Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Razem muszą wyzwolić skrywaną w sobie moc.
Vesper poświęciła wszystko, by ocalić swoje miasto przed zagarniającą je Burzą.
Po tym, jak stała się naczyniem Wielkiej Królowej, spędziła trzy lata zawieszona między życiem a śmiercią. Gdy się przebudziła, okazało się, że jej ukochanemu miastu zagraża coś potężniejszego i straszniejszego od Burzy: wdziera się do niego złowroga moc – światło Wielkiego Króla, które poraża mieszkańców, pozbawiając ich wolnej woli.
Oczy wszystkich znowu zwracają się ku niej, ludzie w Pogromczyni Burzy upatrują jedynej nadziei. Vesper, przytłoczona coraz większą presją, zdana na pomoc księcia, przed którym wzbrania się jej serce, musi znowu dokonać niemożliwego: zmierzyć się z nieokiełznaną siłą – boginią w sobie.
II tom cyklu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 521
Światłu, stwórcy cieni
Mówią, że nie chciałam przyjść na świat. Że zostałam w brzuchu mamy o wiele dłużej, niż powinnam. I że mama była wściekła, że miotała się po izbach uzdrowicieli, domagając się, by przyspieszyli moje narodziny.
Wcale nie była bezduszna. Lud jej potrzebował. Szalała Burza, czarna ściana skłębionych chmur rozświetlana fioletowymi błyskawicami, z której raz po raz wyłaniały się bestie i której dotknięcie oznaczało klątwę. Każdego dnia zamykała nasze królestwo w coraz ciaśniejszych objęciach. Za życia mamy cal po calu wchłonęła farmy szóstego kręgu; za mojej pamięci dotarła do połowy piątego. Jedynie nasz władca, Regia, miał daną mu przez boga moc powstrzymania Burzy. Był jednak słaby, a moja matka wierzyła, że może dokonać tego, czego on nie potrafił.
Kochała mnie, lecz cóż znaczą potrzeby jednego dziecka wobec cierpienia tysięcy? Każda matka potrafi bronić swego potomstwa. Do obrony królestwa potrzeba bohaterki.
Zostawiła mnie więc w ramionach ojca i zginęła, próbując ocalić nas wszystkich. Nazwali ją za to przestępczynią.
Siedemnaście lat później poszłam w jej ślady. Na oczach wszystkich starłam się z synem Regii w piachu wielkiej areny. Widzieli, jak płakałam; widzieli, jak walczyłam; widzieli, jak pokonałam Burzę.
Mama byłaby ze mnie dumna. Zginęłam bohaterską śmiercią.
Świat umarłych nie różni się aż tak bardzo od tego powyżej. Pałac wciąż lśni obojętnym chłodem, osadzony niczym korona nad naszym miastem złożonym z pięciu kręgów. Ten piąty wciąż jest domem biedoty – z zaniedbanymi budynkami, przypomina usta wypełnione rzędami koślawych zębów. Mech jak zawsze okrywa nasze dachy warstwą wilgotnej, wonnej zieleni sprężynującej pod stopami. Został nam nawet duch Burzy, lecz tu, na dole, wygląda jak ściana białej nicości otaczająca miasto. Nie można w nią wejść i nie można z nią walczyć.
Coś się jednak zmieniło. Tam, na górze, tylko w jeden sposób można wkroczyć do miasta: trzeba się w nim urodzić. Tutaj zaś…
Rozlega się daleki grzmot. Nadchodzi kolejny.
Trupio blady firmament rozwiera się na podobieństwo powiek, tylko na tyle, by z góry przedostało się coś niedużego. Przy wtórze potężnego grzmotu kolejne ciało o podkurczonych kończynach spada do miasta duchów. Ktoś właśnie pożegnał się z życiem.
Opada jak piórko niesione wiatrem, kołysząc się łagodnie na wszystkie strony. Łupkowy dach strażnicy skrzypi pod moim ciężarem, gdy powstaję, nie odrywając wzroku od najnowszego przybysza. Obserwuję go, by wiedzieć, gdzie wyląduje; które miejsce będzie nowym domem jego duszy.
Amplituda ruchów maleje. A zatem ani piąty, ani czwarty krąg. To ciekawe. Gdy się tu zjawiłam, większość nowych przybywała z najdalszego, piątego kręgu. Klątwy, głód, takie tam.
Teraz jednak ludzie przybywają z rozmaitych miejsc, a każdy z inną, intrygującą historią. Spotkałam nawet jednego, którego zabił udar słoneczny. Nikt nie umierał z takiego powodu, póki żyliśmy w wilgotnym cieniu Burzy.
Teraz tam, na górze, nie ma już Burzy. Nie ma, odkąd położyłam jej kres. Odkąd zamknęłam w sobie boginię, która dała Burzy jej moc. Chcąc ocalić wszystkie żywe dusze tam, na górze, musiałam poświęcić własną.
Lubię się zastanawiać, co powiedziałaby mama. Pewnie coś stoickiego i szlachetnego, w rodzaju: „Tak należało”.
Nowo przybyły opada coraz niżej… w stronę pierwszego kręgu.
Przenika mnie dreszcz. Niewielu umiera w pierwszym kręgu, gdzie znajduje się pałac podobny do zamrożonego płomienia.
Umarły znika mi z oczu – spada gdzieś w pałacowych ogrodach.
Korci mnie, żeby od razu tam polecieć, ale nie chcę wysłuchiwać potem wrzasków, że wyruszyłam bez wsparcia. Zapamiętuję tylko kierunek i szacuję dystans, by móc złożyć precyzyjny meldunek. Cel dzieli od trzeciej strażnicy dobre kilka godzin marszu. Całe szczęście, że nie będziemy musieli iść pieszo.
Biorę wdech, spinam mięśnie i pędzę ku krawędzi dachu. Skaczę i czuję serce w gardle, bo spadam jak kamień.
Dotykam tarczy na piersi, tuż pod szyją, i czarne pióra płaszcza prężą się w łuk u mych ramion, by wyrównać mój nurkowy lot wzdłuż muru strażnicy. Bloki piaskowca przemykają przed moim nosem coraz prędzej. Pół obrotu w bok, by uniknąć śmiertelnego zderzenia z balkonem; zaraz potem pół obrotu w drugą stronę, by nie zmienić się w mokrą plamę na kolejnym.
Balkon, do którego zmierzam, jest coraz bliżej, w błyskawicznym tempie wypełnia mi całe pole widzenia i oto dostrzegam już jego spękaną kamienną powierzchnię.
W ostatniej chwili wyciągam w górę. Płaszcz się wydyma, chwyta powietrze, robi wszystko, by spowolnić mój upadek. Żołądek ciąży mi jak kamień – za późno zaczęłam hamować – lecz zwijam się w powietrzu, podkurczam nogi i ląduję z łomotem. Błyskawica bólu przenika kolana i kręgosłup.
Pod moim ciężarem drży balkon, grzechoczą oszklone drzwi. Odgłosy sprzeczki dobiegające ze środka nagle milkną.
Prostuję się. Ból w nogach ustępuje, ale nie mam wątpliwości, że gdybym żyła, byłyby połamane. Nashira wychyla się zza drzwi i spogląda na mnie złotymi oczami.
– Kiedyś się doigrasz.
Wzruszam ramionami.
– Raczej nie da się umrzeć po raz drugi, prawda?
– Zazwyczaj. Ale skoro raz już dokonałaś niemożliwego, to dlaczego nie miałabyś tego powtórzyć?
Denerwuje mnie jej krzywy, drwiący uśmieszek. Nie lubię przypominania, że wszystko, czego mogłam dokonać, jest za mną. Że już po mnie. Że zostało jedynie…
– Aha – mówię, przerywając natłok własnych myśli – mamy kolejnego.
Zerkają na mnie ze wszystkich kątów pokoju. Większość nosi krwistoczerwone, niemal identyczne uniformy, różnią się jedynie detalami. Niektórzy mają grubsze naramienniki, inni czarne opaski na ramionach, a jeszcze inni – rodowe ikony wyhaftowane na piersiach. Za życia większość z nich służyła jako Wardana – przysięgali bronić miasta, dzierżąc broń wykutą mocą ikon, zwalczać bestie pochodzące z Burzy. Po śmierci stali się komitetem powitalnym.
Nashira unosi zaciśniętą pięść.
– Tak!
Dwaj inni w mało przekonujący sposób okazują ekscytację.
– Baw się dobrze – rzuca jeden.
Nashira spogląda na nich wilkiem.
– Co z wami?
Mężczyzna o pomarańczowych włosach wreszcie unosi głowę znad rozłożonej talii.
– Skoro ona leci – wskazuje na mnie kartą – to po co mamy się ruszać?
– Nie o to chodzi – odpowiada Nashira. Błysk w jej oczach zdradza, że jest na najlepszej drodze do porządnego ataku wściekłości.
