Światłość - Sunya Mara - ebook + książka

Światłość ebook

Mara Sunya

3,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Razem muszą wyzwolić skrywaną w sobie moc.

Vesper poświęciła wszystko, by ocalić swoje miasto przed zagarniającą je Burzą.

Po tym, jak stała się naczyniem Wielkiej Królowej, spędziła trzy lata zawieszona między życiem a śmiercią. Gdy się przebudziła, okazało się, że jej ukochanemu miastu zagraża coś potężniejszego i straszniejszego od Burzy: wdziera się do niego złowroga moc – światło Wielkiego Króla, które poraża mieszkańców, pozbawiając ich wolnej woli.

Oczy wszystkich znowu zwracają się ku niej, ludzie w Pogromczyni Burzy upatrują jedynej nadziei. Vesper, przytłoczona coraz większą presją, zdana na pomoc księcia, przed którym wzbrania się jej serce, musi znowu dokonać niemożliwego: zmierzyć się z nieokiełznaną siłą – boginią w sobie.

II tom cyklu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 521

Oceny
3,7 (3 oceny)
0
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Świa­tłu, stwórcy cieni

ROZDZIAŁ 1

Mówią, że nie chcia­łam przyjść na świat. Że zosta­łam w brzu­chu mamy o wiele dłu­żej, niż powin­nam. I że mama była wście­kła, że mio­tała się po izbach uzdro­wi­cieli, doma­ga­jąc się, by przy­spie­szyli moje naro­dziny.

Wcale nie była bez­duszna. Lud jej potrze­bo­wał. Sza­lała Burza, czarna ściana skłę­bio­nych chmur roz­świe­tlana fio­le­to­wymi bły­ska­wi­cami, z któ­rej raz po raz wyła­niały się bestie i któ­rej dotknię­cie ozna­czało klą­twę. Każ­dego dnia zamy­kała nasze kró­le­stwo w coraz cia­śniej­szych obję­ciach. Za życia mamy cal po calu wchło­nęła farmy szó­stego kręgu; za mojej pamięci dotarła do połowy pią­tego. Jedy­nie nasz władca, Regia, miał daną mu przez boga moc powstrzy­ma­nia Burzy. Był jed­nak słaby, a moja matka wie­rzyła, że może doko­nać tego, czego on nie potra­fił.

Kochała mnie, lecz cóż zna­czą potrzeby jed­nego dziecka wobec cier­pie­nia tysięcy? Każda matka potrafi bro­nić swego potom­stwa. Do obrony kró­le­stwa potrzeba boha­terki.

Zosta­wiła mnie więc w ramio­nach ojca i zgi­nęła, pró­bu­jąc oca­lić nas wszyst­kich. Nazwali ją za to prze­stęp­czy­nią.

Sie­dem­na­ście lat póź­niej poszłam w jej ślady. Na oczach wszyst­kich star­łam się z synem Regii w pia­chu wiel­kiej areny. Widzieli, jak pła­ka­łam; widzieli, jak wal­czy­łam; widzieli, jak poko­na­łam Burzę.

Mama byłaby ze mnie dumna. Zgi­nę­łam boha­ter­ską śmier­cią.

Świat umar­łych nie różni się aż tak bar­dzo od tego powy­żej. Pałac wciąż lśni obo­jęt­nym chło­dem, osa­dzony niczym korona nad naszym mia­stem zło­żo­nym z pię­ciu krę­gów. Ten piąty wciąż jest domem bie­doty – z zanie­dba­nymi budyn­kami, przy­po­mina usta wypeł­nione rzę­dami kośla­wych zębów. Mech jak zawsze okrywa nasze dachy war­stwą wil­got­nej, won­nej zie­leni sprę­ży­nu­ją­cej pod sto­pami. Został nam nawet duch Burzy, lecz tu, na dole, wygląda jak ściana bia­łej nico­ści ota­cza­jąca mia­sto. Nie można w nią wejść i nie można z nią wal­czyć.

Coś się jed­nak zmie­niło. Tam, na górze, tylko w jeden spo­sób można wkro­czyć do mia­sta: trzeba się w nim uro­dzić. Tutaj zaś…

Roz­lega się daleki grzmot. Nad­cho­dzi kolejny.

Tru­pio blady fir­ma­ment roz­wiera się na podo­bień­stwo powiek, tylko na tyle, by z góry prze­do­stało się coś nie­du­żego. Przy wtó­rze potęż­nego grzmotu kolejne ciało o pod­kur­czo­nych koń­czy­nach spada do mia­sta duchów. Ktoś wła­śnie poże­gnał się z życiem.

Opada jak piórko nie­sione wia­trem, koły­sząc się łagod­nie na wszyst­kie strony. Łup­kowy dach straż­nicy skrzypi pod moim cię­ża­rem, gdy powstaję, nie odry­wa­jąc wzroku od naj­now­szego przy­by­sza. Obser­wuję go, by wie­dzieć, gdzie wylą­duje; które miej­sce będzie nowym domem jego duszy.

Ampli­tuda ruchów maleje. A zatem ani piąty, ani czwarty krąg. To cie­kawe. Gdy się tu zja­wi­łam, więk­szość nowych przy­by­wała z naj­dal­szego, pią­tego kręgu. Klą­twy, głód, takie tam.

Teraz jed­nak ludzie przy­by­wają z roz­ma­itych miejsc, a każdy z inną, intry­gu­jącą histo­rią. Spo­tka­łam nawet jed­nego, któ­rego zabił udar sło­neczny. Nikt nie umie­rał z takiego powodu, póki żyli­śmy w wil­got­nym cie­niu Burzy.

Teraz tam, na górze, nie ma już Burzy. Nie ma, odkąd poło­ży­łam jej kres. Odkąd zamknę­łam w sobie bogi­nię, która dała Burzy jej moc. Chcąc oca­lić wszyst­kie żywe dusze tam, na górze, musia­łam poświę­cić wła­sną.

Lubię się zasta­na­wiać, co powie­dzia­łaby mama. Pew­nie coś sto­ic­kiego i szla­chet­nego, w rodzaju: „Tak nale­żało”.

Nowo przy­były opada coraz niżej… w stronę pierw­szego kręgu.

Prze­nika mnie dreszcz. Nie­wielu umiera w pierw­szym kręgu, gdzie znaj­duje się pałac podobny do zamro­żo­nego pło­mie­nia.

Umarły znika mi z oczu – spada gdzieś w pała­co­wych ogro­dach.

Korci mnie, żeby od razu tam pole­cieć, ale nie chcę wysłu­chi­wać potem wrza­sków, że wyru­szy­łam bez wspar­cia. Zapa­mię­tuję tylko kie­ru­nek i sza­cuję dystans, by móc zło­żyć pre­cy­zyjny mel­du­nek. Cel dzieli od trze­ciej straż­nicy dobre kilka godzin mar­szu. Całe szczę­ście, że nie będziemy musieli iść pie­szo.

Biorę wdech, spi­nam mię­śnie i pędzę ku kra­wę­dzi dachu. Ska­czę i czuję serce w gar­dle, bo spa­dam jak kamień.

Doty­kam tar­czy na piersi, tuż pod szyją, i czarne pióra płasz­cza prężą się w łuk u mych ramion, by wyrów­nać mój nur­kowy lot wzdłuż muru straż­nicy. Bloki pia­skowca prze­my­kają przed moim nosem coraz prę­dzej. Pół obrotu w bok, by unik­nąć śmier­tel­nego zde­rze­nia z bal­ko­nem; zaraz potem pół obrotu w drugą stronę, by nie zmie­nić się w mokrą plamę na kolej­nym.

Bal­kon, do któ­rego zmie­rzam, jest coraz bli­żej, w bły­ska­wicz­nym tem­pie wypeł­nia mi całe pole widze­nia i oto dostrze­gam już jego spę­kaną kamienną powierzch­nię.

W ostat­niej chwili wycią­gam w górę. Płaszcz się wydyma, chwyta powie­trze, robi wszystko, by spo­wol­nić mój upa­dek. Żołą­dek ciąży mi jak kamień – za późno zaczę­łam hamo­wać – lecz zwi­jam się w powie­trzu, pod­kur­czam nogi i ląduję z łomo­tem. Bły­ska­wica bólu prze­nika kolana i krę­go­słup.

Pod moim cię­ża­rem drży bal­kon, grze­cho­czą oszklone drzwi. Odgłosy sprzeczki dobie­ga­jące ze środka nagle milkną.

Pro­stuję się. Ból w nogach ustę­puje, ale nie mam wąt­pli­wo­ści, że gdy­bym żyła, byłyby poła­mane. Nashira wychyla się zza drzwi i spo­gląda na mnie zło­tymi oczami.

– Kie­dyś się doigrasz.

Wzru­szam ramio­nami.

– Raczej nie da się umrzeć po raz drugi, prawda?

– Zazwy­czaj. Ale skoro raz już doko­na­łaś nie­moż­li­wego, to dla­czego nie mia­ła­byś tego powtó­rzyć?

Dener­wuje mnie jej krzywy, drwiący uśmie­szek. Nie lubię przy­po­mi­na­nia, że wszystko, czego mogłam doko­nać, jest za mną. Że już po mnie. Że zostało jedy­nie…

– Aha – mówię, prze­ry­wa­jąc natłok wła­snych myśli – mamy kolej­nego.

Zer­kają na mnie ze wszyst­kich kątów pokoju. Więk­szość nosi krwi­sto­czer­wone, nie­mal iden­tyczne uni­formy, róż­nią się jedy­nie deta­lami. Nie­któ­rzy mają grub­sze nara­mien­niki, inni czarne opa­ski na ramio­nach, a jesz­cze inni – rodowe ikony wyha­fto­wane na pier­siach. Za życia więk­szość z nich słu­żyła jako War­dana – przy­się­gali bro­nić mia­sta, dzier­żąc broń wykutą mocą ikon, zwal­czać bestie pocho­dzące z Burzy. Po śmierci stali się komi­te­tem powi­tal­nym.

Nashira unosi zaci­śniętą pięść.

– Tak!

Dwaj inni w mało prze­ko­nu­jący spo­sób oka­zują eks­cy­ta­cję.

– Baw się dobrze – rzuca jeden.

Nashira spo­gląda na nich wil­kiem.

– Co z wami?

Męż­czy­zna o poma­rań­czo­wych wło­sach wresz­cie unosi głowę znad roz­ło­żo­nej talii.

– Skoro ona leci – wska­zuje na mnie kartą – to po co mamy się ruszać?

– Nie o to cho­dzi – odpo­wiada Nashira. Błysk w jej oczach zdra­dza, że jest na naj­lep­szej dro­dze do porząd­nego ataku wście­kło­ści.

