Zjadanie Buddy. Życie tybetańskiego miasteczka w cieniu Chin - Barbara Demick - ebook

Zjadanie Buddy. Życie tybetańskiego miasteczka w cieniu Chin ebook

Barbara Demick

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Tybetańczycy po raz pierwszy zetknęli się z chińskimi komunistami, gdy w latach trzydziestych XX wieku armia Mao skryła się na Wyżynie Tybetańskiej podczas wojny domowej. Głód był tak wielki, że żołnierze splądrowali klasztory i zjedli zrobione z mąki i masła figurki przedstawiające Buddę. Doświadczenia z tego okresu do dziś wpływają na stosunek mieszkańców Tybetu do Chin.

Barbara Demick opisuje kilkadziesiąt lat historii tego regionu, okres naznaczony tybetańskim oporem, który osiągnął punk kulminacyjny, gdy kolejni Tybetańczycy, łącznie ponad stu pięćdziesięcioro, zdecydowali się dokonać samospalenia. Bohaterowie tej opowieści są bardzo różni – od ostatniej księżniczki z królestwa Mei, która straciła wszystkich członków rodziny podczas rewolucji kulturalnej, przez buddyjskich mnichów po nastoletnią uczennicę czy byłego nomadę występującego w koncesjonowanym zespole ludowym. Za pośrednictwem ich losów Demick odkrywa przed nami, co tak naprawdę znaczy być Tybetańczykiem w XXI wieku i toczyć nierówną walkę z wszechobecnym supermocarstwem o zachowanie zwyczajów, wiary, języka i tożsamości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 425

Oceny
4,4 (65 ocen)
37
18
8
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
vivlio87

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
JoannaCiska

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomita
00
Ewelina_R

Nie oderwiesz się od lektury

Rzetelna i ciekawa.
00
chochowska

Z braku laku…

Przyznam, że książkę trudno sie czyta. Nie uda mi sie chyba dobrnąć do końca.historia jest niezaprzeczalnie ciekawa, ale styl jest dość ciężki i mało finezyjny, co stwierdzam z przykrością :(
00
TBekierek

Dobrze spędzony czas

Obrazy z życia Tybetańczyków w Chinach-nie jest to łatwe i spokojne życie. Polecam do czytania aby dowiedzieć się czegoś o Chinach i ich stosunku do nie-Chinczyków
00

Popularność




W serii ukazały się ostatnio:

Jacek Hołub Żeby umarło przede mną. Opowieści matek niepełnosprawnych dzieci (wyd. 2)

Piotr Lipiński Cyrankiewicz. Wieczny premier (wyd. 2)

Birger Amundsen Harald. Czterdzieści lat na Spitsbergenie

Swietłana Aleksijewicz Cynkowi chłopcy (wyd. 4)

Małgorzata Sidz Kocie chrzciny. Lato i zima w Finlandii (wyd. 2)

Marcelina Szumer-Brysz Wróżąc z fusów. Reportaże z Turcji (wyd. 2)

Ewa Stusińska Miła robótka. Polskie świerszczyki, harlekiny i porno z satelity

Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń Łukaszenka. Niedoszły car Rosji (wyd. 2 zmienione)

Dawid Krawczyk Cyrk polski

Aleksandra Łojek Belfast. 99 ścian pokoju (wyd. 2 zmienione)

Peter Hessler Pogrzebana. Życie, śmierć i rewolucja w Egipcie

Peter Hessler Przez drogi i bezdroża. Podróż po nowych Chinach (wyd. 2)

Thomas Orchowski Wyspa trzech ojczyzn. Reportaże z podzielonego Cypru

Haruki Murakami Podziemie. Największy zamach w Tokio

Drauzio Varella Więźniarki

Paweł Smoleński Balagan. Alfabet izraelski (wyd. 2 zmienione)

Jan Pelczar Lecę. Piloci mi to powiedzieli

Mariusz Surosz Pepiki. Dramatyczne stulecie Czechów (wyd. 3)

Marta Wroniszewska Tu jest teraz twój dom. Adopcja w Polsce

Patrick Radden Keefe Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej (wyd. 2)

Antonio Talia Droga krajowa numer 106. Na tajnych szlakach kalabryjskiej mafii

Lars Berge Dobry wilk. Tragedia w szwedzkim zoo (wyd. 2)

Oktawia Kromer Usługa czysto platoniczna. Jak z samotności robi się biznes

Jelena Kostiuczenko Przyszło nam tu żyć. Reportaże z Rosji (wyd. 2)

Marek Szymaniak Zapaść. Reportaże z mniejszych miast

Roman Husarski Kraj niespokojnego poranka. Pamięć i bunt w Korei Południowej

Paweł Smoleński Irak. Piekło w raju (wyd. 3)

Ola Synowiec Dzieci Szóstego Słońca. W co wierzy Meksyk (wyd. 2 poprawione)

Marcelina Szumer-Brysz Izmir. Miasto giaurów

Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 5)

Lidia Ostałowska Cygan to Cygan (wyd. 3)

Jacek Hołub Beze mnie jesteś nikim. Przemoc w polskich domach

Jenny Nordberg Chłopczyce z Kabulu. Za kulisami buntu obyczajowego w Afganistanie (wyd. 3)

Anna Maziuk Instynkt. O wilkach w polskich lasach

Paweł Smoleński Wnuki Jozuego (wyd. 2)

W serii ukażą się m.in.:

Maciej Wasielewski, Marcin Michalski 81 : 1. Opowieści z Wysp Owczych (wyd. 3)

Małgorzata Nocuń, Andrzej Brzeziecki Armenia. Karawany śmierci (wyd. 2)

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego Eat the Buddha. Life and Death in a Tibetan Town

Projekt okładki Ola Szpocińska na podstawie projektu serii Agnieszki Pasierskiej

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by DoraDalton / iStock / Getty Images

Copyright © 2020 by Barbara Demick

All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2021

Copyright © for the Polish translation by Barbara Gadomska, 2021

Opieka redakcyjna Jakub Bożek

Redakcja Ewa Pawłowska

Korekta Magdalena Jakubowska, Iwona Łaskawiec

Konsultacja merytoryczna Sylwia Gil

Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl

Mapy Jeffrey L. Ward, 2020

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-369-0

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Wołowiec 2021

Wydanie I

In memoriam

Lobsang Chokta Trotsik

(1981–2015)

Od autorki

Tybet zwano pustelniczym królestwem od stuleci. Jego urok skrywała naturalna bariera Himalajów i unikający kontaktów ze światem zewnętrznym teokratyczny rząd, na czele którego stali kolejni dalajlamowie. Każdy z nich był uważany za inkarnację swego poprzednika. Dziewiętnasto- i dwudziestowieczna literatura dotycząca Tybetu zawiera liczne opowieści cudzoziemców, którzy próbowali przeniknąć do tego kraju w przebraniu mnichów albo pustelników.

Obecnie to nie Tybetańczycy zamykają dostęp do swego kraju, a Komunistyczna Partia Chin. Chiny rządzą Tybetem od 1950 roku i bardzo niechętnie otwierają bramy gościom zagranicznym. Nowoczesne lotnisko w Lhasie z Burger Kingiem i bankomatami sprowadza dawne święte miasto do roli turystycznej atrakcji służącej dla przyjemności niemal wyłącznie chińskich turystów. By wjechać do tak zwanego przez Chińczyków Tybetańskiego Regionu Autonomicznego, obcokrajowcy muszą uzyskać specjalną przepustkę na podróż. Naukowcy, dyplomaci, dziennikarze i wszyscy inni, których kusiłoby zadawanie trudnych pytań, rzadko kiedy takie zezwolenia otrzymują. Wschodnia część tybetańskiego płaskowyżu, granicząca z prowincjami Syczuan, Qinghai, Gansu i Junnan, jest teoretycznie dostępna dla każdego, kto ma ważną chińską wizę, często jednak się zdarza, że obcokrajowcy są zawracani w punktach kontrolnych lub odmawia się im pozwolenia na rezerwację hotelu.

W 2007 roku, rok przed letnimi igrzyskami olimpijskimi, przeprowadziłam się do Pekinu jako korespondentka „Los Angeles Times”. Rządowi bardzo zależało na przyznaniu Chinom prawa do organizacji igrzysk, dlatego zaprezentował pełny wachlarz obietnic przestrzegania praw człowieka i zapewnił, że zagranicznym dziennikarzom wolno będzie podróżować po całych Chinach. W rzeczywistości jednak do znacznej części kraju dziennikarzy nie wpuszczano. Do najbardziej niedostępnych miejsc należała Ngawa.

Ngawa to miasto, o którym niewiele wiadomo, tajemnicze do tego stopnia, że na anglojęzycznych mapach występuje pod chińską nazwą Aba (wymawianą jak szwedzki zespół pop). Wymowa nazwy tybetańskiej jest dla nie-Tybetańczyków trudna; zależnie od dialektu brzmi jak Nabba albo Nga-ła.

Ngawa była solą w oku Komunistycznej Partii Chin już od lat trzydziestych XX wieku. Mniej więcej co dziesięć lat jest sceną antyrządowych protestów, które nieodmiennie powodują zniszczenie i śmierć. Tybetańczycy postępują według nauk XIV Dalajlamy, Tenzina Gjaco, który otrzymał Pokojową Nagrodę Nobla za popieranie pokojowych rozwiązań, tak więc w ostatnich latach to głównie po stronie tybetańskiej dochodziło do ofiar śmiertelnych. Podczas protestów w 2008 roku wojsko chińskie otworzyło ogień do manifestantów w Ngawie, zabijając kilkadziesiąt osób. W 2009 roku buddyjski mnich oblał się benzyną na głównej ulicy, wzywając do powrotu Dalajlamy, który żyje na wygnaniu w Indiach. Był to początek fali samospaleń. Do chwili obecnej żywymi pochodniami zostało stu pięćdziesięciu sześciu Tybetańczyków, w tym niemal jedna trzecia z Ngawy i okolic; ostatni zdecydował się na ten czyn w listopadzie 2019 roku. Ich śmierć jest dla Pekinu niezwykle krępująca, ponieważ zaprzecza twierdzeniu, że Tybetańczycy są szczęśliwi pod rządami Chin.

Po tym, jak akty samospalenia zaczęły się powtarzać, władze chińskie podwoiły wysiłki w celu utrzymania dziennikarzy z dala od Ngawy. Przy wjazdach do miasta ustawiono nowe punkty kontrolne wyposażone w bariery przeciwczołgowe i barykady, a obsługiwane przez służby paramilitarne, które zaglądały do samochodów i sprawdzały, czy na pewno żaden cudzoziemiec nie usiłuje się prześlizgnąć. Kilku nieustraszonych dziennikarzy ze zmiennym szczęściem próbowało ukryć się na tylnym siedzeniu i z aparatem fotograficznym trzymanym nad głową jak peryskop robić zdjęcia przez okno samochodu.

Dziennikarze to przekorne stworzenia. Jeśli mówi się nam, że gdzieś nie wolno pójść, można założyć, że spróbujemy tam dotrzeć. Tematem mojej poprzedniej książki była Korea Północna, która – przyznaję – intrygowała mnie częściowo dlatego, że była właściwie zamknięta dla gości z Zachodu. Gdy już postanowiłam, że opiszę jakieś tybetańskie miasto, skupiłam się na Ngawie. Chciałam się dowiedzieć, co aż tak szczególnego tam się znajduje, skoro rząd chiński koniecznie chce to ukryć przed światem. Dlaczego tak wielu spośród mieszkańców Ngawy zdecydowało się unicestwić swoje ciało w jeden z najstraszniejszych możliwych sposobów?

Tybet ponadto budził moją ciekawość z tych samych przyczyn co innych mieszkańców Zachodu. Choć nie jestem buddystką i nie szukałam nigdy pocieszenia w religiach Dalekiego Wschodu (podobnie jak w religiach Zachodu), doceniałam fakt, że to miejsce jest przesiąknięte duchowością, która zainspirowała bogatą kulturę, filozofię i literaturę, oraz wyróżnia się na tle coraz bardziej jednorodnego świata. Ponieważ studiowałam historię Chin, znałam podstawowe fakty na temat chińskiej inwazji i ucieczki Dalajlamy, niewiele jednak wiedziałam o samych Tybetańczykach – poza karykaturalnymi obrazami wychudłych świętych mężów w jaskiniach i pogodnych nomadów przesuwających w palcach paciorki modlitewne. Jak to jest być Tybetańczykiem żyjącym na obrzeżach współczesnych Chin w XXI wieku?

Technologia w znacznej mierze pozbawiła świat tajemniczości. Parę kliknięć w Google Earth pozwala zajrzeć w najbardziej niedostępne miejsca na świecie, ale nie może wyjaśnić, co się tam na dole dzieje. Musiałam więc pojechać do Ngawy.

Uwaga geograficzna: z przyczyn historycznych, które zostaną wyjaśnione dalej, rząd chiński objął mianem Tybetańskiego Regionu Autonomicznego jedynie połowę płaskowyżu tybetańskiego. Jednak większość Tybetańczyków mieszka w prowincji Syczuan, Qinghai, Gansu i Junnan, które są tak samo tybetańskie jak „oficjalny Tybet”, choć pozostają poza jego granicami. I w ostatnich dekadach właśnie te wschodnie części płaskowyżu stały się sercem Tybetu. Wywodzi się z nich nieproporcjonalnie wielu sławnych tybetańskich muzyków, reżyserów filmowych, pisarzy, aktywistów i lamów – w tym obecny Dalajlama.

Ngawa leży w prowincji Syczuan, mniej więcej tam, gdzie Wyżyna Tybetańska zderza się z Chinami, tworząc naturalną linię graniczną. Do Ngawy zazwyczaj jedzie się przez Chengdu, stolicę prowincji i kolejne nowe chińskie megamiasto.

Zostawiwszy za sobą krzykliwe, nowe centra handlowe z butikami Gucciego i Louisa Vuittona oraz wysokie bloki mieszkalne, należy przekroczyć obwodnicę, a potem skierować się na północ, w stronę gór. W linii prostej do Ngawy jest niewiele ponad trzysta pięćdziesiąt kilometrów, ale jazda przez góry Qionglai, lasy deszczowe strefy umiarkowanej, które są naturalnym siedliskiem ukochanych przez Chińczyków pand, trwa cały dzień. Samochód wjeżdża coraz wyżej po wąskich górskich serpentynach, mokrych od strużek wody spływającej po skałach. Na płaskowyżu drzewa zanikają, a krajobraz nagle się otwiera. Zmiana jest tak gwałtowna, jakby przeszło się przez zaczarowaną szafę w inny wymiar.

Nierówny zielony dywan wznosi się i opada aż po górską grań we wszystkich kierunkach. W albumach o Tybecie niebo jest zawsze niebieskie, lecz podczas moich wypraw, które przypadały głównie na wiosnę, szczyty gór kryły się w gęstych chmurach przypominających kłębki waty. Wioski przy drodze składają się z grup przysadzistych, zbudowanych z gliny domów. Kudłate jaki i owce ignorują widok nielicznych przejeżdżających samochodów. W ważnych miejscach wzdłuż drogi składa się dary dla bóstw, które – jak wierzą Tybetańczycy – zamieszkują każdą przełęcz i każde wzgórze. Z górskich grani powiewają flagi modlitewne, spłowiałe w słońcu do pastelowych kolorów.

Ngawa leży na wysokości niemal trzech tysięcy trzystu metrów, choć z powodu dość płaskiego terenu nie jest to od razu oczywiste. Śródmieście to zaledwie wąska wstęga zabudowy przecinająca trawiastą równinę. Główna droga, na mapach oznaczona numerem 302, biegnie wprost przez środek miasta, które można pokonać od końca do końca w mniej więcej piętnaście minut. Pierwsze światła drogowe zainstalowano tu w 2013 roku. W tych wiejskich okolicach widok jeźdźca na koniu nie jest niczym niezwykłym, choć obecnie ludzie zazwyczaj korzystają z motocykli lub riksz rowerowych. Większość starszych i niektóre młode osoby noszą tradycyjne tybetańskie szaty. Strój ten, zwany czuba, przewiązuje się w pasie. Wielu wybiera jednak kompromis między tradycją a praktycznością gotowych ubrań, decydując się na kowbojskie kapelusze i kurtki kożuchowe lub puchówki. Kobiety często noszą długie spódnice.

Ngawę na dwóch krańcach zamykają dwa buddyjskie klasztory o złoconych dachach odbijających promienie słoneczne. Kolory ich murów – głęboki cynober i żółć – są zarezerwowane dla budynków klasztornych i kontrastują z burym krajobrazem. Przy wjeździe do Ngawy ze wschodu, obok punktu kontrolnego, znajduje się klasztor Se (wymawiane: saj). Na zachodnim krańcu miasta stoi większy klasztor Kirti, który był centrum samospaleń.

Ulice między tymi klasztorami wypełnia chaotyczna niska zabudowa o murach obłożonych kafelkami, jakby domy były przenicowanymi łazienkami. Partery to głównie witryny sklepowe; przez otwarte metalowe drzwi widać brzydki zestaw towarów: części samochodowe, wiadra, mopy, plastikowe stołki, tanie buty, narzędzia rolnicze.

Narzucony chiński model rozwoju upodobnił miasto do innych. Tablice reklamują chińskie instytucje: Bank Ludowy Chin, China Mobile, China Unicom. Ngawa jest siedzibą prefektury (miasto liczy około piętnastu tysięcy mieszkańców; powiat Ngawa – około siedemdziesięciu trzech tysięcy) ze zwykłym zestawem budynków administracji publicznej, szpitalem, dużą szkołą średnią, biurami policji i służby bezpieczeństwa; na wszystkich powiewają rzucające się w oczy czerwone flagi. Przypomina to inne siedziby powiatów w zachodnich Chinach, tyle że tu widać więcej policji i pojazdów wojskowych. Przed jedynym w mieście domem towarowym często parkuje transporter opancerzony. Zawieszone nad ulicami kamery rejestrują tablice rejestracyjne wjeżdżających i opuszczających miasto samochodów. Wojskowe ciężarówki przykryte zielonymi plandekami często jeżdżą po głównej ulicy, krążąc od i do bazy wojskowej znajdującej się po drugiej stronie klasztoru Kirti. Według oficjalnych danych w Ngawie stacjonuje około pięćdziesięciu tysięcy członków służby bezpieczeństwa, mniej więcej pięć razy więcej niż przewiduje norma w miastach tej wielkości.

Ngawa leży na tyle daleko, że nie opanowały jej jeszcze chińskie sieciówki i fast foody, ale pełno tu drobnych chińskich przedsiębiorstw reklamujących gorące kociołki (huoguo) i pierożki. Kilka lat temu w odpowiedzi na skargi, że Ngawa staje się nadmiernie schińszczona, miejscowe władze kazały namalować tybetańskie motywy na budynkach przy głównej ulicy. Murale z kwiatami lotosu, muszlami, złotymi rybkami i parasolami emanują wymuszoną wesołością. Wizerunek uzupełniają czerwone metalowe okiennice ozdobione buddyjskimi symbolami. Chińskim sklepikarzom kazano dodać do chińskich znaków litery tybetańskie, ale Tybetańczycy powiedzieli mi, że słowa te są często źle zapisane. Mogłam jedynie zgadywać ich znaczenie, bo angielski dodany do niektórych zapisów był dość szczególny.

NGAWAŃSKA ŁASKAWOŚĆ I WARSZTAT SAMOCHODOWY

GENIALNE DEKORACJE

W ciągu siedmiu lat spędzonych w Chinach udoskonaliłam umiejętność poruszania się po płaskowyżu tybetańskim bez zwracania na siebie uwagi. Nie chciałam nosić absurdalnego przebrania, jak dziewiętnastowieczni badacze, kupiłam jednak kapelusz z szerokim rondem w kropki i jedną z tak popularnych w Azji maseczek chroniących przed zanieczyszczonym powietrzem. Wkładałam długie płaszcze w kolorze ziemi i sznurowane buty bez obcasów. Fakt, że często padało, pozwolił mi dodać do tego stroju parasol, pod którym się kryłam.

Udało mi się odbyć trzy różnej długości podróże do serca Ngawy. Przeprowadziłam również wywiady z osobami pochodzącymi z Ngawy, a spotkanymi w innych rejonach płaskowyżu, gdzie ograniczenia nie były tak dotkliwe. W społecznościach tybetańskich uchodźców w Indiach i Nepalu jest wiele osób z Ngawy, które poświęciły mi czas, szczodrze dzieląc się wspomnieniami. W Katmandu znalazłam nawet Stowarzyszenie Ngawa. Przed pojawieniem się Komunistycznej Partii Chin Ngawą przez stulecia rządzili królowie i królowe, a ich potomkowie przekazali mi wiele historycznych informacji na temat tego obszaru i dynastii. Pewien chiński uczony życzliwie udostępnił mi tłumaczenia dokumentów rządowych i spisanych wspomnień dotyczących Ngawy. Poza osobami przedstawionymi w tej książce, rozmawiałam także z ich krewnymi, przyjaciółmi i sąsiadami, by potwierdzić relacje, spodziewałam się bowiem krytycznych opinii Chińczyków, że zamieszczony na tych stronach opis ciężkiego życia jest przesadzony.

Wszystkie osoby, wydarzenia, dialogi i chronologia są prawdziwe. Nie ma tu postaci sklejonych z kilku, choć zmieniłam część nazwisk, by uchronić przed odwetem tych, którzy wypowiadali się z całą szczerością.

Część pierwsza1958–1976

1Ostatnia księżniczka

1958

Gonpo poczuła dym, zanim jeszcze zobaczyła, co się dzieje. Choć miała zaledwie siedem lat i nie bardzo orientowała się w bieżącej polityce, od tygodni miała wrażenie, że coś jest nie w porządku. Wracała właśnie z matką, siostrą, ciotką i orszakiem służby do domu z uroczystości pogrzebowych wuja. Do wsi, w której wuj mieszkał, wyruszyły latem – pozostały tam jednak przez czterdzieści dziewięć dni tradycyjnego dla buddystów okresu żałoby między śmiercią a odrodzeniem. Teraz nadeszła już jesień, a wieczorny chłód zapowiadał śnieg, który wkrótce zejdzie ze szczytów gór. Gonpo miała na sobie grubą kożuszkową szatę obszytą futrem, ale silne podmuchy wiatru przenikające w górę spod brzucha jej konia sprawiały, że drżała. Jak większość Tybetańczyków, doskonale jeździła konno od najmłodszych lat. Podążali drogą niedawno zbudowaną przez chińskie wojska inżynieryjne, choć jeszcze niewybrukowaną; droga biegła na zachód, wprost w kryjące się za horyzontem słońce, i rozwidlała się przy strumieniu płynącym na północ do domu Gonpo. Gdy wyjechali zza kępy zarośli, dziewczynka zobaczyła, skąd dochodzi do nich dym. Z grzbietu konia widziała wyraźnie kilka ognisk i odpowiadającą im liczbę namiotów. Nie były czarne i zszyte ze skóry jaków – takich używali zwykle Tybetańczycy – ale małe i białe, z pewnością więc należały do Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej.

Był rok 1958, dziewięć lat po proklamowaniu Chińskiej Republiki Ludowej przez Mao, dlatego widok obozów Armii Ludowo-Wyzwoleńczej w regionie nie był niczym niezwykłym. Zaskoczyło ją natomiast, że ten rozbito na ziemi należącej do jej rodziny. Na ostatnim odcinku dwudniowej podróży Gonpo walczyła z sennością, teraz jednak ciekawość i odrobina strachu gwałtownie ją rozbudziły. Jako jedna z pierwszych zsiadła z konia, nie czekając na pomoc służących. Podbiegła do bramy, nie rozumiejąc, dlaczego nikt nie wychodzi na spotkanie powracającego orszaku, i mocno zastukała w tworzące ją deski wysokości dwóch dorosłych ludzi, zwieńczone potężnym nadprożem. Nie doczekała się reakcji.

– Halo, halo! Gdzie są wszyscy?! – krzyknęła, jak potrafiła najgłośniej.

Matka podeszła za nią i też zaczęła wołać.

W końcu pojawiła się niania Gonpo i odryglowała bramę. Zamiast serdecznie powitać przybyłych, niania pochyliła się nad dziewczynką, jakby jej tam nie było, i zaczęła szeptać do ucha matce Gonpo. Gonpo nie słyszała słów, z reakcji matki wywnioskowała jednak, że nie są to dobre wieści. W ostatnich czasach często widywała ją płaczącą; wuj, który zmarł, był jej ulubionym bratem i Gonpo pomyślała, że być może łzy matki znów biorą się ze smutku po jego śmierci. W każdym razie chciała w to wierzyć, mimo że wszystko wskazywało na coś przeciwnego – dym, namioty, niania zachowująca kamienną twarz. Instynkt podpowiadał jej, że to początek końca takiego świata, jaki znała do tej pory.

Gonpo urodziła się jako księżniczka. Jej ojciec, Palgon Tinlej Rapten[1], co można przetłumaczyć mniej więcej jako „Szanowny Oświecony Nieugięty”, był czternasty w linii władców królestwa Mei. Stolicą królestwa była Ngawa, obecnie w prowincji Syczuan. W 1950 roku, gdy urodziła się Gonpo, Ngawa niczym się nie wyróżniała – do miasta na targ przyjeżdżali sprzedawcy soli i herbaty, a pasterze oferowali masło, skóry i wełnę. Cały region tworzyła mozaika niewielkich ziem lennych rządzonych przez różnych wodzów i królów, książęta, chanów czy watażków. Lokalnych władców, takich jak ojciec Gonpo, Chińczycy określali słowem tusi, co często tłumaczy się jako „właściciel ziemski”, Tybetańczycy używali jednak nazwy gjelpo, czyli król. Także anglojęzyczni kronikarze z początków XX wieku piszą o nim jako o monarsze. Niewątpliwie tak właśnie Gonpo postrzegała pozycję swojej rodziny w społeczeństwie.

Jako dziecko Gonpo nosiła długie do ziemi, przewiązane w pasie szaty zwane czuba. Niemal wszyscy Tybetańczycy ubierali się podobnie, status odzwierciedlała tylko jakość materiałów. Szaty Gonpo obszyte były futrem wydry. Na szyi miała sznury wielkich jak winogrona paciorków – z koralu, bursztynu i najcenniejszego z nich – dzi, tybetańskiego agatu pasiastego, który, jak uważano, chronił przed złym okiem. Pomijając strój, nie wyglądała szczególnie dziewczęco. Była raczej rezolutna niż ładna, ze szparą między zębami i zadartym noskiem, co nadawało jej wygląd psotnego chłopca. Jak wiele dziewczynek w Ngawie, Gonpo miała krótko obcięte włosy – oznakę, że nie osiągnęła jeszcze wieku stosownego do zamążpójścia. Jej matka i inne dorosłe kobiety w rodzinie królewskiej nosiły długie warkocze podtrzymywane wstążkami i sznurami korali; fryzury były tak skomplikowane, że ich splecenie mogło zająć służącym nawet dwa dni.

Rodzina mieszkała w imponującym dworze – właściwie pałacu, choć wyglądał bardziej jak twierdza, potężna i mocna, zbudowana, by trwać – na wschodnim krańcu Ngawy, tuż poza obszarem śródmieścia. Dom zbudowano w tradycyjnym stylu tybetańskim, z ubitej ziemi o burym kolorze, tak że w porze suchej, gdy na płaskowyżu nie rosła trawa, zlewał się z otoczeniem. Potężne mury – w najniższej części mające niemal trzy metry grubości – w górnej zwężały się ku wewnątrz, by zapewnić stabilność w razie trzęsienia ziemi; wąskie szczeliny okien także miały kształt trapezów obramowanych drewnianymi kratownicami. Mury nie były zdobione, jedynie po obu stronach wysuwały się dwa drewniane balkony, jeden po wschodniej, drugi po zachodniej stronie. Balkony wyglądały elegancko, w rzeczywistości jednak mieściły się na nich ubikacje. Ludzkie odchody spadały na dół, gdzie mieszano je z popiołem i rozwożono po polach jako nawóz.

Czego domowi brakowało w dziedzinie nowoczesnych wygód, nadrabiał skalą. Jego powierzchnia wynosiła niemal siedem i pół tysiąca metrów kwadratowych. Ponad osiemset pięćdziesiąt pomieszczeń na wszystkich piętrach obejmowało lochy, stajnie i magazyny na samym dole oraz pokoje na górnych kondygnacjach – im wyżej, tym były wytworniejsze, a wraz z wystrojem zmieniało się ich przeznaczenie. Znajdowały się tam sypialnie dzieci i ich matki, a także pomieszczenia zespołu prywatnych asystentów i urzędników królewskich. Pokoje na wyższych piętrach wyłożone były drewnem maskującym gliniane ściany.

Najwyższe piętro służyło praktykom duchowym. Pokoje ożywiały freski i tanki, tybetańskie malowane zwoje zawieszane na ścianach, utrzymane w ostrych, wyrazistych kolorach. Ponieważ buddyjskie postaci podlegają nieustannej reinkarnacji, pojawiały się w niezliczonych formach, męskich i żeńskich, znanych i wymyślonych. Przedstawiono tam Buddę, dawnego i przyszłego, i znacznie więcej bodhisattwów, oświeconych istot, które zrezygnowały z nirwany, by odrodzić się dla dobra innych. Najcenniejszym elementem była stanowiąca centralny element kaplicy figura Awalokiteśwary, zwanego też Cienrezig – bodhisattwy uosabiającego współczucie, patrona Tybetańczyków. Król otrzymał ją w darze od XIV Dalajlamy.

Król, zapalony bibliofil, posiadał wielki zbiór książek i świętych ksiąg. Niektóre miały złote i srebrne litery. Ogromna sala audiencyjna pod pokojem z księgami mogła pomieścić tysiące mnichów. W buddyjskie święta w pałacu rozbrzmiewała kakofonia śpiewów, cymbałów, rogów i konch. A także nieprzetłumaczalna mantra wypowiadana przez Tybetańczyków, by przywołać ich patrona, bodhisattwę współczucia:

Om mani padme hum.

Rytm codziennego życia w pałacu wyznaczały buddyjskie rytuały. Król rozpoczynał ranek przed ołtarzem, wielokrotnie padając na twarz. Stawał wyprostowany, z rękoma złożonymi do modlitwy nad głową, a następnie jednym ruchem przyjmował pozycję poziomą, padając na podłogę, by znów się podnieść. Ten rytuał utrzymywał jego ciało w formie i oczyszczał myśli.

Nie sposób odróżnić, co było obrzędem religijnym, a co należało do sfery kultury czy obyczaju. Gdy Gonpo przyłapano na kłamstwie, musiała za karę wielokrotnie obchodzić wokół pobliski klasztor, kręcąc niezliczonymi młynkami modlitewnymi, dużymi, pionowo ustawionymi walcami z metalu, drewna i skóry, z wypisanymi na nich modlitwami. Każdy ich obrót wokół osi oznaczał tyle, co wypowiedziana na głos modlitwa. Walce były ciężkie dla dziecięcych rąk, ale kara zmusiła ją do zastanowienia się nad wykroczeniem.

Dzieci – Gonpo i jej o sześć lat starsza siostra – mieszkały z matką po jednej stronie pałacu. Rano matka prowadziła dziewczynki do pokojów zajmowanych przez ich ojca, by życzyć mu dobrego dnia. Wizytę powtarzały wieczorem, gdy życzyły mu dobrej nocy. Rodzina wspólnie spożywała większość posiłków, a ojciec surowo pilnował manier córek. Przed posiłkiem odmawiano modlitwy. Dzieci czekały, aż zjedzą dorośli. Ojciec zawsze opróżniał talerz do ostatniego ziarnka ryżu, przypominając córkom, jak ciężko pracują rolnicy, by miały co jeść. Pilnował także, by pracownicy dostawali takie same porcje jak on, choć często spożywali posiłki znacznie później, już zimne. Król był pryncypialny: nie chciał, by córki, mimo ich królewskiego pochodzenia, stały się rozpuszczonymi dzieciakami. Choć dom wypełniała służba, król sam ścielił sobie łóżko.

Wyprzedzając swój czas, król żywił zdecydowane przekonanie, że dziewczynki powinny otrzymać takie samo wykształcenie jak chłopcy. Wobec braku syna spodziewał się, że władzę po nim obejmie jedna z córek. Gonpo miała nauczyciela, który przychodził co dzień rano, by uczyć ją tybetańskiego alfabetu, stosując tradycyjną metodę: pokrywał tabliczkę popiołem i dawał jej pióro, by pisała litery. Trudno pisać po tybetańsku, pismo zaadaptowano z alfabetu północnych Indii, ze spółgłoskami ustawionymi jedna nad drugą. Gonpo całymi godzinami wpatrywała się szklistymi oczyma w pełne zawijasów litery.

Była niecierpliwym dzieckiem, wyrywającym się z ograniczeń życia w murach pałacu. Gdy była malutka, niania przyczepiała jej w pasie dzwoneczek, by słyszeć, gdyby dziecko próbowało wyjść na zewnątrz. Dopiero znacznie później Gonpo miała docenić ten krótki okres we wczesnym dzieciństwie. Brakowało jej towarzyszy zabaw w tym samym wieku. Jej starsza siostra, blada i skupiona na nauce, nie była skłonna przyłączać się do psot. Gonpo czuła się najszczęśliwsza, gdy do pałacu przybywali z wizytą mnisi, ponieważ zdarzali się wśród nich chłopcy w jej wieku. Najbardziej lubiła chłopca, w którym rozpoznano inkarnację lamy, tulku. Dorośli traktowali go z wielkim szacunkiem, ale Gonpo ciągnęła go za rękaw, domagając się gry w piłkę w sali audiencyjnej. Często też wymykała się z pałacu, żeby bawić się z dziećmi w pobliskim domu. Nie zachowywała się tam jak księżniczka. Jeden z jej towarzyszy zabaw miał później wspominać, że koniecznie chciała pomagać w obowiązkach domowych. Źle się czuła z tym, że ma więcej niż inni, starała się więc rozdawać swoje ubrania. Raz przyłączyła się do grupy dzieci z sąsiedztwa, które wślizgnęły się do prywatnych pałacowych ogrodów, by kraść fasolę. Gonpo nie zdawała sobie oczywiście sprawy, że kradnie fasolę, która i tak do niej należy.

Ku zmartwieniu ojca im była starsza, tym mniej zachowywała się jak księżniczka. Król starał się zapobiec jej zabawom z dziećmi z sąsiedztwa, potomstwem jego poddanych. Gonpo musiała się zadowolić wyglądaniem przez okna na zamknięte murami podwórka i dalej, na wzgórza ciągnące się aż po ośnieżone góry na północy. Jak daleko okiem sięgnąć, było to królestwo jej ojca.

Królestwo Mei obejmowało ziemie co najmniej aż po Zorge (chińskie Zoigê), sto pięćdziesiąt kilometrów na północny wschód. Trudno powiedzieć, jak wielkie terytorium należało do królestwa, ponieważ w tym społeczeństwie władzę mierzono nie ziemią, a ludźmi. Granice uważano za mniej ważne niż lojalność, a niewiele więzów było silniejszych niż szeroko rozumiana rodzina. Tybetańskie rejestry świadczą, że król Mei panował nad dwunastoma plemionami i tysiącem dziewięciuset domostwami. Dokumenty chińskie podają, że pod jego bezpośrednią władzą znajdowało się około pięćdziesięciu tysięcy ludzi. Bogactwo mierzono także liczbą należących do rodziny zwierząt, stąd też kroniki staranie odnotowują: królestwo posiadało czterysta pięćdziesiąt koni i osiemset sztuk bydła, w tym jaki, które czasami krzyżowano z krowami.

Pałac otaczały pastwiska, ale większość zwierząt trzymano w pobliżu położonej dwadzieścia pięć kilometrów na wschód wioski Meruma, założonej dla opieki nad królewskim stadem. Król miał w Merumie letni pałac; drugi, mniejszy, znajdował się kilka kilometrów na zachód, na terenie klasztoru Kirti, założonego przez przodków króla. Korzystano z niego podczas pielgrzymek i w buddyjskie święta.

Z perspektywy Gonpo jej ojciec był najwyższym władcą na swoich ziemiach. To on decydował, w jakich godzinach otwarte są jarmarki, jakie towary można sprzedawać, na które zwierzęta wolno polować. Jako pobożny buddysta zakazał łowienia ryb, polowania na ptaki, świstaki i inne małe zwierzęta. Każde zwierzę uważano za inkarnowaną duszę, dlatego lepiej było zabijać duże zwierzęta, na przykład jaki czy owce, którymi można było nakarmić wielu ludzi. Surowo przestrzegał też zakazu sprzedaży opium.

Po śniadaniu król przyjmował napływający codziennie strumień poddanych, którzy przychodzili z prośbami o rozstrzygnięcie sporów i ze skargami. Gdy ktoś miał zatarg z sąsiadem o ziemię albo zamierzał otworzyć interes, zwracał się do króla o radę. Przychodziło tylu ludzi, że na łące przed pałacem zawsze widziało się kolejkę czekających na audiencję. Opinii króla zasięgali nie tylko Tybetańczycy. W regionie mieszkało wiele mniejszości etnicznych – Mongołowie, którzy pojawili się na płaskowyżu w XII wieku; Qiangowie, którzy przypominali Tybetańczyków pod względem fizycznym, ale mieli własny język i odrębną kulturę; Chińczycy wyznający islam, znani jako Hui (wymawiane Hłaj), którzy byli etnicznymi Chińczykami, a można ich było rozpoznać po rzadkich brodach i białych czapkach noszonych przez większość mężczyzn i chustkach na głowach kobiet.

Przenosiło się tu również coraz więcej Chińczyków Han. Hanowie stanowili w Chinach większość, a ci, których Gonpo spotykała, zazwyczaj pracowali dla rządu chińskiego. Oni także jednak okazywali szacunek jej ojcu i nie żywiła wobec nich żadnych nieprzyjaznych uczuć. Z przyjemnością przyglądała się, jak chińscy inżynierowie i robotnicy budują drogę wzdłuż rzeki – tę samą, którą właśnie powróciła z ceremonii pogrzebowych. Jedno z najwcześniejszych wspomnień Gonpo dotyczyło udziału w uroczystości otwarcia drogi z Ngawy do Chengdu, przebiegającej obok ich pałacu. Dziewczynki ubrane w najpiękniejsze tybetańskie szaty, ozdobione paciorkami, podawały bukiety kwiatów chińskim urzędnikom przybyłym na uroczystość przecięcia wstęgi. Po raz pierwszy widziały wtedy samochody. Ich matka żartowała później, że próbowały karmić ciężarówki sianem, bo sądziły, że to konie.

Tego wieczoru w 1958 roku, gdy rodzina królewska powróciła z pogrzebu, Gonpo nie wiedziała, dlaczego Chińczycy rozbili obóz przed drzwiami jej domu. Przepchnęła się do środka i pobiegła na drugie piętro. Służba w ciszy i bez uśmiechu pakowała skrzynie. Niektórzy mieli łzy w oczach. Gonpo nie mogła dłużej ignorować faktu, że stało się coś bardzo, bardzo niedobrego. Nigdzie nie widziała ojca – ktoś powiedział, że udał się na spotkanie, ale dręczyły ją wątpliwości. Biegała z sali do sali, szukając go, wypytywała wszystkich, co się dzieje. Nikt nie odpowiadał. Służba przechodziła z pokoju do pokoju z ramionami pełnymi ubrań i pościeli. Wszystko to sprawiało, że niepokój Gonpo rósł. Małe dzieci potrafią robić bardzo dużo hałasu, jej stopy więc z głośnym stukotem uderzały o drewniane podłogi, stuk, stuk, aż w końcu dogoniła ją niania i chwyciła za ramię.

Powinna się zachowywać cicho – pouczyła ja niania. – Czyż nie rozumie powagi sytuacji? Nie, nie rozumiała. Zdecydowanie nie rozumiała. Skoro jednak wszyscy się pakowali, Gonpo uznała, że też powinna. Poszła do swojego pokoju i zaczęła wyciągać zabawki.

– Nie będziesz tego potrzebować. Zostaw je tutaj – rzuciła ostro niania, kobieta, która opiekowała się Gonpo od niemowlęctwa i nigdy dotąd nie użyła wobec niej takiego tonu.

Gonpo pożegnała się więc z najcenniejszą rzeczą, jaką miała: plastikowym jabłkiem z Indii, które – jak rosyjskie matrioszki – po otwarciu zawierało coraz mniejsze plastikowe jabłka. Kilkadziesiąt lat później, już jako starsza pani, będzie szukać w sklepach z zabawkami w całej Azji takiego jabłka-zabawki, jakie musiała zostawić.

Następnego ranka o świcie Gonpo zobaczyła, że dom jest zabezpieczany taśmą. Żołnierze zawieszali plakaty zapisane wielkimi chińskimi znakami. Najwyraźniej niosły polityczne przesłanie, którego Gonpo nie rozumiała, bo nie potrafiła czytać po chińsku. Po twarzach sąsiadów, którzy zgromadzili się za kordonem wojskowych, spływały łzy. Stały wśród nich dzieci, z którymi kradła fasolę.

Gonpo wciąż nie pojmowała wagi sytuacji. Najbardziej interesował ją pojazd, którym miała odjechać. Choć był to tylko rosyjski dżip, nic specjalnego nawet w standardach chińskich w latach pięćdziesiątych XX wieku, Gonpo nigdy dotąd nie jechała prywatnym samochodem – znała tylko autobus. Wypełniało ją takie podniecenie, że na chwilę zapomniała o trwającej tragedii i wybiegła za samochodem, podskakując z ekscytacji.

Matka przywołała ją do porządku, wymierzając mocny policzek. Był to jedyny raz, gdy którekolwiek z rodziców ją uderzyło. Gonpo pogwałciła kluczową zasadę tybetańskiej etykiety, która wymagała okazania szacunku przy wyjeździe z domu. Wróciła chyłkiem, by stanąć obok siostry, dwóch kuzynek i ciotki. Wspólnie uniosły dłonie jakby w modlitwie i padły na ziemię, by okazać wdzięczność domowi, który chronił je i strzegł przez tyle lat. Następnie wsiadły do dżipa, gdzie na dachu piętrzyły się ich walizki, i odjechały.

2Zjadanie Buddy

Nie ma na Ziemi drugiego takiego miejsca jak Wyżyna Tybetańska, unikatowa formacja geologiczna wypiętrzona w sercu Azji na wysokość pięciu tysięcy metrów nad poziomem morza przez te same ruchy tektoniczne, które uformowały Himalaje. Nie bez powodu nazywa się ją często dachem świata. Chińczycy lubią się chwalić, że z kosmosu widać Wielki Mur, ale gdy patrzy się na satelitarne zdjęcia Chin, uwagę przyciąga głównie Tybet. Wygląda jak wielki płaskowyż otoczony pasmami bieli – zlodowaciałymi szczytami najwyższych gór świata. Przecinają go górne biegi wielkich azjatyckich rzek, między innymi Jangcy, Mekongu i Huang He – przez Tybetańczyków zwanych odpowiednio Driczu, Dzaczu i Maczu – które zapewniają wodę połowie ludności świata.

Płaskowyż rozciąga się od Mount Everestu aż po północny Pakistan, przez Chiny środkowe aż po pustynię Gobi. Jego powierzchnia, blisko dwa miliony sześćset tysięcy kilometrów kwadratowych, równa się niemal powierzchni Indii czy też jednej czwartej powierzchni Chin lądowych, choć trudny do pokonania teren, wysokość i rozrzedzone powietrze sprawiają, że jest to jeden z najsłabiej zaludnionych obszarów świata – zaledwie dwie i pół osoby na kilometr kwadratowy.

Pochodzenie Tybetańczyków jest dla genetyków zagadką. Choć mają wspólnych przodków z Chińczykami, Japończykami, Mongołami i plemionami syberyjskimi, a także przypominają niektórych Indian północnoamerykańskich, Tybetańczycy dysponują wyjątkową mutacją genową, która umożliwia im funkcjonowanie na dużych wysokościach.

Sami Tybetańczycy wierzą w mit założycielski, w którym można dostrzec wpływy zarówno darwinizmu, jak i buddyzmu. Choć historia ma kilka wersji, zasadniczo chodzi o to, że Tybetańczycy są potomkami małpy człekokształtnej i olbrzymki, którzy spółkowali na skale nad wielkim morzem wewnętrznym, niegdyś pokrywającym płaskowyż tybetański (teorię morza potwierdzają dowody geologiczne). Małpa, jak uważano, jest uosobieniem Awalokiteśwary, łagodnego z natury bodhisattwy współczucia, olbrzymka natomiast – bezlitosnej wojowniczki.

Te cechy odziedziczyli potomkowie tej pary, Tybetańczycy, których los miały ukształtować rywalizujące z sobą wątki współczucia i okrucieństwa.

Nawet po przyjęciu buddyzmu, który sprowadzono tu z Indii w VII wieku, Tybetańczyków trudno by nazwać pacyfistami. Nie cechowało ich również szczególne upodobanie do izolowania się od innych nacji, wbrew późniejszej opinii o Tybecie jako o pustelniczym królestwie. W epoce, w której najistotniejszą umiejętnością wojenną była sztuka jazdy konnej, Tybetańczycy przemierzali Azję Środkową, plądrując miasta i podbijając inne ludy, włączane następnie w skład narodu tybetańskiego. Za panowania wielkiego cesarza Songcena Gampo Tybetańczycy zbudowali imperium porównywalne z imperiami Mongołów, Turków czy Arabów. Przez krótką, lecz niezapomnianą chwilę w historii byli potężniejsi nawet od Chińczyków. W 763 roku złupili Chang’an, stolicę dynastii Tang, obecnie znaną pod nazwą Xi’an; tam właśnie odkryto sławną terakotową armię. Okupacja miasta trwała zaledwie piętnaście dni, ale Tybetańczycy długo ją z dumą wspominali.

Imperium tybetańskie upadło w połowie IX wieku i zostało podzielone na mniejsze księstwa. Silne, scentralizowane państwo tybetańskie odrodziło się w 1642 roku pod przywództwem kolejnych dalajlamów wprowadzonych i wspieranych przez potężnych Mongołów. Piąty Dalajlama kazał zbudować pałac Potala na ruinach twierdzy Songcena Gampo, pragnąc w ten sposób podkreślić ciągłość władzy. Jednak jego królestwo było o ponad połowę mniejsze niż dawne imperium, a większość starych tybetańskich posiadłości ziemskich na wschodzie rozpadło się na rozliczne mniejsze królestwa i lenna. Jednym z nich było królestwo Mei rządzone przez przodków księżniczki Gonpo.

Przodkowie Gonpo pochodzili pierwotnie z zachodniej części płaskowyżu, z okolic góry Kajlas – regionu zwanego Ngari, co być może stanowi źródło nazwy Ngawa. Zapewne chcąc podkreślić swoje prawa do tych ziem, twierdzili, że przywędrowali tu w dziewiątym stuleciu, złotym wieku Tybetu, jako wojownicy wielkich cesarzy. Gdy imperium tybetańskie upadło, jak podaje oficjalna historia, pozostali na wschodzie i założyli własne królestwo.

Ngawa znakomicie nadawała się na siedzibę rodową, w której można działać po swojemu, prawie niezależnie. Stanowiła doskonałe ucieleśnienie starego chińskiego powiedzenia: „Niebiosa są wysoko, cesarz daleko”. Ponad tysiąc sześćset kilometrów – co najmniej miesiąc konnej jazdy – dzieliło ją od Pekinu i niemal tyle samo od Lhasy. Zanim w XVIII wieku królestwo Mei się umocniło, wschodnie rejony Wyżyny Tybetańskiej zajęli Mandżurowie, którzy podbili Chiny i ustanowili dynastię Qing. Jednak cesarze Qing nie przejmowali się zanadto męczącym procesem rządzenia i wysyłali konnicę jedynie wtedy, gdy wewnętrzne walki między przywódcami klanów zagrażały stabilności cesarstwa; poza tym uważali: „niech barbarzyńcy rządzą się sami”. Wielu lokalnym władcom, w tym przodkom Gonpo, dali nawet cesarską pieczęć, potwierdzając ich zwierzchnictwo nad tym regionem.

Ngawa usilnie starała się zachować niezależność także od Lhasy. Mieszkańcy Ngawy nie uważali się za poddanych dalajlamy, choć szanowali go jako przywódcę duchowego. Jeździli do Lhasy na pielgrzymki, studiowali w wielkich stołecznych klasztorach i prowadzili tam interesy, zresztą uważani byli przez miejscowych za obrotnych handlarzy. Z innymi Tybetańczykami łączyły ich wspólne pochodzenie etniczne, wierzenia i styl życia. Posługiwali się tym samym językiem pisanym – opartym na alfabecie północnoindyjskim – choć nie potrafili zrozumieć nawzajem swoich dialektów. Żywili się tym samym podstawowym daniem zwanym campa, czyli mąką z prażonego jęczmienia, od którego zależało przeżycie na płaskowyżu, dlatego wyrażenie „zjadacz campy” stanowiło po prostu synonim Tybetańczyka. Ngawańczycy nie byli jednak poddanymi centralnego rządu w Lhasie i nie obowiązywały ich tamtejsze prawa. Zamiast przedstawiać się jako Böpa, Tybetańczycy, zazwyczaj nawiązywali do swego plemienia lub przywódcy, ewentualnie powoływali się na wspólnych przodków, mówiąc o sobie, że pochodzą „z Krainy Śniegu”.

Choć formalnie region ten nie stanowił części Tybetu, w dziedzinie kultury tybetańskiej wcale nie był ośrodkiem zacofanym. Wschodnie obszary płaskowyżu, które Tybetańczycy nazywali Amdo (północny wschód) i Kham (południowy wschód), a które Brytyjczycy określali czasami mianem „Tybetu Wewnętrznego”, wydały nieproporcjonalnie wielu sławnych lamów, uczonych i artystów. Z Amdo pochodził Congkhapa (1357–1419), genialny buddyjski filozof, założyciel szkoły gelug, która miała zdominować buddyzm tybetański, a także najsławniejszy żyjący Tybetańczyk, XIV Dalajlama, urodzony w 1935 roku w wiosce Takcer, blisko sześćset kilometrów na północ od Ngawy. Także w Amdo urodził się X Panczenlama, drugi co do ważności tybetański lama, jedna z najważniejszych postaci w historii Tybetu w XX wieku. Z Kham natomiast wywodzili się buntownicy o różnych afiliacjach politycznych – wśród nich pierwsi Tybetańczycy, którzy wstąpili do Komunistycznej Partii Chin, a niedługo później – najbardziej zajadli antykomunistyczni partyzanci. Legendarny król wojownik z Epopei o królu Gesarze także podobno pochodził z Kham. Obecnie większość Tybetańczyków mieszka we wschodniej części wyżyny – w prowincjach Qinghai, Syczuan, Gansu i Junnan. Powoduje to wiele nieporozumień, ponieważ rząd chiński nie uznaje tych terytoriów za część Tybetu, a jednak mają one niewątpliwie tybetański charakter. Spotkani w Nowym Jorku czy w Londynie ludzie przedstawiający się jako Tybetańczycy najczęściej pochodzą właśnie z tych regionów.

Najbarwniejszy opis życia w królestwie Mei pochodzi z cienkiej książeczki w oprawie z jedwabnego brokatu, zatytułowanej A Brief Recollection of the Union of the Mei King and the People for Posterity [Krótkie wspomnienie o związku króla Mei z narodem dla potomności], napisanej przez Czöphela, byłego sekretarza ojca Gonpo, i wydanej prywatnie w 1993 roku. Władztwo królów Mei nie było rzeczą łatwą – nieustannie musieli oglądać się przez ramię, wypatrując organizowanych przez rywali spisków na swoje życie. Gdy miecze i broń palna okazywały się nieskuteczne, wojujące strony zatrudniały mistrzów tantry do rzucania zaklęć osłabiających wrogów. Waśnie lokalne rozstrzygano przez płacenie reparacji wojennych – całe wioski przekazywano sobie nawzajem jak pionki w grze. Pokonanych karano obcinaniem kończyn, uszu czy nosów. Nie chodziło jednak tylko o wojnę i odwet. Królowie Mei byli dumni z umiejętności twardych negocjacji handlowych i dawali poddanym dość swobody, by postępowali tak samo. Unikatowe środowisko płaskowyżu tybetańskiego było źródłem wyjątkowych produktów, takich jak piżmo, pozyskiwane od piżmowców i wysoko cenione przez producentów perfum w świecie arabskim, czy sól zbierana na wyschniętych tybetańskich jeziorach. Ngawa zyskała opinię regionu handlowego; tamtejsi kupcy doskonale sobie radzili, sprzedając produkty z Chin w Tybecie i Nepalu – szczególnie herbatę, transportowaną przez płaskowyż karawanami jaków.

Królestwo Mei nie było z założenia matriarchatem; tak się po prostu zdarzało, że królowe przyćmiewały królów. Kobiety mogły zasiadać na tronie, gdy zabrakło odpowiedniego męskiego dziedzica, a sytuacja taka nie należała do wyjątkowych, ponieważ członkowie rodziny królewskiej borykali się z bezpłodnością, a co najmniej jeden król był szalony. Królowe budowały klasztory, podpisywały traktaty i prowadziły armie do walki. Jedna z królowych wypowiedziała wojnę w imieniu zdradzonego przez żonę syna, by zemścić się za niewierność synowej. Mężczyźni nie mogli rozstrzygać takich spraw bez matek.

Osiemnastowieczna królowa Abuza zawiązała sojusz, który miał się okazać cechą charakterystyczną dynastii Mei. Abuza była outsiderką, która przez małżeństwo weszła do rodziny królewskiej, szybko jednak zdobyła władzę większą niż jej mąż. Około 1760 roku spotkała się z głową klasztoru Kirti, który znajdował się w Zorge na północno-wschodnim krańcu ziem Mei. Zaprosiła rinpoczego (honorowy tytuł głowy klasztoru) do odwiedzenia Ngawy. Rinpocze zyskał przychylność królowej, gdy pokonał mściwe bóstwo dręczące królestwo – w Amdo każde wzgórze, łąka i strumień miały własne bóstwa – i wyznaczył inne bóstwo do opieki nad dworem królewskim. Rozwinął się związek oparty na systemie zwanym czöjon, kapłan – opiekun. Lama zapewniał królowi przewodnictwo duchowe i zaświadczał o prawowitości jego władzy; król odpowiadał za wsparcie materialne w postaci pieniędzy, stad lub ziemi. Wspólnie znakomicie prosperowali, zwiększając swoją władzę i znaczenie. Sto lat później mnisi z Kirti otworzyli w Ngawie filię klasztoru, która zyskała wielkie wpływy i angażowała się w życie polityczne, co przyczyniło się do późniejszej opinii o Ngawie jako mieście buntowniczym.

Królowa zapoczątkowała także trwające miesiąc święto modlitewne, które odbywało się w Ngawie każdej wiosny. Tybetańczycy gromadzili się, by palić gałązki jałowca i kadzidła, a także – w buddyjskim geście współczucia – puszczać wolno zwierzęta przeznaczone na ubój. Rozrywkę zapewniały wyścigi konne i konkursy łucznicze. Z całego regionu przynoszono na sprzedaż wyroby ceramiczne. Festiwal ceramiki, jak go zaczęto nazywać, był popularnym wydarzeniem we wschodnim Tybecie aż do 2009 roku, gdy władze chińskie zawiesiły go na skutek zamieszek w regionie.

Najwspanialszą ze wszystkich królowych była babka Gonpo, Palczen Dhondup. Choć nie zachowały się żadne fotografie ani portrety, w rodzinnych kronikach pisano o niej, że była „bardzo piękną kobietą”, „o otwartym umyśle i inteligentną”. Ojciec powiedział kiedyś Gonpo, że jej babcia „była prawdziwą wojowniczką, a gdy ukrywała włosy pod czapką, wyruszając w bój, wyglądała wspanialej niż jakikolwiek mężczyzna”. Urodziła się pod koniec lat dziewięćdziesiątych XIX wieku w tragicznych okolicznościach. Jej matka umarła podczas porodu. Jej ojciec, król Gonpo Sonam, zginął w nieszczęśliwym wypadku w 1913 roku; podczas gdy Sonam nadzorował budowę sali zgromadzeń w klasztorze Kirti, zawalił się dach, grzebiąc pod gruzami króla. Osierocona kilkunastoletnia księżniczka, jedyne dziecko, musiała przejąć ster władzy państwowej. Choć tradycja tybetańska dopuszczała rządy kobiety, formalnie rodzinę królewską musiał reprezentować mężczyzna. Księżniczkę pośpiesznie wydano więc za mąż za księcia z Goloku, miejscowości położonej na północny zachód od Ngawy, i to on został nominalnym królem. Było jednak jasne, że Palczen Dhondup utrzyma władzę; nie oddała jej nawet wtedy, gdy królem Mei został jej własny syn, Palgon Tinlej Rapten, ojciec Gonpo.

Królowa Palczen Dhondup doprowadziła do końca nieszczęsną rozbudowę klasztoru Kirti, która była przyczyną śmierci jej ojca. Klejnoty z ozdób do włosów posłużyły jej do sfinansowania cięcia drewnianych klocków, wykorzystanych następnie do druku wszystkich dzieł Congkhapy, założyciela szkoły gelug.

Królową szanowano za wykształcenie i tolerancję. W 1924 roku amerykański misjonarz Robert Ekvall pojawił się w Ngawie z żoną i maleńkim synkiem, by rozdawać egzemplarze przetłumaczonej na tybetański Biblii. Choć mnisi próbowali go przepędzić, uzyskał audiencję u królowej. Szybko zdał sobie sprawę, że to ona jest prawdziwym władcą. „Król był poniekąd tylko księciem małżonkiem” – stwierdził później Ekvall.

Ekvall złożył królowej dary – barometr, kompas, lornetkę i egzemplarz Biblii po tybetańsku. Pod okiem misjonarza królowa przejrzała Biblię i pochwaliła wysoką jakość druku. Następnie przeczytała na głos kilka fragmentów. Królowa nie wykazywała skłonności do nawrócenia, powiedziała jednak Ekvallowi, że podobają jej się pierwsze słowa z Ewangelii według Świętego Jana 1,1: „Na początku było Słowo, a Słowo było od Boga i Bogiem było Słowo” – bo pasuje do przekonania tybetańskich buddystów, że mowa jest nieodłączną częścią ludzkiej duszy.

– Tak, to ma sens – powiedziała Ekvallowi.

Królowa zrobiła na Ekvallu wrażenie osoby elokwentnej, ciekawej intelektualnie i, jak to ujął w wywiadzie: „pełnej współczucia”. Pamiętał, że szczególną uwagę zwracała na synka misjonarskiej pary, ponieważ tak samo jak inne osoby w jej rodzinie miała trudności z zajściem w ciążę, a w tym czasie żyło tylko jedno jej dziecko – Palgon Tinlej Rapten.

Panowanie królowej Palczen Dhondup byłoby z pewnością okresem wspaniałego rozwoju Ngawy, gdyby nie przypadło na burzliwy początek XX wieku. Wielka Brytania i Rosja tak zaciekle rywalizowały o wpływy w Azji Środkowej, że zagrażało to wszystkim, którzy stanęli im na drodze. W 1903 roku brytyjski pułkownik Francis Younghusband, który stacjonował w Indiach, poprowadził w głąb Tybetu „ekspedycję” – jak ją eufemistycznie nazywał. Zginęło wówczas kilka tysięcy Tybetańczyków. Choć miał poparcie wicekróla lorda George’a Curzona, rząd brytyjski potępił wyprawę i wycofał żołnierzy z regionu. Jednak wyrządzone szkody okazały się nieodwracalne – dynastia Qing przeżyła wówczas ogromny wstrząs, który wytrącił ją z biernego samozadowolenia. Mandżurscy władcy Chin dotąd tak bardzo skupiali się na podejmowanych przez Europejczyków próbach otwarcia portów traktatowych na wybrzeżu, że zaniedbali zachodnią flankę. Niewątpliwie nie życzyli sobie, by Wielka Brytania patrzyła w dół na Chiny z dachu świata i kontrolowała ich zasoby wodne. Jednak gdy Brytyjczycy ujawnili swoje plany, Chińczycy zdali sobie sprawę ze strategicznego znaczenia płaskowyżu. Po dziś dzień wielu uczonych zajmujących się Tybetem wini Wielką Brytanię za nieszczęścia, które później spotkały ten kraj.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy końcowe

[1] Wielu Tybetańczyków nie ma nazwisk w sensie zachodnim, za to często ma więcej niż jedno imię.