Wzdycham, odcinam się od ich kłótni. On bąka coś jeszcze o upiorach, a ona przekonuje, że powinni się nawzajem wspierać. Wracam na skraj balkonu i skaczę.
Tysiąc i jedno pióro płaszcza chwyta mnie w locie. Szybuję nisko, tuż nad dachami trzeciego kręgu.
To Nashira mnie powitała; ona mnie odnalazła, gdy tu przybyłam. Widząc te złociste, kocie oczy, zmylona ponętną gracją ruchów wzięłam ją za jej brata i padłam w jej ramiona. Z zażenowania wciąż palą mnie policzki, gdy o tym myślę.
Izamal Dazera przepadł w Burzy, kiedy widziałam go po raz ostatni. Tu jednak go nie spotkałam, a to oznaczało, że może przeżył. I choć bardzo chciałabym się z nim zobaczyć, mam nadzieję, że tak się stało.
– Hej! – woła za mną Nashira, więc oglądam się przez ramię.
Leci z tyłu, z szeroko rozpostartym płaszczem.
Ją także okrzyknięto bohaterką. Była jedną z nielicznych Wardana z piątego kręgu, ojczyzny ubogich i tkniętych Burzą. Stała się idolką dla wszystkich dzieciaków z domu Ammy; opłakiwaliśmy ją, gdy umarła.
Śmiała się do rozpuku, gdy jej powiedziałam, że była moją bohaterką. I że sama marzyłam o krwistoczerwonym płaszczu, o lataniu, o tym, że obronię przed Burzą wszystkich, których kocham.
– Jestem idolką dziewczyny, która pokonała Burzę? – spytała, nie przestając się śmiać.
No, nie wiem… naprawdę to zrobiłam?
Czekam, aż Nashira mnie dogoni, po czym mówię:
– Spadł w pierwszym.
Razem mkniemy nad straganami rynku w trzecim kręgu. Dostrzegam w tłumie ludzi bardziej wyblakłych niż za życia. Barwy ich ubrań, skóry, oczu – nieuchronnie zmierzają ku szarości. Wyblakli zadzierają głowy, by na nas zerknąć, a ciężar ich spojrzeń sprawia, że koryguję kurs i wzbijam się nieco wyżej.
W krętym zaułku pod nami są ich dziesiątki; wyglądają jeszcze marniej, zajęci codziennymi sprawami. Są praktycznie przezroczyści i tylko patrzą na nas szeroko otwartymi oczami, rozdziawiając usta. To właśnie są upiory.
Zaciskam pięści, starając się ignorować ich spojrzenia. Istnieją dwa sposoby na wydostanie się ze świata podziemi. Niektórzy kontynuują drogę i odchodzą. Ja zaś, gdy tu przybyłam, zaczęłam od poszukiwania Ammy. Chodziłam uliczkami mojego dzieciństwa, aż odnalazłam dom, w którym mieszkaliśmy: Dom Ammy dla Przeklętych. Tam, w górze, zostały z niego zgliszcza, lecz tutaj został wskrzeszony. Zastałam w nim dawnych przyjaciół, ale Ammy nie było. Powiedzieli, że przybyła tu z nimi. Upewniła się, że wszyscy są bezpieczni, pomogła tym, którzy tego potrzebowali, a potem, tak po prostu, między jednym oddechem a kolejnym – odeszła.
Niektórzy z nas idą dalej. Inni zostają na jakiś czas, próbując wycisnąć ile się da z tego miejsca, które tak bardzo przypomina dom. Jeszcze inni starają się wrócić – ale powrotu nie ma. Ci, którzy nie umieją pogodzić się ze śmiercią, stają się upiorami. Czają się w mroku, wyciągają ręce, chwytają, próbując coś z nas wyrwać, abyśmy stali się tacy jak oni. Niczym ćmy do światła podążają ku dopiero co zmarłym. Stąd właśnie nasz komitet powitalny.
A we mnie wpatrują się natarczywiej niż w innych, bo mam w sobie Wielką Królową. Jej gniewna potęga, która karmiła Burzę i uczyniła z niej nieokiełznany żywioł, płodząc bestie z chmur i grzmotów – wszystko to jest teraz we mnie. Wyczuwają Królową i pożądają jej mocy.
Gdy przybyłam, Nashira musiała ich odpędzić, bo już mnie chwytali swymi bladobłękitnymi dłońmi, szeroko otwierając usta i puste oczy.
Na moich rękach nabrzmiewają połyskliwe linie – znamiona Królowej. Od jakiegoś czasu nie używałam jej mocy, więc bulgocze we mnie jak rozgrzany olej w glinianym garnku. Gęsta, skoncentrowana, za pomocą bólu przypomina mi, że chciałaby znaleźć ujście.
Dotykam tarczy pod szyją, zmuszając płaszcz do szybszego lotu.
Nashira nawołuje, ale ją ignoruję. Dogoni mnie.
Pod nami rozciąga się drugi krąg: wspaniałe rezydencje z szybami z prawdziwego szkła, a wokół nich ogrody pełne drzew służących jedynie ozdobie. Zbliżamy się do białej kopuły świątyni. Oglądam się znowu, gdy tylko zostawiamy ją w tyle, i teraz, pod innym kątem widzę jedynie toporny dwór o czarnych murach. Znam tu wiele podobnych miejsc: gdy na górze jakiś budynek zostaje zburzony, na jego miejscu powstaje nowy, lecz tutaj istnieją oba; nakładają się na siebie. Świat podziemi musi być pojemny; to dlatego drugi krąg jest tu dwa razy większy od tego na górze.
Kątem oka dostrzegam jakiś ruch – to wielki, biały wąż. Skręcam tak gwałtownie, że strzela mi w karku. Nie, to tylko upiory. Kłębią się tak gęstą kolumną, że przypominają nurt jasnej rzeki.
Wspinają się po schodach do pierwszego kręgu, tuzin za tuzinem, nieprzerwaną strugą. Prą ku złotym wrotom zewnętrznego pałacu. Marszczę brwi. Kto tam spadł?
Jestem coraz bliżej, a oni już biegną ku rozległym pałacowym ogrodom.
Wraca wspomnienie: gęste, wonne powietrze, przebłyski czerwieni płaszcza chłopaka, za którym podążam krętą alejką pośród żywopłotów. Puls mi przyspiesza.
Upiory wpadają do roślinnego labiryntu.
Trudno zliczyć wszystkie jego zawiłe ścieżki i ślepe zaułki – jest chyba przypadkową składanką wspomnień wielu zmarłych, a nie wiernym odbiciem ogrodu, po którym spacerowałam za życia.
Nie zamierzam się zatrzymywać – mknę prosto do serca ogrodu, do nieruchomej jak szklana tafla sadzawki otoczonej soczystą zielenią drzew. Jest taka, jak ją zapamiętałam.
Tyle że stoi w niej ciemnowłosy chłopak z włócznią w dłoniach.
– Nie chcę was skrzywdzić! – woła.
Jego głos… Znam go.
Przekręcam tarczę pod szyją, wyłączając ikonomancję płaszcza. Przeklinam cicho i czuję nagły ucisk w sercu, gdy ląduję ze zbyt wysokiego pułapu na mocno ugiętych nogach.
Kilka upiorów dotarło już nad brzeg sadzawki. Obracają się ku mnie i spoglądają bielmem swych oczu, nie bardzo wiedząc, czy rzucić się na mnie, czy na dopiero co zmarłego.
Sięgam tam, gdzie pulsuje moc Królowej, do drugiego serca ukrytego pod moim. Wstęgi czarnej chmury burzowej splatają się nad moim ciałem, tworząc ochronną barierę na kształt zbroi. Tę sztuczkę opanowałam dość wcześnie, gdy zaczynaliśmy z tatą poznawać moją nową moc. „Metodologia”, gderał. „Rozgryzaj ją krok po kroku”.
Jeden z upiorów wyciąga do mnie ręce. Smużki czarnej chmury, z których składa się moja zbroja, oplatają jego palce, ale ich nie zatrzymują, tylko zmieniają w niegroźne pnącza usiane drobnymi, białymi kwiatkami.
Odpycham go, lecz inni już nadchodzą.
Oddycham głęboko i pozwalam, by moc Królowej popłynęła szerszymi wstęgami, tworząc ciemną chmurę. Wkrótce ruchliwa ściana otacza mnie i chłopaka stojącego w wodzie. Czuję, że pomału wyczerpuje się zapas mocy Królowej, ale wiem, że zapora wytrzyma jakiś czas. Dopiero teraz na dłużej zatrzymuję wzrok na nowym zmarłym.
Czarne, zmierzwione włosy podobne do ptasiego gniazda. Mocno zarysowana szczęka. I wargi, które niegdyś poznałam.
Woda sięga mi do kostek, gdy podchodzę bliżej, nie odrywając wzroku od przybysza.