Wzdy­cham, odci­nam się od ich kłótni. On bąka coś jesz­cze o upio­rach, a ona prze­ko­nuje, że powinni się nawza­jem wspie­rać. Wra­cam na skraj bal­konu i ska­czę.

Tysiąc i jedno pióro płasz­cza chwyta mnie w locie. Szy­buję nisko, tuż nad dachami trze­ciego kręgu.

To Nashira mnie powi­tała; ona mnie odna­la­zła, gdy tu przy­by­łam. Widząc te zło­ci­ste, kocie oczy, zmy­lona ponętną gra­cją ruchów wzię­łam ją za jej brata i padłam w jej ramiona. Z zaże­no­wa­nia wciąż palą mnie policzki, gdy o tym myślę.

Iza­mal Dazera prze­padł w Burzy, kiedy widzia­łam go po raz ostatni. Tu jed­nak go nie spo­tka­łam, a to ozna­czało, że może prze­żył. I choć bar­dzo chcia­ła­bym się z nim zoba­czyć, mam nadzieję, że tak się stało.

– Hej! – woła za mną Nashira, więc oglą­dam się przez ramię.

Leci z tyłu, z sze­roko roz­po­star­tym płasz­czem.

Ją także okrzyk­nięto boha­terką. Była jedną z nie­licz­nych War­dana z pią­tego kręgu, ojczy­zny ubo­gich i tknię­tych Burzą. Stała się idolką dla wszyst­kich dzie­cia­ków z domu Ammy; opła­ki­wa­li­śmy ją, gdy umarła.

Śmiała się do roz­puku, gdy jej powie­dzia­łam, że była moją boha­terką. I że sama marzy­łam o krwi­sto­czer­wo­nym płasz­czu, o lata­niu, o tym, że obro­nię przed Burzą wszyst­kich, któ­rych kocham.

– Jestem idolką dziew­czyny, która poko­nała Burzę? – spy­tała, nie prze­sta­jąc się śmiać.

No, nie wiem… naprawdę to zro­bi­łam?

Cze­kam, aż Nashira mnie dogoni, po czym mówię:

– Spadł w pierw­szym.

Razem mkniemy nad stra­ga­nami rynku w trze­cim kręgu. Dostrze­gam w tłu­mie ludzi bar­dziej wybla­kłych niż za życia. Barwy ich ubrań, skóry, oczu – nie­uchron­nie zmie­rzają ku sza­ro­ści. Wybla­kli zadzie­rają głowy, by na nas zer­k­nąć, a cię­żar ich spoj­rzeń spra­wia, że kory­guję kurs i wzbi­jam się nieco wyżej.

W krę­tym zaułku pod nami są ich dzie­siątki; wyglą­dają jesz­cze mar­niej, zajęci codzien­nymi spra­wami. Są prak­tycz­nie prze­zro­czy­ści i tylko patrzą na nas sze­roko otwar­tymi oczami, roz­dzia­wia­jąc usta. To wła­śnie są upiory.

Zaci­skam pię­ści, sta­ra­jąc się igno­ro­wać ich spoj­rze­nia. Ist­nieją dwa spo­soby na wydo­sta­nie się ze świata pod­ziemi. Nie­któ­rzy kon­ty­nu­ują drogę i odcho­dzą. Ja zaś, gdy tu przy­by­łam, zaczę­łam od poszu­ki­wa­nia Ammy. Cho­dzi­łam ulicz­kami mojego dzie­ciń­stwa, aż odna­la­złam dom, w któ­rym miesz­ka­li­śmy: Dom Ammy dla Prze­klę­tych. Tam, w górze, zostały z niego zglisz­cza, lecz tutaj został wskrze­szony. Zasta­łam w nim daw­nych przy­ja­ciół, ale Ammy nie było. Powie­dzieli, że przy­była tu z nimi. Upew­niła się, że wszy­scy są bez­pieczni, pomo­gła tym, któ­rzy tego potrze­bo­wali, a potem, tak po pro­stu, mię­dzy jed­nym odde­chem a kolej­nym – ode­szła.

Nie­któ­rzy z nas idą dalej. Inni zostają na jakiś czas, pró­bu­jąc wyci­snąć ile się da z tego miej­sca, które tak bar­dzo przy­po­mina dom. Jesz­cze inni sta­rają się wró­cić – ale powrotu nie ma. Ci, któ­rzy nie umieją pogo­dzić się ze śmier­cią, stają się upio­rami. Czają się w mroku, wycią­gają ręce, chwy­tają, pró­bu­jąc coś z nas wyrwać, aby­śmy stali się tacy jak oni. Niczym ćmy do świa­tła podą­żają ku dopiero co zmar­łym. Stąd wła­śnie nasz komi­tet powi­talny.

A we mnie wpa­trują się natar­czy­wiej niż w innych, bo mam w sobie Wielką Kró­lową. Jej gniewna potęga, która kar­miła Burzę i uczy­niła z niej nie­okieł­znany żywioł, pło­dząc bestie z chmur i grzmo­tów – wszystko to jest teraz we mnie. Wyczu­wają Kró­lową i pożą­dają jej mocy.

Gdy przy­by­łam, Nashira musiała ich odpę­dzić, bo już mnie chwy­tali swymi bla­do­błę­kit­nymi dłońmi, sze­roko otwie­ra­jąc usta i puste oczy.

Na moich rękach nabrzmie­wają poły­skliwe linie – zna­miona Kró­lo­wej. Od jakie­goś czasu nie uży­wa­łam jej mocy, więc bul­go­cze we mnie jak roz­grzany olej w gli­nia­nym garnku. Gęsta, skon­cen­tro­wana, za pomocą bólu przy­po­mina mi, że chcia­łaby zna­leźć ujście.

Doty­kam tar­czy pod szyją, zmu­sza­jąc płaszcz do szyb­szego lotu.

Nashira nawo­łuje, ale ją igno­ruję. Dogoni mnie.

Pod nami roz­ciąga się drugi krąg: wspa­niałe rezy­den­cje z szy­bami z praw­dzi­wego szkła, a wokół nich ogrody pełne drzew słu­żą­cych jedy­nie ozdo­bie. Zbli­żamy się do bia­łej kopuły świą­tyni. Oglą­dam się znowu, gdy tylko zosta­wiamy ją w tyle, i teraz, pod innym kątem widzę jedy­nie toporny dwór o czar­nych murach. Znam tu wiele podob­nych miejsc: gdy na górze jakiś budy­nek zostaje zbu­rzony, na jego miej­scu powstaje nowy, lecz tutaj ist­nieją oba; nakła­dają się na sie­bie. Świat pod­ziemi musi być pojemny; to dla­tego drugi krąg jest tu dwa razy więk­szy od tego na górze.

Kątem oka dostrze­gam jakiś ruch – to wielki, biały wąż. Skrę­cam tak gwał­tow­nie, że strzela mi w karku. Nie, to tylko upiory. Kłę­bią się tak gęstą kolumną, że przy­po­mi­nają nurt jasnej rzeki.

Wspi­nają się po scho­dach do pierw­szego kręgu, tuzin za tuzi­nem, nie­prze­rwaną strugą. Prą ku zło­tym wro­tom zewnętrz­nego pałacu. Marsz­czę brwi. Kto tam spadł?

Jestem coraz bli­żej, a oni już bie­gną ku roz­le­głym pała­co­wym ogro­dom.

Wraca wspo­mnie­nie: gęste, wonne powie­trze, prze­bły­ski czer­wieni płasz­cza chło­paka, za któ­rym podą­żam krętą alejką pośród żywo­pło­tów. Puls mi przy­spie­sza.

Upiory wpa­dają do roślin­nego labi­ryntu.

Trudno zli­czyć wszyst­kie jego zawiłe ścieżki i ślepe zaułki – jest chyba przy­pad­kową skła­danką wspo­mnień wielu zmar­łych, a nie wier­nym odbi­ciem ogrodu, po któ­rym spa­ce­ro­wa­łam za życia.

Nie zamie­rzam się zatrzy­my­wać – mknę pro­sto do serca ogrodu, do nie­ru­cho­mej jak szklana tafla sadzawki oto­czo­nej soczy­stą zie­le­nią drzew. Jest taka, jak ją zapa­mię­ta­łam.

Tyle że stoi w niej ciem­no­włosy chło­pak z włócz­nią w dło­niach.

– Nie chcę was skrzyw­dzić! – woła.

Jego głos… Znam go.

Prze­krę­cam tar­czę pod szyją, wyłą­cza­jąc iko­no­man­cję płasz­cza. Prze­kli­nam cicho i czuję nagły ucisk w sercu, gdy ląduję ze zbyt wyso­kiego pułapu na mocno ugię­tych nogach.

Kilka upio­rów dotarło już nad brzeg sadzawki. Obra­cają się ku mnie i spo­glą­dają biel­mem swych oczu, nie bar­dzo wie­dząc, czy rzu­cić się na mnie, czy na dopiero co zmar­łego.

Się­gam tam, gdzie pul­suje moc Kró­lo­wej, do dru­giego serca ukry­tego pod moim. Wstęgi czar­nej chmury burzo­wej spla­tają się nad moim cia­łem, two­rząc ochronną barierę na kształt zbroi. Tę sztuczkę opa­no­wa­łam dość wcze­śnie, gdy zaczy­na­li­śmy z tatą pozna­wać moją nową moc. „Meto­do­lo­gia”, gde­rał. „Roz­gry­zaj ją krok po kroku”.

Jeden z upio­rów wyciąga do mnie ręce. Smużki czar­nej chmury, z któ­rych składa się moja zbroja, opla­tają jego palce, ale ich nie zatrzy­mują, tylko zmie­niają w nie­groźne pną­cza usiane drob­nymi, bia­łymi kwiat­kami.

Odpy­cham go, lecz inni już nad­cho­dzą.

Oddy­cham głę­boko i pozwa­lam, by moc Kró­lo­wej popły­nęła szer­szymi wstę­gami, two­rząc ciemną chmurę. Wkrótce ruchliwa ściana ota­cza mnie i chło­paka sto­ją­cego w wodzie. Czuję, że pomału wyczer­puje się zapas mocy Kró­lo­wej, ale wiem, że zapora wytrzyma jakiś czas. Dopiero teraz na dłu­żej zatrzy­muję wzrok na nowym zmar­łym.

Czarne, zmierz­wione włosy podobne do pta­siego gniazda. Mocno zary­so­wana szczęka. I wargi, które nie­gdyś pozna­łam.

Woda sięga mi do kostek, gdy pod­cho­dzę bli­żej, nie odry­wa­jąc wzroku od przy­by­sza.

Nie, już nie jest chło­pa­kiem. Linia żuchwy i kości policz­kowe odzna­czają się wyraź­niej niż daw­niej, doj­rza­łość wyostrzyła mu rysy, doda­jąc przy oka­zji głę­boką zmarszczkę mię­dzy brwiami. Kąciki ust mu opa­dają, ale tylko do chwili, gdy mnie roz­po­znaje.

Książę Dalca, syn Regii. Jego oczy – błę­kitne jak let­nie niebo, tak inten­syw­nie, że bled­nie przy nich wszystko inne – patrzą na mnie i wypeł­niają się łzami.

Zaci­skam palce na jego koł­nie­rzu. Krwi­sto­czer­wona skóra jest gładka jak masło, ale haft zdo­bią­cej ją ikony raczej szorstki. Roz­chyla usta z cichym jękiem; czuję na policzku jego cie­pły oddech. Nie mogę się zmu­sić, by spoj­rzeć mu w oczy.

Fala gorąca zalewa moje ciało, szybka jak żar bły­ska­wicy.

Moc­niej zaci­skam dłoń na jego koł­nie­rzu. Wciąż spo­wija mnie zbroja Burzy.

– Vesper – szep­cze Dalca.

Jego jasne oczy błysz­czą z emo­cji. Chwyta mój nad­gar­stek, deli­kat­nie, jakby zamie­rzał pozwo­lić, żebym go udu­siła.

Czuję w uszach gwał­towne pul­so­wa­nie. Nie mogę znieść tego spoj­rze­nia. Nie mogę znieść naporu uczuć, wście­kło­ści, fru­stra­cji i cze­goś jesz­cze…

Nie cier­pia­łam trwać w tej pułapce, w śmierci, ale przy­naj­mniej nie było go tutaj. A teraz…

Dalca oddy­cha głę­boko.

Pusz­czam go, może zbyt gwał­tow­nie.

Traci rów­no­wagę i upada, roz­bry­zgu­jąc wodę na wszyst­kie strony.

Dalca był przy mnie, gdy poko­na­łam Burzę; gdy sta­łam się naczy­niem dla Wiel­kiej Kró­lo­wej. Powstrzy­mał wtedy jej part­nera i arcyw­roga, Wiel­kiego Króla, dając mi czas, któ­rego potrze­bo­wa­łam, żeby spę­tać Kró­lową. I powi­nien teraz rzą­dzić, opie­ko­wać się naszym mia­stem.

Wybory, któ­rych doko­nał, dopro­wa­dziły do śmierci mojego taty. Ode­grał też pewną rolę w mojej śmierci. Mimo to wciąż pamię­tam smak jego ust. Pamię­tam, jak pła­kał po matce; pamię­tam, jak zaci­snął zęby i poma­sze­ro­wał za mną wprost ku nie­skoń­czo­nej ścia­nie Burzy. Nie wiem, co wła­ści­wie do niego czuję. Nie­na­wi­dzi­łam go. Byłam nim zauro­czona, może nawet czu­łam coś wię­cej, ale… nie. Sama nie wiem. Wszystko się pomie­szało, powstał wście­kły chaos, zbyt wielki, bym mogła go pomie­ścić w piersi.

Jed­no­cze­śnie jest mi wstyd. Mam zada­nie do wyko­na­nia, a nie tak winno wyglą­dać powi­ta­nie. Dalca spo­gląda na mnie jak na wpół uto­piony szcze­niak. Słowo „prze­pra­szam” więź­nie mi w gar­dle.

– Zasłu­ży­łem na to – mówi, pod­no­sząc się. – I na dużo wię­cej, ale teraz pora ruszać. Tu nie jest bez­piecz­nie.

Ruszać? Trze­po­czę powie­kami, zer­ka­jąc na jego plecy, gdy z włócz­nią w goto­wo­ści staje mię­dzy mną a upio­rami. Ach tak. On jesz­cze nie rozu­mie, co się z nim stało.

Roz­luź­niam zaci­śnięte szczęki, szu­kam wła­ści­wych słów. Tych, które zwy­kle wygła­szamy.

– Jakie jest twoje ostat­nie wspo­mnie­nie?

Ma prze­mo­czoną koszulę i pod nią, na ple­cach, widzę złote linie two­rzące wielką ikonę. Gdy­bym nie znała prawdy, pomy­śla­ła­bym pew­nie, że to znak Regii, ale to zna­mię Wiel­kiego Króla: sym­bol wią­żący boga z jego naczy­niem, wypa­czony przez przod­ków Dalki. On sam nie ośmie­liłby się użyć tej ikony, a odkąd Burza prze­stała ist­nieć, nie ma już nawet powodu, by pró­bo­wać.

Zna­mię Kró­lo­wej tań­czy na mojej skó­rze – żywe, w prze­ci­wień­stwie do nie­ru­cho­mych zło­tych linii na ciele mło­dego Regii – i wiem, co to ozna­cza: bariera nie prze­trwa zbyt długo.

– Dalco. Co pamię­tasz?

– Ja… – Strząsa mrok, który na moment spo­wił jego błę­kitne oczy. – Naj­pierw muszę cię zabrać w bez­pieczne miej­sce. Dużo by opo­wia­dać.

Nic nie rozu­miesz, mam ochotę powie­dzieć, ale słowa wię­zną mi gdzieś w gar­dle i mie­szają się z gnie­wem, który ucze­pił się mnie jak rzep. Nie mogę prze­stać na niego patrzeć. Iry­tuje mnie to, że tu tra­fił. Jakby chmara os kłę­biła mi się pod skórą – sama nie wiem dla­czego. Prze­cież mu wyba­czy­łam. A przy­naj­mniej tak mi się zda­wało. Że odpu­ści­łam. Że o nim zapo­mnia­łam.

Dalca się spie­szy, ale znaj­duje chwilę, by spoj­rzeć na mnie oczyma peł­nymi cie­pła oraz uczuć, któ­rych wolę nie nazy­wać.

– Minęło tyle czasu, pod­ję­li­śmy tyle prób… nie do wiary, że wró­ci­łaś.

Wbi­jam wzrok w toń sadzawki, w pomarsz­czone odbi­cie oko­licz­nych drzew.

– Nie wró­ci­łam.

Woda chlu­po­cze pod jego nogami, gdy robi krok w moją stronę.

– Co takiego?

– Jest… odwrot­nie. – Mnó­stwo razy musia­łam to wyja­śniać. „Oba­wiam się, że to już twoje następne życie. Wła­śnie je roz­po­czy­nasz”. Łagodne słowa spły­wają na moje usta, lecz zamiast tego mówię: – Umar­łeś, Dalco.

Mil­czy przez długą, chłodną chwilę.

– Nie mogłem umrzeć – odpo­wiada wresz­cie. – Bo skoro umar­łem, to zna­czy, że… zawio­dłem.

Zawiódł? Jestem tak zasko­czona, że patrzę pro­sto w jego sze­roko otwarte, pełne bólu oczy.

– W czym?

Dalca mnie nie sły­szy. Wpa­truje się w dal, a może raczej w głąb sie­bie. Na jego twa­rzy odma­lo­wuje się kolejno z tuzin emo­cji, nim wresz­cie lek­kie pochy­le­nie ramion daje mi znać, że się opa­no­wał. Bruzda na jego czole znika.

– W porządku. – Uśmie­cha się lekko.

Oddy­cham głę­boko, bar­dzo powoli. Wielu dopiero co zmar­łych wpada w szał, gdy poznają prawdę; czują, że ktoś ich z cze­goś okradł. Wiem, bo sama się tak czu­łam. Wście­kła i przy­gnę­biona, nie wspo­mi­na­jąc o tysiącu innych przy­krych doznań.

Ale Dalca… Co to miało zna­czyć? Czy życie było dlań tak nie­zno­śnym cię­ża­rem, że roz­stał się z nim bez żalu? Gdzieś w głębi mojej duszy nara­sta ból.

– Dalco…

Otwiera usta, marsz­czy czoło i prze­chyla głowę.

– Sły­sza­łaś to? – pyta, oglą­da­jąc się za sie­bie. – Cas? Tak, sły­szę…

Podą­żam za jego spoj­rze­niem, nawet przy­bli­żam się o krok, ale nikogo nie widzę.

– Nie… cze­kaj… – Syl­wetka Dalki staje się nagle jakby wyraź­niej zary­so­wana, lecz jego wzrok traci ostrość; czerń źre­nic w pośpie­chu pożera olśnie­wa­jący błę­kit tęczó­wek.

Od strony bariery dobiega prze­ni­kliwe skrzy­pie­nie. Kolejny upiór pró­buje się prze­drzeć; jego ciało zmie­nia się w kaskadę kamy­ków i dołą­cza do szcząt­ków pozo­sta­łych. Wybla­kłe stwory jesz­cze ni­gdy nie ata­ko­wały tak despe­racko.

– Nie, pro­szę, jesz­cze nie… – szep­cze Dalca.

I nagle poj­muję. Wyra­zi­stość jego postaci. Natar­czy­wość upio­rów. On nie jest mar­twy. Jesz­cze nie. Jest na pogra­ni­czu.

Czuję pustkę w piersi, jakby ktoś skradł mi powie­trze. Dalca żyje.

– Vesper… – Wyciąga ku mnie ręce. – Tyle chciał­bym ci powie­dzieć… Ale pró­bują ścią­gnąć mnie z powro­tem.

Nie­spo­dzie­wa­nie coś mnie parzy – czyżby zazdrość? Czy ja mu zazdrosz­czę? Jasne. Ale gdyby tu został, uwię­ziony jak my wszy­scy…

Deli­kat­nie odtrą­cam jego palce.

– Zatem idź.

– Ja nie… – Dłoń Dalki zaci­ska się na mojej ręce. Jest cie­pła, ale brak jej cię­żaru, jakby utkano ją z suro­wej przę­dzy. Głos mu drży, a druga dłoń muska moje ramię. – Vesper, chodź ze mną.

Wzdry­gam się.

– Dla mnie już za późno. Jestem mar­twa, Dalco.

Czarne stud­nie źre­nic do końca poże­rają błę­kit tęczó­wek, gdy pró­buje sku­pić na mnie spoj­rze­nie.

– Nie jesteś. Nie bar­dziej niż ja.

Prze­nika mnie dziwny dreszcz zro­zu­mie­nia.

– A może jed­nak?

– Nie. Cas… powiedz im, żeby zacze­kali… – Dalca unosi rękę, odpy­cha­jąc coś, co tylko on widzi; coś ze świata żywych.

Chwy­tam mocno jego dłoń i czuję, że jest coraz mniej mate­rialna.

– Dalca. Jak to nie jestem mar­twa?

Znowu na mnie patrzy.

– Pró­bu­jemy… ty na­dal… twoje ciało… serce wciąż bije.

Zasłona pęka. Wstrząs targa moją pier­sią, a daleki rytm bęb­nów przy­spie­sza i nabiera mocy. Z każ­dym ude­rze­niem widzę coraz wyraź­niej: moje serce nie­zmor­do­wa­nie pom­puje krew. Dalca ma rację. Jak mogłam tego nie zauwa­żyć?

– Vesper, pro­szę. – Jego głos prze­cho­dzi w gasnący szept. Oczy znowu płoną błę­ki­tem, włosy wydają się czar­niej­sze niż kie­dy­kol­wiek, a skóra lśni zło­ci­ście od poca­łun­ków słońca. Lecz nagle całe ciało zaczyna migo­tać niczym pło­mień na wie­trze. Dalca całuje moje palce. – Vesper, ścią­gają mnie z powro­tem. Nie mogę zostać. Żałuję, ale nie mogę, mam tyle do…

I już go nie ma.

ROZDZIAŁ 2

Nashira ląduje, miaż­dżąc butami koni­czynę. Jej ramiona są naprę­żone, a twarz poważna, jak przy­stało na liderkę War­dana. Poru­sza ustami i wiem, że pew­nie rzuca roz­kazy, któ­rych powin­nam słu­chać, lecz jej głos tonie w szu­mie prze­peł­nia­ją­cym mi uszy.

– Nashiro? – prze­ry­wam jej. – Sądzisz, że mogły­by­śmy wró­cić?

Spo­gląda na mnie pyta­jąco spod zmarsz­czo­nych brwi.

– Jeśli będziesz tak kom­bi­no­wać, sta­niesz się jak oni. – Wska­zuje upiory pró­bu­jące prze­ci­snąć się przez barierę Burzy, która z wolna na powrót staje się luź­nymi pasmami ciem­nej chmury.

Moja moc wła­śnie się wyczer­pała.

– Ale jeśli… – Jeśli moje serce na­dal bije? Ryt­miczne ude­rze­nia, które wcze­śniej sły­sza­łam, są jakby słab­sze – pró­buję się na nich sku­pić, lecz jak mam zmu­sić wła­sne serce, aby biło moc­niej?

Nashira chwyta mnie pod ramię i już nie mogę się skon­cen­tro­wać. Widzę, że wła­śnie akty­wo­wała swój płaszcz.

Omal nie wyrywa mi ramie­nia ze stawu, gdy razem wzbi­jamy się w powie­trze. Upiory wciąż kłę­bią się w dole wokół sadzawki, ale ich ruchy są coraz wol­niej­sze. Naj­wy­raź­niej dotarło do nich, że zdo­bycz im umknęła.

Doty­kam tar­czy pod szyją, by uru­cho­mić wła­sny płaszcz.

Nashira spo­gląda na mnie z namy­słem, wciąż mocno trzy­ma­jąc mnie za ramię.

– Co się stało?

Patrzę jej w oczy. Znała Dalcę. Była pierw­szym miesz­kań­cem pią­tego kręgu nie tylko w sze­re­gach War­dana, ale i w trzy­oso­bo­wej dru­ży­nie księ­cia. Iza­mal był prze­ko­nany, że to Dalca odpo­wia­dał za jej śmierć. Ona sama ni­gdy tego nie potwier­dziła; ni­gdy nie oka­zała nie­chęci do księ­cia – ani do kogo­kol­wiek innego. Z dru­giej strony nie zapy­ta­łam jej o to wprost.

– To był Dalca – mówię.

Mimo­wol­nie wstrzy­muje oddech, w jej sze­roko otwar­tych zło­tych oczach widzę zdu­mie­nie.

– Nie był mar­twy, przy­naj­mniej nie cał­kiem. Tylko na tyle, żeby spaść tu na moment.

Nashira wciąż patrzy na mnie pyta­jąco.

Wyry­wam ramię z jej uści­sku.

– Póź­niej się zoba­czymy – wołam i pozwa­lam, by płaszcz porwał mnie w innym kie­runku.

– Vesper! – krzy­czy za mną.

Udaję, że nie sły­sza­łam.

W sza­lo­nym pędzie mijam straż­nicę i skrę­cam w stronę trze­ciego kręgu.

Amma ode­szła, ale tata został.

Przed nami poja­wia się Ven – przy­po­mi­na­jąca koronę budowla – zni­żam lot i ląduję na ulicy kilka prze­cznic dalej. Prze­strzeń dziw­nie się zacho­wuje w tej kra­inie. Z poziomu sze­ro­kiego głów­nego traktu twier­dza War­dana wydaje się strze­li­sta i pra­wie nie­ska­zi­telna, ale gdy­bym weszła do środka przez małą furtkę ukrytą w dys­kret­nym zagłę­bie­niu muru, zoba­czy­ła­bym ją taką, jaka była mniej wię­cej sześć­dzie­siąt lat wcze­śniej: skrom­niej­sza, znacz­nie mniej roz­bu­do­wana.

Pod jed­nym murem widać szczątki zapo­mnia­nej fon­tanny. Tuż pod ujściem wody, scho­wa­nym w rzeź­bie przed­sta­wia­ją­cej więd­nący kwiat, znaj­duje się mała, pro­sto­kątna płytka wysta­jąca nieco bar­dziej niż pozo­stałe. Prze­krę­cam ją, tym ruchem dokań­cza­jąc wytło­czoną w niej ikonę.

Furtka się uchyla i wci­skam się do kory­ta­rza z nie­du­żymi świe­tli­kami w skle­pie­niu. W ścia­nach osa­dzono masywne drew­niane drzwi o żela­znych zawia­sach, zabez­pie­czone mister­nymi iko­no­zam­kami. Gdy iko­no­manta staje się mistrzem w swym rze­mio­śle, zyskuje prawo do wła­snego warsz­tatu, a pierw­szym dzie­łem stwo­rzo­nym w nowym miej­scu pracy jest nie­odmien­nie iko­no­za­mek – nie tylko gwa­ran­cja pry­wat­no­ści, ale i dowód naby­tych umie­jęt­no­ści. Gdy tata pro­wa­dził mnie tym kory­ta­rzem, jego twarz zdo­bił filu­terny uśmiech, jakiego jesz­cze ni­gdy u niego nie widzia­łam. Powie­dział mi wtedy, że spę­dził dwa mie­siące, pro­jek­tu­jąc zamek nie­moż­liwy do sfor­so­wa­nia, a na doda­tek bru­dzący ręce tego, kto pró­bo­wałby go otwo­rzyć. Po czym z dumą dodał, że któ­re­goś mie­siąca połowa cze­lad­ni­ków para­do­wała z fio­le­to­wymi pal­cami.

Umar­łam, zanim sta­łam się peł­no­praw­nym War­dana, a do tej czę­ści twier­dzy wstęp mieli jedy­nie ci, któ­rzy spe­cja­li­zo­wali się w iko­no­man­cji. Z nawyku pochy­lam głowę i udaję, że mam prawo tu być, gdy od czasu do czasu mijam kogoś w kory­ta­rzu. Zwy­kle jed­nak wszy­scy są zbyt pochło­nięci wła­snymi myślami, by zwra­cać na mnie uwagę.

Tata jest w swo­jej pra­cowni. Jego plecy są teraz nieco mniej przy­gar­bione, a barki jakby roz­luź­nione. Nawet bruzdy na twa­rzy wydają się płyt­sze, ale policzki wciąż ma lekko zapad­nięte, pokryte lek­kim cie­niem zaro­stu.

Z początku więk­szość dni spę­dza­li­śmy razem, dzie­ląc żałobę. Tak naprawdę pochła­niała go jed­nak iko­no­man­cja; rzu­cił się w wir badań, które powi­nien był pro­wa­dzić za życia, zamiast ukry­wać się w pią­tym kręgu niczym zbieg.

Coraz trud­niej mi było towa­rzy­szyć ojcu, odkąd stało się jasne, jak bar­dzo pasuje mu śmierć.

Tata pod­nosi się zza stołu, gdy mnie zauważa.

– Vesper. Dawno cię nie było.

To prawda. Kocham ojca, ale cza­sem, gdy na niego patrzę, widzę go takiego, jaki był w ostat­nich minu­tach życia na are­nie, gdy zamie­nił się w szkło i zaczął pękać…

Wbi­jam wzrok w pod­łogę i wal­czę z przy­krym wspo­mnie­niem, a potem, chcąc zyskać na cza­sie, z nagłą fascy­na­cją roz­glą­dam się po pra­cowni. Wodzę pal­cami po pół­kach, podzi­wia­jąc malut­kie iko­no­me­cha­ni­zmy spo­czy­wa­jące na nich rzę­dami. Kręcę gałką iko­no­lampy zwi­sa­ją­cej pod sufi­tem, to przy­ciem­nia­jąc, to roz­ja­śnia­jąc jej blask, aż w końcu znaj­duję wła­ściwe słowa.

– Ktoś tu dziś był. Został tylko na chwilę. – Opo­wia­dam mu o Dalce; o tym, co od niego usły­sza­łam. O moim sercu, które bije gdzieś tam, na górze.

Słu­cha mnie uważ­nie, trąc pod­bró­dek.

Aż wresz­cie docie­ram do sedna, do pyta­nia, które mnie tu przy­wio­dło:

– Czy ja… mogę tam wró­cić?

Przez długą chwilę mil­czymy. Tata się zasta­na­wia.

Wresz­cie spo­gląda na swój stół robo­czy.

– Podejdź tu.

Nad bla­tem wiszą trzy lustra o taflach dys­kret­nie nazna­czo­nych iko­nami. Czwarte spo­czywa pła­sko na stole. Tata nakłuwa palec i kro­pla krwi kapie na lśniącą, sre­brzy­stą powierzch­nię.

– Bli­żej – dodaje. Zgar­nia jakieś szpar­gały z zydla i przy­ciąga go ku sobie.

Przy­sia­dam na stołku, pochy­lam się. Tata nasta­wia jedno z wiszą­cych luster, żebym lepiej widziała.

Kro­pla krwi na tafli spo­czy­wa­ją­cej na stole przy­po­mina kokon z cien­kich włó­kien czer­wo­nego jedwa­biu, deli­kat­nych jak paję­cze nici. Pochy­lam się niżej. Kokon pul­suje. Przez oso­bli­wie luźny splot mogę dostrzec, co jest w środku.

– To miej­sce nie jest do końca praw­dziwe. Wizję tego świata two­rzą nasze umy­sły, uzu­peł­nia­jąc luki tak, by wszystko miało jakiś sens. To ilu­zja, maska, która chroni nas przed głę­biej ukrytą, praw­dziwą struk­turą tego miej­sca. Ikony nato­miast nazy­wają rze­czy­wi­stość i potra­fią odsła­niać okru­chy prawdy.

Ikony? Dla­czego on mówi o…

Wstrzy­muję oddech. Ten kokon to ikona. Nie­praw­do­po­dob­nie zło­żona, trój­wy­mia­rowa. Teraz widzę tuziny krzy­żu­ją­cych się włó­kien – two­rzą jakby zna­jome kształty ele­men­tar­nych ikon, lecz ich roz­wi­nię­cia plą­czą się w osza­ła­mia­jący, nie­znany mi spo­sób. I to pul­so­wa­nie, ten ruch… Jakby kokon był żywy.

– Nazwa­łem to ikoną życia – mówi tata.

– Co ona robi?

– A jak ci się wydaje?

Mój tata. Nauczy­ciel, jak zawsze. Pró­buję odpo­wie­dzieć:

– Okre­śla cię?

Tata kiwa głową.

– Teraz twoja kolej.

Nakłu­wam palec i samotna kro­pelka krwi spada na zwier­cia­dło. Przez sekundę jest plamą, a potem… włó­kienka spla­tają się na podo­bień­stwo pło­mie­nia świecy.

Ten wzór w niczym nie przy­po­mina poprzed­niego. Wiele nitek nie domyka splotu; po pro­stu nikną w prze­strzeni niczym pęk zerwa­nej przę­dzy. Pomię­dzy nimi dostrze­gam ciem­no­czer­wone, poły­skliwe linie. Wielka Kró­lowa.

Kokon taty jest zamknięty, mój wydaje się roze­rwany i jakby cze­goś w nim bra­ko­wało. Zer­kam na ojca i ryzy­kuję hipo­tezę:

– Jest… nie­kom­pletna.

– Bar­dzo dobrze. – Tata pro­mie­nieje, jak­bym była jego naj­lep­szą uczen­nicą.

Pochy­lam głowę, żeby ukryć uśmiech. Wpa­truję się w ikonę życia.

– Twoja wydaje się kom­pletna. Co to ozna­cza?

Odstę­puje o krok i odwraca się ple­cami do mnie.

– Vesper… od pew­nego czasu widzę bramę.

Pod­ry­wam głowę.

– Wiem, że powi­nie­nem przez nią przejść.

Do tam­tego miej­sca. Do Ammy. W końcu odzy­skuję głos.

– Zosta­łeś tu… dla mnie?

Naprawdę sta­nę­łam mu na dro­dze?

Odwraca się i patrzy na mnie łagod­nie.

– Uwierz, że nie pra­gnę roz­sta­nia z tobą.

– A jed­nak powi­nie­neś pójść. Pora­dzę sobie.

Tata kręci głową.

– Nie troszcz się tak o mnie. Ale masz rację: ja też uwa­żam, że sobie pora­dzisz. Chcia­ła­byś wró­cić?

W jego gło­sie wyczu­wam czy­stą cie­ka­wość.

– Ja…

– Niczego już nie pra­gniesz?

Nara­sta we mnie ból.

Tata opiera brodę na zaci­śnię­tej pię­ści.

– Dla mnie to był kres. Szansa na dokoń­cze­nie pracy, którą roz­po­czą­łem. Dla cie­bie być może wytchnie­nie, spo­sob­ność zale­cze­nia ran. – Ojciec kła­dzie dłoń na piersi, tuż nad ser­cem. – Ale jesz­cze tyle przed tobą, jeśli tylko zechcesz. Tyle do ogar­nię­cia. Tyle do kocha­nia. – Bez cie­nia zaże­no­wa­nia mówi o miło­ści; nie umiał się na to zdo­być, gdy byłam mała i roz­ma­wia­li­śmy o uczu­ciach. Nie­wy­klu­czone, że tata, któ­rego zna­łam, tata z mojego dzie­ciń­stwa już mnie opu­ścił.

– No, nie wiem – odpo­wia­dam, wspo­mi­na­jąc nie­sa­mo­wi­cie błę­kitne oczy. – Z tym już skoń­czy­łam.

– Pierw­sza miłość nie musi być ostat­nią, wiesz?

Prze­wra­cam oczami.

– Ja go nie kocha­łam, tato.

– Świet­nie – rzuca tro­chę zbyt skwa­pli­wie. – Tego kwiatu jest pół światu, nie­praw­daż?

– Tato…

– Zosta­wi­łaś za sobą nie­do­koń­czone życie. Tak naprawdę led­wie zaczęte.

Znowu spo­glą­dam na kro­ple krwi na tafli lustra.

– To nie­ła­twe – cią­gnie tata. – Upiory to ci, któ­rzy nie zdą­żyli poznać samych sie­bie. Nie wzięli życia w swoje ręce. Powiedz mi więc, Vesper, kim jesteś?

Wpa­truję się w dwie kro­ple krwi jak urze­czona. Kim jestem? Czego chcę?

– Chcę… zoba­czyć – odpo­wia­dam szep­tem. – Prze­ko­nać się znowu, jak to jest. Sta­nąć gdzieś w pią­tym kręgu i poczuć cie­pło słońca na skó­rze. Przejść przez kręgi szó­sty i siódmy, żeby spraw­dzić, co jest dalej. Chcę rze­czy, któ­rych nawet nie umiem nazwać. Chcę nie­zna­nego…

Tata się pro­stuje.

– Zdaje się, że nur­tują cię pyta­nia.

Uśmie­cham się krzywo.

– Co naj­mniej kilka.

– Prze­ra­ża­jące, prawda? Tak wsko­czyć w życie, nie zna­jąc odpo­wie­dzi. Ale nie winię cię. Patrzę na twoją ikonę życia i mogę sobie tylko wyobra­żać, ile jesz­cze pracy będziesz musiała wło­żyć w jej dokoń­cze­nie, skoro tak wiele już osią­gnę­łaś. Nie­zwy­kli ludzie napo­ty­kają nie­zwy­kłe prze­szkody.

Puls mi przy­spie­sza, gdy patrzę mu w oczy.

– Znajdę drogę powrotną.

Tata uśmie­cha się łagod­nie, po czym patrzy na mnie prze­ni­kli­wie.

– To miej­sce jest kon­struk­tem, struk­turą zbu­do­waną na tym, co uwa­żamy za praw­dziwe. Dla­tego nie widzę tego samego co ty. Nie widzę na przy­kład tej dziury w nie­bie, przez którą, jak mówisz, spa­dają tu nowi zmarli. Zasta­na­wia­łem się nad tym i począt­kowo uzna­łem, że to nie­istotny detal, przy­pad­kowa róż­nica w naszych doświad­cze­niach. A jed­nak… może ist­nieje jakiś powód, dla któ­rego to miej­sce stwo­rzyło ten szcze­gół spe­cjal­nie dla cie­bie.

I znowu to dostrze­gam. Niebo otwiera się niczym oko. W dół szy­buje kolejne ciało.

Skąd one spa­dają?

Nogi niosą mnie ku gra­nicy pią­tego kręgu, w cień tego dziw­nego, bia­łego frontu burzy. W stronę domu Ammy.

Od ulicy wciąż jest nieco koślawy i poro­śnięty mchem – wygląda dokład­nie tak jak przez te wszyst­kie lata, gdy nazy­wa­łam go moim domem. Gdy­bym jed­nak pode­szła zauł­kiem na jego tyłach, zoba­czy­ła­bym dobrze pro­spe­ru­jący sklep z przy­pra­wami sprzed stu lat, zanim jesz­cze prze­jęła go Amma. Z boku zaś, gdy­bym zer­kała na niego tylko kątem oka, pew­nie dostrze­gła­bym ostatni jego wize­ru­nek, który zapa­mię­ta­łam na tam­tym świe­cie: wypa­loną ruinę.

Cie­kawe, jak wygląda teraz. Czy ktoś go odbu­do­wał, urzą­dził w nim nowy dom? Może mech zwy­cię­żył i na pustym placu bawią się dziś dzieci z sąsiedz­twa? A może wszy­scy zapo­mnieli o zglisz­czach i nikt tam nie zagląda?

Kładę dłoń na gałce drzwi. Pozwa­lam jej na chwilę bez­ru­chu, by metal ogrzał się od ciała. Przez szpary mię­dzy deskami ścian dobiega deli­katna woń kar­da­monu. Wdy­cham ją i zaraz wyła­puję też inne aro­maty: zie­mi­stego mchu, pło­ną­cych szczap oraz cze­goś mniej przy­jem­nego: to zapach palo­nego cukru, który zwykł zwia­sto­wać nad­cho­dzący front burzy.

Odpusz­czam. Bez Ammy… to już nie jest mój dom. Mogę do woli spa­ce­ro­wać ścież­kami czasu, pod­cho­dzić z dowol­nego kie­runku i podzi­wiać każdą wer­sję tego budynku, lecz ni­gdy nie zdo­łam wró­cić do domu.

Z wnę­trza dobiega uro­czy, rado­sny śmiech. Nie­wąt­pli­wie mieszka tam szczę­ście, ale nie moje.

Moje szczę­ście zabie­ram ze sobą, wtu­lone w inne wspo­mnie­nia, gdy kie­ruję się po wła­snych śla­dach w stronę straż­nicy. Wkrótce znowu ląduję na bal­ko­nie.

Przy­cho­dzi mi na myśl, że wła­ści­wie nie wiem, czy któ­ryś z War­dana by za mną tęsk­nił. Sama zapo­mi­nam ich imiona, choć minęły rap­tem tygo­dnie, odkąd tu jestem. A może mie­siące. Kto wie, czy nie rok. Stra­ci­łam rachubę czasu.

Jest jed­nak ktoś, za kim bym tęsk­niła. Sły­szę odgłos kro­ków i Nashira wycho­dzi na bal­kon.

– Zatem odna­la­złaś drogę powrotną – mówi, opie­ra­jąc się o balu­stradę obok mnie.

Odchy­lam głowę, by spoj­rzeć w niebo.

– Nashi… Jest coś, o co ni­gdy cię nie zapy­ta­łam.

– Co takiego?

– Iz… który tak cię podzi­wia…

Uśmie­cha się, zaże­no­wana i dumna zara­zem.

– Powie­dział mi, że Dalca był w tobie zako­chany. I że go odrzu­ci­łaś… to dla­tego wylą­do­wa­łaś tutaj.

Nashira nie­spiesz­nie mruży oczy.

– To naj­głup­sza teo­ria, jaką sły­sza­łam. Głu­pia nawet jak na Iza.

– W cało­ści?

Mruży oczy moc­niej.

– Jestem tu wyłącz­nie z wła­snej winy. To ja posta­no­wi­łam zostać War­dana. To ja posta­no­wi­łam sko­czyć, choć mia­łam roz­darty płaszcz. To ja posta­no­wi­łam pomóc Dalce, oca­lić go. Doko­na­łam wła­snych wybo­rów.

– Wiem – odpo­wia­dam.

Nashira krzy­żuje ramiona na piersi.

– To nie była żadna tra­ge­dia. Mówi­łam Izowi, ale on wiecz­nie czy­tał jakieś głu­pie roman­si­dła. Dalca ni­gdy mnie nie kochał, byli­śmy przy­ja­ciółmi. Miał przed sobą lata służby jako Regia. Potrze­bo­wał kogoś, kto pomoże mu rzą­dzić, kogoś zaufa­nego. Uznał, że nada­wa­ła­bym się do tego zada­nia. I wiesz co? Chyba miał rację.

Wzru­szam ramio­nami. Nie mam żad­nych wąt­pli­wo­ści.

– Rzecz w tym, że nie umia­ła­bym tkwić w mał­żeń­stwie bez miło­ści, w imię obo­wiązku. – Nashira wzdy­cha. – Ale wyobra­żam sobie, że gdy Dalca przy­szedł na świat, wycięli mu serce i zosta­wili jedy­nie strach. Naprawdę prze­peł­nia go prze­ra­że­nie. Boi się o sie­bie, o swoją rodzinę, o swój lud. Może tak już jest z każ­dym, na kim spo­czywa tak wielka odpo­wie­dzial­ność. – Uśmie­cha się, gdy patrzę jej w oczy. – Kiedy zoba­czysz Iza – dodaje – powiedz mu, że sama jestem sobie winna. Dalca może i nie wie, czym jest miłość, ale ja wiem. I będę tu cze­kała na miłość mojego życia. Razem wybie­rzemy się w dal­szą drogę.

Teraz i ja się uśmie­cham, widząc jej roz­ma­rze­nie.

– A do tego czasu?

– Wiesz, nie jesteś moim jedy­nym zagu­bio­nym szcze­nię­ciem – odpo­wiada, szcze­rząc zęby. – Muszę się opie­ko­wać innymi.

– Nashiro…

– Ruszaj. Naciesz się świa­tem, który oca­li­łaś. Tylko… Vesper, prę­dzej czy póź­niej każdy War­dana prze­ko­nuje się, że to, co zostało oca­lone, nie pozo­staje oca­lone na zawsze.

– Burza ode­szła na dobre. Noszę ją w sobie.

Nashira dziw­nie się uśmie­cha.

– Leć. Powiedz Izowi, że go kocham.

Razem lądu­jemy na dzie­dzińcu Ven, gdzie już czeka na mnie tata, jakby wie­dział.

Bie­gnę do niego i mocno go przy­tu­lam. Wzdy­cha ciężko.

– Jesz­cze się zoba­czymy – obie­cuję.

– Ale nie­prędko – odpo­wiada, ocie­ra­jąc mi poli­czek.

Doty­kam tar­czy pod szyją. Płaszcz znowu się wybrzu­sza, a sprę­żone powie­trze wzbija wokół nas chmurę kurzu.

Lecę. Wzno­szę się coraz szyb­ciej, coraz wyżej. Pęd powie­trza chce mnie zatrzy­mać; mrozi moje policzki i odrywa łzy z rzęs.

Oglą­dam się tylko raz. Nashira mnie obser­wuje, lecz ja wypa­truję taty.

Zadarł głowę. Uśmie­cha się. Takim go zapa­mię­tam do końca życia. Ile lat minie, zanim znowu się spo­tkamy? A może dzie­się­cio­leci?

Opty­mistka, wtrąca się wątły gło­sik w mojej gło­wie. Może to kwe­stia minut.

Nie. Pra­gnę życia i zamie­rzam je prze­żyć.

Nawet ze zła­ma­nym ser­cem. Nawet jeśli wła­śnie zosta­wiam za sobą tatę i jedyny dom, który kie­dy­kol­wiek zna­łam.

Serce w mojej piersi bije coraz prę­dzej i dono­śniej, jak wer­bel sza­lo­nego dobo­sza.

Z krtani wyrywa mi się szloch. Niebo jest już w zasięgu ręki, a chmury roz­wie­rają się przede mną jak powieki.

Widzę punkt świa­tła.

Wycią­gam ku niemu rękę i…

ROZDZIAŁ 3

Stoję oto­czona ośle­pia­jącą bielą. Z wszyst­kich sił zaci­skam powieki.

– Ostroż­nie, kochana – roz­lega się chra­pliwy szept. – Musisz się przy­zwy­czaić.

Głos więź­nie mi w gar­dle. Kilka razy prze­ły­kam ślinę i znowu pró­buję się ode­zwać.

– Dla­czego jest tak jasno?

– Tak naprawdę to nie jest. Po pro­stu przy­wy­kłaś do ciem­no­ści.

Nie­znacz­nie uchy­lam powieki. Ściana świa­tła, a pośrodku niej zgar­biona, stara kobieta. Łzy roz­my­wają obraz, więc strzą­sam je z rzęs.

Cmoka współ­czu­jąco.

– Ciem­ność tak nie boli, prawda?

Spo­glą­dam na nią spod przy­mru­żo­nych powiek.

– Kim jesteś?

Patrzy na mnie z lek­kim poli­to­wa­niem, po czym się nachyla.

Jej tęczówki są ruchli­wymi kłę­bo­wi­skami burzo­wych chmur. Kształty tań­czą wokół źre­nic – bestie, pną­cza, rzeki – w nie­skoń­czo­nych krę­gach.

Wielka Kró­lowa. Sztyw­nieję.

– Muszę wra­cać.

Jej śmiech dziw­nie przy­po­mina lodo­waty wiatr w koro­nach pra­sta­rych poskrzy­pu­ją­cych drzew.

– Chro­ni­łam cię tak długo, jak mogłam.

– Chro­ni­łaś? Przed czym?

Świa­tło za jej ple­cami ośle­pia mnie coraz bar­dziej, ota­cza­jąc jej syl­wetkę aure­olą bia­łego złota. Wielka Kró­lowa coraz mniej przy­po­mina osobę, jest już led­wie cie­niem.

– Do zoba­cze­nia po dru­giej stro­nie – mówi.

Mocno zaci­skam powieki, lecz świa­tło prze­do­staje się przez mikro­sko­pijne szcze­linki i rani jak kolce. Tysiąc bole­snych ukłuć roz­dziera ciem­ność.

Świa­tło przy­ciąga mnie ku sobie, wle­cze w górę.

Mój puls przy­spie­sza.

Mar­twa krew pły­nie coraz prę­dzej w żyłach.

Ota­cza mnie świa­tło; ciem­ność bled­nie ku czer­wieni.

Wzno­szę się poprzez krwi­stą, cie­płą czer­wień, sło­neczny blask prze­nika moją skórę i napiera, obej­muje coraz moc­niej, unosi wyżej.

Każdy cal mojego jeste­stwa kur­czy się w zdu­mie­wa­ją­cym tem­pie, aż wresz­cie daje się wtło­czyć w naj­cia­śniej­szą z kla­tek: moje ciało.

Gwał­tow­nie otwie­ram oczy. Spa­dam i spa­dam, aż wresz­cie się pod­ry­wam i znów jestem sobą. Moje ciało unosi się nad posła­niem i zaraz znowu opada na miękką poduszkę. Chcia­ła­bym, żeby świat prze­stał wiro­wać wokół mnie po kośla­wych orbi­tach.

Widok kopu­la­stego skle­pie­nia z wolna wyostrza się przed moimi oczami. Mozaika. Kosz­towna mozaika; żaden z jej ele­men­tów nie jest więk­szy od mojego paznok­cia. Domi­nują łagodne fale w czerni i głę­bo­kiej pur­pu­rze. Drobne detale zakłó­cają linie mister­nego wzoru – może to ryby? Mru­gam i widzę nieco wyraź­niej.

Złote sied­mio­ra­mienne gwiazdy, nie­po­zorne na tle czar­nych chmur Burzy. Wodzę wzro­kiem po moza­ice aż do miej­sca, w któ­rym skle­pie­nie styka się ze ścianą.

Wscho­dzi tam słońce oko­lone zło­tymi pro­mie­niami podob­nymi do zakrzy­wio­nych sza­bel. Ich ostrza prze­bi­jają Burzę, a poni­żej widać długą linię roz­gra­ni­cza­jącą niebo i zie­mię. Hory­zont. Jako dziecko słu­cha­łam opo­wie­ści i bez powo­dze­nia pró­bo­wa­łam wyobra­zić sobie miej­sce, w któ­rym niebo i zie­mia nie są odgro­dzone barierą Burzy. Świat, w któ­rym słońce rzą­dzi całym nie­bem, a nie jego skraw­kiem wydzie­lo­nym z łaski Burzy.

Hory­zont. W mojej gło­wie to słowo brzmi dziw­nie, lecz jesz­cze dziw­niej na języku. Mimo to gdzieś w trze­wiach roz­kwita roz­pacz­liwe pra­gnie­nie: chcę go zoba­czyć.

Koń­czyny są już posłuszne mojej woli. Naprę­żają się uda, a ramiona mnie uno­szą. Ciało jest takie cięż­kie. Zaci­skam zęby i pod­no­szę się wyżej…

Nagły ból wybu­cha z tyłu głowy. Pie­cze mnie skóra – chyba usia­dłam sobie na wło­sach. Wycią­gam je ostroż­nie spod sie­bie i ukła­dam na kola­nach. Są jak lśniąca, czarna rzeka, absur­dal­nie dłu­gie – ni­gdy nie mia­łam tak dłu­gich wło­sów.

Gdy umar­łam, się­gały ramion; były cał­kiem zwy­czajne, może tro­chę nie­sforne od wiecz­nej wil­goci nie­sio­nej Burzą. Naj­wy­raź­niej zmar­twych­wsta­łam w ciele, które żyło beze mnie przez dłu­gie mie­siące.

Wzdry­gam się na samą myśl. Doty­kam twa­rzy i uświa­da­miam sobie, że może to być dowolne obli­cze – czuję tylko, że mam oczy, nos i usta. Dło­nie wyglą­dają na moje, z krót­kimi paznok­ciami i długą bli­zną wzdłuż palca wska­zu­ją­cego – to pamiątka po obie­ra­niu korzeni sha­laj. Na pra­wej ręce mam ślad po opa­rze­niu: sie­dem linii odpo­wia­da­ją­cych stru­nom sitaru Ammy.

Prze­su­wam nogi i tra­fiam na szklaną barierę, która ota­cza moje łóżko. Obra­cam się, by przyj­rzeć się jej z bli­ska. Szkło poły­skuje w świe­tle, ujaw­nia­jąc setki wyry­tych w nim ikon, dalece bar­dziej skom­pli­ko­wa­nych od tych, które zdą­ży­łam poznać. Domy­ślam się tylko, że mają coś wspól­nego z tem­pe­ra­turą. Wyróż­nia się zwłasz­cza jedna; gdy leża­łam, musiała się znaj­do­wać dokład­nie nad moją pier­sią. Jest więk­sza od pozo­sta­łych i oto­czona arty­stycz­nymi zawi­ja­sami – dostrze­gam wśród nich strzęp chmury, słońce z pro­mie­ni­stą koroną oraz ciemne oczy. Pośrodku odczy­tuję jed­nak cał­kiem pro­stą komendę: otwórz.

Doty­kam jej.

Ikona roz­ja­rza się na chwilę, a wraz z nią cała szklana kopuła. Roz­lega się jakby cichy dźwięk dzwon­ków, a potem wszyst­kie ikony zni­kają.

Wycią­gam rękę i tym razem doty­kam już tylko lśnią­cych dro­bin kurzu wiru­ją­cych w powie­trzu. Dmu­cham lekko i zaczy­nają tań­czyć, porwane prą­dem powie­trza. Prze­szywa mnie przy­jemny dreszcz. Wiele widzia­łam w pod­ziem­nej kra­inie, ale nic nie może się rów­nać z iko­no­man­cją.

Oddy­cham głę­boko i nie­mal się duszę: powie­trze jest gęste od aro­matu słod­kiego jak miód; gdzieś w pobliżu musi się palić kadzi­dło.

Przez dzwonki, które wciąż sły­szę, prze­bija się pogłos dale­kiego dud­nie­nia. Nawet nie wie­dzia­łam, że dzwoni mi w uszach, ale teraz, gdy już to sobie uświa­do­mi­łam, prze­ni­kliwy dźwięk zdaje się wypeł­niać wszyst­kie zaka­marki głowy.

I znowu dud­nie­nie. Pró­buję się sku­pić, ziden­ty­fi­ko­wać jego źró­dło, ale jest tak, jak­bym uno­siła się pod wodą albo jakby moje uszy zapo­mniały, co to zna­czy słu­chać. Ton dzwon­ków obniża się i zlewa z owym dale­kim pogło­sem. Razem brzmią jak potężne dzwony w straż­ni­cach, ostrze­ga­jące ludzi przed ata­kami Burzy.

Tylko że Burzy już nie ma. A może jed­nak jest?

Opusz­czam nogi i nie­ru­cho­mieję. Waham się, mru­ga­niem pró­buję prze­go­nić dro­biny kurzu. Nie mogła­bym zro­bić kroku, żeby cze­goś nie zmiaż­dżyć.

W końcu pal­cami stóp odnaj­duję mały trój­kąt wol­nej pod­łogi i wstaję. Świat się prze­chyla, więc pod­pie­ram się ręką o wez­gło­wie kamien­nego łoża. Teraz dzwo­nie­nie w uszach cich­nie, bo gwał­towną falą poja­wia się nowy dźwięk: szum krwi pom­po­wa­nej w sza­lo­nym tem­pie.

Sta­ram się spo­koj­nie oddy­chać, aż zawroty głowy mijają, a pod­łoga wraca na swoje miej­sce i zaczy­nam ją widzieć w miarę wyraź­nie.

Setki poły­skli­wych iko­no­lam­pek zamknię­tych w szkla­nych kul­kach spo­czy­wają na posadzce, a wśród nich… jakieś rze­czy. Nie­zli­czone. Schy­lam się, by pod­nieść drew­nianą figurkę, i wolno obra­cam ją w dło­niach. Przy­po­mina zabawkę, którą kie­dyś mia­łam, tyle że wyrzeź­biono ją nie­po­rów­na­nie mister­niej. To podo­bi­zna kobiety o sze­roko roz­sta­wio­nych nogach i poważ­nych oczach. Odsta­wiam ją na pod­łogę.

W oko wpada mi zwi­tek papieru. Roz­wi­jam go i czy­tam: Byłaś lep­sza, niż na to zasłu­gi­wa­li­śmy. Śpij w wiecz­nym spo­koju.

Na chwilę zapo­mi­nam oddy­chać.

Ostroż­nie roz­su­wam bosymi sto­pami te wszyst­kie dro­bia­zgi, toru­jąc sobie wąską ścieżkę. Raz po raz wybie­ram na chy­bił tra­fił przed­miot: a to lśniący czarny kamień bez żad­nego napisu czy wia­do­mo­ści, a to dzie­cięcy sitar, a to iko­no­lampkę dającą jaśniej­sze świa­tło niż inne i zmie­nia­jącą kolor dłoni. I tyle odręcz­nych zapi­sków! Dzię­kuję, że zwró­ci­łaś nam niebo. Dzię­kuję, że poko­na­łaś Burzę.

Są też bła­ga­nia:

Pro­szę, czu­waj nad moją rodziną.

Pro­szę, potrze­bu­jemy cię.

Pro­szę, obudź się.

Zatrzy­muję się przed dwiema szma­cia­nymi lalecz­kami, któ­rych dło­nie zszyto razem. Jedna ma dłu­gie, czarne włosy i białą sukienkę, a druga biało-złoty uni­form. Kamyki, które przy­cze­piono jej jako oczy, są poma­lo­wane na nie­bie­sko.

Dalca. Wzbiera we mnie uczu­cie. Gdzie on jest?

I gdzie ja jestem?

Lalki upa­dają na posadzkę. Powie­trze wydaje mi się coraz gęst­sze, bar­dziej duszące.

Obra­cam się. Pokój nie jest duży, ale gustow­nie urzą­dzony. I okrą­gły, a to dość nie­zwy­kłe. Wedle mojej wie­dzy ludzie zada­wali sobie trud two­rze­nia takich budowli tylko w wyjąt­kowo szczyt­nych celach – na przy­kład gdy wzno­sili świą­ty­nie. Czyżby to… powstało dla mnie?

Ściany toną w pur­pu­rach i zło­cie. Kolory bar­dzo ładne, a mozaika pew­nie przed­sta­wia jakąś histo­rię, ale nie jestem w nastroju do podzi­wia­nia sztuki…

Mimo to zwra­cam uwagę na jedną z postaci. To dziew­czyna o sza­rych oczach, z dłu­gimi, czar­nymi wło­sami. Stoi ramię w ramię z chłop­cem o kędzie­rza­wych, ciem­nych wło­sach i nie­bie­skich oczach. Za nimi kłę­bią się sino-czarne wiry, usiane bia­łymi krop­kami podob­nymi do dia­men­tów. Pod­cho­dzę bli­żej i dostrze­gam, że to oczy, wężowe śle­pia. Są ich tuziny i wszyst­kie spo­glą­dają na dziew­czynę i chło­paka. Wiry uło­żono z nie­zli­czo­nych pur­pu­ro­wych i gra­na­to­wych kamy­ków; nie­które są oszli­fo­wane i lśniące, inne szorst­kie i ciemne. Ileż pracy wło­żono w tak szcze­gó­łowy wize­ru­nek Burzy!

Jest naprawdę piękny, w uro­czym, nieco dzie­cin­nym stylu. Czuję, jak wkrada się w moją pamięć, stop­niowo prze­sła­nia­jąc kosz­mar praw­dzi­wej Burzy. Nie było aż tak źle, zdaje się mówić mozaika. To tylko jedna z książ­ko­wych przy­gód.

Motyw dziew­czyny i chło­paka powta­rza się wszę­dzie. Czę­sto towa­rzy­szą im dwie inne posta­cie – szczu­pły, blady męż­czy­zna o lśnią­cych, bia­łych wło­sach oraz czło­wiek o ciem­nych wło­sach się­ga­ją­cych ramion i zło­tych oczach – ale dziew­czyna i chło­pak zawsze są w cen­trum wyda­rzeń.

Mozaika przed­sta­wia histo­rię dziew­czyny, która wyru­szyła, by oca­lić ojca przed księ­ciem… i poko­chała księ­cia. Obej­mują się w gęstwi­nie kwie­cia, na tle zło­tego pałacu w pierw­szym kręgu. Ramię w ramię wkra­czają w Burzę.

Dziew­czyna wyciąga ramiona ku Burzy, która zamyka się wokół niej. Książę klę­czy u jej stóp, trzy­ma­jąc w dło­niach kulę świa­tła podobną do słońca.

A potem dziew­czyna śpi, on zaś znowu klę­czy, tym razem u jej boku, pła­cząc lśnią­cymi kamy­kami łez.

Obra­cam się i opo­wieść zaczyna się na nowo. To hero­iczna bal­lada o czworgu ludziach, któ­rzy wkro­czyli w Burzę. Wyglą­dają na dobrych przy­ja­ciół. A dziew­czyna i książę spra­wiają wra­że­nie, jakby łączyło ich coś wię­cej niż przy­jaźń.

Cie­kawe. Histo­ria utrwa­lona w kamie­niu musi być prawdą. Tylko że ja pamię­tam ją ina­czej.

Gdzie dziew­czyna pła­cząca nad cia­łem ojca? Gdzie książę z mie­czem wymie­rzo­nym w jej serce? Gdzie chwila tuż przed jej ofiarą, gdy cała potęga nale­żała do niej? Gdy trzy­mała w ręku wątłą nić życia księ­cia?

Nie. To nie jest prawda. To nie była histo­ria miło­sna.

Gdyby było ina­czej, dla­czego książę miałby zamy­kać mnie tutaj, w tej pięk­nej sali bez okien i drzwi?

Na mojej skó­rze poja­wiają się ciemne, opa­li­zu­jące dese­nie. Moc, za którą odda­łam tak wiele – moc zapo­mnia­nej bogini, Wiel­kiej Kró­lo­wej – wciąż krąży w moim ciele. Daje mi świa­do­mość. Ale kamień nie chce przede mną ustą­pić. Nie tak dawno wznio­słam barierę prze­ciwko Burzy; w tej chwili zostało we mnie nie­wiele z mocy Kró­lo­wej.

Sunę pal­cami po ścia­nie, aż wresz­cie napo­ty­kam wypu­kłość. Luźny ele­ment mozaiki. Pod­wa­żam go paznok­ciami i odry­wam. Skry­wał pęk­nię­cie w zapra­wie, a w nim odro­binę zie­lo­nej masy – to mech.

Przy­my­kam oczy. Świa­do­mość dana mi przez bogi­nię spra­wia, że czuję obec­ność tego mchu; w świe­cie umar­łych ni­gdy nie doświad­czy­łam cze­goś podob­nego. W jego włók­nach także pły­nie wątły stru­mień mocy Kró­lo­wej, jakby… spę­dził długi czas w Burzy.

Nasu­wają się dwa wnio­ski. Po pierw­sze, ta sala znaj­duje się gdzieś na tere­nach zaję­tych nie­gdyś przez Burzę. Czyli mię­dzy pogra­ni­czem pią­tego kręgu, które utra­ci­li­śmy, gdy byłam dziew­czynką, a dale­kimi zakąt­kami, które Burza ode­brała nam dawno temu, zanim przy­szłam na świat. Może wśród farm i sadów szó­stego kręgu, a może nawet w roz­le­głych, dzi­kich ostę­pach siód­mego.

Czuję w piersi przy­jemne cie­pło.

Po dru­gie: mech mnie posłu­cha.

Zmu­szam go, żeby rósł, gęst­niał, żeby powięk­szył tę szcze­linę nie grub­szą od włosa.

Dono­śny trzask prze­szywa powie­trze.

Oddaję wię­cej mojej mocy. Oddaję, aż ele­menty mozaiki zaczy­nają odpa­dać, gdy mech wypiera zaprawę i kamie­nie. W nowych szcze­li­nach poja­wia się poma­rań­czowy blask. Jedno mocne pchnię­cie i budu­lec sypie się kaskadą, otwie­ra­jąc prze­świt wystar­cza­jąco duży, bym mogła się w nim zmie­ścić, jeśli się schylę.

Teraz wyraź­niej sły­szę daleki pogłos wiel­kich dzwo­nów.

Skalny pył leni­wie wiruje w otwo­rze. Biorę głę­boki wdech i prze­ci­skam się na zewnątrz.

Gdy się pro­stuję, kręci mi się w gło­wie. Opie­ram się ple­cami o mur, cze­ka­jąc, aż wzrok znowu się wyostrzy.

Kamienne pod­łoże, ściany z czar­nych blo­ków skal­nych. Zakręt kory­ta­rza, który przy­pusz­czal­nie ota­cza salę z mozaiką. Pery­metr obronny, myślę w spo­sób, który mógłby cecho­wać Nashirę.

Ktoś gwał­tow­nie wciąga powie­trze. Nie, to raczej nie ja.

Obra­cam się. Dziew­czyna o sze­roko otwar­tych oczach, z czar­nymi war­ko­czami, ubrana w czer­wony strój War­dana. Stoi jak ska­mie­niała z roz­po­star­tymi ramio­nami. Wpa­truje się we mnie przez chwilę, a potem zerka na moje ręce, z któ­rych pomału zni­kają ciemne linie zna­mie­nia Kró­lo­wej.

Robię krok w jej stronę, a ona cofa się z prze­ni­kli­wym piskiem, poty­ka­jąc się o wła­sne stopy. Odzy­skuje jed­nak rów­no­wagę i rzuca się do biegu.

– Cze­kaj… – wołam, ale mój głos brzmi tak, jak­bym miała usta pełne przę­dzy i żwiru.

Podą­żam za nią łukiem kory­ta­rza i nagle widzę przed sobą morze czer­wieni. War­dana tło­czą się wokół masyw­nych drzwi opa­trzo­nych skom­pli­ko­wa­nym, okrą­głym iko­no­zam­kiem. Ci, któ­rzy stoją naj­bli­żej, gło­śno wyra­żają radość, gdy roz­lega się szczęk i drzwi się otwie­rają, uka­zu­jąc salę, w któ­rej byłam zamknięta. Kilku wpada do środka.

– Znik­nęła! – krzy­czą zanie­po­ko­jeni.

Aha. Policzki mnie palą. Czyli jed­nak były tu drzwi. Dalca mnie nie uwię­ził. Jeśli się nad tym głę­biej zasta­no­wić, nie mia­łoby to sensu. Nie­po­trzeb­nie znisz­czy­łam dzieło jakie­goś pecho­wego arty­sty. Pew­nie tygo­dniami ukła­dał tę mozaikę.

Poru­sze­nie przy­ciąga moją uwagę. War­dana na skraju gro­mady zwra­cają się ku mnie falu­ją­cym ruchem i po chwili już mało kto patrzy na otwarte drzwi. Zapada cisza, w któ­rej sły­chać tylko dale­kie bicie dzwo­nów.

Tyle oczu. Zmu­szam się, żeby nie wyko­ny­wać żad­nych ner­wo­wych gestów, i wodzę spoj­rze­niem po twa­rzach, szu­ka­jąc choć jed­nej zna­jo­mej.

Dziew­czyna z war­ko­czami wzdryga się, gdy patrzę jej w oczy. Przy­wo­łuję ją dło­nią.

Nie­ufna i sztywna pod­cho­dzi na pal­cach.

Nachy­lam się ku niej.

– Gdzie Dalca? – Mój głos jest już nieco mniej chra­pliwy. Krtań zaczyna sobie przy­po­mi­nać, na czym polega jej praca.

Dziew­czyna czer­wieni się i jąka:

– W in… infir­me­rii.

– Czyli gdzie? – pytam, marsz­cząc brwi.

Nagle zgina się wpół. Przez moment patrzę na jej odsło­nięty kark, aż wresz­cie dociera do mnie, że to głę­boki ukłon.

– To dla mnie zaszczyt, że mogę wska­zać ci drogę.

– Eee… – bąkam inte­li­gent­nie, ale dziew­czyna już się odwraca i rusza przed sie­bie.

Pozo­stali War­dana cofają się, robiąc nam przej­ście. Jeden pada na kolana i składa dło­nie. Jego usta poru­szają się, jakby się… modlił?

Inny chwyta go za kark i odciąga na bok, by nie tara­so­wał drogi.

– Hmm… – Szu­kam słów, które mogła­bym skie­ro­wać do tego morza czer­wieni. – Dzię­kuję wszyst­kim. Rozejść się do zajęć – dodaję znowu tonem Nashiry.

Kie­ruję się w stronę drzwi. Do zajęć, powta­rzam w myślach. Czy pil­no­wa­nie mojej sali – mojego gro­bowca – było ich jedy­nym zada­niem?

War­ko­cze mojej prze­wod­niczki koły­szą się przy każ­dym kroku. Są piękne; prze­ple­ciono je przez serię małych, zło­tych pier­ścieni. Nagle moje pole widze­nia zaczyna się zawę­żać i pul­so­wać. Serce pra­cuje sta­now­czo za szybko.

Coś jest nie tak z moim cia­łem.

Poły­skliwe, czarne ściany falują wokół mnie, gdy sku­piam się na odde­chu i coraz wol­niej prze­bie­ram nogami. Igno­ruję skur­cze żołądka, igno­ruję w zasa­dzie wszystko prócz war­ko­czy mło­dej War­dana i pracy wła­snych stóp.

Jesz­cze jeden krok, tak, dobrze, lewa, a teraz prawa… Zde­rzam się z czymś mięk­kim. Dziew­czyna pisz­czy wystra­szona. Opie­ram się o ścianę, cze­ka­jąc, aż świat prze­sta­nie wiro­wać.

– Prze­pra­szam – mam­ro­czę do jej ple­ców.

– To… to dla mnie zaszczyt, Pogrom­czyni Burzy – popi­skuje dziew­czyna.

Dwaj bar­czy­ści War­dana stoją na straży bia­łych drzwi. Prze­wod­niczka odzywa się do nich pół­gło­sem.

Oglą­dam się przez ramię. Kory­tarz jest pełen ludzi, a środ­kiem tłumu wije się długi wąż czer­wo­nych uni­for­mów. War­dana poszli za mną.

Czuję dotyk na ramie­niu. Moja prze­wod­niczka patrzy na mnie z tro­ską.

Pro­stuję się.

– Nic mi nie jest.

War­tow­nicy otwie­rają przede mną drzwi.

Wkra­czam do prze­stron­nej, bia­łej sali. Pach­nie tu zio­łami, z domieszką meta­licz­nej woni krwi. Czarno odziani uzdro­wi­ciele uwi­jają się w pocie czoła. Jeden pochyla się nad masyw­nym kotłem, nad któ­rym uno­szą się jakby octowe opary; jego towa­rzyszka zerka do księgi i rysuje na ban­dażu ikonę, a pozo­stali dobie­rają zioła i mik­stury ze szkla­nych fio­lek i bla­sza­nych szka­tu­łek sto­ją­cych rzę­dami na pół­kach. Spo­glą­dam na liczne drzwi – nie­które są zamknięte, a za otwar­tymi widać puste pokoje.

Te za moimi ple­cami zamy­kają się, nie­mal cał­ko­wi­cie tłu­miąc dźwięk dzwo­nów.

Kil­koro uzdro­wi­cieli spo­gląda na mnie, po czym zaczyna pokrzy­ki­wać. Wysoka, szczu­pła kobieta pod­cho­dzi bli­żej.

– Nikomu nie wolno tu wcho­dzić.

Moja prze­wod­niczka, dum­nie wypro­sto­wana, staje naprze­ciwko niej.

– Nie wiesz, kto to jest?

Uzdro­wi­cielka przy­gląda mi się bacz­nie. Unosi brwi.

Uśmie­cham się słabo.

– Tak – dodaje prze­wod­niczka. – Obu­dziła się dla księ­cia Dalki.

– To nie do końca tak… – zaczy­nam, ale mój głos nie jest wystar­cza­jąco dono­śny, by prze­bić się przez okrzyki zdu­mie­nia dobie­ga­jące ze wszyst­kich stron. W moim wnę­trzu buzuje zimna furia. Dla­czego w ogóle zapy­ta­łam o Dalcę?

Uzdro­wi­cielka unosi drżącą dłoń i w sali zapada cisza.

– Witam cię, Pogrom­czyni Burzy. Książę Dalca… – otwarta dłoń kie­ruje się ku samot­nym drzwiom na końcu sali, przy któ­rych czuwa jeden War­dana – …jest tam.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: The Light­struck

Copy­ri­ght © 2023 by Sunya Mara

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2023

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Agnieszka Horzow­ska

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki oraz ilu­stra­cja

© Andrew Davis

Opra­co­wa­nie gra­ficzne pol­skiej wer­sji okładki: Jacek Pie­trzyń­ski

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Świa­tłość, wyd. I, Poznań 2024)

ISBN 978-83-8338-911-0

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer