażemy w dalszych rozważaniach. Zresztą w literaturze przedmiotu jest to już jednoznacznie dowiedzione29, ale dobrze będzie przytoczyć jeszcze garść argumentów. Podkreślmy od razu, że nieprawdziwa jest odwrotna supozycja, jakoby zwiększanie roli państwa i wzmacnianie jego pozycji w ekonomicznej grze sprzyjało wzrostowi gospodarczemu. Nie jest też prawdą proste wypośrodkowanie tych hipotez, że oto niezmienianie roli państwa i utrzymywanie jego pozycji w ekonomicznej grze sprzyja wzrostowi gospodarczemu. Są to kwestie dużo bardziej skomplikowane i na razie stwierdźmy tylko tyle, że państwo ma do odegrania znaczącą rolę w procesie wzrostu gospodarczego i niebagatelna jest w tej sprawie jego pozycja, ale konkretnie zależy to od innych jeszcze czynników zupełnie pominiętych w tych stwierdzeniach. Skoro zatem głoszony pogląd jest niesłuszny, to teraz musimy sobie odpowiedzieć na pytanie: Czy ci, co go głoszą, są doktrynerami, mylą się, czy kłamią? Innych możliwości nie ma, chyba że uwzględnić jeszcze jakieś dodatkowe warianty będące mieszaniną tych trzech. Łatwiej już teraz powinno być rozstrzygać tego rodzaju dylematy, wiemy bowiem, na co zwracać uwagę, jak stawiać pytania i jak formułować kryteria ocen. Reszta tkwi w gąszczu merytorycznych zawiłości pięknej nauki ekonomii…
Przy tym wszystkim o wielce złożonych problemach ekonomicznych – i o nieopuszczających ich kwestiach filozoficznych, kulturowych, społecznych i politycznych – pisać można w sposób przystępny. Można i trzeba, albowiem wtedy łatwiej trafić pod przysłowiowe strzechy, do szerszej publiczności. Nie oznacza to bynajmniej, że wolno iść na myślowe skróty i mielizny w rodzaju głoszenia banałów i ogólników o konieczności sprywatyzowania bez mała wszystkiego, obniżania podatków i dalszego zmniejszania wydatków socjalnych państwa oraz ograniczania jego roli w gospodarce. Taki naiwny neoliberalizm narobił już sporo szkód, w tym także w Polsce, w swojej nadwiślańskiej edycji.
Pisząc w sposób prosty, trzeba pozostawać w zgodzie z wymogiem naukowego rygoryzmu, nie popadając przy tym w drugą skrajność. Często zdarzające się „unaukowianie" wywodów na siłę pozornie tylko jest nauką. Nadęte słownictwo, przesadne sformalizowanie wywodów, upstrzenie tekstów licznymi wzorami tam, gdzie starczać mogą klarowne słowa, nie zwiększa koncepcyjnego ładunku i naukowej nośności prezentowanego wywodu, ale może go wręcz niepotrzebnie gmatwać. Przeciwstawiać się zatem trzeba i naukowemu prostactwu, i manieryzmowi.
W nauce i jej popularyzowaniu precyzja nigdy nie zaszkodzi; wręcz odwrotnie. Matematyka, jej metoda i język, bardzo wiele wniosła także do ekonomii. Choć ta ze swej natury jest nauką społeczną, matematyczny reżim umożliwia tym, którzy matematykę pojmują i potrafią się nią posługiwać, zrozumieć wiele ze skomplikowanych zależności gospodarczych. Nic przeto dziwnego, że wyodrębnia się nawet tzw. ekonomię matematyczną30, która posługuje się zupełnie innym językiem niż ta społeczno-polityczna31. Są też wielkie kategorie, zjawiska i procesy – jak świat, globalizacja, rozwój, postęp, transformacja, instytucje, regulacja, a nade wszystko człowiek – których w reżimach formuł matematycznych sensownie ująć się nie da.
Doradzał mi jeden z przyjaciół: napisz superksiążkę, wielce uczoną, z masą wzorów, tak aby nikt nic nie zrozumiał. Bardzo wziąłem sobie do serca tę cenną radę. I postanowiłem na opak: ani jednego wzoru i pisać tak, aby wszyscy (no, prawie wszyscy) wszystko zrozumieli. Nie wiem, co trudniejsze…