Nie, już nie jest chłopakiem. Linia żuchwy i kości policzkowe odznaczają się wyraźniej niż dawniej, dojrzałość wyostrzyła mu rysy, dodając przy okazji głęboką zmarszczkę między brwiami. Kąciki ust mu opadają, ale tylko do chwili, gdy mnie rozpoznaje.
Książę Dalca, syn Regii. Jego oczy – błękitne jak letnie niebo, tak intensywnie, że blednie przy nich wszystko inne – patrzą na mnie i wypełniają się łzami.
Zaciskam palce na jego kołnierzu. Krwistoczerwona skóra jest gładka jak masło, ale haft zdobiącej ją ikony raczej szorstki. Rozchyla usta z cichym jękiem; czuję na policzku jego ciepły oddech. Nie mogę się zmusić, by spojrzeć mu w oczy.
Fala gorąca zalewa moje ciało, szybka jak żar błyskawicy.
Mocniej zaciskam dłoń na jego kołnierzu. Wciąż spowija mnie zbroja Burzy.
– Vesper – szepcze Dalca.
Jego jasne oczy błyszczą z emocji. Chwyta mój nadgarstek, delikatnie, jakby zamierzał pozwolić, żebym go udusiła.
Czuję w uszach gwałtowne pulsowanie. Nie mogę znieść tego spojrzenia. Nie mogę znieść naporu uczuć, wściekłości, frustracji i czegoś jeszcze…
Nie cierpiałam trwać w tej pułapce, w śmierci, ale przynajmniej nie było go tutaj. A teraz…
Dalca oddycha głęboko.
Puszczam go, może zbyt gwałtownie.
Traci równowagę i upada, rozbryzgując wodę na wszystkie strony.
Dalca był przy mnie, gdy pokonałam Burzę; gdy stałam się naczyniem dla Wielkiej Królowej. Powstrzymał wtedy jej partnera i arcywroga, Wielkiego Króla, dając mi czas, którego potrzebowałam, żeby spętać Królową. I powinien teraz rządzić, opiekować się naszym miastem.
Wybory, których dokonał, doprowadziły do śmierci mojego taty. Odegrał też pewną rolę w mojej śmierci. Mimo to wciąż pamiętam smak jego ust. Pamiętam, jak płakał po matce; pamiętam, jak zacisnął zęby i pomaszerował za mną wprost ku nieskończonej ścianie Burzy. Nie wiem, co właściwie do niego czuję. Nienawidziłam go. Byłam nim zauroczona, może nawet czułam coś więcej, ale… nie. Sama nie wiem. Wszystko się pomieszało, powstał wściekły chaos, zbyt wielki, bym mogła go pomieścić w piersi.
Jednocześnie jest mi wstyd. Mam zadanie do wykonania, a nie tak winno wyglądać powitanie. Dalca spogląda na mnie jak na wpół utopiony szczeniak. Słowo „przepraszam” więźnie mi w gardle.
– Zasłużyłem na to – mówi, podnosząc się. – I na dużo więcej, ale teraz pora ruszać. Tu nie jest bezpiecznie.
Ruszać? Trzepoczę powiekami, zerkając na jego plecy, gdy z włócznią w gotowości staje między mną a upiorami. Ach tak. On jeszcze nie rozumie, co się z nim stało.
Rozluźniam zaciśnięte szczęki, szukam właściwych słów. Tych, które zwykle wygłaszamy.
– Jakie jest twoje ostatnie wspomnienie?
Ma przemoczoną koszulę i pod nią, na plecach, widzę złote linie tworzące wielką ikonę. Gdybym nie znała prawdy, pomyślałabym pewnie, że to znak Regii, ale to znamię Wielkiego Króla: symbol wiążący boga z jego naczyniem, wypaczony przez przodków Dalki. On sam nie ośmieliłby się użyć tej ikony, a odkąd Burza przestała istnieć, nie ma już nawet powodu, by próbować.
Znamię Królowej tańczy na mojej skórze – żywe, w przeciwieństwie do nieruchomych złotych linii na ciele młodego Regii – i wiem, co to oznacza: bariera nie przetrwa zbyt długo.
– Dalco. Co pamiętasz?
– Ja… – Strząsa mrok, który na moment spowił jego błękitne oczy. – Najpierw muszę cię zabrać w bezpieczne miejsce. Dużo by opowiadać.
Nic nie rozumiesz, mam ochotę powiedzieć, ale słowa więzną mi gdzieś w gardle i mieszają się z gniewem, który uczepił się mnie jak rzep. Nie mogę przestać na niego patrzeć. Irytuje mnie to, że tu trafił. Jakby chmara os kłębiła mi się pod skórą – sama nie wiem dlaczego. Przecież mu wybaczyłam. A przynajmniej tak mi się zdawało. Że odpuściłam. Że o nim zapomniałam.
Dalca się spieszy, ale znajduje chwilę, by spojrzeć na mnie oczyma pełnymi ciepła oraz uczuć, których wolę nie nazywać.
– Minęło tyle czasu, podjęliśmy tyle prób… nie do wiary, że wróciłaś.
Wbijam wzrok w toń sadzawki, w pomarszczone odbicie okolicznych drzew.
– Nie wróciłam.
Woda chlupocze pod jego nogami, gdy robi krok w moją stronę.
– Co takiego?
– Jest… odwrotnie. – Mnóstwo razy musiałam to wyjaśniać. „Obawiam się, że to już twoje następne życie. Właśnie je rozpoczynasz”. Łagodne słowa spływają na moje usta, lecz zamiast tego mówię: – Umarłeś, Dalco.
Milczy przez długą, chłodną chwilę.
– Nie mogłem umrzeć – odpowiada wreszcie. – Bo skoro umarłem, to znaczy, że… zawiodłem.
Zawiódł? Jestem tak zaskoczona, że patrzę prosto w jego szeroko otwarte, pełne bólu oczy.
– W czym?
Dalca mnie nie słyszy. Wpatruje się w dal, a może raczej w głąb siebie. Na jego twarzy odmalowuje się kolejno z tuzin emocji, nim wreszcie lekkie pochylenie ramion daje mi znać, że się opanował. Bruzda na jego czole znika.
– W porządku. – Uśmiecha się lekko.
Oddycham głęboko, bardzo powoli. Wielu dopiero co zmarłych wpada w szał, gdy poznają prawdę; czują, że ktoś ich z czegoś okradł. Wiem, bo sama się tak czułam. Wściekła i przygnębiona, nie wspominając o tysiącu innych przykrych doznań.
Ale Dalca… Co to miało znaczyć? Czy życie było dlań tak nieznośnym ciężarem, że rozstał się z nim bez żalu? Gdzieś w głębi mojej duszy narasta ból.
– Dalco…
Otwiera usta, marszczy czoło i przechyla głowę.
– Słyszałaś to? – pyta, oglądając się za siebie. – Cas? Tak, słyszę…
Podążam za jego spojrzeniem, nawet przybliżam się o krok, ale nikogo nie widzę.
– Nie… czekaj… – Sylwetka Dalki staje się nagle jakby wyraźniej zarysowana, lecz jego wzrok traci ostrość; czerń źrenic w pośpiechu pożera olśniewający błękit tęczówek.
Od strony bariery dobiega przenikliwe skrzypienie. Kolejny upiór próbuje się przedrzeć; jego ciało zmienia się w kaskadę kamyków i dołącza do szczątków pozostałych. Wyblakłe stwory jeszcze nigdy nie atakowały tak desperacko.
– Nie, proszę, jeszcze nie… – szepcze Dalca.
I nagle pojmuję. Wyrazistość jego postaci. Natarczywość upiorów. On nie jest martwy. Jeszcze nie. Jest na pograniczu.
Czuję pustkę w piersi, jakby ktoś skradł mi powietrze. Dalca żyje.
– Vesper… – Wyciąga ku mnie ręce. – Tyle chciałbym ci powiedzieć… Ale próbują ściągnąć mnie z powrotem.
Niespodziewanie coś mnie parzy – czyżby zazdrość? Czy ja mu zazdroszczę? Jasne. Ale gdyby tu został, uwięziony jak my wszyscy…
Delikatnie odtrącam jego palce.
– Zatem idź.
– Ja nie… – Dłoń Dalki zaciska się na mojej ręce. Jest ciepła, ale brak jej ciężaru, jakby utkano ją z surowej przędzy. Głos mu drży, a druga dłoń muska moje ramię. – Vesper, chodź ze mną.
Wzdrygam się.
– Dla mnie już za późno. Jestem martwa, Dalco.
Czarne studnie źrenic do końca pożerają błękit tęczówek, gdy próbuje skupić na mnie spojrzenie.
– Nie jesteś. Nie bardziej niż ja.
Przenika mnie dziwny dreszcz zrozumienia.
– A może jednak?
