Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ta książka nie przepowiada przyszłości. Ale opowiada o tym, jaka może ona być. Czy przyszłość jest zapisana w naszej historii i dostrzegalna w teraźniejszości?
Zapytałem o to ludzi nauki. I podjąłem próbę zrozumienia świata.
Nazywam się Hubert Kęska. Gdy się urodziłem, nikt nie krzyknął „eureka!”. Ale podobno żadne inne dziecko nie zadawało tylu pytań. Dziś zadaję je prezydentom, miliarderom i profesorom nauk.
Zabieram Cię w fascynującą podróż przez najważniejsze gałęzie wiedzy. Jesteś w miejscu, w którym fantastyka styka się z futurologią, wyobrażenia z rzeczywistością, a mgliste wizje z twardymi danymi.
Z tej książki dowiesz się, jak może wyglądać świat naszych dzieci.
Tom 2. Przyroda i technologia
Technologie i roboty
Medycyna
Przyroda i klimat
Kosmos
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 309
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
„Jeśli jesteśmy koroną kreacji, jeżeli do bytu powołał nas akt nadprzyrodzony, jeśli stanowimy zatem jako istoty rozumne swoistą kulminację tego, co może być, to przyszłość spotęguje zapewne naszą władzę nad materią, ale nie zmieni naszego stosunku do (…) pytań, na które odpowiedź umie dać tylko metafizyka”.
~ Stanisław Lem, Summa technologiae
Genom człowieka zbudowany jest z 22 diploidalnych autosomów, 2 allosomów oraz produkujących energię w komórce mDNA. Długość DNA skręconego w pojedynczym jądrze komórkowym wynosi średnio 2 metry i liczy około 23 tysiące genów. Mimo to kompletna informacja genetycznej o nas to zaledwie 800 megabajtów. Genom słonia to już gigabajt. Informacja o tobie zmieściłaby się na płycie CD. O mnie i słoniu na DVD. Geny naszej trójki bez problemu udźwignie pendrive. Mój komputer? Tym bardziej. Ma 121 gigabajtów pamięci. Przy obecnych standardach to niewiele. By znaleźć na nim miejsce ciągle muszę coś usuwać lub przenosić do serwerów zlokalizowanych na pustyniach na drugim końcu świata (czyli do tzw. chmury). Nominalnie nie zmieściłbym tu nawet gry Call of Duty czy filmu Ojciec Chrzestny w rozdzielczości 4K. Ale zmieściłbym informacje o genach 155 osób. Mniej więcej tylu ludzi żyło we wsi, z której pochodził mój dziadek.
Skąd wzięła się sztuczna inteligencja?
O komputerze marzyli już starożytni Grecy. W mitologii greckiej Talos był gigantycznym automatem wykonanym z brązu, który patrolował wyspę i miał ochronić Europę przed piratami. Musiały minąć jednak tysiąclecia, by mgliste pragnienie posiadania pracujących dla nas robotów wyszło z poezji i prozy i nabrało bardziej matematycznych kształtów. W 1455 Johannes Gutenberg drukując pierwszą Biblię wysłał nam wszystkim symboliczny znak, że kończy się era strażników wiedzy, którymi przez wieki byli posiadający gigantyczne biblioteki duchowni i władcy. Niedługo później Isaak Newton opisał nasz świat prawami fizyki, a Blaise Pascal wymyślił pierwszą cyfrową maszynę liczącą. Jego „maszyna arytmetyczna” opierała się na dodawaniu i odejmowaniu. Na kalkulator z prawdziwego zdarzenia, elektroniczny, musieliśmy czekać aż 300 lat. 150 minęło pomiędzy napisaniem pierwszego programu komputerowego (przez hrabiankę Adę Lovelace), a możliwością jego praktycznego zastosowania. Szukający broni przeciwko Hitlerowi Zachód powrócił do koncepcji, a uważany za ojca sztucznej inteligencji Alan Turing rozwiązał zagadkę niemieckiej Enigmy (pod co fundament położył polski kryptolog Marian Rejewski). W swojej teorii obliczeń Turing zasugerował, że maszyna tasując tak proste symbole jak „0” i „1” może symulować dowolny możliwy akt dedukcji matematycznej. To doprowadziło do rozważania możliwości zbudowania elektronicznego mózgu. I taki mózg powstał – w miejscu, gdzie sprzeciwiano się wojnie. To na pracy wcześniejszych hipisów została zbudowana Dolina Krzemowa. Faceci z grubym portfelem zobaczyli w tym biznes dopiero u kresu ery kalkulatorów. Kilka lat przed moim narodzeniem komputery przypominały ogromne kalkulatory. Zapełniały całe pomieszczenia, niczym listy, które przychodziły do redakcji najpoczytniejszych tytułów prasowych. Gdy miałem 10 lat, w moim domu też stał komputer. Było to podłączone do monitora pudło (zwane procesorem) wielkości dwóch, trzech skrzynek na listy. Po kolejnych 10 latach do redakcji przestały przychodzić listy. Każdy wysyłał już maile.
To połączenie komputerów z internetem stało się podstawą świata, jaki mamy. W latach 80 Steve Jobs snuł wizję o świecie, który będziemy nosić w kieszeni. I dziś nosimy go – nasz świat to smartfon. Informacje, znajomi, płatności, rozrywka. Wraz z końcem zimnej wojny wojskowy, pilnie strzeżony system Arpanet stał się naszą łącznością ze światem. Z fascynacji biologią powstał perceptron – model prostej sieci neuronowej. To zapoczątkowało uczenie maszynowe. Najpierw powstały bazy danych, a potem analizujące je algorytmy. Wreszcie pojawił się Edward Snowden ujawniając, że szpiegują nas rządy. To spowodowało wysyp aktywistów i prawników reagujących na zjawisko „społeczeństwa nadzorowanego”. Z każdym rokiem zostawiamy coraz więcej śladów cyfrowych, z czego korzysta biznes. Analizy naszych zachowań w sieci podpowiadają firmom, co można by nam sprzedać. Powiększające się zbiory danych wymuszają zwiększanie mocy oblicze-niowych komputerów. A rozwinięta działalność hakerska i wywiadowcza – poszukiwania nowych możliwości szyfrowania danych. Rozwiązać obie te kwestie może komputer kwantowy. Bity mają zastąpić nie zerojedynkowe kubity. Kubity nie mają ustalonej wartości (przez co niosą ze sobą o wiele więcej informacji), ale są bardzo wrażliwe na otoczenie (pole elektromagnetyczne, wibracje czy zmiany temperatury).
Myślimy o nich w czasie, gdy komputery przyjmują wyzwania rzucane im przez ludzi. W latach 60 profesor informatyki Joseph Weizenbaum stworzył program o nazwie ELIZA, pragnąc udowodnić, że bot nie może być psychoterapeutą. Mylił się, sekretarki rozmawiały z nim chętniej niż z psychologami. W 1997 roku profesjonalny kompozytor przegrał starcie z systemem EMI (który lepiej od niego odtworzył muzykę Jana Sebastiana Bacha), a mistrz świata w szachy z superkomputerem IBM. Komputery wygrywają już z nami w gry logiczne, w teleturniejach wiedzy. Potrafią nawet lepiej blefować w pokerze, pisać ciekawsze powieści, jak i w przekonujący sposób dyskutować o tym, czy edukacja po-winna być bezpłatna.
Przebyliśmy drogę od wytworzenia prądu, do teleportacji kwantowej. Od komputera zapełniającego wielkie pomieszczenia przemysłowe, po sprzęt noszony przez nas na nadgarstku. Od teorii Darwina, do zasady wolnej energii Fristona (mogącej być kluczem zrozumienia działania organizmów żywych i stwarzającej realną perspektywę podróży w czasie).
Z drugiej jednak strony, wszechobecne kamery monitorują nasze ruchy, oprogramowania naruszają naszą prywatność, a algorytmy narzucają nam jak żyć. Od satelitów zaś staliśmy się uzależnieni tak, jak od grawitacji. Stoimy właśnie u progu ścisłej współpracy ze sztuczną inteligencją, a może i połączenia z nią. Co ono spowoduje? Czy stworzymy nieodnajdującego się na tym świecie Frankensteina, czy pełnego zrozumienia dla wszystkiego i wszystkich nadczłowieka, wykorzystującego więcej niż 100% naszego mózgu? Jedno wydaje się pewne. Rozumienie informatyki, będącej jeszcze 20 lat temu szkolną zapchajdziurą, staje się biletem wstępu do współczesnego świata. A data science będzie jednym z najważniejszych przedmiotów przyszłości.
Czy chorujemy na technologię?
Adam i Michał to bliźniacy, mają po 11 lat. Ich szkoła jest interaktywna, na lekcjach i po nich korzystają ze specjalnych aplikacji. Teamsy umożliwiają naukę zdalną, Matlandia podsuwa zadania z matematyki, Squla pomaga się uczyć i przepytuje z lektur. Językowy Kahoot! podsuwa gotowe do wypełnienia quizy. Angielski, hiszpański. Kto odpowie dobrze i najszybciej – wygrywa. Interface Bluecat przypomina grę - różne przedmioty, mapy - rywalizując z innymi uczniami zdobywasz punkty. Można im przeszkadzać, ale i współpra-cować z nimi. Do tego programy do przygotowywania prezentacji Powerpoint i Keynote.
– Chłopcy robią prezentację właściwie już od pierwszej klasy, na wielu przedmiotach – mówi mama bliźniaków Ewa. – Dzisiaj potrafią je tak dopieścić, że wygląda to naprawdę niesamowicie. Różne gwiazdki, przejścia. Moje dzieci tworzą to z taką precyzją, że wycho-dzą mi oczy.
Ewa też używała Powerpointa, ale dopiero na studiach. Wychowywała się w latach siedemdziesiątych. Doskonale pamięta wakacje spędzone u babci, bez rodziców. Te dwa miesiące w roku uczyły ją samodzielności. Sianokosy, wykopki, żniwa. Jej dzieci nie znają pojęcia zabawy poprzez pracę, nie mają też tak licznego towarzystwa i tak bliskich więzi z rówieśnikami. Pochłaniają je inne rozrywki.
W szkole korzystają z edukacyjnych iPadów. iPady są przed każdym rokiem szkolnym czyszczone.
– Te iPady w okresie pandemii uratowały nam życie – wspomina Ewa. – Wszyscy uczyliśmy się obsługiwać Microsoft Teams. Ten program napisany jest świetnie. Wszystko w nim widać. Prace domowe, harmonogram. Kurczę, rewelacja.
Ciekawe, czy zachwyt mamy dzieci ery „tabletów w każdej szkole” podzielałby twórca Apple Steve Jobs. Jobs zakazał swoim pociechom korzystania z iPadów (mimo że przecież sam je produkował). Jeszcze mocniejszym wyrazem gangsterskiego „nie ćpaj własnego towaru” jest przykład szkoły waldorfskiej w Dolinie Krzemowej. W szkołach tego typu nie ma ocen ani podręczników. Nauczyciele sami kształtują program bacznie obserwując potrzeby uczniów. To alternatywna i kosztowna ścieżka edukacji, która odrzuca rywa-lizację jako czynnik zachęcający do nauki. Szkoła waldorfska w Kalifornii szczyci się tym, że nie posiada ani jednego komputera. Kto posyła tam swoje dzieci? Pracownicy takich firm jak Google, Yahoo i Hewlett-Packard. Czy jest to wymysł zmanierowanych bogaczy, których kręci przedpotopowy skansen? Niezupełnie.
Psychologowie biją na alarm, że korzystanie z elektronicznych urządzeń obniża poziom koncentracji i skupienia. Na przestrzeni ostatnich 20 lat średni czas maksymalnej uwagi u ludzi skrócił się o jedną trzecią. Przebodźcowani uczniowie szybciej zapominają. Przyklejeni do ekranów uzależniają się od krótkich strzałów dopaminy, przez co częściej cierpią na ADHD, a pozbawieni stymulujących układ nagrody impulsów są drażliwi i odczuwają wypalenie. Do tego gorszy sen, słabsza pamięć długotrwała, nadwaga i samotność. Dzieciom brakuje spontanicznego wysiłku fizycznego. Są przyzwyczajone, by nie dopuszczać do nudy i głodu, przez co, co chwilę zerkają na telefon i zajadają się zdrowymi - według opakowania - batonikami ze spreparowanym i dosładzanym zbożem. Mają tysiące znajomych na Facebooku, ale brakuje im prawdziwych kumpli, bo mało kto wychodzi na podwórko. Podczas gdy internet aktywuje osoby starsze (pomagając im spotkać znajomych z dawnych lat i uzupełnić wiedzę), ludzi, dla których jest dobrem zastanym degraduje intelektualnie. Czytamy zwykle nagłówki artykułów i szukamy tych informacji, które już znamy. Odpuszczając czytanie i pismo ręczne mamy mniej do powiedzenia, nasz język ubożeje, a umiejętności kognitywne lecą na łeb na szyję. Przyzwyczajeni do komunikowania swoich żądań aplikacjom, traktujemy przedmiotowo ludzi.
Najpoważniejsza z cyberchorób to jednak upośledzenie zdolności komunikowania się ze światem. Cierpią na nią dzieci, które uczyły się mówić poprzez naśladownictwo dźwięków zza ekranu. Lektora nie możesz dotknąć, poczuć i słyszysz go niekiedy z minimalnym opóźnieniem. Brak aktywacji wszystkich zmysłów powodować ma dramatyczne konse-kwencje. „Przecież nie dasz dziecku słodyczy i nie powiesz mu, żeby zajęło się teraz sobą” – ironizują lekarze krytykując rodziców, fundujących pociechom proedukacyjne zabawki, dzięki którym mają spokój.
Dzieci Ewy iPadów używają głównie w szkole. Poza nią mają limity zarówno na grę, jak i na słodycze. Pierwszy tablet dostali w wieku przedszkolnym, mieli po 6 lat. W czasie wolnym ciągnie ich do wirtualnych rozrywek. Być może dlatego nie mają tego czasu dużo. Spacery, basen, logopeda, zajęcia MMA. W weekendy tablet i konsola są formą nagrody za dobrze spożytkowany dzień. W wakacje na granie w gry czasu jest nieco więcej. Minecraft, Fortnite, Rublox. Godzina po śniadaniu, obiedzie i dwie po kolacji. Jak mama nie patrzy, to dłużej. Ale mama zwykle patrzy i pilnuje. Co więcej, wysyła dzieci na dwór i na obozy przetrwania.
– Chłopcom bardzo podobało się, jak starszy kolega opowiadał im przed snem niestworzone historie. Krwawe fragmenty, ucinane ręce. Często to wspominali… tuląc się do mnie. Kiedy opowiadam, jak spędzałam wakacje, to Adam bardzo chciałby przenieść się do moich czasów. Jemu i Michałowi brakuje kontaktu ze zwierzętami. Zwierzęta uczą pokory. U mojej babci były krowy, świnie, kury, były kaczki i był koń. Trzeba było uważać. Obawiam się, że chłopcy za mało doświadczyli i nie są w pełni przygotowani na prawdziwe życie. Żyją jak pod kloszem. A nasze pokolenie wychodząc na podwórko miało codzienny kontakt z rzeczywistością. A w rzeczywistości nie wszyscy są dla ciebie mili i nie wszystko się dobrze kończy. Czasami trzeba było o coś zawalczyć.
Jako mama Ewa stara się przemycić namiastki jej świata w wychowanie dzieci. Czy niepokoi ją, że dziś młodym ludziom bliższe są technologie niż bezpośredni kontakt z drugim człowiekiem?
– Wydaje mi się, że dzieci powinny zacząć od poznawania normalnego, niekompute-rowego świata. Potem, oczywiście, można iść na skróty. Lepiej, by elektroniczne pomoce naukowe nie były wprowadzone od razu. Dlaczego? Żeby dzieci mogły się zorientować, że nie tylko można wygooglować sobie jakąś nazwę, czy poszukać w internecie informacji na jakiś temat. Ale że od tego są książki. My uczyliśmy się bez pomocy komputera, telefonów. To nie było nam do niczego potrzebne, a przecież wszystko żeśmy ogarniali. Ale z drugiej strony, trzeba chyba iść z duchem czasu.
– A jeśli szkołą przyszłości będzie dom, w którym łączysz się z wirtualnym nauczycielem?
– Myślę, że dla dzieci takich jak chłopcy, powiedzmy do 4, 5 klasy, nauka zdalna na dłuższą metę nie byłaby wskazana – ponieważ oni pragną kontaktu z dziećmi, a komputer nie zastąpi tego w żaden sposób. W klasach starszych byłoby to możliwe. Aczkolwiek słyszałam opinie rodziców, że uczniowie, który przebywali na nauce online, przygotowując się do egzaminu ósmoklasisty, mieli duże braki. Nauki zdalnej nie da się porównać z nauką w szkole. Ściąganie na klasówkach, różne triki przy testach – siedzenie przed komputerem intensyfikuje robienie takich rzeczy. A w szkole jest trudniej niż siedząc przed kom-puterem.
Po rewolucji neolitycznej i przemysłowej nadciąga rewolucja informatyczna.
Rewolucja neolityczna sprawiła, że wybraliśmy osiadły tryb życia i pewny kawałek chleba dzięki rolnictwu. Nieprzystosowane do orania pola, sadzenia i pielenia ludzkie ciała do-padły artretyzm, dyskopatia i przepuklina. Staliśmy się znacząco niżsi i bezzębni – w związku z pełnymi niedoborów pokarmowych kośćmi. Rewolucja przemysłowa była naszym błogosławieństwem – zasiedliliśmy świat, zwalczyliśmy powszechny głód i przedwczesne śmierci dzieci. Ale jej skutki uboczne to cukrzyce, otyłość oraz gotująca się planeta.
Gdy zmiany w sposobie życia ludzi zachodzą diametralne szybko, nie nadąża za nimi ewolucja. A cyfrowy świat jest jak jedzenie fast foodów i czipsów. Jeśli robisz to od czasu do czasu, doświadczasz przyjemności. Ale jeżeli jako dziecko zagryzasz codziennie pizzę hot dogiem, nie skończy się to dobrze. Ewolucja biologiczna postępuje za wolno, by dotrzymać kroku rozwojowi cyfrowego świata. Gdzie miejsce na gotowane ziemniaki i warzywa? A czy przypadkiem nie serwujesz tego samego swojemu dziecku dając mu tablet do nauki czytania, pisania i świata? To także są przetworzone produkty.
– Wiadomo, że wolałabym, żeby moi synowie ćwiczyli fizycznie, a nie wirtualnie. Ale uprawiają sport – odbija piłeczkę Ewa. – W szkole, tak jak ja kiedyś, recytują wiersze. Mając do dyspozycji tusz, pióro i stalówkę Adam tworzył ciekawe formy plastyczne, gdy przerabiali Akademię Pana Kleksa. Dzieciaki namawiane są do brania udziału w akcjach pozaszkolnych. Mają wycieczki, chodzą do teatru i kina. Na lekcji hiszpańskiego gotują, ponieważ pani nauczycielka chce przybliżyć im kuchnię hiszpańską. A przy akcji „kawia-renka” musieli wykazać się nie lada kreatywnością piekąc zielone ciasto.
Mimo wszechobecnych aplikacji, Adam i Michał nie oduczyli się pisać ręcznie. W szkole najwięcej pisania jest na polskim i matmie. Wuef? 4 dni w tygodniu, różne dyscypliny. Przy podwórkowej piłce nie ma już może takiej rywalizacji jak 20 czy 50 lat temu. Ale czy to oznacza, że rośnie nam pokolenie e-sportowców i kalek? Może być wręcz odwrotnie, ponieważ ci, którzy ćwiczą, robią to najczęściej w płatnych akademiach. Jakość góruje w tym układzie nad powszechnością i równym dostępem do zajęć. Natomiast cały proces odbywa się pod okiem profesjonalnych trenerów.
W starożytnej Mezopotamii przyjęło się, że istnieją trzy pokolenia władców, po czym następuje regres. Świat muzułmański głosił, że chodzi raczej o pięciopokoleniowe cykle. Dzisiaj uważa się, że stracone jest co drugie pokolenie. Baby boomers pracowici (millenialsi – leniwi), pokolenie X zaradne (Y – z głową w chmurach). Jaka będzie „zetka”?
Zanim odpowiemy na to pytanie, uświadommy sobie, że późniejsi bohaterscy AK-owcy, uznawani byli za pokolenie totalnych próżniaków. Pokolenie Z to na razie zanurzeni w świecie internetu młodzi ludzie. I zanim opiszemy świat, który z pewnością stworzą, przypomnijmy sobie o grze CyberPunk. Według jej twórców w 2077 roku będziemy żyć w erze triumfu korporacji, z czipami, mózgowszczepami i pozostałym krzemem, którego umieszczanie w ciele ma być równie częste jak dziś robienie sobie tatuaży. Projektantami gry są jednak wytatuowani 40-letni goście rosnący w kulcie pracy i bohaterskiego wyra-biania nadgodzin.
A przecież zmiany społeczne mają podstawową prawidłowość. Zrozumieją je ci, którzy będą faktycznie je wprowadzać.
Adam i Michał nie słyszeli o CyberPunk, o Heroesach owszem. Grając na konsoli nie zwracają uwagi na podrasowanie graficzne. Ich ulubiona gra to Minecraft – świat kwadratów, w którym trudno odróżnić świnię od krowy. Budują tam domy, organizują wioski, walczą z potworami, handlują i pilnują wieśniaków, którzy dbają o ich pole. Na farmach sadzą marchewkę, ziemniaki, pszenicę, sorgo. Spulchniają glebę motyką. A przy pomocy drewna, kamieni i liści budują bazę. Będzie potrzebna większa. Za dwa dni mają przyjechać koledzy. Ci z drugiej strony ekranu.
Czy świat wirtualny będzie naszym nowym domem?
Adami i Michał kilka następnych dni spędzili w wirtualnym świecie. Wiemy o czym mowa. Sami graliśmy, niektórzy z nas zawierali nawet realne znajomości wczuwając się w postaci w grze. Mam kolegę, który tak definiuje imprezę. W soboty mówi, że ma spotkanie, bierze sześciopak piw, zakłada słuchawki i zaczyna strzelać. Przy okazji przeróżnych kampanii w grze tworzą się sojusze. W ten praktyczny sposób lata temu wielu nieco młodszych ode mnie kolegów nauczyło się angielskiego. Część z nich zainteresowała się też progra-mowaniem, a ułamek – zaczął nawet na tym zarabiać.
Brany wówczas za uzależnienie od gier i wyśmiewany za nieżyciowość e-sport zapełnia dziś największe hale. Prawdziwy sport zdecydowanie nie zawsze może się tym pochwalić. To czołowi e-sportowcy cieszą się lepszą opieką zdrowotną od profesjonalnych koszykarzy czy siatkarzy. Mają trenerów personalnych, fizjoterapeutów – którzy przez swoją pracę pozwalają im wrócić do społeczeństwa po setkach godzin spędzonych w tygodniu przed kompem.
– Na takich zawodach można wygrać 3 miliony dolarów! – ekscytuje się Adam.
– Po prostu trzeba dużo ćwiczyć, żeby wygrać – dodaje Michał.
Ewa: – Ale wy tyle ćwiczycie, że chyba wygracie.
– Nieee, na pewno nie – odpowiadają zgodnie.
Mama chłopców po raz pierwszy o e-sporcie usłyszała na szkolnym pikniku. Była tam zorganizowana loteria, w której można było wygrać bilety na e-sport. Dorośli, którzy je wylosowali, nie wiedzieli, o co chodzi i chcieli się jak najszybciej pozbyć niepotrzebnych świstków. Ośmioklasiści przeciwnie – chodzili za tymi, którzy wygrali e-bilety chcąc je od zwycięzców odkupić.
Oczywiście nie każdy z tych, którzy kiedyś podsypiali na lekcjach, gra dziś zawodowo w gry. U większości takie formy rozrywki wywołały problemy z nieregularnym snem. Ale gry dają graczom nie tylko kaca oraz nieprzespane noce, ale i trwałe międzynarodowe znajomości. Te zazwyczaj nie wyrastają ponad postacie w grze. Ale może to i dobrze? Chcieliśmy przecież, aby poznawali nas właśnie takimi.
Nasilającą się tendencję zauważyli już kilkanaście lat temu twórcy filmu Sala samobójców. Coraz częściej w grach tworzymy własny świat i znajdujące się w nim przedmioty. W takim świecie wszystko jest szybsze – pogrzeb może się odbyć nawet w dniu czyjejś śmierci. Nie trzeba czekać na sekcję zwłok, na lekarza, zanosić aktu zgonu do urzędu, opłacać księdza i zakładu pogrzebowego.
Dzisiaj tym bardziej możesz poczuć się swoim awatarem. Kinektory ruchu, wirtualne gogle. Adam i Michał rzadko używają gogli. Ale ludzie od nich starsi? Wirtualne wycieczki po redakcjach, muzeach, miastach. Po co jeździć po świecie, jeśli ktoś może ci o nim opowiedzieć? Skoro możesz wejść na Google Maps? Skoro dasz radę go poczuć? Poczuć piękno karaibskich raf koralowych bez zanurzania twarzy, widoku z Kilimandżaro w domowym zaciszu – bez rozrzedzonego powietrza, buzującego w głowie ciśnienia i zatkanych uszu.
Twórca Facebooka Mark Zuckerberg, łącząc te dwa prądy, chce pójść o krok dalej.
– Proponuje alternatywną rzeczywistość – opowiada Jakub Wątor. – Ludzie mówią: „Co to za bajki? Że założę okulary i siedząc z rodziną przy stole, niby nie będę czuł się jak w domu?”. No, 3 lata temu nikt nie myślał o tym, że będziemy robić imprezy przez Zooma. A przy koronawirusie prawie każdy zaczął melanżować przez kamerę.
Pół roku po wybuchu pandemii Zuckerberg zmienił nazwę swojej firmy z „Facebook” na „Meta”. Metaverse – tak nazywa się wirtualny świat, który stworzył.
Już dziś oglądając film lub grając na konsoli możemy wybrać alternatywny przebieg akcji. Metaverse w założeniu ma być jednak czymś więcej niż angażującym zmysły odbiciem rzeczywistości przez jej projekcję w świecie wirtualnym. Ma być oparty na Augmented Reality. „Augmented Reality nie zastępuje realnego świata światem fikcyjnym – to robi Virtual Reality” – pisze Jacek Dukaj. – AR pracuje na wizualnych i dźwiękowych elementach rzeczywistości, przekształcając je, edytując, wymieniając, mieszając z nimi bodźce sztuczne. Można o Augmented Reality myśleć jako o narzędziu do cyfrowej obróbki na żywo całej postrzeganej rzeczywistości”.
Jakub Wątor: – Mataverse to trójwymiarowa rzeczywistość, w której możesz się przechadzać. Usiąść sobie w knajpie czy kupić mieszkanie i zaprosić do niego swoich ziomków, którzy też mają swoje postacie. To nie jest gra. To uniwersum. Możesz prowadzić kampanie, robić koncerty, jeśli jesteś muzykiem i spotkania autorskie jako pisarz. To może być przyszłość.
Mocno liczy na to sam pomysłodawca. Mark Zuckerberg zamierza stworzyć najbardziej społeczną z platform. „Będziesz w stanie zarejestrować to, co akurat myślisz lub czujesz i następnie podzielić się tą myślą ze światem w formie dostępnej dla wszystkich” – mówi.
A zatem rozmowa staje się przeżytkiem? Jacek Dukaj kreśląc w swojej książce obraz świata po odejściu od pisma, martwi się przede wszystkim o dehumanizację ludzi. Jego zdaniem Augmented Reality przejmie od prawa funkcje strażnika naszych przeżyć. „Nie usłyszymy, nie zobaczymy, nie poczujemy tego, czego do siebie nie dopuścimy. W żaden sposób nie będziemy zmieniać innych ludzi, wpływać na nich, przymuszać ich do czegokolwiek”. Według autora fantastyki wirtualną rzeczywistością nie bez powodu interesują się liderzy największych biznesów. W końcu to oni od lat kreują obraz szczęśliwego człowieka, sugerując, co powinien jeść, lubić i jak podchodzić do świata. Stworzenie się rynku na metawersum Dukaj tłumaczy potrzebą wspólnego przeżywania. Wspólne przeżywanie nie jest zaś incydentalnym i błahym wejściem w czyjeś buty (zabawą w farmera lub kozę). To założenie, że cokolwiek przeżywa jeden człowiek, może przeżywać drugi. „Stojąc w tym miejscu widzę taki pejzaż, takie przedmioty, takich ludzi, słyszę takie odgłosy, takie wrażenia są przeze mnie przeżywane – wobec tego z takim a takim prawdopodobieństwem pójdę w tę stronę i będę z kolei odbierał te widoki; z takim a takim prawdopodobieństwem uniosę głowę i spojrzę w niebo; z takim a takim – wdrapię się na dach owej budowli”.
– Metaverse będzie angażujący na kilka sposobów. Począwszy od zwykłej grywalizacji, czyli grania i rywalizowania o coś, po prawdziwe przeżywanie – zaznacza Jakub Wątor. – Już po dwóch, trzech miesiącach od ogłoszenia projektu, w Metaverse została zgwałcona kobieta. To znaczy: jej postać. Ale ona widziała to w trójwymiarze i opowiadała, jak realnie to przeżyła. Siedziała i nic nie mogła zrobić.
– To była badaczka. Weszła do Metaverse na godzinę – uzupełnia Adam Sieńko. Kolega redakcyjny Wątora daleki jest jednak od tego, by nazywać zajście gwałtem. – Widziałem filmik z jednego z takich „gwałtów”. Postacie jak z Playstation: widzisz kilka pixeli przed tobą i grupę obok ciebie. Jeśli ktoś opisuje to jako przerażające doświadczenie, to trochę chce mi się śmiać. Może gdyby było to dopracowane graficznie? Przy dużym realizmie być może człowiek w okularach potrafiłby się w to wczuć.
Aleksandra Przegalińska spędziła 2 lata w Second Life, czyli w pierwszej wersji me-tawersum. – Była dla mnie wysoce rozczarowującym doświadczeniem – wspomina.
– Dlaczego?
– Jestem bardzo nieprzekonana do technologii, która obsługuje metawersum, czyli do oculusa czy dowolnych innych okularów. Uważam, że żeby dać człowiekowi immersyjne doświadczenie jakiegoś świata, trzeba zaatakować wszystkie zmysły – a nie położyć mu na twarzy półkę, która kompletnie przestymulowuje mu błędnik, w której będzie się pocił i będzie mu w niej niedobrze. Uważam, że w tak zaproponowanym metawersum nie da się spędzić więcej niż pół godziny. Technologicznie mam dużo zastrzeżeń.
– A praktycznie?
– Praktycznie to tam nic się nie działo. Był jakiś Uber. Ludzie kupowali kapitalistyczne przedmioty, nieruchomości, coraz bardziej zawłaszczając ziemię. „Żyjąc” w tym równo-ległym świecie nie robili zbyt wielu ciekawych rzeczy razem. W zasadzie tylko i wyłącznie obracali cyberwalutą – tak to zapamiętałam. Linden dollarami, na które wymieniało się amerykańskie dolary. Na początku był fajny hype, ale potem ludzie szybko się tym znudzili i w metawersum Second Life został wyłącznie półświatek i pornobiznes. Ja jestem osobą pozytywnie nastawioną do rozmaitych nowych technologii, także do protokołu blockchain, ale w tamtym świecie było po prostu nudno, męczył mnie. Dla mnie przejście człowieka do metawersum to jest eskapistyczno-smutna propozycja.To jakiś osobny świat. Wolę już rozszerzoną rzeczywistość, jakieś nakładki na tę rzeczywistość. To jest dla mnie dużo ciekawsze niż zamykanie się w hotelu i zakładanie sobie półki na twarz – czego nie jestem fanką.
– Obawia się pani, że tak nakreślony wirtualny byt stanie się prawdziwym miejscem do pracy, rozrywki i kontaktów ze znajomymi?
– Przede wszystkim boję się trochę świata, w którym taka firma jak Meta ustawi wszystkie zasady ekonomiczne. Boję się, że to tam będą latały właśnie kryptowaluty, będą NFS-y, boję się o kwestie prywatnościowe. „The house always wins”. To jest świat przygotowany pod to, żeby ktoś w nim zarabiał. Każdy świat jest trochę taki, ale w naszym świecie przynajmniej jest jakiś pluralizm. A tam, obawiam się, że będę skazana na reguły gry, które podyktuje mi Facebook. A one będą dużo ostrzejsze niż te, które mamy na dzisiejszej platformie. I dużo trudniej będzie się z nich wyłamać.
Czy jesteśmy gotowi na jedną światową walutę?
„Masz nad sobą Pana i Władcę, ale drżyj przed poborcą podatkowym!” – to sumeryjskie przysłowie rodem z Mezopotamii. „Długi to poważna rzecz – powiedział mi jakieś pięć mileniów później poborca skarbowy z Kielc. – Długi podatkowe przechodzą na twoje dzieci, to jest odpowiedzialność osób trzecich. Jakbyś miał syna, nie chciałbyś chyba, żeby odziedziczył po tobie długi”.
„Na tym świecie pewne są tylko śmierć i podatki” – mawiał Benjamin Franklin. A skoro sprawą śmierci już się zajmujemy, to dlaczego nie pokombinować z drugą z tych kwestii?
Kryptowaluty to odpowiedź na upadający mit kapitalizmu. Popularni coachowie mówiąc „możesz być kim zechcesz” nie mają wcale na myśli „więc bierz się do roboty, ucz się i pracuj ciężko”, bardziej: „a zatem rusz głową”. A pisząc wprost: zostaniesz kim zechcesz, jeśli będziesz miał pieniądze – i nie obchodzi mnie, w jaki sposób je zdobędziesz.
W skodyfikowanym świecie, który odchodzi od bezpośredniej agresji, nasiąkający takim przekazem człowiek nie pomyśli o łupieniu banków. Zwróci się raczej w stronę luk w pra-wie i obiecujących złote góry innowacji. Na maila, nie na dowód. W czasach galopującej inflacji, gdy żebrak gardzi złotówką, a banki po krachu z 2008 roku przestały rozdawać na prawo i lewo kredyty, rangą proroków cieszą się spekulanci. „Liczy się dochód pasywny”, „to pieniądze mają pracować, nie ty”. Rafał Zaorski jest jednym z najbardziej znanych spekulantów w Polsce. Na wojnie w Ukrainie zarobił 22 miliony. „Pieniądze nie mają dla mnie wartości – mówi. – Rodzimy się i już mamy jak w banku zbliżającą się stratę w postaci śmierci. Czym więc jest ryzyko? Ryzyko to sytuacja, w której całe życie będziesz żył bezpiecznie i nic z nim nie zrobisz. Tak przegrasz wszystko”. To na gruncie takiego podejścia narodził się szał kryptowalut.
Kuba Wątor od jakiegoś czasu „bawi się w krypto”.
– Jeśli człowiek zacznie się tym interesować, to widzi dokładnie, że przyszłość jest zbudowana na teraźniejszości – zaczyna. – Tu nie chodzi tylko o matematykę i wykresy, lecz o schematy ludzkich zachowań. Mamy indeks: strach albo chciwość. Cena pokazuje ci, czy dzisiaj inwestorzy są obsrani czy zuchwali. Widzimy, ilu ludzi przy danej cenie kupuje bitcoina, a ilu sprzedaje. Ilu sprzedaje na stracie, ilu na zysku. Wszystko jest cyfryzowane. Co więcej, widzimy, co działo się w analogicznej sytuacji 7 lat temu. Wtedy bitcoin spadł o 40%. To jak teraz spadł o 41,3%, nagle zaczyna się masowe wy-przedawanie. Jeżeli sytuacja powtórzyła się ileś razy, to prawdopodobnie powtórzy się znowu. Skalujesz prawdopodobieństwo, plus obserwujesz bieżące wydarzenia. Widzisz, że gorącym tematem jest inflacja. A doskonale wiesz, że kiedy w przeszłości średnia inflacji w Europie czy w Stanach skakała, to miały miejsce protesty. Cena błyskawicznie reaguje, w sekundę spada.
Kryptowaluty to współczesna wersja gorączki złota. O ile jeszcze można wymienić je na prawdziwe fizyczne pieniądze, to giełdy NFT nie gwarantują już takiego bezpieczeństwa. „NFT to miejsce, w którym łączą się kolekcjonerzy sztuki, inwestorzy i gracze na rynku kryptowalut” – czytamy. NFT nie musi być nawet wartością nawiązującą do pieniędzy. Walutą, a właściwie niewymienialnym tokenem, może być tu zdjęcie, plik tekstowy, gif, a nawet skan 3D części naszego ciała. To nowa forma oferowania samego siebie. Sprzedajemy cyfrowy zapis czegoś, co uznajemy za wartościowe i „do sprzedania”.
– W moim odczuciu popularność takich instrumentów jest wynikiem szurskich teorii, według których system bankowy nas wykorzystuje, a tutaj możemy sobie stworzyć własny system – poza kontrolą banków i państwa – analizuje Adam Sieńko. – Pewnie słyszałeś o kulcie, który powstał wokół kryptowaluty Luna. Zrobiła się z tego typowa bańka. Inwestorzy się nawzajem nakręcali i windowali tę walutę, ludzie wpłacali pieniądze, aż z dnia na dzień jej wartość drastycznie spadła. Znam z mediów historię gościa, który miał odłożone pieniądze na mieszkanie, ale zaryzykował, wrzucił to wszystko w Lunę i teraz nie ma nic. Tak się kończą te historie. Dlatego sam tematu bitcoina nigdy nie ruszyłem. Boję się. Bo nie widzę powodu, dlaczego bitcoin nie miałby odbyć tej samej ścieżki. Od waluty, która jest warta 100 tysięcy dolarów, do takiej, która jest warta 0.
Przykłady upadków w tej branży się mnożą. Najsłynniejsza jest bodaj sprawa Gerry’ego Cottena, prezesa największej kanadyjskiej giełdy kryptowalutowej, który zmarł w ta-jemniczych okolicznościach i zabrał do grobu hasło dostępu do 250 milionów dolarów funduszy swoich klientów.
A że wirtualny krach przekłada się na realne życie, do spiskowej teorii dorabiane są kolejne. Zagadnienie nie istniałoby pewnie, gdyby nie rosnąca cyfryzacja życia i trend rezygnacji z gotówki. Zachodnie państwa, szukając oszczędności, rezygnują z bicia małych nominałów. W Skandynawii passe stają się banknoty. Od kilku lat obieg bezgotówkowy w Polsce wyprzedza płatności gotówką. Elektroniczne czytniki kart napotkamy nawet w kościołach. To bardzo odpowiada przedsiębiorstwom i bankom. Producenci produktów inkasują po kilkanaście procent więcej zysku (bo płacąc kartą mamy mniejsze hamulce), a banki opłaty za każdą z transakcji.
Wirtualny portfel stał się dla nas wygodniejszy. Najchętniej jednak nie dotowalibyśmy ani państw, ani banków.
Kryptowaluty więc idealnie wychodzą nam naprzeciw.
Ile tak naprawdę są warte? Tyle, ile za nie zapłacimy. Banknoty są czymś namacalnym. Kryptowaluty „wartają tyle, ile ludzie myślą, że wartają” – pisze Jacek Dukaj.
Jakub Wątor: – Skąd bierze się cena bitcoina? W krypto siedzi około 300 milionów osób. Wśród tych 300 milionów jest odpowiednio duża grupa ludzi, którzy reagują natychmiast, na to, co dzieje się na świecie. I to oni sterują kursem. To są w większości ludzie, którzy żyją z krypto. Ale to dalej ludzie, chciałbym zaznaczyć, nie algorytm. Porównałbym to do skrzyżowania ulic. Na światłach stoi 200 samochodów, ale przyjmijmy, że tylko 50 z nich ma włączony w telefonie GPS i aktywne usługi Google'a i Androida. Co pokaże Google Maps? Prędkość tych 50 pojazdów, a nie wszystkich użytkowników drogi. To na podstawie wskazań z ich samochodów otrzymujesz informację o korkach. Jeżeli stoi w miejscu tylko te 50 aut, a 150 jedzie, to diagnoza jest fałszywa. Google nie ma pojęcia, co się dzieje z pozostałymi samochodami. Manipuluje wynikiem widząc „swoje” auta. I tak samo tych 10 milionów ludzi, którzy siedzą non stop na giełdzie, manipuluje ceną. Ale cena ta wpływa na wszystkich posiadaczy bitcoina.
To trochę jak z amerykańskimi naukowcami, którzy oceniają problemy świata zbierając opinię studentów. A świat nie przypomina wydziału psychologii.
Adam Sieńko: – Wartość złotówki możemy określić o tyle, że ludzie potrzebują jej, żeby funkcjonować. Wszystkie podatki, sprawy urzędowe… W tym kraju bez złotówki niczego nie załatwisz. Jasne, w Polsce są sklepy, w których zapłacisz w euro. Ale to duży rynek dóbr oraz usług. Dopóki wytwarzamy i sprzedajemy za granicę, firmy muszą wymieniać własną walutę i złotówka ma jakąś wartość. To w wyjątkowych okolicznościach może przestać działać.
– Gdzie przestało?
– W Rosji i Ukrainie, w związku z wojną. Kiedy Rosjanie ją wszczęli, okazało się, że teraz mogą się bawić, ale sami ze sobą. Z Rosji powycofywały się firmy. Do Rosji nawet w tym momencie (rozmawialiśmy w czerwcu 2022 roku) nie wjedziesz, bo Rosjanie nie wydają wiz. Więc po co komu rubel? On jest w tej chwili sporo wart, ale tylko dlatego, że jest sztucznie pompowany. Rosjanie każą spółkom energetycznym zakładać konta w Gazprombanku. Te firmy płacą tam w euro, dolarach, a oni im wymieniają to na ruble. I dopiero wtedy tak jakby „sami sobie” płacą. Dzieje się to pod rygorem niedokonania transakcji. To jest wyłącznie utrzymywanie rubla przy życiu. Bo gdyby wszyscy zachowywali się zgodnie z umowami i przestrzegali walut rozliczeniowych, to rubel nie byłby nic wart. No bo kto i po co miałby go kupować?
Zaraz po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji Adam gościł w swoim mieszkaniu ukraińskie rodziny. Pomagał im odnaleźć się w Polsce i obserwował ich codzienne zmagania.
– Ukraińska gospodarka została zniszczona przez wojnę – zauważa. – Gdy Ukraińcy uciekali przez nią do Polski, nikt nie chciał kupować ich hrywien. Dlaczego? To proste – nie było wiadomo, czy cokolwiek będziesz mógł za nie kupić.
– Nagle okazuje się, że twój dorobek życia to tyle, co nic?
– Jeśli rozmawiamy o twardej walucie. Gotówka staje się świstkiem. Pani z kantoru opowiadała mi, że ludzie przychodzili do niej i chcieli wymieniać na raz po kilkadziesiąt tysięcy hrywien. W Warszawie znalazł się facet, który zaczął skupować tę walutę, bo wojna przecież nie będzie trwać wiecznie i hrywny może znów będą coś warte. Skupuje je więc po taniości, licząc, że za 2, 3 lata to sobie odbije. Ale większość kantorów mówi: „Nie”. I robi się potężny problem.
Ale to musi dojść do skrajnej sytuacji, jak wojna. Ogólnie rzecz biorąc waluty państwowe są pewniejsze niż bitcoin. Złotówka ma gwarancję banku centralnego i oparta jest na sile gospodarki. Kiedy kupujesz akcje jakiejś firmy, to nie ma ryzyka, że jej wartość tak po prostu spadnie do zera. Firma warta jest przynajmniej tyle, ile jest wart majątek, który posiada. Ma swoje aktywa: samochody, biura, nieruchomości, pracowników. A co właściwie takiego ma bitcoin?
A gdyby bitcoin stał się walutą państwową? „To zjawisko nie do zatrzymania” – mówią entuzjaści technologii internetowych i wskazują na renomowane kantory z bitcoinem oraz na najstarszy brazylijski bank, który dopuszcza możliwość zapłaty podatków z zysków z kryptowalut. A zwłaszcza na przykład Salwadoru i afrykańskich państw, które w obawie przed zablokowaniem rozliczeń przez światowych gigantów uczyniły wirtualną walutę oficjalnym środkiem płatniczym. W szerszej skali bardziej prawdopodobne wydaje się jednak, że fascynacja kryptowalutami przełoży się na innowacje w państwowych i prywatnych bankach, które posiadają instrumenty, by gasić ponadnarodowe, spontaniczne inicjatywy. Działają od lat, są stabilne, podczas gdy internetowe twory - choć jednoczą ludzi - nie mają zwykle wsparcia największych instytucji finansowych.
– To przykład Revoluta. To miała być apka, w której możesz szybko przewalutować sobie pieniądze nie płacąc chorej prowizji bankom. Banki odpowiedziały na to obniżeniem prowizji i wprowadzeniem wielowalutowych kart. Przyszła pandemia, ludzie przestali podróżować i nagle Revolut obudził się z ręką w nocniku. Ludzie przestali korzystać z przewalutowania, a jaki jest inny powód trzymania pieniędzy w Revolucie? Państwo gwarantuje ci bezpieczeństwo finansowe do określonej kwoty depozytu. Banki wpłacają pieniądze do funduszu gwarancyjnego. Revolut był poza tym systemem, więc nie mógł zagwarantować, że pieniądze jego klientów nie przepadną.
Tak oto wolny ptak sam powędrował do klatki, a wszyscy ci, którzy chcieli znajdować się poza kontrolą banków i państwa, wylądowali w nowej instytucji finansowej – ich konta internetowe zmieniły się w numery kont.
Zazwyczaj wygląda to właśnie w ten sposób. Niezależna inicjatywa jest wchłaniana przez większą, a przebojowy start up przez ogromne korporacje, które obsługują potężne podmioty, takie jak państwa. Wystarczy wspomnieć o największym przedsiębiorcy – Elonie Musku. Po nieudanych próbach wylotu w kosmos, SpaceX nawiązało współprace z NASA, a stworzony przez Muska PayPall jest dziś jedną z podstawowych form płatności internetowych.
Czy moglibyśmy ograniczyć się tylko do takiego rodzaju płatności? Teoretycznie tak. 85% Polaków to internauci. Resztę trzeba by dofinansować, doedukować. Ale w skali świata? Co druga z pięciu osób nie jest podpięta do sieci. Całkowite zlikwidowanie gotówki oznaczałoby więc gwałtowny podział świata równoznaczny z cyfrowym wykluczeniem. Wykluczeniem, którego symptomy zauważalne są już dzisiaj. Nieposługującemu się komputerem, smartfonem z aplikacjami mobilnymi człowiekowi nie przysługują wszak darmowa odprawa lotnicza czy znaczne rabaty na żywność.
Czy kryptowaluty to wstęp do jednej cyberwaluty? Adam Sieńko nie jest przekonany:
– Tak naprawdę nigdy nie mieliśmy jednej waluty. Przez długi czas najważniejszy był dolar, potem pojawiło się euro, które zaczęło się umacniać i powoli wypychać dolara z Europy. Dla mnie jedna waluta dla wszystkich łączy się z tym, że jeden kraj narzuca pozostałym swoją hegemonię. Stany po wygraniu zimnej wojny względnie miały hegemonię, ale nigdy nie doszło do tego, żebyśmy w każdym kraju musieli rozliczać się w dolarach. Dolary były ważne w światowym handlu, natomiast nie przeniknęły do porządku prawnego państw. Pewnie były wyjątki, jak Zimbabwe (które nie miało siły walczyć z kolosalną inflacją) i inne kraje, które nie potrafiły zapanować nad swoim pieniądzem, ale poza skrajnymi wypadkami, nie wyobrażam sobie sytuacji, żeby ktoś dobrowolnie zgadzał się na „cudzą” walutę.
Waluta to element tożsamości narodowej. W opisie państw przedstawiana jest obok flagi i hymnu.
– Parę lat temu, jak wspomniałeś w Polsce o euro, to podnosiły się głosy, że przecież nikt nie będzie nam narzucał, jak mamy prowadzić naszą politykę monetarną. „Tracimy suwerenność!” – wykrzykiwali ludzie. Mimo że jesteśmy w Unii Europejskiej i prawie każdy Polak ma jakichś znajomych za granicą, od 20 lat istnieje program Erasmus, są otwarte granice, a Europejczycy wyznają dość podobne wartości, to i tak mamy gigantyczny problem z jednolitą europejską walutą. To jak tu mówić o światowej? Kiedy jest cała grupa państw postkolonialnych, z brzemieniem, które zareagowałyby natychmiast oburzeniem, że znowu wchodzą do nich ludzie z krajów rozwiniętych i narzucają im jakieś rzeczy. Dla nich byłby to neokolonializm. Uniwersalny pieniądz to byłby też gigantyczny problem na poziomie instytucjonalnym. Musiałby istnieć jeden Bank Centralny, który odpowiadałby za wspólną walutę i nad nią panował.
Cyfrowa waluta to połączenie koncepcji rządu mędrców Platona z kapitalistyczno-neoliberalną wiarą w to, że rynek poradzi sobie sam. A pamiętamy, jakim miejscem stał się pozostawiony sam sobie świat, do którego wkroczyła profesor Przegalińska? Zmienił się w Sin City. Tak wygląda też ciemna strona rynku kryptowalut. To kryptowaluty w dużej mierze obsługują tak zwany darknet, gdzie możemy kupić nielegalną broń i narkotyki.
Model, w którym zamiast coś wytwarzać obracasz gotówką przestał być zajęciem rentierów, a zaczął sposobem na życie. Niektórzy widzą w tym kres cywilizacji łacińskiej.
Urodzony w 1938 roku fizyk Janusz Zajder w latach PRL opisywał absurdy życia w komu-nizmie i przedstawiał distopijne wizje funkcjonowania ludzi w przyszłości. W powieści Limes inferior zaprezentował społeczeństwo podzielone na klasy. Jej bohaterem jest lifter – haker, który za odpowiednią opłatą pomaga ludziom w nielegalnym przejściu do klasy wyższej. W wizji Zajdera o tym, do której przynależysz - zgodnie z prawem - decyduje algorytm po przeanalizowaniu twojego testu na inteligencję. Gra jest warta świeczki, ponieważ im wyższą kastę reprezentujesz, tym masz lepszą pracę, sowitsze zarobki i dostęp do innych rodzajów pieniędzy. Definiuje cię „Klucz” z zakodowanym dowodem, kartą bankomatową, dostępem do mieszkania i certyfikatem klasy społecznej. Nie pra-cując możesz mieć pieniądze, ale czerwone i zielone – za które nie napijesz się nawet prawdziwego piwa. Płacąc żółtymi przejedziesz się żaglówką i weźmiesz dziewczynę na randkę. Co sprawi, że tym bardziej poczujesz się lepszy od tych, którzy nie mogą kupić sobie normalnego jedzenia.
„Nam wydaje się, że wszystko wiemy, kiedy tak naprawdę wiemy bardzo mało – powiedział mi kilka lat temu śp. biskup Tadeusz Pieronek. – O ludziach, o poszczególnych sprawach. Deklarujemy, że chcielibyśmy to urządzić w sposób najlepszy. No, komuniści też chcieli najlepiej. Okazało się, że dla siebie”.
Równość zwykle kończy się podziałem. Brak kontroli – brakiem ochrony. A wolny dostęp – niemożnością przewidzenia, co wydarzy się dalej.
Czy dalej czeka nas świat, w którym wielkie firmy znaczą więcej niż państwa? A zatrudniony w prywatnej, wolnej od państwowych pieniędzy spółce człowiek zniewolony jest kredytem i obwarowany czipami?
Świat naszych dzieci. Tom 2. Przyroda i technologia
Autor okładki:
Dawid Strzelec
Redakcja literacka i korekta:
Renata Głasek-Kęska
Zdjęcie:
Wiktor Kęska
Warszawa 2022/2023
ISBN epub 9788383303611
ISBN mobi 9788383303628