Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Wyobraź sobie koszmar rodem z Roku 1984 Orwella wcielony w życie. Wyobraź sobie, że mieszkasz w kraju, w którym radia odbierają tylko jedną, państwową stację. Wyobraź sobie szary świat, w którym kolor wprowadzają tylko czerwone hasła propagandy. Wyobraź sobie, że na ścianie pokoju musisz powiesić portret przywódcy i kłaniać się mu we wszystkie święta. Wyobraź sobie miejsce, w którym seks służy jedynie płodzeniu kolejnych obywateli, a służby bezpieczeństwa, niczym Orwellowska Policja Myśli, bacznie obserwują twoją twarz podczas wieców, by upewnić się, że szczere są nie tylko twoje słowa, ale też twoje myśli. To miejsce istnieje naprawdę – nazywa się Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna. Reżim rządzący Koreą Północną od 1945 jest prawdopodobnie najbardziej totalitarnym systemem we współczesnym świecie. Wielokrotnie nagradzana książka Barbary Demick „Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej” pozwala zobaczyć rzeczywistość, o której większość z nas nie ma pojęcia. Książka obejmuje chaotyczny czas po śmierci Kim Ir Sena, gdy do władzy doszedł jego syn Kim Dzong Il, a w kraju zapanował głód, w wyniku którego zginęła jedna piąta mieszkańców i gwałtownie wzrosła liczba nielegalnych uciekinierów z komunistycznego raju.
„Poprzez losy kilkorga uchodźców autorka opisuje dramat tysięcy mieszkańców Korei Północnej — głód, represje, narastający strach. Ci, którym udało się wydostać, opowiadają o trudach ucieczki, o wewnętrznej drodze do wolności, naznaczonej walką z poczuciem winy, o rozstaniu z rodzinami i nieumiejętności przystosowania się do życia w nowym świecie. Jedna z tych cennych lektur, które zmieniają nasze widzenie rzeczywistości.” Joanna Hosaniak, dyrektor ds. kampanii międzynarodowej Citizens’ Alliance for North Korean Human Rights
„To książka, która ukazuje bogatą wiedzę autorki na temat Korei Północnej, a jednocześnie pozostaje w całości skupiona na ludzkim wymiarze historii.” The New York Times
„Wspaniałe, świetnie napisane dzieło literatury faktu. Przywraca człowieczeństwo ludziom uciskanym i cierpiącym, o których życiu, nadziejach i marzeniach tak niewiele wie zachodni świat.” San Francisco Chronicle
„Fascynujące, na wskroś osobiste spojrzenie na życie sześciorga uciekinierów z totalitarnej Korei Północnej. Demick odtwarza ich losy i przyczyny ucieczki, umiejętnie splatając prywatne historie z historią kraju pogrążającego się w chaosie.” Publishers Weekly
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 445
W serii ukazały się ostatnio:
Elizabeth Pisani Indonezja itd. Studium nieprawdopodobnego narodu
Beata Szady Ulica mnie woła. Życiorysy z Limy
Rana Dasgupta Delhi. Stolica ze złota i snu
Ed Vulliamy Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki (wyd. 2)
Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń Armenia. Karawany śmierci
Katarzyna Kwiatkowska-Moskalewicz Zabić smoka. Ukraińskie rewolucje
Anna Sulińska Wniebowzięte. O stewardesach w PRL-u
Anjan Sundaram Złe wieści. Ostatni niezależni dziennikarze w Rwandzie
Ilona Wiśniewska Hen. Na północy Norwegii
Mur. 12 kawałków o Berlinie pod red. Agnieszki Wójcińskiej (wyd. 2 zmienione)
Iza Klementowska Szkielet białego słonia
Piotr Nesterowicz Każdy został człowiekiem
Dariusz Rosiak Żar. Oddech Afryki (wyd. 2 zmienione)
Anna Mateja Serce pasowało. Opowieść o polskiej transplantologii
Linda Polman Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłupomocy humanitarnej (wyd. 2)
Scott Carney Czerwony rynek. Na tropie handlarzy organów, złodziei kości, producentów krwi i porywaczy dzieci (wyd. 2)
Misha Glenny Nemezis. O człowieku z faweli i bitwie o Rio
Adam Hochschild Lustro o północy. Śladami Wielkiego Treku
Kate Brown Plutopia. Atomowe miasta i nieznane katastrofy nuklearne
Drauzio Varella Klawisze
Piotr Lipiński Cyrankiewicz. Wieczny premier
Mariusz Szczygieł Gottland (wyd. 3 zmienione)
Maciej Czarnecki Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym
Zbigniew Parafianowicz, Michał Potocki Kryształowy fortepian. Zdrady i zwycięstwa Petra Poroszenki
Paweł Smoleński Wieje szarkijja. Beduini z pustyni Negew
Albert Jawłowski Milczący lama. Buriacja na pograniczu światów
Lidia Pańków Bloki w słońcu. Mała historia Ursynowa Północnego (wyd. 2)
Mariusz Szczygieł Niedziela, która zdarzyła się w środę (wyd. 3)
Aneta Prymaka-Oniszk Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy (wyd. 2)
Wojciech Górecki Toast za przodków (wyd. 2)
Jonathan Schell Prawdziwa wojna. Wietnam w ogniu
Wojciech Górecki Planeta Kaukaz (wyd. 3)
Janine di Giovanni Tamtego ranka, kiedy po nas przyszli. Depesze z Syrii
Wolfgang Bauer Porwane. Boko Haram i terror w sercu Afryki
Wojciech Górecki Abchazja (wyd. 2)
Bartek Sabela Afronauci. Z Zambii na Księżyc
Anna Pamuła Polacos. Chajka płynie do Kostaryki
Paweł Smoleński Pochówek dla rezuna (wyd. 3)
Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 2)
Filip Springer Miedzianka. Historia znikania (wyd. 4)
W serii ukażą się m.in.:
Jacek Hugo-Bader Dzienniki kołymskie (wyd. 2)
Ben Rawlence Miasto cierni. Największy obóz dla uchodźców
Barbara Demick
Światu nie mamy czego zazdrościć
Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej
Przełożyła Agnieszka Nowakowska
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Tytuł oryginału angielskiego Nothing to Envy: Ordinary Lives in North Korea
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Fotografia na okładce © by Alain Nogues / Corbis / FotoChannels
Copyright © 2009, 2015 by Barbara Demick. All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2011
Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Nowakowska, 2011
Redakcja Anna Sterczyńska i Ewa Polańska
Konsultacja merytoryczna dr Marceli Burdelski
Korekty Magdalena Kędzierska, Zuzanna Szatanik i Sandra Trela / d2d.pl
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Skład Magdalena Kędzierska, Małgorzata Poździk / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8049-574-6
Dla Nicholasa, Gladys i Eugene’a
W 2001 roku jako korespondentka „Los Angeles Times” zamieszkałam w Seulu, skąd miałam pisać o obydwu Koreach. Amerykańskiemu dziennikarzowi było wtedy wyjątkowo trudno wjechać do Korei Północnej. Kiedy wreszcie zostałam tam wpuszczona, przekonałam się, że poznawanie tego kraju na miejscu jest właściwie niemożliwe. Zachodnim dziennikarzom przydzielano „przewodników”, którzy mieli udaremnić im wszelkie spotkania i rozmowy niezatwierdzone w narzuconym z góry, starannie przygotowanym programie wizyty, ograniczonym do zwiedzania pokazowych miejsc i atrakcji. Kontakty ze zwykłymi ludźmi nie wchodziły w rachubę. Na zdjęciach i w telewizji Koreańczycy z Północy maszerują jak roboty w zwartym szyku na defiladach albo uczestniczą w wielkich pokazach gimnastycznych na cześć przywódców. Zaczynając od przeglądania fotografii, próbowałam dostrzec, co kryją te pozbawione wyrazu twarze.
Obraz prawdziwego życia w Koreańskiej Republice Ludowo-Demokratycznej zaczął mi się wyłaniać dopiero dzięki moim rozmówcom, którzy uciekli z Północy do Korei Południowej albo Chin. Dla „Los Angeles Times” napisałam cykl artykułów o zbiegach z leżącego na północy kraju miasta Chongjin[1]. Uznałam, że rozmowy z wieloma osobami o jednym konkretnym miejscu ułatwią mi weryfikację faktów. Zależało mi na tym, żeby było ono położone z dala od zadbanych atrakcji turystycznych, które północnokoreańskie władze pokazują zagranicznym gościom – chociaż liczyłam się z tym, że przyjdzie mi pisać o miejscu, do którego sama nie będę mogła dotrzeć. Chongjin, trzecie co do wielkości miasto Korei Północnej, które w połowie lat dziewięćdziesiątych zostało szczególnie dotknięte klęską głodu, jest niemal całkowicie zamknięty dla cudzoziemców. Miałam szczęście spotkać wielu wspaniałych ludzi stamtąd, którzy obrazowo opowiadali i nie szczędzili mi czasu. Książka wyrosła właśnie z tej serii artykułów.
Powstała ona na kanwie moich siedmioletnich rozmów z Koreańczykami z Północy. Zmieniłam w niej jedynie niektóre imiona, by chronić tych, którzy stamtąd nie wyjechali. Wszystkie dialogi przytaczam tak, jak zostały mi podane w relacjach jednej lub kilku osób. Dołożyłam wszelkich starań, by zweryfikować opowiadane historie i ukazać je na tle wydarzeń nagłośnionych publicznie. Opisy miejsc, do których nie dane było mi dotrzeć, powstały na podstawie zdjęć, nagrań wideo i relacji uciekinierów. Korea Północna wciąż jest dla nas pod wieloma względami nieprzenikniona, więc naiwnością byłoby twierdzić, że zdołałam wszystko uchwycić właściwie. Pozostaje mi jedynie nadzieja, że kiedyś ten kraj otworzy się i będziemy mogli sami osądzić, co się tam naprawdę działo.
[9] Nocne zdjęcie satelitarne Korei Północnej i Południowej
Na nocnych zdjęciach satelitarnych Dalekiego Wschodu widać rozległą, zadziwiająco nieoświetloną plamę. Ta ciemna przestrzeń to Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna.
Z tajemniczą czarną dziurą sąsiadują Korea Południowa, Japonia i świecące już względnym dobrobytem Chiny. Nawet z wysokości setek kilometrów widać tam białe punkciki billboardów, latarni, sygnalizacji ulicznej czy neonów sieci fast foodów, które świadczą o tym, że życie w tych krajach jest w dwudziestym pierwszym wieku nieodłącznie związane ze zużyciem energii elektrycznej. Ale tuż obok rozpościerają się obszary czerni, o powierzchni prawie dorównującej Anglii. To zdumiewające, że państwo, w którym żyją dwadzieścia trzy miliony mieszkańców, wydaje się bezludnym oceanem. Północna Korea jest po prostu pustką.
Kraj ten zaczernił się na początku lat dziewięćdziesiątych. Jego głęboko niewydolna gospodarka załamała się po rozpadzie Związku Radzieckiego, który wspierał swego komunistycznego sojusznika dostawami taniej ropy naftowej. Elektrownie popadły w ruinę. Zabrakło światła. Wygłodniali ludzie wspinali się na słupy elektryczne, żeby ściągnąć kawałek miedzianego drutu i wymienić go na jedzenie. Gdy schowa się słońce, a pejzaż zaciągnie szarością, przycupnięte małe domostwa wciąż giną w mroku. Do świtu nikną całe wsie. Nawet w niektórych dzielnicach pokazowej stolicy, Pjongjangu, idzie się nocą środkiem dużej ulicy, nie widząc domów ani po jednej, ani drugiej stronie.
Przygodnej osobie wpatrującej się w pustkę, którą jest dzisiejsza Korea Północna, mogą przychodzić na myśl odludne wioski w Afryce czy Azji Południowo-Wschodniej, gdzie jeszcze nie dotarła cywilizacja elektryczności. Korea Północna nie jest jednak krajem zacofanym, lecz państwem, które odłączyło się od rozwiniętego świata. Świadectwa tego, czym była dawniej, i tego, co zostało utracone, odnajduje się przy każdej większej drodze – bo wszędzie tam wiszą resztki zardzewiałych drutów elektrycznych, których sieć pokrywała kiedyś cały kraj.
Starsi mieszkańcy Korei Północnej dobrze pamiętają czasy, gdy mieli więcej prądu (a zatem także żywności) niż ich proamerykańscy kuzyni z Korei Południowej, to zaś tylko potęguje w nich poczucie upokorzenia z powodu przymusowego siedzenia nocami po ciemku. W latach dziewięćdziesiątych Stany Zjednoczone zaoferowały KRLD pomoc energetyczną w zamian za rezygnację przez ten kraj z programu zbrojeń jądrowych. Administracja Busha wycofała się jednak z tej obietnicy, zarzucając Korei Północnej niedotrzymanie warunków umowy. Mieszkańcy skarżą się gorzko na ciemności, lecz ich przyczyny upatrują w sankcjach amerykańskich. W nocy nie mogą czytać. Nie mogą oglądać telewizji. „Bez prądu nie mamy kultury” – rzucił mi kiedyś oskarżycielsko pewien przysadzisty północnokoreański strażnik.
Ale ciemności miewają też dobre strony. Zwłaszcza gdy jest się nastolatkiem i chodzi na sekretne randki.
Kiedy dorośli położą się spać, czasem już o siódmej wieczorem, łatwiej wymknąć się z domu. Mrok sprzyja prywatności i swobodzie, których w Korei Północnej brakuje tak bardzo jak elektryczności. Jego cudowna zasłona zapewniająca niewidzialność chroni przed wścibstwem rodziców, sąsiadów, tajniaków.
Chociaż poznałam wielu Koreańczyków z Północy, którzy mówili, że pokochali ciemności, największe wrażenie wywarła na mnie historia pewnej kilkunastoletniej dziewczyny i jej chłopaka. Gdy zobaczył ją po raz pierwszy, miała dwanaście lat. On, o trzy lata od niej starszy, mieszkał w pobliskim miasteczku. W bizantyjskiej hierarchii społecznej obowiązującej w Korei Północnej jej rodzina plasowała się nisko. Gdyby ktoś zobaczył ich razem w miejscu publicznym, chłopak straciłby szanse na karierę, a ona reputację cnotliwej dziewczyny. Dlatego umawiali się wyłącznie na długie spacery po ciemku. Zresztą i tak nie mieli wyboru, bo na początku lat dziewięćdziesiątych, gdy zaczęli spotykać się na poważnie, z powodu braku prądu zamknięto restauracje i kina.
Umawiali się po kolacji. Dziewczyna zakazała mu stukać do drzwi wejściowych, bo krępowała się starszych sióstr, młodszego brata i ciekawskich sąsiadów. Jej rodzina mieszkała w ciasnocie razem z kilkunastoma innymi rodzinami w długim, wąskim budynku, za którym znajdowała się wspólna ubikacja. Biały murek zasłaniający dom od ulicy sięgał nieco powyżej linii wzroku. Za tym murkiem chłopak krył się po zmroku. Brzęk przy zmywaniu naczyń u sąsiadów i odgłosy dobiegające z wychodka tłumiły dźwięk jego kroków. Musiał na nią długo czekać, czasem dwie, trzy godziny. To było bez znaczenia. W Północnej Korei życie biegnie wolniej. Tam nie nosiło się zegarka.
Dziewczyna wymykała się, kiedy tylko mogła wyjść z domu niezauważona. Przez chwilę wpatrywała się w ciemność: jeszcze go nie widziała, ale czuła jego obecność. Nie musiała się malować – w mroku makijaż jest przecież niepotrzebny. Czasem miała na sobie po prostu szkolny mundurek z marszczonej tkaniny syntetycznej: szafirową spódniczkę zakrywającą skromnie kolana i białą bluzkę z czerwoną chustką. Była bardzo młoda i jeszcze nie przejmowała się swoim wyglądem.
Najpierw szli w milczeniu, potem ich głosy stopniowo podnosiły się do szeptu, normalnie zaczynali mówić dopiero za wsią, kiedy mijało napięcie. Trzymali się na odległość wyciągniętej ręki aż do chwili, gdy byli pewni, że nikt ich nie widzi.
Na skraju wsi mijali kępę drzew, za którą zaczynały się tereny uzdrowiska z gorącymi źródłami. Kiedyś był to dość znany kurort – do jego wód o temperaturze pięćdziesięciu pięciu stopni zjeżdżały autobusy pełne chorych na cukrzycę i reumatyzm Chińczyków – lecz później zamarło w nim życie. Przy wejściu błyszczał prostokątny staw, otoczony kamiennym obramowaniem. Dalej ciągnęły się dróżki wysadzane sosnami, klonami japońskimi i jej ulubionymi miłorzębami, których delikatne liście o idealnym kształcie orientalnego wachlarza żółkły jesienią na musztardowo. Drzewa porastające okoliczne wzgórza zostały zdziesiątkowane, ponieważ ludzie potrzebowali opału, ale te na terenie uzdrowiska były tak piękne, że okoliczni mieszkańcy nie ośmielali się ich tknąć.
Teren był jednak zaniedbany. Drzew nie przycinano, kamienne ławki popękały, wyrwy w brukowanych alejkach wyglądały jak dziury w zębach. W połowie lat dziewięćdziesiątych prawie wszystko w Korei Północnej zdążyło się zużyć, zepsuć, podupaść. Kraj widział lepsze czasy. Ale po ciemku zniszczenia mniej rzucały się w oczy. Basen z gorącą wodą, mętny i zarośnięty rzęsą, jaśniał wtedy odbiciem nieba.
Widoku nocnego nieba w Korei Północnej nie sposób zapomnieć. To chyba najwspanialsze niebo w północno-wschodniej Azji, bo tylko tam nie przesłaniają go pyły węglowe, piasek nawiewany znad pustyni Gobi ani dymy przemysłowe, od których dusi się reszta kontynentu. Kiedyś północnokoreańskie fabryki dokładały się do tej chmury, ale to już przeszłość. Blasku gwiazd jaśniejących na górze nie tłumią tam sztuczne światła.
Wędrująca nocą para zbierała liście miłorzębu. O czym rozmawiali? O rodzinie, kolegach z klasy, przeczytanych książkach – każdy temat był fascynujący. Gdy po latach spytałam dziewczynę o najszczęśliwsze chwile w jej życiu, opowiedziała mi o tamtych nocach.
Zjawisk tego rodzaju nie widać na zdjęciach satelitarnych. W siedzibie CIA w Langley w Wirginii i na uniwersyteckich wydziałach orientalistyki o Korei Północnej myśli się z oddali. I w tym myśleniu pomija się to, że w tej czarnej dziurze, w przygnębiającym, mrocznym kraju, gdzie miliony ludzi umarły z głodu, jest także miłość.
Kiedy ją poznałam, ta dziewczyna była już trzydziestojednoletnią kobietą. Mi-ran (tak ją nazywam w tej książce) uciekła sześć lat wcześniej ze swojego kraju i zamieszkała w Korei Południowej. Poprosiłam ją o rozmowę w związku z moim artykułem o zbiegach z Północy.
W 2004 roku zostałam szefową seulskiego oddziału gazety „Los Angeles Times”, który zajmuje się całym Półwyspem Koreańskim. Korea Południowa, ze swą dwunastą pod względem wielkości gospodarką na świecie, rozwijającą się – choć nie bez zawirowań – demokracją oraz mediami należącymi do najprężniejszych w Azji, nie sprawiała nam trudności. Wysocy urzędnicy państwowi podawali dziennikarzom swoje numery telefonów komórkowych i nie mieli pretensji, gdy dzwoniło się do nich poza godzinami pracy. Korea Północna była tego przeciwieństwem. Jej komunikacja ze światem zewnętrznym sprowadzała się niemal wyłącznie do tyrad Koreańskiej Centralnej Agencji Informacyjnej, którą ktoś przezwał „zajadłą szczekaczką” za komiczny patos, z jakim złorzeczyła „imperialistycznym sługusom Ameryki”. W wojnie koreańskiej, która toczyła się w latach 1950–1953 i była pierwszym wielkim, krwawym starciem zimnej wojny, Stany Zjednoczone walczyły po stronie Korei Południowej i do dziś utrzymują tam czterdziestotysięczny kontyngent wojskowy. Dla KRLD, której animusz bojowy nie osłabł od tamtych czasów, wojna na Półwyspie jakby nigdy nie dobiegła końca.
Obywatele amerykańscy rzadko są wpuszczani do Korei Północnej, a jeszcze trudniej tam wjechać amerykańskim dziennikarzom. Kiedy w 2005 roku dostałam wreszcie wizę i wybrałam się do Pjongjangu, mnie i mojego kolegę poprowadzono wydeptanym szlakiem pomników ku czci wielkich przywódców: Kim Dzongila i jego nieżyjącego ojca Kim Ir Sena. Przez cały czas nie odstępowali nas ani na krok dwaj chudzi panowie w ciemnych garniturach. Obaj nazywali się tak samo: pan Park. (W Korei Północnej zagraniczni goście na wszelki wypadek dostają po dwóch „opiekunów”, którzy pilnują się wzajemnie, żeby żadnego z nich nie można było przekupić). Panowie Park używali takiej samej koturnowej retoryki, w jakiej przemawia państwowa agencja prasowa. („Dzięki naszemu przywódcy Kim Dzongilowi” – ta fraza powtarzała się w naszych rozmowach z zadziwiającą regularnością). Kiedy się do nas zwracali, unikali kontaktu wzrokowego, a ja zastanawiałam się, czy wierzą we własne słowa. Co sobie myślą naprawdę? Czy rzeczywiście tak bardzo kochają swojego wodza? Czy nie brakuje im jedzenia? Czym zajmują się w domu po powrocie z pracy? Jak wygląda życie w najbardziej represyjnym reżimie na świecie?
Zrozumiałam, że na te nurtujące mnie pytania nie uzyskam odpowiedzi w Korei Północnej. W tym celu należało rozmawiać z uciekinierami stamtąd.
W 2004 roku Mi-ran mieszkała w Suwonie, mieście położonym trzydzieści kilometrów na południe od Seulu, tętniącym życiem i pełnym rozgardiaszu. W Suwonie znajdują się centrala Samsung Electronics oraz zakłady produkujące rzeczy nieznane większości Koreańczyków z Północy, jak monitory komputerowe, płyty CD, telewizory cyfrowe, pendrive’y. (Dane statystyczne wskazują, że różnice poziomu gospodarczego między Koreami są co najmniej czterokrotnie większe niż te, które dzieliły NRD od RFN w momencie zjednoczenia Niemiec w 1990 roku). Suwon jest zakorkowany, tłoczny, hałaśliwy, to kakofonia dźwięków i feeria kontrastowych kolorów. Jak w większości południowokoreańskich miast, rażą w nim architektoniczny nieład, brzydota betonowych brył, krzykliwe oznakowania. Na peryferiach kilometrami ciągną się wieżowce mieszkalne, w centrum, przez które trudno się przebić samochodem, nie sposób zliczyć kawiarni Dunkin’ Donuts, restauracji Pizza Hut oraz ich koreańskich podróbek. W bocznych ulicach umiejscowiły się hotele o takich nazwach, jak Eros czy Love-Inn Park, gdzie wynajmuje się pokoje na godziny. Inny owoc cudu gospodarczego to jezdnie zablokowane tysiącami hyundaiów, próbujących się przebić z domu do centrum handlowego. Z powodu nieustannego paraliżu komunikacyjnego w Suwonie pojechałam tam z Seulu pociągiem, co trwało pół godziny, po czym przesiadłam się do taksówki, by dotrzeć do jednego z nielicznych lokali w mieście, gdzie można spokojnie posiedzieć: restauracji tuż przy osiemnastowiecznych fortyfikacjach, której specjalnością są wołowe żeberka z grilla.
W pierwszej chwili nie udało mi się wypatrzyć Mi-ran. Wyglądała zupełnie inaczej niż przybysze z Północy, których poznałam. W tym czasie w Korei Południowej mieszkało około sześciu tysięcy uciekinierów z Północy i zwykle widać było na pierwszy rzut oka, że nie wtopili się w otoczenie: kobiety nosiły na przykład przykrótkie spódniczki, a na nowych ubraniach zostawiały nieoderwane metki – lecz Mi-ran niczym się nie wyróżniała. Miała na sobie elegancki brązowy sweter i dobrane spodnie z trykotu. Odniosłam także wrażenie (które, jak wiele innych moich odczuć, okaże się błędne), że jest nieśmiała. Włosy, gładko ściągnięte, spięła klamrą ozdobioną kryształem górskim. Wyglądała nienagannie mimo śladu trądziku na brodzie i lekkiego brzuszka – była bowiem w czwartym miesiącu w ciąży. Przed rokiem wyszła za mąż za Koreańczyka z Południa, cywilnego pracownika armii, z którym teraz spodziewała się swego pierwszego dziecka.
Zaprosiłam ją na lunch i poprosiłam, żeby opowiedziała mi o szkolnictwie w Korei Północnej. Przed ucieczką Mi-ran pracowała jako przedszkolanka w osadzie górniczej, KRLD kończyła magisterskie studia pedagogiczne[2]. Wywiązała się między nami poważna, chwilami przygnębiająca rozmowa. Nie byłyśmy w stanie tknąć niczego, co zamówiłyśmy, bo opowiadała mi o tym, jak przyszło jej patrzeć na umierających z głodu pięcio- i sześcioletnich podopiecznych. Dzieci głodowały, a ona miała im wpajać, że Koreańczycy z Północy zostali pobłogosławieni przez los. Kim Ir Sena, który rządził północną częścią Półwyspu Koreańskiego od drugiej wojny światowej do śmierci w 1994 roku, trzeba było czcić jako boga, jego syna i następcę – Kim Dzongila – jako syna bożego, na podobieństwo Chrystusa. Mi-ran nie umiała się pogodzić z tym praniem mózgu.
Po godzinie czy dwóch wdałyśmy się, jak to się mówi lekceważąco, w babską paplaninę. Opanowanie i otwartość Mi-ran sprawiły, że ośmieliłam się poruszyć tematy dotyczące jej bezpośrednio. Co młodzi ludzie w Korei Północnej robili dla przyjemności? Czy ma stamtąd jakieś miłe wspomnienia? I czy miała tam chłopaka?
– To zabawne, że pytasz – odparła – bo właśnie wczoraj mi się przyśnił.
Powiedziała, że był wysoki, zwinny i miał zmierzwioną czuprynę opadającą na czoło. Po ucieczce z kraju odkryła z ogromną radością, że idol południowokoreańskich nastolatków, niejaki Yu Jun-sang, przypomina uderzająco jej byłego chłopaka. (Dlatego temu ostatniemu nadałam pseudonim Jun-sang). Bardzo zdolny, zapowiadał się na naukowca, studiował na jednej z najlepszych uczelni w Pjongjangu. Był to jeden z powodów, dla których nie mogli się razem pokazywać publicznie. Ich związek przekreśliłby jego szanse na karierę.
W Korei Północnej nie ma hoteli, gdzie można się spotykać, ani aprobaty dla intymnych relacji pozamałżeńskich. Mimo to próbowałam delikatnie wypytać, jak daleko się posunęli.
– Przez trzy lata chodziliśmy, trzymając się za ręce – roześmiała się Mi-ran. Pocałowaliśmy się po następnych sześciu. Nic więcej nawet nie przyszłoby mi do głowy. Jak wyjeżdżałam z Korei Północnej, miałam dwadzieścia sześć lat i chociaż byłam przedszkolanką, nie wiedziałam, skąd się biorą dzieci.
Mi-ran przyznała, że często myśli o swojej pierwszej miłości, a sposób, w jaki rozstała się z Jun-sangiem, nie daje jej spokoju. Był jej najbliższym przyjacielem, zwierzała mu się z marzeń i tajemnic rodzinnych. Mimo to nie zdradziła mu swojego największego sekretu. Ukrywała przed nim, że nabrała odrazy do Korei Północnej i nie wierzy w propagandę, którą karmi swoich wychowanków. Przede wszystkim zaś nie zdradziła, że jej rodzina dojrzewa do ucieczki. Nie dlatego że mu nie ufała, ale dlatego że w Korei Północnej ostrożności nigdy nie było za wiele. Gdyby to komuś powiedział, a ten ktoś powiedział to jeszcze komuś... no cóż, nie wiadomo – donosiciele byli wszędzie. Sąsiedzi wydawali sąsiadów, przyjaciele zdradzali przyjaciół. Donosili na siebie nawet kochankowie. Gdyby ktoś współpracujący z tajną policją dowiedział się o ich planach, cała rodzina zostałaby wywieziona w góry do obozu pracy.
– Nie mogłam ryzykować, nie mogłam się z nim pożegnać.
Po naszym pierwszym spotkaniu często rozmawiałyśmy z Mi-ran o Jun-sangu. Chociaż wyszła szczęśliwie za mąż, a kiedy zobaczyłyśmy się po raz drugi, była już matką, ilekroć padało jego imię, rumieniła się i zaczynała szybciej mówić. Odnosiłam wrażenie, że poruszając ten temat, sprawiam jej przyjemność, bo z nikim poza mną nie może o tym rozmawiać.
– Co się z nim stało?
Wzruszyła ramionami. Pięćdziesiąt lat po wojnie koreańskiej ci z Południa wciąż nie mogą się komunikować z tymi na Północy. Pod tym względem jest to sytuacja bez precedensu, zupełnie inna niż w podzielonych Niemczech. Między Koreami nie ma łączności telefonicznej, pocztowej ani elektronicznej.
Mi-ran sama nie znała odpowiedzi na wiele pytań. Czy się ożenił? Czy wciąż o niej myśli? Czy uważa, że skoro uciekła, zdradziła ojczyznę?
– Jakoś myślę, że potrafiłby mnie zrozumieć, choć naprawdę nie mam możliwości, żeby się tego dowiedzieć – wyjaśniła.
Mi-ran i Jun-sang poznali się wcześnie. Mieszkali pod Chongjinem, dużym przemysłowym miastem w północno-wschodniej części Półwyspu Koreańskiego, niedaleko granicy z Rosją.
Pejzaż Korei Północnej znakomicie oddają czarne uderzenia pędzla w malarstwie wschodnim. W niektórych miejscach jej krajobraz jest przepiękny – Amerykanom może przypominać zachodnie wybrzeże na północ od Kalifornii – ale widoki te są jakby pozbawione koloru. Wąską paletę barw otwiera ciemna zieleń jodeł, jałowców i świerków, kończy zaś jasna szarość granitowych szczytów. Tak charakterystyczną dla azjatyckiej wsi bujną zieleń poletek ryżowych można podziwiać jedynie w czasie krótkiej letniej pory deszczowej. Liście przelotnie wybuchają kolorami na jesieni. Przez resztę roku wszystko jest żółtawe lub brązowe, inne barwy blakną i znikają.
W odróżnieniu od Korei Południowej w pejzażu Północy nie ma ani odrobiny bałaganu. Niemal nie widuje się tam napisów i znaków, pojazdy należą do rzadkości. Prywatnych aut prawie się nie spotyka, bo w zasadzie obowiązuje zakaz ich posiadania, zresztą mało kto mógłby sobie na nie pozwolić. Rzadkością są nawet traktory, przy orce pracują tylko wychudłe woły. Proste, funkcjonalne domy niczym się nie różnią w swojej szarości. Sprzed koreańskiej wojny przetrwało niewiele. Powstałe głównie w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych osiedla z cementowych prefabrykatów i piaskowca były zasiedlane lokatorami z rozdzielnika, w zależności od ich miejsca pracy i zajmowanej pozycji. W miastach budowano tak zwane „gołębniki” – jednoizbowe mieszkania w niskich budynkach, na wsi najczęstsza jest parterowa „harmonijka” – długi dom z rzędem jednopokojowych mieszkań, przypominający organki. Czasem framugi drzwi i ramy okienne pomalowane są jaskrawym turkusem, ale zazwyczaj całość jest pobielona lub szara.
W antyutopii George’a Orwella Rok 1984 czytamy o świecie, w którym kolory pojawiają się jedynie na plakatach propagandowych. Właśnie tak jest w Korei Północnej. Socrealistyczne wizerunki Kim Ir Sena są malowane w bardzo żywych barwach. Wielki Wódz, dobrotliwie uśmiechnięty, siedzi w otoczeniu gromadki jaskrawo ubranych dzieci. Jego rozpromienione oblicze bije żółtą i pomarańczowa jasnością: Kim Ir Sen jest słońcem.
Wszechobecne slogany propagandowe malowane są na czerwono. Znaki alfabetu koreańskiego składają się z kółek i linii. Czerwone litery kontrastują z szarością krajobrazu. Wędrują wśród pól, wieńczą granitowe urwiska górskie, stoją przy szosach jak znaki drogowe, tańczą na dachach dworców kolejowych i innych budynków publicznych.
Gdy Mi-ran była dziewczynką, nie miała powodów, by nie wierzyć w te hasła. Jej ojciec był prostym cieślą w kopalni. Żyło im się biednie, lecz wszyscy wokół nich byli biedni. Chowała się bez dostępu do zagranicznych publikacji, filmów, telewizji, radia, była więc przekonana, że tak się powodzi ludziom na całym świecie, albo wręcz że gdzie indziej jest gorzej. Nasłuchała się z radia i telewizji, jak to Koreańczycy z Południa cierpieli pod butem proamerykańskiego marionetkowego prezydenta Parka Chung-hee, a potem jego następcy Chunga Doo-hwana. Wpajano jej, że komunizm w Chinach jest rozmyty i gorszy od komunizmu Kim Ir Sena, a miliony Chińczyków głodują. Uważała, że spotkało ją szczęście, bo urodziła się w Korei Północnej, gdzie panuje dobrotliwy przywódca, który dba o nią jak ojciec.
Gdy Mi-ran dorastała w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, jej rodzinna wieś nie miała się w gruncie rzeczy najgorzej. Wycięta z północnokoreańskiego szablonu, liczyła około tysiąca mieszkańców i choć niczym się nie różniła od innych wsi zbudowanych w ramach centralnego planowania, była fortunnie umiejscowiona. Leżała około dziesięciu kilometrów od Morza Japońskiego, więc jej mieszkańcy mogli czasem zjeść świeżą rybę i kraby. Tuż za nią zaczynał się przemysłowy Chongjin, korzystała więc z bliskości miasta, a dzięki dostępowi do ziemi uprawiano w niej warzywa. Stosunkowo płaska okolica była błogosławieństwem, górzysta Korea Północna cierpi bowiem na niedostatek terenów nadających się pod uprawy. Kim Ir Sen miał jedną ze swych letnich rezydencji w pobliskim uzdrowisku z gorącymi źródłami.
Mi-ran była najmłodszą z czterech córek. W 1973 roku, kiedy się urodziła, same dziewczynki w rodzinie traktowano w Korei Północnej jako dopust boży, równie dotkliwy jak w dziewiętnastowiecznej Anglii, gdzie o zmaganiach rodziny z pięcioma córkami pisała Jane Austen w Dumie i uprzedzeniu. W obydwu Koreach żywe są tradycje konfucjańskie, według których ciągłość rodu zapewniają synowie i na nich też spoczywa obowiązek opieki nad starymi rodzicami. Dla matki i ojca Mi-ran los okazał się w końcu łaskawy, bo trzy lata po niej urodził im się upragniony chłopiec. Po jego przyjściu na świat przestali jednak poświęcać uwagę najmłodszej córce.
Rodzina Mi-ran zajmowała pojedynczy segmencik w harmonijkowym domu, mieszkanie odpowiadające statusowi ojca. Z dworu wchodziło się bezpośrednio do małego pomieszczenia kuchennego z paleniskiem na węgiel lub drewno. Piec służył nie tylko do gotowania, lecz także ogrzewał całe mieszkanie dzięki urządzeniu wbudowanemu pod podłogą, zwanemu ondol. Rozsuwane drzwi dzieliły kuchenkę od pokoju, gdzie wszyscy spali na matach, które zwijało się na dzień. Po narodzinach chłopca było ich ośmioro: pięcioro dzieci, rodzice i babcia. Ojciec Mi-ran przekupił wtedy miejscowego sekretarza partii, który przydzielił im sąsiedni segment i pozwolił wybić drzwi w ścianie łączące oba mieszkanka.
Powiększona przestrzeń do życia została podzielona na część żeńską i męską. Kobiety przy niskim drewnianym stole w kuchni jadały potrawy z mąki kukurydzianej, tańszej i mniej pożywnej od ryżu, który jest w Korei preferowany. Ojciec z synem żywili się nim przy osobnym stole.
– Myślałem, że to jest naturalne – powie mi później Sok-ju, brat Mi-ran.
Podczas gdy starsze siostry nie protestowały otwarcie, Mi-ran płakała i narzekała na niesprawiedliwość.
– Dlaczego tylko Sok-ju dostaje nowe buty? – pytała. – Dlaczego mama tylko nim się zajmuje?
Rodzice ją wtedy uciszali i nie dawali odpowiedzi.
Buntowała się przeciwko dyskryminowaniu dziewczynek także w innych sprawach. W tamtych latach nie uchodziła im jazda na rowerze. Ludzie to piętnowali, uważając, że dziewczyna na rowerze wygląda brzydko i wyzywająco – a Partia Pracy co pewien czas uchwalała rezolucje, w których zakazywała tego formalnie. Mi-ran się tym nie przejmowała. Po ukończeniu jedenastu lat zaczęła wyjeżdżać jedynym w rodzinie, starym japońskim rowerem na drogę do Chongjinu. Chciała się wyrwać z opresyjnej wioski, dokądś przed nią uciec. Dla dziecka taka wyprawa do miasta była męcząca, jechało się tam jakieś trzy godziny pod górę, tylko częściowo asfaltem. Mężczyźni, którzy próbowali ją wyprzedzać na swoich rowerach, przeklinali jej zuchwałość.
– Rozwalisz sobie cipę – krzyczeli.
Bywało, że stawały jej na drodze grupki podrostków, którzy chcieli ją zrzucić na ziemię. Początkowo na ich wulgarne zaczepki Mi-ran odpowiadała równie ordynarnym krzykiem, później nauczyła się je ignorować i obojętnie pedałować przed siebie.
Kiedy mieszkała w rodzinnej wiosce, odnajdywała wytchnienie tylko w jednym miejscu – w kinie.
W każdym północnokoreańskim miasteczku, nawet bardzo małym, było kino, bo Kim Dzongil wierzył, że film jest niezbędnym narzędziem umacniającym posłuszeństwo mas. W 1971 roku trzydziestoletniemu Kim Dzongilowi powierzono pierwsze zadanie państwowe: nadzór nad Wydziałem Propagandy i Agitacji Partii Pracy, któremu podlegała kinematografia. Dwa lata później wydał książkę O sztuce filmowej, w której pisał odkrywczo, że „rewolucyjna sztuka i literatura niezmiernie efektywnie zachęcają lud do pracy na rzecz rewolucji”.
Pod kierunkiem Kim Dzongila Koreańska Wytwórnia Filmów Pełnometrażowych zbudowała na przedmieściach Pjongjangu studia o powierzchni setek tysięcy metrów kwadratowych. Produkowano tam czterdzieści filmów rocznie. W większości były to fabuły według jednego schematu: droga ku szczęściu wymaga od jednostki poświęceń i podporządkowania się dobru ogółu, a kapitalizm to szczyt upodlenia. Kiedy w 2005 roku byłam w tej wytwórni, widziałam dekoracje mające przedstawiać typową ulicę w Seulu: obskurne sklepy sąsiadowały tam z szemranymi barami z panienkami.
Chociaż filmy były czystą propagandą, Mi-ran uwielbiała chodzić do kina. Kochała je miłością dziewczynki chowającej się na północnokoreańskiej wsi. Gdy trochę podrosła i mogła tam już bywać sama, prosiła matkę o pieniądze na bilety. Wejście było tanie, kosztowało tylko pół wona, tyle co oranżada. Mi-ran oglądała wszystko, co się tylko dało. Zdarzały się tam śmiałe filmy nie dla dzieci, na przykład Moja ukochana z 1985 roku, którą oglądając, widz mógł odgadnąć, że mężczyzna całuje się z kobietą. Wprawdzie nie było tego widać, bo główna bohaterka skromnie zasłoniła ekran parasolką, ale Moja ukochana została zakwalifikowana jako film dla dorosłych. Rzecz jasna, w Korei Północnej nie pokazywano produkcji hollywoodzkich ani żadnych filmów zagranicznych, z wyjątkiem nielicznych sowieckich. Mi-ran lubiła te ostatnie najbardziej, bo było w nich mniej propagandy i więcej romantyzmu.
Może tak się musiało stać, że rozmarzona dziewczyna uwielbiająca ekranowe romanse odnajdzie historię miłosną także w prawdziwym życiu.
Poznali się w 1986 roku, gdy wciąż jeszcze wystarczało prądu na seanse filmowe. Najbardziej okazałą budowlą w okolicy był dom z salą widowiskową, zaprojektowany w pompatycznym stylu, modnym w Korei już w latach trzydziestych, za czasów okupacji japońskiej. W wysokim amfiteatrze mieścił się nawet balkon, a fasadę zasłaniał gigantyczny portret Kim Ir Sena. Jego rozmiary zostały określone specjalnymi przepisami, które nakazywały, by podobizny Wielkiego Wodza odpowiadały wielkością kubaturze budynku W sali widowiskowej odbywały się pokazy filmowe i teatralne oraz wykłady. Z okazji świąt, na przykład urodzin Kim Ir Sena, organizowano w niej konkursy obywatelskiej wierności Wielkiemu Wodzowi. Na co dzień wyświetlano tam filmy: co parę tygodni twórcy z Pjongjangu przysyłali nowe dzieło.
Jun-sang też był szalonym fanem kina. Starał się nie przepuścić żadnej premiery. Tego dnia pokazywali Narodziny nowej władzy. Był to film historyczny, którego akcja rozgrywała się w czasie drugiej wojny światowej w Mandżurii, gdzie komuniści koreańscy pod wodzą młodego Kim Ir Sena powstali przeciwko japońskiemu okupantowi. Walka z Japończykami była w północnokoreańskiej kinematografii wątkiem tak popularnym, jak zmagania kowbojów z Indianami we wczesnych filmach hollywoodzkich. Ponieważ w Narodzinach grała gwiazda rodzimej kinematografii, można się było spodziewać, że seans przyciągnie tłumy.
Jun-sang poszedł więc do kina zawczasu i kupił dwa bilety, dla siebie i brata. Wyszedł, żeby trochę się przejść – i wtedy ją zobaczył.
Stała prawie na samym końcu kolejki oblegającej kasę. W Korei Północnej do kina chodzi najczęściej młodzież, w dodatku niezbyt dobrze ułożona. Tego dnia tłum zachowywał się wyjątkowo bezceremonialnie. Starsi wypychali młodszych z kolejki i nie dopuszczali ich do okienka. Jun-sang podszedł bliżej, żeby się jej lepiej przyjrzeć. Ze złości tupała nogami i najwyraźniej była bliska płaczu.
Według północnokoreańskich kanonów urody dziewczyna powinna mieć jasną karnację, im bledszą, tym lepiej, twarz zaokrągloną i usta w kształcie kokardki, lecz ona zupełnie nie odpowiadała temu ideałowi. Jej pociągła buzia o wyrazistych rysach, orlim nosie i wydatnych kościach policzkowych wydała mu się niemal egzotyczna i odrobinę dzika. Z oczami pałającymi wściekłością patrzyła na przepychankę przy kasie. Nie była powściągliwa w gestach jak inne dziewczyny, które uśmiechając się, zakrywają usta. Jun-sang wyczuł w niej determinację, by nie dać za wygraną, jakby życie w Korei Północnej nie zdołało jej stłamsić. I to go z miejsca oczarowało.
Piętnastoletni Jun-sang dręczył się myślą, że choć interesuje się dziewczynami, żadna go nie zauroczyła. Tak było dotychczas. Ponieważ naoglądał się filmów, umiał spojrzeć na siebie z dystansu i wyobrazić sobie, jakby scena ich pierwszego spotkania wyglądała na ekranie. W jego późniejszych wspomnieniach te chwile rozgrywały się w odrealnionym technikolorze, a Mi-ran roztaczała jakąś nieziemską aurę.
– Trudno mi uwierzyć, że w tej wsi jest taka dziewczyna – powiedział sobie w duchu.
Przez chwilę, bijąc się z myślami, krążył w pobliżu, żeby się jej lepiej przypatrzeć. Nie był z natury zdobywcą, lecz typem naukowca. Próby przepchnięcia się do okienka nie miały sensu. Ale szybko zaświtał mu w głowie pewien pomysł. Zaraz miał się zacząć seans, a jego brata jeszcze nie było. Jeśli jej odstąpi jego bilet, ona usiądzie obok, bo miejsca są numerowane. Zrobił następne okrążenie, w głowie dobierając słowa, którymi do niej przemówi.
Ale koniec końców nie umiał się zebrać na odwagę i zagadać do nieznajomej dziewczyny. Wślizgnął się na widownię. Gdy na ekranie zobaczył bohaterkę galopującą na koniu po zaśnieżonych polach, uznał, że zaprzepaścił szansę. Krótko ostrzyżona filmowa bohaterka jako dzielna bojowniczka rewolucji konno przemierzała stepy Mandżurii, a Jun-sang nie umiał opędzić się od myśli o dziewczynie, którą zobaczył przed seansem. Kiedy na ekranie pojawiły się napisy końcowe, wybiegł, by ją odnaleźć, ale jej już nie było.
[27] Uchodźcy w czasie wojny koreańskiej
Chudy jak tyczka piętnastoletni Jun-sang uczył się pilnie. Z matematyki i przedmiotów ścisłych był od małego najlepszy w klasie. Jego ojciec, sam w jakiejś mierze niezrealizowany intelektualnie, przelał własne ambicje na dzieci, zwłaszcza na uzdolnionego najstarszego syna. Chciał, żeby chłopak wyrwał się z prowincji i mógł studiować w Pjongjangu. Gdy Jun-sang wracał do domu po dziewiątej wieczorem albo nie przykładał się do odrabiania lekcji, ojciec bez wahania sięgał po kij, by nauczyć syna posłuszeństwa. Żeby dostać się na najlepszą uczelnię w kraju, czyli Uniwersytet imienia Kim Ir Sena, chłopak musiałby mieć celujące oceny w szkole średniej i zdać w Chongjinie trudne, trwające dwa tygodnie egzaminy. Chociaż zaczynał dopiero pierwszą klasę, jego kariera została z góry zaplanowana, a na drodze do niej nie było miejsca na randki ani na seks. To, co wiązało się z dojrzewaniem, musiało poczekać.
Jun-sang starał się opędzać od natrętnych myśli, które rozpraszały go w najmniej odpowiednich momentach. Mimo to nie umiał zapomnieć o tupiącej dziewczynie z rozwichrzonymi włosami. Nie miał pojęcia, kim jest. Jak ma na imię? Czy rzeczywiście jest taka piękna, jak zapamiętał, czy pamięć płata mu figle? Czy trafi kiedyś na jej ślad?
Odnalezienie jej okazało się zaskakująco łatwe. Mi-ran należała do dziewczyn, które nie pozostają niezauważone przez chłopców, a krótkie włosy wyróżniały ją na tyle, że wystarczyło opowiedzieć o spotkaniu pod kinem kilku kolegom, żeby ją zidentyfikować. Jeden z nich – Jun-sang chodził z nim na lekcje boksu – mieszkał dwoje drzwi od niej w tym samym harmonijkowym domu. Jun-sang wyciągnął od niego trochę informacji o dziewczynie i powierzył mu misję szpiegowską. W sąsiedztwie trzęsło się od plotek o Mi-ran i jej siostrach. Ludzie mówili, że jedna jest ładniejsza od drugiej. Wszystkie były wysokie, a taki wzrost jest w Korei Północnej bardzo ceniony, i wszystkie utalentowane. Najstarsza śpiewała, młodsza malowała. Wszystkie były wysportowane, świetnie grały w siatkówkę i koszykówkę. Piękne i mądre dziewczyny. Szkoda tylko, powiadali ludzie, że mają tak niskie pochodzenie.
Chodziło o ich ojca, zniszczonego, cichego człowieka, który jak wielu ich sąsiadów pracował w górnictwie. Był cieślą, remontował drewniane chodniki w kopalni kaolinu, glinki stosowanej w przemyśle ceramicznym. Ten niepozorny człowiek wyróżniał się tylko jednym: abstynencją. Podczas gdy koledzy z pracy wypijali morze piwa kukurydzianego, skręcającego wnętrzności, a jeśli mogli sobie na to pozwolić, nie stronili od rodzimej wódki ryżowej soju, ojciec Mi-ran nie brał do ust ani kropli alkoholu. Nie tykał niczego, co mogłoby mu rozwiązać język i skłonić do rozmowy o przeszłości.
Miał na imię Tae-woo i urodził się w 1932 roku na terenach, które przypadły później wrogiej Korei Południowej. Koreańczycy utożsamiają dom z miejscem urodzenia przodków w linii męskiej, nawet jeśli sami od dawna mieszkają gdzie indziej. Tae-woo pochodził z prowincji Chungchong Południowy, leżącej nad Morzem Żółtym, w zachodniej części półwyspu. W odróżnieniu od nieprzystępnych okolic Chongjinu, jest to gościnna kraina z sielskim pejzażem szmaragdowych pól ryżowych. Jego rodzinna wioska pod Seosanem składała się właściwie tylko z rzędu chałup zbudowanych na grobli przecinającej szachownicę poletek ryżu. W latach czterdziestych wszystko wytwarzano tam ze słomy i gliny, słomiane były nawet piłki, które chłopcy kopali na drodze. Ryż żywił tę wioskę i był jej duszą. Jego uprawianie wymagało katorżniczej pracy. Od sadzenia po zbiór, wszystko robiło się ręcznie. We wsi nikt nie był bogaty, ale rodzinie Tae-woo powodziło się odrobinę lepiej niż innym. Mieszkali w nieco większej chacie krytej strzechą. Mieli dwa pyongi ziemi (koreańska jednostka powierzchni pyong odpowiada 65 arom) oraz mały młyn, w którym sąsiedzi mielili ryż i jęczmień. Dziadek Mi-ran dzięki wysokiemu statusowi mógł pozwolić sobie na dwie żony, co w tamtych czasach wciąż nie należało do rzadkości, choć tylko pierwsze małżeństwo było uznawane przez prawo. Tae-woo był pierworodnym dzieckiem drugiej żony i jej jedynym synem. Dwie młodsze siostry przepadały za nim i nie odstępowały go na krok, co budziło w nim irytację, a w jego kolegach – zachwyt, bo obie wyrosły na śliczne dziewczyny.
Tae-woo, mimo że nie był najwyższy, wśród kolegów grał pierwsze skrzypce. W zabawach w wojnę musiał być generałem. Chłopcy przezywali go Napoleonkiem. – Był stanowczy i szczery, więc wszyscy go słuchali – powiedział Lee Jong-hun, przyjaciel z dzieciństwa, który do dziś mieszka w rodzinnej wiosce Tae-woo. – I do tego bystry – dodał.
Po ukończeniu szkoły podstawowej Tae-woo, jak większość wiejskich chłopców, kontynuował naukę do piętnastego roku życia. W szkołach uczono w języku japońskim. Po aneksji Cesarstwa Koreańskiego przez Japonię w 1910 roku rozpoczęła się metodyczna japonizacja kraju. W pierwszych latach okupacji Japończycy zmusili starszych mężczyzn z wioski Tae-woo do obcięcia długich warkoczy, które zgodnie z nakazem koreańskiej tradycji upinali na głowie i przykrywali czarnymi kapeluszami. Zmuszono ich także do przyjęcia japońskich imion. W czasie drugiej wojny światowej okupanci nałożyli na chłopów wysoką kontrybucję, rekwirując co najmniej połowę zbiorów ryżu. Młodych mężczyzn masowo wywożono do Japonii i tam wcielano do armii albo do służb pomocniczych, młode Koreanki, eufemistycznie nazywane kobietami-pocieszycielkami, były zmuszane do prostytucji w japońskich wojskowych domach publicznych. Dla wieśniaków żyjących z upraw ryżu Japończycy byli znienawidzonymi panami losu.
15 sierpnia cesarz Hirohito ogłosił przez radio kapitulację Japonii. Gdy kilka dni później wieść dotarła do wioski, chłopcy pobiegli do pobliskich koszar, w których stacjonowali Japończycy. Okazało się, że żołnierze uciekli w pośpiechu, zostawiając swoje rzeczy. Okupacja dobiegła końca. Chłopi nie mieli pieniędzy, żeby to uczcić, ale rozradowani wylegli na ulice.
– Mansei Chosun! – wiwatowali. – Niech żyje Korea!
Koreańczycy wierzyli, że wreszcie znów będą decydować o sobie. Że odzyskają ojczyznę.
Kiedy cesarz Japonii wygłaszał orędzie radiowe, dwóch młodych oficerów amerykańskich pochylało się w Waszyngtonie nad mapą Korei. Zastanawiali się, co począć z tym krajem. Waszyngton niewiele wiedział o tej dalekiej japońskiej kolonii. Podczas gdy dla Niemiec i Japonii opracowywano szczegółowe plany powojennej okupacji, Korei nikt nie poświęcał większej uwagi. Po pospiesznym wycofaniu się Japończyków, którzy panowali na Półwyspie Koreańskim przez trzydzieści pięć lat, mogła się tam wytworzyć polityczna próżnia. Stany Zjednoczone obawiały się, że Związek Radziecki mógłby wchłonąć Koreę, by rozwijać na Dalekim Wschodzie ekspansję, której prawdziwym celem byłaby Japonia. Waszyngton coraz mniej ufał swojemu wojennemu sojusznikowi. Armia Czerwona wkroczyła od północy na Półwysep Koreański tydzień przed kapitulacją japońską i nic nie stało na przeszkodzie jej marszowi w głąb kraju. Amerykanie postanowili zatrzymać Sowietów, oddając im kontrolę nad północną częścią Korei w ramach tymczasowego rozejmu. Dwaj wspomniani oficerowie – jednym z nich był Dean Rusk, przyszły sekretarz stanu – chcieli, by Seul znalazł się w sektorze amerykańskim. Szukając dogodnej linii demarkacyjnej, uznali, że najlepiej będzie ją wyznaczyć wzdłuż trzydziestego ósmego równoleżnika.
Ten podział Korei nie miał uzasadnienia historycznego ani geograficznego, był arbitralny i sztuczny. Półwysep Koreański, oblany od wschodu Morzem Japońskim, a od zachodu Morzem Żółtym, niczym duży palec wystający z Chin, jest od nich oddzielony rzekami Amnok (Yalu) i Tumen. Przez tysiąc trzysta lat poprzedzających okupację japońską Korea była zjednoczonym państwem pod panowaniem dynastii Chosun – jedną z najdłużej istniejących monarchii w historii świata. Wcześniej o władzę nad półwyspem rywalizowały trzy królestwa. Polityczne rozłamy dokonywały się zazwyczaj na osi północ–południe, wschodnia część kraju w sposób naturalny ciążyła bowiem ku Japonii, a jego zachód – ku Chinom. Podział półwyspu wzdłuż linii równoleżnikowej został narzucony całkowicie z zewnątrz, wymyślono go i zatwierdzono w Waszyngtonie bez najmniejszego udziału Koreańczyków. Podobno ówczesny sekretarz stanu Edward Stettinius musiał pytać swojego podwładnego, gdzie leży Korea.
Podział kraju rozwścieczył Koreańczyków nie mniej niż Niemców. Ci pierwsi nie byli jednak w wojnie światowej agresorami, lecz ofiarami. Po jej zakończeniu lubili mówić o sobie z lekceważącym dystansem, że są „krewetkami wśród wielorybów”, wydanymi na pastwę ścierających się supermocarstw.
Żadne z nich nie zamierzało ustąpić i dopuścić do powstania niezależnej Korei. W jej podzielonym społeczeństwie, w którym istniało kilkanaście ugrupowań politycznych, silne były sympatie prokomunistyczne. Wyznaczona na mapie tymczasowa linia demarkacyjna szybko stała się faktem dokonanym. W 1948 roku została proklamowana Republika Korei[3] (Południowej), w której prezydenturę objął siedemdziesięciojednoletni Syngman Rhee (Li Syng Man), twardy konserwatysta z doktoratem uzyskanym w Princeton. Powstanie Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej ogłosił wkrótce na północy Kim Ir Sen, który wywodził się z antyjapońskiej partyzantki wspieranej przez Moskwę. Na dwustukilometrowej linii demarkacyjnej wzdłuż trzydziestego ósmego równoleżnika powstał szeroki na cztery kilometry pas zasieków, okopów, bunkrów, fos, pułapek przeciwpancernych, stanowisk artyleryjskich i min.
Ponieważ każda ze stron uważała się za prawowitą władzę w Korei, wojna była nieunikniona. W niedzielę 25 czerwca 1950 roku nad ranem wojska Kim Ir Sena przekroczyły granicę w sowieckich czołgach. Komuniści wkrótce zdobyli Seul i w szybkim marszu na południe podbili cały kraj z wyjątkiem „worka pusańskiego”, niewielkiej enklawy wokół Pusanu, portowego miasta na wschodzie. Śmiały desant czterdziestu tysięcy żołnierzy amerykańskich pod dowództwem generała Douglasa MacArthura, przeprowadzony we wrześniu w pobliżu miasta Incheon, przechylił szalę zwycięstwa. W koalicji ONZ oprócz Stanów Zjednoczonych po stronie Korei Południowej walczyły kontyngenty wojskowe piętnastu państw, między innymi Wielkiej Brytanii, Australii, Kanady, Francji i Holandii. Po odbiciu Seulu i szybkim marszu wojsk oenzetowskich na północ pod ich kontrolą znalazła się prawie cała Korea. Gdy siły koalicji zbliżały się nad rzekę Yalu, do wojny wkroczyła komunistyczna armia chińska. Walki, które toczyły się jeszcze przez dwa lata, doprowadziły do impasu militarnego. Zakończona rozejmem z 27 lipca 1953 roku wojna pochłonęła blisko trzy miliony ofiar i obróciła Koreę w gruzy. Granica została ponownie ustalona mniej więcej na linii trzydziestego ósmego równoleżnika. Nawet według wątpliwych standardów dwudziestowiecznych ta wojna była bezsensowna, a jej zakończenie nie zadowoliło nikogo.
W czasie komunistycznej inwazji Tae-woo miał osiemnaście lat. Po śmierci ojca, który zmarł przed wojną, został głową rodziny, opiekunem matki i sióstr. Korea Południowa z jej sześćdziesięciotysięczną armią nie była przygotowana do odparcia ataku czterokrotnie liczniejszych wojsk Północy. Południe mobilizowało wszystkich mężczyzn zdolnych do noszenia broni. Część chłopów uprawiających ryż sprzyjała komunistom, którzy według pogłosek mieli rozdawać ziemię. Sytuacja gospodarcza na wsi nie poprawiła się po klęsce Japonii. Ale większość młodych mężczyzn była apolityczna.
– W tamtych czasach nie odróżnialiśmy lewicy od prawicy – powiedział Lee Jong-hun. Niezależnie od przekonań politycznych, nie mieli oni wyboru: zostali zwerbowani do południowokoreańskiej armii.
Tae-woo awansował na sierżanta. Jego jednostka stoczyła ostatnią bitwę w pobliżu wioski Kimhwa, trzydzieści pięć kilometrów na północ od trzydziestego ósmego równoleżnika. Kimwha (przemianowana później na Kumhwę) była jednym z wierzchołków „żelaznego trójkąta” – tak wojskowi amerykańscy nazywali otoczoną granitowymi górami strategiczną dolinę. Pozostałe wierzchołki trójkąta wyznaczały miasta Pjongjang i Chorwon. W końcowym okresie wojny, gdy w obliczu zbliżającego się rozejmu Chińczycy próbowali odeprzeć przeciwnika jak najdalej na południe, toczyły się tam wyjątkowo zacięte walki. Nocą 13 lipca 1953 roku trzy chińskie dywizje liczące około sześćdziesięciu tysięcy żołnierzy przypuściły nieoczekiwany szturm na siły ONZ i Korei Południowej. Około wpół do ósmej wieczorem komuniści rozpoczęli bombardowanie pozycji wroga, około dziesiątej wystrzelili race, by ten zobaczył „wzgórza i doliny ożywające tysiącami żołnierzy”, jak pisał później jeden z Amerykanów. Sygnałówki trąbiły ze wszystkich stron, w świetle rac widać było atakujących Chińczyków. „Nie wierzyliśmy własnym oczom. To była scena jak z filmu”, wspominał po latach były żołnierz południowokoreański. Od tygodnia nieustannie padało, wzgórza „spływały krwią i wodą”.
Tae-woo, przydzielony do służb medycznych, dźwigał nosze z rannym kolegą, gdy jego jednostkę otoczyli Chińczycy. Dwa tygodnie przed podpisaniem rozejmu wraz z około pięciuset żołnierzami Dywizji Stołecznej armii Korei Południowej[4] trafił do niewoli.
Zakończył się południowokoreański rozdział jego życia. Ojciec Mi-ran nigdy nie opowiadał o swoich przejściach w niewoli. Można przypuszczać, że jego los nie różnił się od doświadczeń innych jeńców wojennych pojmanych przez komunistów. Jeden z nich, Huh Jae-suk, który później zdołał uciec z Korei Północnej, opisał we wspomnieniach warunki panujące w obozie. Jeńcy, którym nie pozwalano się myć, cierpieli na wszawicę, ich nieopatrzone rany roiły się od robactwa, raz dziennie dostawali ryż i słoną wodę.
Po zawieszeniu broni komuniści zwolnili w ramach wymiany 12 773 jeńców, w tym 7862 Koreańczyków z Południa. Tysiące, być może dziesiątki tysięcy żołnierzy, wśród których był Tae-woo, nie wróciły do domu. Jak opisuje Huh, na dworcu w Pjongjangu ładowano ich do pociągów, myśleli więc, że wracają na południe, ale wywożono ich w odwrotnym kierunku, do bogatych w węgiel rejonów górskich blisko granicy z Chinami. Przy tamtejszych kopalniach powstały obozy jenieckie podległe tak zwanemu wydziałowi budowlanemu ministerstwa spraw wewnętrznych. Praca w północnokoreańskim górnictwie węglowym jest nie tylko brudna, lecz także wyjątkowo niebezpieczna z powodu częstych zawałów i pożarów w kopalniach. „Życie jeńca było tańsze niż życie muchy – pisał Huh. – Dzień w dzień, gdy schodziliśmy na dół, drżałem ze strachu. Czułem się jak krowa prowadzona do rzeźni, nigdy nie wiedziałem, czy ujdę z życiem”.
W 1956 roku władze KRLD wydały dekret, który umożliwiał południowokoreańskim jeńcom wojennym otrzymanie obywatelstwa Korei Północnej. Oznaczało to dla nich, że najgorsze mają za sobą, ale nigdy nie wrócą do domu. Tym najgorszym była praca w pospiesznie budowanych kopalniach węgla. Tae-woo został skierowany do kopalni rudy żelaza w Musanie, zapylonym miasteczku w prowincji Hamgyong Północny, tuż przy granicy chińskiej. Wszyscy mężczyźni pracujący w tej kopalni byli południowokoreańskimi jeńcami. Zakwaterowano ich w hotelu robotniczym.
Pracowała w nim kobieta, niezamężna dziewiętnastolatka – czyli praktycznie stara panna, zbyt koścista, by uchodzić za ładną. Było jednak coś atrakcyjnego w jej stanowczości; silna fizycznie, dziewczyna emanowała także siłą charakteru. Chciała wyjść za mąż choćby po to, by wyprowadzić się od matki i siostry. Po wojnie brakowało kandydatów do małżeństwa. Kierownik hotelu przedstawił ją Tae-woo. Kandydat nie przewyższał jej wzrostem i był brudny od pyłu, ale ujął ją delikatnym głosem dżentelmena. Młody i samotny, wzbudził jej współczucie. Pobrali się przed upływem roku.
Tae-woo szybko przystosował się do życia w Korei Północnej. Mógł się tam łatwo wtopić. Koreańczycy to hana nara – jeden naród, jak lubią powiadać o sobie. Gardłową wymowę mieszkańców Pjongjangu często wyśmiewa się i porównuje do sposobu mówienia w Pusanie. W chaosie wojennym ludność Korei przemieszała się całkowicie. Ze strachu przed komunistycznymi prześladowaniami, z północy kraju uciekły na południe tysiące ludzi, przede wszystkim posiadacze ziemscy, przedsiębiorcy, duchowni chrześcijańscy i japońscy kolaboranci. W odwrotnym kierunku, choć na mniejszą skalę, migrowali zwolennicy komunizmu. Niezliczone rzesze ludzi uciekały, by nie znaleźć się w ogniu walk na przesuwających się frontach.
Koreańczyka z Północy niełatwo było odróżnić od tego z Południa. Niedługo po ślubie Tae-woo został przeniesiony wraz z żoną do kopalni pod miastem Chongjin, gdzie nikt go nie znał. Nie było powodów, by snuć domysły co do jego pochodzenia, ale osobliwość Korei Północnej polegała na tym, że tam nigdy nie można było zatrzeć za sobą śladów.
Po wojnie Kim Ir Sen postanowił przede wszystkim rozprawić się z wrogami. Zaczął od góry, od potencjalnych rywali w walce o władzę. Pozbył się wielu spośród dawnych towarzyszy broni, którzy razem z nim bili się w Mandżurii z Japończykami. Kazał też aresztować założycieli partii komunistycznej w Korei Południowej. W czasie wojny byli oni bezcennymi sojusznikami, teraz stali się zbędni i można ich było zlikwidować. Kolejne czystki w latach pięćdziesiątych sprawiły, że Korea coraz bardziej przypominała dawne cesarstwo chińskie, z Kim Ir Senem jako niepodzielnym władcą.
Potem wódz zajął się zwykłymi ludźmi. W 1958 roku w ramach ambitnego przedsięwzięcia przebudowy społecznej nakazał dokładnie sklasyfikować wszystkich mieszkańców Korei Północnej pod względem ich wiarygodności politycznej. W Chinach w czasie rewolucji kulturalnej przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, gdy hunwejbini z Czerwonej Gwardii niszczyli „popleczników kapitalizmu”, terror doprowadził do chaosu, a sąsiad donosił na sąsiada. Reżim północnokoreański postępował natomiast niezwykle metodycznie. Wszyscy obywatele podlegali ośmioetapowej kontroli pochodzenia. Songbun, czyli kategoria, do której przypisywano jednostkę, zależała od pochodzenia rodziców, dziadków, a nawet kuzynów drugiego stopnia. Badaniom lojalności przyświecały górnolotne hasła: początkowo prowadzono je w imię „wzmocnienia przewodniej roli Partii”, w następnych fazach działania klasyfikacyjne były bardziej wnikliwe. Na przykład te prowadzone w latach 1972–1974 miały służyć „wszechstronnej analizie ludnościowej”[5].
Chociaż procesowi temu towarzyszyła dwudziestowieczna retoryka inżynierii społecznej, doprowadził on do odtworzenia hierarchicznej, quasi-feudalnej struktury, podobnej do tej, która istniała w Korei od wieków. Dawny koreański system kastowy był niemal tak samo sztywny jak w Indiach. Szlachetnie urodzeni nosili białe koszule i wysokie czarne kapelusze z końskiego włosia, a niewolnicy – drewniane tabliczki na szyi. Dawna struktura społeczna opierała się w dużej mierze na naukach Konfucjusza, który uważał, że wśród ludzi powinien panować ścisły porządek hierarchiczny. Kim Ir Sen połączył stalinizm z zaczerpniętymi wybiórczo elementami konfucjanizmu. Wierzchołek piramidy społecznej, zamiast cesarza, zajmował on i jego rodzina. Hierarchiczne społeczeństwo dzieliło się na pięćdziesiąt jeden kategorii, należących do trzech klas: właściwej, chwiejnej i wrogiej.
Do klasy wrogiej zaliczali się kiseang (kobiety biegłe w sztukach, które – podobnie jak japońskie gejsze – mogły oferować zamożnym klientom nieco więcej) i mudang (szamani, którzy również w okresie cesarskim zajmowali niską pozycję w hierarchii społecznej). Należeli do niej także wszyscy podejrzani politycznie. Jak czytamy w raporcie dotyczącym łamania praw człowieka w KRLD, sporządzonym na podstawie relacji uciekinierów do Korei Południowej, byli to:
Ludzie pochodzący z zamożnych rodzin chłopskich, z rodzin kupców, przemysłowców, posiadaczy ziemskich oraz tych, którym skonfiskowano majątek; ludzie o sympatiach projapońskich i proamerykańskich; reakcyjni urzędnicy; uciekinierzy z Południa […] buddyści, katolicy, osoby pozbawione stanowisk publicznych, ludzie, którzy w czasie wojny wspierali Koreę Południową.
Tae-woo jako były żołnierz południowokoreański plasował się w tej strukturze nisko – ale jeszcze niżej byli dożywotni więźniowie obozów pracy (około dwustu tysięcy ludzi, czyli jeden procent społeczeństwa) wzorowanych na sowieckim Gułagu. Ludzi należących do niskich kategorii obejmował zakaz zamieszkania w reprezentacyjnym stołecznym Pjongjangu oraz na stosunkowo żyznym i ciepłym południu kraju. Tae-woo nie miał też co marzyć o wstąpieniu do partii, która – podobnie jak w komunistycznych Chinach – zmonopolizowała dostęp do atrakcyjnych posad.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.
9 · © by NASA
27 · © by the Harry S. Truman Library
[1] W książce zastosowano system transkrypcji McCune’a-Reischauera (przyp. red.).
[2] W KRLD studia wyższe trwają cztery–sześć lat. Studia Mi-ran to odpowiednik polskich studiów magisterskich. W roku 1987 Korea Północna miała trzysta jeden tysięcy studentów. Wysoki poziom kształcenia reprezentują stołeczne uczelnie: Uniwersytet im. Kim Ir Sena, Politechnika im. Kim Chaeka i Uniwersytet Języków Obcych. Politechnika im. Kim Chaeka kształci dwustu studentów zagranicznych na kursach magisterskich i studiach doktoranckich (przyp. red.).
[3] Oficjalna nazwa państwa to Republika Korei. Zgodnie z zapisami konstytucji Republika Korei jest jedynym państwem koreańskim, obejmującym całe terytorium koreańskie i jego ludność. Republika Korei nigdy nie uznała Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej za drugie państwo koreańskie. W relacjach między Koreami obowiązują specjalne regulacje prawne, kontakty te nie są traktowane jako zagraniczne. Nazwa Korea Południowa jest nazwą potoczną (przyp. red.).
[4] Słynna Stołeczna Dywizja Piechoty Zmechanizowanej, zwana też dywizją Tygrysa, powstała 20 czerwca 1948 roku. W czasie wojny koreańskiej stoczyła bohaterskie walki i zdobyła Wonsan i Hamhung, dochodząc aż do granicy koreańsko-chińskiej. Uczestniczyła też w wojnie wietnamskiej. Dzisiaj jest jedną z pięciu dywizji piechoty zmechanizowanej armii Republiki Korei (przyp. red.).
[5] W 1967 roku dokonano w Korei Północnej weryfikacji ludnościowej, zgodnie z zasadą Songbun. W ciągu trzech lat każdy z obywateli KRLD – w zależności od pochodzenia klasowego, zachowania politycznego i stopnia lojalności wobec systemu – został przypisany do jednej z trzech kategorii, podzielonych dodatkowo na pięćdziesiąt jeden podkategorii. Songbun decyduje o przyjęciu do partii, wojska i na studia oraz o prawie zamieszkania w Pjongjangu. Dwadzieścia osiem procent obywateli zaliczono do właściwej klasy rewolucyjnej, czterdzieści pięć procent do ludności nieustabilizowanej politycznie, a dwadzieścia siedem procent do klasy wrogiej. Do tej ostatniej klasy należeli między innymi byli właściciele ziemscy, przemysłowcy, kolaboranci z Japonią i byli żołnierze armii Republiki Korei. Songbun przechodzi z pokolenia na pokolenie. Nie był to jednak wynalazek Kim Ir Sena. Sztywna hierarchia społeczna z podziałem na kategorie istniała w Królestwie Korei od średniowiecza. Mieszkańcy Korei byli ściśle przydzieleni do określonej kategorii (przyp. red.).
WYDAWNICTWO CZARNE SP Z O.O.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected], [email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
[email protected], [email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, [email protected]
Wołowiec 2017
Wydanie II