– Nie. Cas… powiedz im, żeby zaczekali… – Dalca unosi rękę, odpychając coś, co tylko on widzi; coś ze świata żywych.
Chwytam mocno jego dłoń i czuję, że jest coraz mniej materialna.
– Dalca. Jak to nie jestem martwa?
Znowu na mnie patrzy.
– Próbujemy… ty nadal… twoje ciało… serce wciąż bije.
Zasłona pęka. Wstrząs targa moją piersią, a daleki rytm bębnów przyspiesza i nabiera mocy. Z każdym uderzeniem widzę coraz wyraźniej: moje serce niezmordowanie pompuje krew. Dalca ma rację. Jak mogłam tego nie zauważyć?
– Vesper, proszę. – Jego głos przechodzi w gasnący szept. Oczy znowu płoną błękitem, włosy wydają się czarniejsze niż kiedykolwiek, a skóra lśni złociście od pocałunków słońca. Lecz nagle całe ciało zaczyna migotać niczym płomień na wietrze. Dalca całuje moje palce. – Vesper, ściągają mnie z powrotem. Nie mogę zostać. Żałuję, ale nie mogę, mam tyle do…
I już go nie ma.
Nashira ląduje, miażdżąc butami koniczynę. Jej ramiona są naprężone, a twarz poważna, jak przystało na liderkę Wardana. Porusza ustami i wiem, że pewnie rzuca rozkazy, których powinnam słuchać, lecz jej głos tonie w szumie przepełniającym mi uszy.
– Nashiro? – przerywam jej. – Sądzisz, że mogłybyśmy wrócić?
Spogląda na mnie pytająco spod zmarszczonych brwi.
– Jeśli będziesz tak kombinować, staniesz się jak oni. – Wskazuje upiory próbujące przecisnąć się przez barierę Burzy, która z wolna na powrót staje się luźnymi pasmami ciemnej chmury.
Moja moc właśnie się wyczerpała.
– Ale jeśli… – Jeśli moje serce nadal bije? Rytmiczne uderzenia, które wcześniej słyszałam, są jakby słabsze – próbuję się na nich skupić, lecz jak mam zmusić własne serce, aby biło mocniej?
Nashira chwyta mnie pod ramię i już nie mogę się skoncentrować. Widzę, że właśnie aktywowała swój płaszcz.
Omal nie wyrywa mi ramienia ze stawu, gdy razem wzbijamy się w powietrze. Upiory wciąż kłębią się w dole wokół sadzawki, ale ich ruchy są coraz wolniejsze. Najwyraźniej dotarło do nich, że zdobycz im umknęła.
Dotykam tarczy pod szyją, by uruchomić własny płaszcz.
Nashira spogląda na mnie z namysłem, wciąż mocno trzymając mnie za ramię.
– Co się stało?
Patrzę jej w oczy. Znała Dalcę. Była pierwszym mieszkańcem piątego kręgu nie tylko w szeregach Wardana, ale i w trzyosobowej drużynie księcia. Izamal był przekonany, że to Dalca odpowiadał za jej śmierć. Ona sama nigdy tego nie potwierdziła; nigdy nie okazała niechęci do księcia – ani do kogokolwiek innego. Z drugiej strony nie zapytałam jej o to wprost.
– To był Dalca – mówię.
Mimowolnie wstrzymuje oddech, w jej szeroko otwartych złotych oczach widzę zdumienie.
– Nie był martwy, przynajmniej nie całkiem. Tylko na tyle, żeby spaść tu na moment.
Nashira wciąż patrzy na mnie pytająco.
Wyrywam ramię z jej uścisku.
– Później się zobaczymy – wołam i pozwalam, by płaszcz porwał mnie w innym kierunku.
– Vesper! – krzyczy za mną.
Udaję, że nie słyszałam.
W szalonym pędzie mijam strażnicę i skręcam w stronę trzeciego kręgu.
Amma odeszła, ale tata został.
Przed nami pojawia się Ven – przypominająca koronę budowla – zniżam lot i ląduję na ulicy kilka przecznic dalej. Przestrzeń dziwnie się zachowuje w tej krainie. Z poziomu szerokiego głównego traktu twierdza Wardana wydaje się strzelista i prawie nieskazitelna, ale gdybym weszła do środka przez małą furtkę ukrytą w dyskretnym zagłębieniu muru, zobaczyłabym ją taką, jaka była mniej więcej sześćdziesiąt lat wcześniej: skromniejsza, znacznie mniej rozbudowana.
Pod jednym murem widać szczątki zapomnianej fontanny. Tuż pod ujściem wody, schowanym w rzeźbie przedstawiającej więdnący kwiat, znajduje się mała, prostokątna płytka wystająca nieco bardziej niż pozostałe. Przekręcam ją, tym ruchem dokańczając wytłoczoną w niej ikonę.
Furtka się uchyla i wciskam się do korytarza z niedużymi świetlikami w sklepieniu. W ścianach osadzono masywne drewniane drzwi o żelaznych zawiasach, zabezpieczone misternymi ikonozamkami. Gdy ikonomanta staje się mistrzem w swym rzemiośle, zyskuje prawo do własnego warsztatu, a pierwszym dziełem stworzonym w nowym miejscu pracy jest nieodmiennie ikonozamek – nie tylko gwarancja prywatności, ale i dowód nabytych umiejętności. Gdy tata prowadził mnie tym korytarzem, jego twarz zdobił filuterny uśmiech, jakiego jeszcze nigdy u niego nie widziałam. Powiedział mi wtedy, że spędził dwa miesiące, projektując zamek niemożliwy do sforsowania, a na dodatek brudzący ręce tego, kto próbowałby go otworzyć. Po czym z dumą dodał, że któregoś miesiąca połowa czeladników paradowała z fioletowymi palcami.
Umarłam, zanim stałam się pełnoprawnym Wardana, a do tej części twierdzy wstęp mieli jedynie ci, którzy specjalizowali się w ikonomancji. Z nawyku pochylam głowę i udaję, że mam prawo tu być, gdy od czasu do czasu mijam kogoś w korytarzu. Zwykle jednak wszyscy są zbyt pochłonięci własnymi myślami, by zwracać na mnie uwagę.
Tata jest w swojej pracowni. Jego plecy są teraz nieco mniej przygarbione, a barki jakby rozluźnione. Nawet bruzdy na twarzy wydają się płytsze, ale policzki wciąż ma lekko zapadnięte, pokryte lekkim cieniem zarostu.
Z początku większość dni spędzaliśmy razem, dzieląc żałobę. Tak naprawdę pochłaniała go jednak ikonomancja; rzucił się w wir badań, które powinien był prowadzić za życia, zamiast ukrywać się w piątym kręgu niczym zbieg.
Coraz trudniej mi było towarzyszyć ojcu, odkąd stało się jasne, jak bardzo pasuje mu śmierć.
Tata podnosi się zza stołu, gdy mnie zauważa.
– Vesper. Dawno cię nie było.
To prawda. Kocham ojca, ale czasem, gdy na niego patrzę, widzę go takiego, jaki był w ostatnich minutach życia na arenie, gdy zamienił się w szkło i zaczął pękać…
Wbijam wzrok w podłogę i walczę z przykrym wspomnieniem, a potem, chcąc zyskać na czasie, z nagłą fascynacją rozglądam się po pracowni. Wodzę palcami po półkach, podziwiając malutkie ikonomechanizmy spoczywające na nich rzędami. Kręcę gałką ikonolampy zwisającej pod sufitem, to przyciemniając, to rozjaśniając jej blask, aż w końcu znajduję właściwe słowa.
– Ktoś tu dziś był. Został tylko na chwilę. – Opowiadam mu o Dalce; o tym, co od niego usłyszałam. O moim sercu, które bije gdzieś tam, na górze.
Słucha mnie uważnie, trąc podbródek.
Aż wreszcie docieram do sedna, do pytania, które mnie tu przywiodło:
– Czy ja… mogę tam wrócić?
Przez długą chwilę milczymy. Tata się zastanawia.
Wreszcie spogląda na swój stół roboczy.
– Podejdź tu.
Nad blatem wiszą trzy lustra o taflach dyskretnie naznaczonych ikonami. Czwarte spoczywa płasko na stole. Tata nakłuwa palec i kropla krwi kapie na lśniącą, srebrzystą powierzchnię.
– Bliżej – dodaje. Zgarnia jakieś szpargały z zydla i przyciąga go ku sobie.
Przysiadam na stołku, pochylam się. Tata nastawia jedno z wiszących luster, żebym lepiej widziała.
Kropla krwi na tafli spoczywającej na stole przypomina kokon z cienkich włókien czerwonego jedwabiu, delikatnych jak pajęcze nici. Pochylam się niżej. Kokon pulsuje. Przez osobliwie luźny splot mogę dostrzec, co jest w środku.
– To miejsce nie jest do końca prawdziwe. Wizję tego świata tworzą nasze umysły, uzupełniając luki tak, by wszystko miało jakiś sens. To iluzja, maska, która chroni nas przed głębiej ukrytą, prawdziwą strukturą tego miejsca. Ikony natomiast nazywają rzeczywistość i potrafią odsłaniać okruchy prawdy.
Ikony? Dlaczego on mówi o…
Wstrzymuję oddech. Ten kokon to ikona. Nieprawdopodobnie złożona, trójwymiarowa. Teraz widzę tuziny krzyżujących się włókien – tworzą jakby znajome kształty elementarnych ikon, lecz ich rozwinięcia plączą się w oszałamiający, nieznany mi sposób. I to pulsowanie, ten ruch… Jakby kokon był żywy.
– Nazwałem to ikoną życia – mówi tata.
– Co ona robi?
– A jak ci się wydaje?
Mój tata. Nauczyciel, jak zawsze. Próbuję odpowiedzieć:
– Określa cię?
Tata kiwa głową.
– Teraz twoja kolej.
Nakłuwam palec i samotna kropelka krwi spada na zwierciadło. Przez sekundę jest plamą, a potem… włókienka splatają się na podobieństwo płomienia świecy.
Ten wzór w niczym nie przypomina poprzedniego. Wiele nitek nie domyka splotu; po prostu nikną w przestrzeni niczym pęk zerwanej przędzy. Pomiędzy nimi dostrzegam ciemnoczerwone, połyskliwe linie. Wielka Królowa.
Kokon taty jest zamknięty, mój wydaje się rozerwany i jakby czegoś w nim brakowało. Zerkam na ojca i ryzykuję hipotezę:
– Jest… niekompletna.
– Bardzo dobrze. – Tata promienieje, jakbym była jego najlepszą uczennicą.
Pochylam głowę, żeby ukryć uśmiech. Wpatruję się w ikonę życia.
– Twoja wydaje się kompletna. Co to oznacza?
Odstępuje o krok i odwraca się plecami do mnie.
– Vesper… od pewnego czasu widzę bramę.
Podrywam głowę.
– Wiem, że powinienem przez nią przejść.
Do tamtego miejsca. Do Ammy. W końcu odzyskuję głos.
– Zostałeś tu… dla mnie?
Naprawdę stanęłam mu na drodze?
Odwraca się i patrzy na mnie łagodnie.
– Uwierz, że nie pragnę rozstania z tobą.
– A jednak powinieneś pójść. Poradzę sobie.
Tata kręci głową.
– Nie troszcz się tak o mnie. Ale masz rację: ja też uważam, że sobie poradzisz. Chciałabyś wrócić?
W jego głosie wyczuwam czystą ciekawość.
– Ja…
– Niczego już nie pragniesz?
Narasta we mnie ból.
Tata opiera brodę na zaciśniętej pięści.
– Dla mnie to był kres. Szansa na dokończenie pracy, którą rozpocząłem. Dla ciebie być może wytchnienie, sposobność zaleczenia ran. – Ojciec kładzie dłoń na piersi, tuż nad sercem. – Ale jeszcze tyle przed tobą, jeśli tylko zechcesz. Tyle do ogarnięcia. Tyle do kochania. – Bez cienia zażenowania mówi o miłości; nie umiał się na to zdobyć, gdy byłam mała i rozmawialiśmy o uczuciach. Niewykluczone, że tata, którego znałam, tata z mojego dzieciństwa już mnie opuścił.
– No, nie wiem – odpowiadam, wspominając niesamowicie błękitne oczy. – Z tym już skończyłam.
– Pierwsza miłość nie musi być ostatnią, wiesz?
Przewracam oczami.
– Ja go nie kochałam, tato.
– Świetnie – rzuca trochę zbyt skwapliwie. – Tego kwiatu jest pół światu, nieprawdaż?
– Tato…
– Zostawiłaś za sobą niedokończone życie. Tak naprawdę ledwie zaczęte.
Znowu spoglądam na krople krwi na tafli lustra.
– To niełatwe – ciągnie tata. – Upiory to ci, którzy nie zdążyli poznać samych siebie. Nie wzięli życia w swoje ręce. Powiedz mi więc, Vesper, kim jesteś?
Wpatruję się w dwie krople krwi jak urzeczona. Kim jestem? Czego chcę?
– Chcę… zobaczyć – odpowiadam szeptem. – Przekonać się znowu, jak to jest. Stanąć gdzieś w piątym kręgu i poczuć ciepło słońca na skórze. Przejść przez kręgi szósty i siódmy, żeby sprawdzić, co jest dalej. Chcę rzeczy, których nawet nie umiem nazwać. Chcę nieznanego…
Tata się prostuje.
– Zdaje się, że nurtują cię pytania.
Uśmiecham się krzywo.
– Co najmniej kilka.
– Przerażające, prawda? Tak wskoczyć w życie, nie znając odpowiedzi. Ale nie winię cię. Patrzę na twoją ikonę życia i mogę sobie tylko wyobrażać, ile jeszcze pracy będziesz musiała włożyć w jej dokończenie, skoro tak wiele już osiągnęłaś. Niezwykli ludzie napotykają niezwykłe przeszkody.
Puls mi przyspiesza, gdy patrzę mu w oczy.
– Znajdę drogę powrotną.
Tata uśmiecha się łagodnie, po czym patrzy na mnie przenikliwie.
– To miejsce jest konstruktem, strukturą zbudowaną na tym, co uważamy za prawdziwe. Dlatego nie widzę tego samego co ty. Nie widzę na przykład tej dziury w niebie, przez którą, jak mówisz, spadają tu nowi zmarli. Zastanawiałem się nad tym i początkowo uznałem, że to nieistotny detal, przypadkowa różnica w naszych doświadczeniach. A jednak… może istnieje jakiś powód, dla którego to miejsce stworzyło ten szczegół specjalnie dla ciebie.
I znowu to dostrzegam. Niebo otwiera się niczym oko. W dół szybuje kolejne ciało.
Skąd one spadają?
Nogi niosą mnie ku granicy piątego kręgu, w cień tego dziwnego, białego frontu burzy. W stronę domu Ammy.
Od ulicy wciąż jest nieco koślawy i porośnięty mchem – wygląda dokładnie tak jak przez te wszystkie lata, gdy nazywałam go moim domem. Gdybym jednak podeszła zaułkiem na jego tyłach, zobaczyłabym dobrze prosperujący sklep z przyprawami sprzed stu lat, zanim jeszcze przejęła go Amma. Z boku zaś, gdybym zerkała na niego tylko kątem oka, pewnie dostrzegłabym ostatni jego wizerunek, który zapamiętałam na tamtym świecie: wypaloną ruinę.
Ciekawe, jak wygląda teraz. Czy ktoś go odbudował, urządził w nim nowy dom? Może mech zwyciężył i na pustym placu bawią się dziś dzieci z sąsiedztwa? A może wszyscy zapomnieli o zgliszczach i nikt tam nie zagląda?
Kładę dłoń na gałce drzwi. Pozwalam jej na chwilę bezruchu, by metal ogrzał się od ciała. Przez szpary między deskami ścian dobiega delikatna woń kardamonu. Wdycham ją i zaraz wyłapuję też inne aromaty: ziemistego mchu, płonących szczap oraz czegoś mniej przyjemnego: to zapach palonego cukru, który zwykł zwiastować nadchodzący front burzy.
Odpuszczam. Bez Ammy… to już nie jest mój dom. Mogę do woli spacerować ścieżkami czasu, podchodzić z dowolnego kierunku i podziwiać każdą wersję tego budynku, lecz nigdy nie zdołam wrócić do domu.
Z wnętrza dobiega uroczy, radosny śmiech. Niewątpliwie mieszka tam szczęście, ale nie moje.
Moje szczęście zabieram ze sobą, wtulone w inne wspomnienia, gdy kieruję się po własnych śladach w stronę strażnicy. Wkrótce znowu ląduję na balkonie.
Przychodzi mi na myśl, że właściwie nie wiem, czy któryś z Wardana by za mną tęsknił. Sama zapominam ich imiona, choć minęły raptem tygodnie, odkąd tu jestem. A może miesiące. Kto wie, czy nie rok. Straciłam rachubę czasu.
Jest jednak ktoś, za kim bym tęskniła. Słyszę odgłos kroków i Nashira wychodzi na balkon.
– Zatem odnalazłaś drogę powrotną – mówi, opierając się o balustradę obok mnie.
Odchylam głowę, by spojrzeć w niebo.
– Nashi… Jest coś, o co nigdy cię nie zapytałam.
– Co takiego?
– Iz… który tak cię podziwia…
Uśmiecha się, zażenowana i dumna zarazem.
– Powiedział mi, że Dalca był w tobie zakochany. I że go odrzuciłaś… to dlatego wylądowałaś tutaj.
Nashira niespiesznie mruży oczy.
– To najgłupsza teoria, jaką słyszałam. Głupia nawet jak na Iza.
– W całości?
Mruży oczy mocniej.
– Jestem tu wyłącznie z własnej winy. To ja postanowiłam zostać Wardana. To ja postanowiłam skoczyć, choć miałam rozdarty płaszcz. To ja postanowiłam pomóc Dalce, ocalić go. Dokonałam własnych wyborów.
– Wiem – odpowiadam.
Nashira krzyżuje ramiona na piersi.
– To nie była żadna tragedia. Mówiłam Izowi, ale on wiecznie czytał jakieś głupie romansidła. Dalca nigdy mnie nie kochał, byliśmy przyjaciółmi. Miał przed sobą lata służby jako Regia. Potrzebował kogoś, kto pomoże mu rządzić, kogoś zaufanego. Uznał, że nadawałabym się do tego zadania. I wiesz co? Chyba miał rację.
Wzruszam ramionami. Nie mam żadnych wątpliwości.
– Rzecz w tym, że nie umiałabym tkwić w małżeństwie bez miłości, w imię obowiązku. – Nashira wzdycha. – Ale wyobrażam sobie, że gdy Dalca przyszedł na świat, wycięli mu serce i zostawili jedynie strach. Naprawdę przepełnia go przerażenie. Boi się o siebie, o swoją rodzinę, o swój lud. Może tak już jest z każdym, na kim spoczywa tak wielka odpowiedzialność. – Uśmiecha się, gdy patrzę jej w oczy. – Kiedy zobaczysz Iza – dodaje – powiedz mu, że sama jestem sobie winna. Dalca może i nie wie, czym jest miłość, ale ja wiem. I będę tu czekała na miłość mojego życia. Razem wybierzemy się w dalszą drogę.
Teraz i ja się uśmiecham, widząc jej rozmarzenie.
– A do tego czasu?
– Wiesz, nie jesteś moim jedynym zagubionym szczenięciem – odpowiada, szczerząc zęby. – Muszę się opiekować innymi.
– Nashiro…
– Ruszaj. Naciesz się światem, który ocaliłaś. Tylko… Vesper, prędzej czy później każdy Wardana przekonuje się, że to, co zostało ocalone, nie pozostaje ocalone na zawsze.
– Burza odeszła na dobre. Noszę ją w sobie.
Nashira dziwnie się uśmiecha.
– Leć. Powiedz Izowi, że go kocham.
Razem lądujemy na dziedzińcu Ven, gdzie już czeka na mnie tata, jakby wiedział.
Biegnę do niego i mocno go przytulam. Wzdycha ciężko.
– Jeszcze się zobaczymy – obiecuję.
– Ale nieprędko – odpowiada, ocierając mi policzek.
Dotykam tarczy pod szyją. Płaszcz znowu się wybrzusza, a sprężone powietrze wzbija wokół nas chmurę kurzu.
Lecę. Wznoszę się coraz szybciej, coraz wyżej. Pęd powietrza chce mnie zatrzymać; mrozi moje policzki i odrywa łzy z rzęs.
Oglądam się tylko raz. Nashira mnie obserwuje, lecz ja wypatruję taty.
Zadarł głowę. Uśmiecha się. Takim go zapamiętam do końca życia. Ile lat minie, zanim znowu się spotkamy? A może dziesięcioleci?
Optymistka, wtrąca się wątły głosik w mojej głowie. Może to kwestia minut.
Nie. Pragnę życia i zamierzam je przeżyć.
Nawet ze złamanym sercem. Nawet jeśli właśnie zostawiam za sobą tatę i jedyny dom, który kiedykolwiek znałam.
Serce w mojej piersi bije coraz prędzej i donośniej, jak werbel szalonego dobosza.
Z krtani wyrywa mi się szloch. Niebo jest już w zasięgu ręki, a chmury rozwierają się przede mną jak powieki.
Widzę punkt światła.
Wyciągam ku niemu rękę i…
Stoję otoczona oślepiającą bielą. Z wszystkich sił zaciskam powieki.
– Ostrożnie, kochana – rozlega się chrapliwy szept. – Musisz się przyzwyczaić.
Głos więźnie mi w gardle. Kilka razy przełykam ślinę i znowu próbuję się odezwać.
– Dlaczego jest tak jasno?
– Tak naprawdę to nie jest. Po prostu przywykłaś do ciemności.
Nieznacznie uchylam powieki. Ściana światła, a pośrodku niej zgarbiona, stara kobieta. Łzy rozmywają obraz, więc strząsam je z rzęs.
Cmoka współczująco.
– Ciemność tak nie boli, prawda?
Spoglądam na nią spod przymrużonych powiek.
– Kim jesteś?
Patrzy na mnie z lekkim politowaniem, po czym się nachyla.
Jej tęczówki są ruchliwymi kłębowiskami burzowych chmur. Kształty tańczą wokół źrenic – bestie, pnącza, rzeki – w nieskończonych kręgach.
Wielka Królowa. Sztywnieję.
– Muszę wracać.
Jej śmiech dziwnie przypomina lodowaty wiatr w koronach prastarych poskrzypujących drzew.
– Chroniłam cię tak długo, jak mogłam.
– Chroniłaś? Przed czym?
Światło za jej plecami oślepia mnie coraz bardziej, otaczając jej sylwetkę aureolą białego złota. Wielka Królowa coraz mniej przypomina osobę, jest już ledwie cieniem.
– Do zobaczenia po drugiej stronie – mówi.
Mocno zaciskam powieki, lecz światło przedostaje się przez mikroskopijne szczelinki i rani jak kolce. Tysiąc bolesnych ukłuć rozdziera ciemność.
Światło przyciąga mnie ku sobie, wlecze w górę.
Mój puls przyspiesza.
Martwa krew płynie coraz prędzej w żyłach.
Otacza mnie światło; ciemność blednie ku czerwieni.
Wznoszę się poprzez krwistą, ciepłą czerwień, słoneczny blask przenika moją skórę i napiera, obejmuje coraz mocniej, unosi wyżej.
Każdy cal mojego jestestwa kurczy się w zdumiewającym tempie, aż wreszcie daje się wtłoczyć w najciaśniejszą z klatek: moje ciało.
Gwałtownie otwieram oczy. Spadam i spadam, aż wreszcie się podrywam i znów jestem sobą. Moje ciało unosi się nad posłaniem i zaraz znowu opada na miękką poduszkę. Chciałabym, żeby świat przestał wirować wokół mnie po koślawych orbitach.
Widok kopulastego sklepienia z wolna wyostrza się przed moimi oczami. Mozaika. Kosztowna mozaika; żaden z jej elementów nie jest większy od mojego paznokcia. Dominują łagodne fale w czerni i głębokiej purpurze. Drobne detale zakłócają linie misternego wzoru – może to ryby? Mrugam i widzę nieco wyraźniej.
Złote siedmioramienne gwiazdy, niepozorne na tle czarnych chmur Burzy. Wodzę wzrokiem po mozaice aż do miejsca, w którym sklepienie styka się ze ścianą.
Wschodzi tam słońce okolone złotymi promieniami podobnymi do zakrzywionych szabel. Ich ostrza przebijają Burzę, a poniżej widać długą linię rozgraniczającą niebo i ziemię. Horyzont. Jako dziecko słuchałam opowieści i bez powodzenia próbowałam wyobrazić sobie miejsce, w którym niebo i ziemia nie są odgrodzone barierą Burzy. Świat, w którym słońce rządzi całym niebem, a nie jego skrawkiem wydzielonym z łaski Burzy.
Horyzont. W mojej głowie to słowo brzmi dziwnie, lecz jeszcze dziwniej na języku. Mimo to gdzieś w trzewiach rozkwita rozpaczliwe pragnienie: chcę go zobaczyć.
Kończyny są już posłuszne mojej woli. Naprężają się uda, a ramiona mnie unoszą. Ciało jest takie ciężkie. Zaciskam zęby i podnoszę się wyżej…
Nagły ból wybucha z tyłu głowy. Piecze mnie skóra – chyba usiadłam sobie na włosach. Wyciągam je ostrożnie spod siebie i układam na kolanach. Są jak lśniąca, czarna rzeka, absurdalnie długie – nigdy nie miałam tak długich włosów.
Gdy umarłam, sięgały ramion; były całkiem zwyczajne, może trochę niesforne od wiecznej wilgoci niesionej Burzą. Najwyraźniej zmartwychwstałam w ciele, które żyło beze mnie przez długie miesiące.
Wzdrygam się na samą myśl. Dotykam twarzy i uświadamiam sobie, że może to być dowolne oblicze – czuję tylko, że mam oczy, nos i usta. Dłonie wyglądają na moje, z krótkimi paznokciami i długą blizną wzdłuż palca wskazującego – to pamiątka po obieraniu korzeni shalaj. Na prawej ręce mam ślad po oparzeniu: siedem linii odpowiadających strunom sitaru Ammy.
Przesuwam nogi i trafiam na szklaną barierę, która otacza moje łóżko. Obracam się, by przyjrzeć się jej z bliska. Szkło połyskuje w świetle, ujawniając setki wyrytych w nim ikon, dalece bardziej skomplikowanych od tych, które zdążyłam poznać. Domyślam się tylko, że mają coś wspólnego z temperaturą. Wyróżnia się zwłaszcza jedna; gdy leżałam, musiała się znajdować dokładnie nad moją piersią. Jest większa od pozostałych i otoczona artystycznymi zawijasami – dostrzegam wśród nich strzęp chmury, słońce z promienistą koroną oraz ciemne oczy. Pośrodku odczytuję jednak całkiem prostą komendę: otwórz.
Dotykam jej.
Ikona rozjarza się na chwilę, a wraz z nią cała szklana kopuła. Rozlega się jakby cichy dźwięk dzwonków, a potem wszystkie ikony znikają.
Wyciągam rękę i tym razem dotykam już tylko lśniących drobin kurzu wirujących w powietrzu. Dmucham lekko i zaczynają tańczyć, porwane prądem powietrza. Przeszywa mnie przyjemny dreszcz. Wiele widziałam w podziemnej krainie, ale nic nie może się równać z ikonomancją.
Oddycham głęboko i niemal się duszę: powietrze jest gęste od aromatu słodkiego jak miód; gdzieś w pobliżu musi się palić kadzidło.
Przez dzwonki, które wciąż słyszę, przebija się pogłos dalekiego dudnienia. Nawet nie wiedziałam, że dzwoni mi w uszach, ale teraz, gdy już to sobie uświadomiłam, przenikliwy dźwięk zdaje się wypełniać wszystkie zakamarki głowy.
I znowu dudnienie. Próbuję się skupić, zidentyfikować jego źródło, ale jest tak, jakbym unosiła się pod wodą albo jakby moje uszy zapomniały, co to znaczy słuchać. Ton dzwonków obniża się i zlewa z owym dalekim pogłosem. Razem brzmią jak potężne dzwony w strażnicach, ostrzegające ludzi przed atakami Burzy.
Tylko że Burzy już nie ma. A może jednak jest?
Opuszczam nogi i nieruchomieję. Waham się, mruganiem próbuję przegonić drobiny kurzu. Nie mogłabym zrobić kroku, żeby czegoś nie zmiażdżyć.
W końcu palcami stóp odnajduję mały trójkąt wolnej podłogi i wstaję. Świat się przechyla, więc podpieram się ręką o wezgłowie kamiennego łoża. Teraz dzwonienie w uszach cichnie, bo gwałtowną falą pojawia się nowy dźwięk: szum krwi pompowanej w szalonym tempie.
Staram się spokojnie oddychać, aż zawroty głowy mijają, a podłoga wraca na swoje miejsce i zaczynam ją widzieć w miarę wyraźnie.
Setki połyskliwych ikonolampek zamkniętych w szklanych kulkach spoczywają na posadzce, a wśród nich… jakieś rzeczy. Niezliczone. Schylam się, by podnieść drewnianą figurkę, i wolno obracam ją w dłoniach. Przypomina zabawkę, którą kiedyś miałam, tyle że wyrzeźbiono ją nieporównanie misterniej. To podobizna kobiety o szeroko rozstawionych nogach i poważnych oczach. Odstawiam ją na podłogę.
W oko wpada mi zwitek papieru. Rozwijam go i czytam: Byłaś lepsza, niż na to zasługiwaliśmy. Śpij w wiecznym spokoju.
Na chwilę zapominam oddychać.
Ostrożnie rozsuwam bosymi stopami te wszystkie drobiazgi, torując sobie wąską ścieżkę. Raz po raz wybieram na chybił trafił przedmiot: a to lśniący czarny kamień bez żadnego napisu czy wiadomości, a to dziecięcy sitar, a to ikonolampkę dającą jaśniejsze światło niż inne i zmieniającą kolor dłoni. I tyle odręcznych zapisków! Dziękuję, że zwróciłaś nam niebo. Dziękuję, że pokonałaś Burzę.
Są też błagania:
Proszę, czuwaj nad moją rodziną.
Proszę, potrzebujemy cię.
Proszę, obudź się.
Zatrzymuję się przed dwiema szmacianymi laleczkami, których dłonie zszyto razem. Jedna ma długie, czarne włosy i białą sukienkę, a druga biało-złoty uniform. Kamyki, które przyczepiono jej jako oczy, są pomalowane na niebiesko.
Dalca. Wzbiera we mnie uczucie. Gdzie on jest?
I gdzie ja jestem?
Lalki upadają na posadzkę. Powietrze wydaje mi się coraz gęstsze, bardziej duszące.
Obracam się. Pokój nie jest duży, ale gustownie urządzony. I okrągły, a to dość niezwykłe. Wedle mojej wiedzy ludzie zadawali sobie trud tworzenia takich budowli tylko w wyjątkowo szczytnych celach – na przykład gdy wznosili świątynie. Czyżby to… powstało dla mnie?
Ściany toną w purpurach i złocie. Kolory bardzo ładne, a mozaika pewnie przedstawia jakąś historię, ale nie jestem w nastroju do podziwiania sztuki…
Mimo to zwracam uwagę na jedną z postaci. To dziewczyna o szarych oczach, z długimi, czarnymi włosami. Stoi ramię w ramię z chłopcem o kędzierzawych, ciemnych włosach i niebieskich oczach. Za nimi kłębią się sino-czarne wiry, usiane białymi kropkami podobnymi do diamentów. Podchodzę bliżej i dostrzegam, że to oczy, wężowe ślepia. Są ich tuziny i wszystkie spoglądają na dziewczynę i chłopaka. Wiry ułożono z niezliczonych purpurowych i granatowych kamyków; niektóre są oszlifowane i lśniące, inne szorstkie i ciemne. Ileż pracy włożono w tak szczegółowy wizerunek Burzy!
Jest naprawdę piękny, w uroczym, nieco dziecinnym stylu. Czuję, jak wkrada się w moją pamięć, stopniowo przesłaniając koszmar prawdziwej Burzy. Nie było aż tak źle, zdaje się mówić mozaika. To tylko jedna z książkowych przygód.
Motyw dziewczyny i chłopaka powtarza się wszędzie. Często towarzyszą im dwie inne postacie – szczupły, blady mężczyzna o lśniących, białych włosach oraz człowiek o ciemnych włosach sięgających ramion i złotych oczach – ale dziewczyna i chłopak zawsze są w centrum wydarzeń.
Mozaika przedstawia historię dziewczyny, która wyruszyła, by ocalić ojca przed księciem… i pokochała księcia. Obejmują się w gęstwinie kwiecia, na tle złotego pałacu w pierwszym kręgu. Ramię w ramię wkraczają w Burzę.
Dziewczyna wyciąga ramiona ku Burzy, która zamyka się wokół niej. Książę klęczy u jej stóp, trzymając w dłoniach kulę światła podobną do słońca.
A potem dziewczyna śpi, on zaś znowu klęczy, tym razem u jej boku, płacząc lśniącymi kamykami łez.
Obracam się i opowieść zaczyna się na nowo. To heroiczna ballada o czworgu ludziach, którzy wkroczyli w Burzę. Wyglądają na dobrych przyjaciół. A dziewczyna i książę sprawiają wrażenie, jakby łączyło ich coś więcej niż przyjaźń.
Ciekawe. Historia utrwalona w kamieniu musi być prawdą. Tylko że ja pamiętam ją inaczej.
Gdzie dziewczyna płacząca nad ciałem ojca? Gdzie książę z mieczem wymierzonym w jej serce? Gdzie chwila tuż przed jej ofiarą, gdy cała potęga należała do niej? Gdy trzymała w ręku wątłą nić życia księcia?
Nie. To nie jest prawda. To nie była historia miłosna.
Gdyby było inaczej, dlaczego książę miałby zamykać mnie tutaj, w tej pięknej sali bez okien i drzwi?
Na mojej skórze pojawiają się ciemne, opalizujące desenie. Moc, za którą oddałam tak wiele – moc zapomnianej bogini, Wielkiej Królowej – wciąż krąży w moim ciele. Daje mi świadomość. Ale kamień nie chce przede mną ustąpić. Nie tak dawno wzniosłam barierę przeciwko Burzy; w tej chwili zostało we mnie niewiele z mocy Królowej.
Sunę palcami po ścianie, aż wreszcie napotykam wypukłość. Luźny element mozaiki. Podważam go paznokciami i odrywam. Skrywał pęknięcie w zaprawie, a w nim odrobinę zielonej masy – to mech.
Przymykam oczy. Świadomość dana mi przez boginię sprawia, że czuję obecność tego mchu; w świecie umarłych nigdy nie doświadczyłam czegoś podobnego. W jego włóknach także płynie wątły strumień mocy Królowej, jakby… spędził długi czas w Burzy.
Nasuwają się dwa wnioski. Po pierwsze, ta sala znajduje się gdzieś na terenach zajętych niegdyś przez Burzę. Czyli między pograniczem piątego kręgu, które utraciliśmy, gdy byłam dziewczynką, a dalekimi zakątkami, które Burza odebrała nam dawno temu, zanim przyszłam na świat. Może wśród farm i sadów szóstego kręgu, a może nawet w rozległych, dzikich ostępach siódmego.
Czuję w piersi przyjemne ciepło.
Po drugie: mech mnie posłucha.
Zmuszam go, żeby rósł, gęstniał, żeby powiększył tę szczelinę nie grubszą od włosa.
Donośny trzask przeszywa powietrze.
Oddaję więcej mojej mocy. Oddaję, aż elementy mozaiki zaczynają odpadać, gdy mech wypiera zaprawę i kamienie. W nowych szczelinach pojawia się pomarańczowy blask. Jedno mocne pchnięcie i budulec sypie się kaskadą, otwierając prześwit wystarczająco duży, bym mogła się w nim zmieścić, jeśli się schylę.
Teraz wyraźniej słyszę daleki pogłos wielkich dzwonów.
Skalny pył leniwie wiruje w otworze. Biorę głęboki wdech i przeciskam się na zewnątrz.
Gdy się prostuję, kręci mi się w głowie. Opieram się plecami o mur, czekając, aż wzrok znowu się wyostrzy.
Kamienne podłoże, ściany z czarnych bloków skalnych. Zakręt korytarza, który przypuszczalnie otacza salę z mozaiką. Perymetr obronny, myślę w sposób, który mógłby cechować Nashirę.
Ktoś gwałtownie wciąga powietrze. Nie, to raczej nie ja.
Obracam się. Dziewczyna o szeroko otwartych oczach, z czarnymi warkoczami, ubrana w czerwony strój Wardana. Stoi jak skamieniała z rozpostartymi ramionami. Wpatruje się we mnie przez chwilę, a potem zerka na moje ręce, z których pomału znikają ciemne linie znamienia Królowej.
Robię krok w jej stronę, a ona cofa się z przenikliwym piskiem, potykając się o własne stopy. Odzyskuje jednak równowagę i rzuca się do biegu.
– Czekaj… – wołam, ale mój głos brzmi tak, jakbym miała usta pełne przędzy i żwiru.
Podążam za nią łukiem korytarza i nagle widzę przed sobą morze czerwieni. Wardana tłoczą się wokół masywnych drzwi opatrzonych skomplikowanym, okrągłym ikonozamkiem. Ci, którzy stoją najbliżej, głośno wyrażają radość, gdy rozlega się szczęk i drzwi się otwierają, ukazując salę, w której byłam zamknięta. Kilku wpada do środka.
– Zniknęła! – krzyczą zaniepokojeni.
Aha. Policzki mnie palą. Czyli jednak były tu drzwi. Dalca mnie nie uwięził. Jeśli się nad tym głębiej zastanowić, nie miałoby to sensu. Niepotrzebnie zniszczyłam dzieło jakiegoś pechowego artysty. Pewnie tygodniami układał tę mozaikę.
Poruszenie przyciąga moją uwagę. Wardana na skraju gromady zwracają się ku mnie falującym ruchem i po chwili już mało kto patrzy na otwarte drzwi. Zapada cisza, w której słychać tylko dalekie bicie dzwonów.
Tyle oczu. Zmuszam się, żeby nie wykonywać żadnych nerwowych gestów, i wodzę spojrzeniem po twarzach, szukając choć jednej znajomej.
Dziewczyna z warkoczami wzdryga się, gdy patrzę jej w oczy. Przywołuję ją dłonią.
Nieufna i sztywna podchodzi na palcach.
Nachylam się ku niej.
– Gdzie Dalca? – Mój głos jest już nieco mniej chrapliwy. Krtań zaczyna sobie przypominać, na czym polega jej praca.
Dziewczyna czerwieni się i jąka:
– W in… infirmerii.
– Czyli gdzie? – pytam, marszcząc brwi.
Nagle zgina się wpół. Przez moment patrzę na jej odsłonięty kark, aż wreszcie dociera do mnie, że to głęboki ukłon.
– To dla mnie zaszczyt, że mogę wskazać ci drogę.
– Eee… – bąkam inteligentnie, ale dziewczyna już się odwraca i rusza przed siebie.
Pozostali Wardana cofają się, robiąc nam przejście. Jeden pada na kolana i składa dłonie. Jego usta poruszają się, jakby się… modlił?
Inny chwyta go za kark i odciąga na bok, by nie tarasował drogi.
– Hmm… – Szukam słów, które mogłabym skierować do tego morza czerwieni. – Dziękuję wszystkim. Rozejść się do zajęć – dodaję znowu tonem Nashiry.
Kieruję się w stronę drzwi. Do zajęć, powtarzam w myślach. Czy pilnowanie mojej sali – mojego grobowca – było ich jedynym zadaniem?
Warkocze mojej przewodniczki kołyszą się przy każdym kroku. Są piękne; przepleciono je przez serię małych, złotych pierścieni. Nagle moje pole widzenia zaczyna się zawężać i pulsować. Serce pracuje stanowczo za szybko.
Coś jest nie tak z moim ciałem.
Połyskliwe, czarne ściany falują wokół mnie, gdy skupiam się na oddechu i coraz wolniej przebieram nogami. Ignoruję skurcze żołądka, ignoruję w zasadzie wszystko prócz warkoczy młodej Wardana i pracy własnych stóp.
Jeszcze jeden krok, tak, dobrze, lewa, a teraz prawa… Zderzam się z czymś miękkim. Dziewczyna piszczy wystraszona. Opieram się o ścianę, czekając, aż świat przestanie wirować.
– Przepraszam – mamroczę do jej pleców.
– To… to dla mnie zaszczyt, Pogromczyni Burzy – popiskuje dziewczyna.
Dwaj barczyści Wardana stoją na straży białych drzwi. Przewodniczka odzywa się do nich półgłosem.
Oglądam się przez ramię. Korytarz jest pełen ludzi, a środkiem tłumu wije się długi wąż czerwonych uniformów. Wardana poszli za mną.
Czuję dotyk na ramieniu. Moja przewodniczka patrzy na mnie z troską.
Prostuję się.
– Nic mi nie jest.
Wartownicy otwierają przede mną drzwi.
Wkraczam do przestronnej, białej sali. Pachnie tu ziołami, z domieszką metalicznej woni krwi. Czarno odziani uzdrowiciele uwijają się w pocie czoła. Jeden pochyla się nad masywnym kotłem, nad którym unoszą się jakby octowe opary; jego towarzyszka zerka do księgi i rysuje na bandażu ikonę, a pozostali dobierają zioła i mikstury ze szklanych fiolek i blaszanych szkatułek stojących rzędami na półkach. Spoglądam na liczne drzwi – niektóre są zamknięte, a za otwartymi widać puste pokoje.
Te za moimi plecami zamykają się, niemal całkowicie tłumiąc dźwięk dzwonów.
Kilkoro uzdrowicieli spogląda na mnie, po czym zaczyna pokrzykiwać. Wysoka, szczupła kobieta podchodzi bliżej.
– Nikomu nie wolno tu wchodzić.
Moja przewodniczka, dumnie wyprostowana, staje naprzeciwko niej.
– Nie wiesz, kto to jest?
Uzdrowicielka przygląda mi się bacznie. Unosi brwi.
Uśmiecham się słabo.
– Tak – dodaje przewodniczka. – Obudziła się dla księcia Dalki.
– To nie do końca tak… – zaczynam, ale mój głos nie jest wystarczająco donośny, by przebić się przez okrzyki zdumienia dobiegające ze wszystkich stron. W moim wnętrzu buzuje zimna furia. Dlaczego w ogóle zapytałam o Dalcę?
Uzdrowicielka unosi drżącą dłoń i w sali zapada cisza.
– Witam cię, Pogromczyni Burzy. Książę Dalca… – otwarta dłoń kieruje się ku samotnym drzwiom na końcu sali, przy których czuwa jeden Wardana – …jest tam.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: The Lightstruck
Copyright © 2023 by Sunya Mara
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2023
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Agnieszka Horzowska
Projekt i opracowanie graficzne okładki oraz ilustracja
© Andrew Davis
Opracowanie graficzne polskiej wersji okładki: Jacek Pietrzyński
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Światłość, wyd. I, Poznań 2024)
ISBN 978-83-8338-911-0
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer