Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Wiedziony przepowiednią król wikingów wyprawia się porwać dziecko, gwaranta pomyślności swego ludu. Zamiast jednego, odkrywa dwa niemowlaki, bliźniaczych synów śmiertelniczki i nordyckiego boga. Jednemu pisany jest los dziedzica królewskiego rodu, drugiemu – żywot wśród wilków.
Niekonwencjonalne ujęcie mitu o wilkołaku. Ociekające krwią, pachnące żelazem. Rozbrzmiewające złowieszczymi zaklęciami i szczętem oręża.
Można powiedzieć, że akcja „Synów boga” toczy się dwutorowo: na poziomie ludzkim i nadprzyrodzonym. Wali, Feileg i osoby z ich otoczenia zostają wciągnięci w boskie manipulacje – za sznurki ciągną Odyn i Loki, a swoje trzy grosze dorzuca również królowa wiedźm Gullweig. Gdy mowa o celach i ambicjach nordyckich bóstw, nie ma czytelnych granic między dobrem a złem ocenianymi w ludzkich kategoriach. Bracia kierują się porywami uczuć i uśpionymi instynktami, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, co kryje się za wydarzeniami, którym muszą sprostać i jak daleko mogą sięgać ich konsekwencje.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 633
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
SYNOWIE BOGA
Przełożył
Kamil Lesiew
Prószyński i S—ka
Tytuł oryginału
WOLFSANGEL
Copyright © M.D. Lachlan 2010
All rights reserved
First published by Gollancz, London
Projekt okładki
Irina Pozniak
Ilustracja na okładce
© Evelyn Schmidt
Redaktor prowadzący
Paweł Ziemkiewicz
Redakcja
Jarosław Skowroński
Korekta
Mariola Będkowska
Łamanie
Alicja Rudnik
ISBN 978—83—7648—657—4
Warszawa 2011
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02—651 Warszawa, ul. Garażowa 7
www. proszynski .pl
Druk i oprawa
ABEDIK SA
ul. Ługańska 1, 61—311 Poznań
Mało wiesz, młody książę, o dawnych dziejach,
Gdy szlachetnych mężów nieprawdą obrażasz (...)
Tyś rzucał się na żarcie wilków,
Tyś brata własnego stał się zabójcą,
Często ssałeś rany zimnymi wargami,
Czołgałeś się, wszystkim obmierzły, do kupy kamieni.
Pieśń O Helgim Zabójcy Hundinga I
(Edda poetycka,
przeł. Apolonia Załuska—Strömberg)
Gdybyż to było takie proste! — że są gdzieś te czarne charaktery, w czarnych zamiarach wykonujące swoją czarną robotę i że trzeba tylko umieć je rozpoznać i zniszczyć. Ale linia podziału między dobrem a złem przecina serce każdego człowieka. A kto gotów jest odciąć kawałek własnego serca?
Archipelag Gułag, Aleksander Sołżenicyn (przeł. Jerzy Pomianowski)
Varrin ścisnął drzewce włóczni i omiótł wzrokiem ciemny horyzont, z trudem utrzymując równowagę na pokładzie smaganego wzburzonymi falami niewielkiego langskipa. Był pewien, że tam płynęła rzeka, którą opisał jego suzeren. Szerokie ujście pomiędzy dwoma przylądkami, jednym w kształcie smoczego grzbietu, drugim — przypominającym wyciągniętego psa. Niezgorzej pasuje do opisu, pomyślał. Jeśli spojrzeć na to z przymrużeniem oka.
— Lordzie Authunie... Królu, zdaje się, żeśmy na miejscu.
Siedzący tyłem do dziobnicy mężczyzna w opończy przebudził się. Jego długie włosy zdawały się niemal lśnić bielą w jasnym niczym lampa blasku półksiężyca. Wstał powoli, zesztywniały od bezruchu i chłodu. Odwrócił wzrok ku wybrzeżu.
— Zaiste — potwierdził. — Dokładnie tak, jak przepowiedziano.
Na wzmiankę o wieszczbie Varrin, potężne chłopisko, o półtorej głowy przewyższające króla, dotknął amuletu u szyi.
— Czekamy do brzasku, a potem wpływamy, królu?
Authun przecząco pokręcił głową.
— Teraz — postanowił. — Odyn jest z nami.
Varrin skinął głową. W normalnych okolicznościach pomysł, by w ciemnościach manewrować langskipem po nieznanej rzece, uznałby za szaleństwo. Ale u boku swego konunga czul się na siłach sprostać każdemu wyzwaniu. Authun był Wölsungiem, w prostej linii potomkiem bogów, uosobieniem ich potęgi1.
Płynęli wolno, acz z falą, a dzięki kilkudniowym pomyślnym wiatrom załoga wypoczęła i teraz ochoczo chwyciła za wiosła. Wszystko szło po ich myśli. Nie dziwota, skoro na pokładzie przebywał ich pan i władca. Varrin nie wątpił, że królewska magia sprzyja pomyślności wyprawy.
Ludzie zginali karki, wiosłami dając odpór falom, miarowo posuwając łódź ku ujściu rzeki. Kołysanie langskipa było o wiele mniej odczuwalne pod wiosłami niż pod żaglem. Ustabilizowany okręt zdawał się odzwierciedlać niezachwianą determinację, którą Varrin odczuwał, kierując łódź przez przybrzeżne wody. Choć nie wątpił, że czeka ich potyczka, był gotów. Wprost drżał z niecierpliwości.
Załoga okrętu liczyła sobie dziesięciu wojów. Zaledwie dziesięciu, włącznie z królem. Varrin nie odczuwał jednak niepewności czy choć odrobiny niepokoju. Pozostawał wszak u boku swego władcy, króla Authuna, zwycięzcy niezliczonych bitew, pogromcy monstrualnego Gota, Gyrda Potężnego. Skoro Authun uważał, że dziesięciu ludzi podoła zadaniu, to niechybnie tak właśnie będzie. I pomyśleć, że taki mąż nie doczekał się jeszcze dziedzica! Ludzie gadali, że Authun wywodzi się od Odyna, najwyższego z bogów. I że ten miłujący wojnę poeta, czując się zagrożony przez swego krewkiego potomka, obłożył Authuna klątwą, by płodził same niewiasty. Z obawy, że syn okazałby się jeszcze potężniejszy od ojca. Iście boska to przewrotność.
Varrina przeszedł dreszcz na samą myśl o konsekwencjach, gdyby Authun jednak nie spłodził chłopca. Musiałby wówczas wyznaczyć dziedzica, a to by ich plemieniu tylko biedy napytało i polałaby się krew. Frakcje królestwa trzymał w ryzach wyłącznie autorytet władcy. Gdyby go zabrakło, nie obyłoby się bez krwawej jatki, a potem już nie opędziliby się od wrogów. Varrin spojrzał na króla i uśmiechnął się do siebie. Głupiś, skarcił się w duchu. Wszak nam wszystkim i tak kiedyś umrzeć trzeba.
Przypatrywał się skąpanym w mroku wzgórzom, dumając, po cóż przybyli do tej odległej krainy. Najwidoczniej chodziło o coś więcej niż o zwykłą grabież, bo ich łódź odbiła od brzegu sielskiej plaży odległej o dzień podróży na północ od ich dworu. O nie. Wojom nie dane było pożegnać się z bliskimi czy poucztować przed wypłynięciem. Cel ich misji znamionował tylko zabrany na pokład wojenny oręż, błyszczące żeleźca toporów, tarcza ozdobiona malunkiem wilczej głowy i inna, z podobizną kruka. Symbole owe zwiastowały wrogom: „Wasze truchła posłużą za żer dla tych stworzeń".
Rychło osiągnęli ujście rzeki, ale zwolnili, gdy wpłynęli na płytsze wody. Nie zmniejszyli tempa, by wysondować dno; Authun jedynie podszedł ku dziobowi lodzi i nachylając się nad taflą, wydawał polecenia sternikowi. Varrin uśmiechnął się znacząco do wioślarza naprzeciwko, podczas gdy łódź gładko, niczym nóż do pochwy, wśliznęła się w nurt rzeki. Chłopak ów, młodzian około siedemnastoletni, który nigdy wcześniej z Authunem nie pływał, wyszczerzył się w odpowiedzi. „Miałeś rację, on jest niesamowity" — malowało się na jego obliczu. Byli dumni ze swego króla.
Fala przypływu poniosła ich w górę rzeki. Przesmyk stał się zdradliwie wąski; wrzynał się w ląd wśród ostrych klifów i twardych głazów. Lecz król obrał właściwy kurs. Po godzinie przeprawy po atramentowych falach w głąb krainy, oświetlanych wyłącznie bladym sierpem księżyca wysoko na firmamencie, prąd ustał i przestał posuwać łódź, zmuszając wioślarzy do wytężonej pracy Naprzeciwko nich, pośrodku nurtu, z mroku wyłonił się piaszczysty brzeg. Authun dał znak, by łódź doń przybiła. Konstrukcję niewielkiego langskipa obmyślono na taką właśnie okoliczność, toteż osiedli na piasku łagodnie, z ledwie zauważalnym drżeniem.
Authun odwrócił się ku swym ludziom i po kolei wypowiedział ich imiona.
— Vigi, Eyvind, Egil, Hella, Kol, Vott, Grani, Arngeir. Jesteśmy pobratymcami i zaprzysięgłymi druhami. Między nami łgarstwo nie przystoi. Żaden z was nie powróci z tej wyprawy. Jedynie Varrin, samowtór ze mną, dotrze na wybrzeże, by pokierować łodzią. Nim wstanie świt, wszyscy ucztować będziecie z przodkami w komnatach Odyna lub Freyji.
Większość drużyny zapowiedź nieuchronnej zguby przyjęła bez mrugnięcia okiem. Byli wszak wojami, wychowanymi w poczuciu nieuchronności śmierci w bitwie. Ten czy ów uśmiechnął się, rad umrzeć u boku swego króla.
— Skonam wraz z mymi braćmi — sprzeciwił się Varrin.
— Jeszcze nie nadszedł twój czas. Ale wkrótce będzie ci to dane — odparł Authun.
Spojrzał na swego bez mała najlepszego druha. Ten olbrzym był mu jeszcze potrzebny do ponownego zepchnięcia łodzi na wodę. I pomocy przy zwalczaniu wszelkich niebezpieczeństw czyhających na szlaku wieloryba2, na drodze ku domowemu siedlisku. Dopiero wtedy pozwoli mu umrzeć.
— Nie mam obowiązku klarować wam, czemu musicie umrzeć. Wystarczy wam znać, że taka jest ma wola. Ale wiedzcie, że po kres czasu wasze czyny opiewane będą w pieśniach. Znaleźliśmy się tu bowiem, by zagarnąć magiczne dziecko, które przejmie me dziedzictwo i zapewni świetlaną przyszłość naszemu ludowi.
— A co z dziecięciem, które nosi w łonie twa żona? — zapytał Varrin.
— Nie ma żadnego dziecka — odrzekł Authun. — To podstęp górskich czarownic.
Ludzie głośno wciągnęli powietrze. Authun był dobrym królem, sprawiedliwym i szczodrym, hojnie rozdającym pierścienie i zaszczyty. Nigdy nie zdarzyło mu się nawet zabić po wypitce niewolnika, jak mieli w zwyczaju inni suzerenowie. Ta nowina ich jednak zszokowała. Podwładni króla brzydzili się łgarstwem, zaś podstęp czarownic zakrawał na kłamstwo. Nadto, noszące znamiona magii. A co gorsza — niewieściej.
Woje niespokojnie wiercili się na siedziskach. Śmierci śmiali się w twarz; towarzyszyła ich życiu niby wierny pies. Górskie czarownice jednak budziły w nich trwogę. Jedynie król, sam będąc półbogiem, mógł rozmawiać z tymi wiedźmami, acz nawet on musiał mieć się na baczności. W przeszłości ich rady okazywały się trafne, choć przychodziło za nie płacić wysoką cenę. Czarownice żądały straszliwej ofiary, niezmiennie tej samej. Ofiary z dzieci. Chłopców brały na służbę, dziewczynki zaś przyuczały na kontynuatorki ich osobliwych tradycji.
— Wiadome dziecko uwięziono w tutejszym siole, odebrawszy czarownikom z dalekiego zachodu — rzeki Authun. — Jest synem bogów i poprowadzi nas ku potędze. Kmiecie nie zmiarkowali jeszcze, co stało się ich udziałem. A pozbawimy ich tego, nim się zorientują. Sioła bronią tylko chłopi. Trzeba nam się jednak spieszyć, bo woje znajdują się o dwie godziny jazdy stąd.
Popatrzył w mrok. Na niebie, w oddali, majaczyła bladoróżowa luna.
— Rozpalili sygnały ogniowe — skonstatował. — Możemy spodziewać się oporu. Dziecko znajdziemy przy kapłanie ich boga. Szukać nam trzeba budynku oznaczonego tak jak wszystkie ich święte przybytki. — Złożył palce w znak krzyża. — Podążajcie za mną, a wywalczymy sobie drogę do świątyni, a potem wyrąbiemy odwrót do łodzi. Atoli nim to nastąpi, los się odwróci. Nastanie godzina waszej chwały. Dziś przejdziecie do legendy, a wasza sława trwać będzie po wieki. Jeszcze pięć zakrętów rzeki i będziemy na miejscu. Pora się sposobić.
Podwładni skinęli głowami i bez słowa zabrali się do pracy. Odsznurowali włócznie na rufie łodzi, wyjęli z beczek hełmy i grube tuniki, zaś topory bojowe wypakowali i przymocowali na plecach. Varrinowi i Egilowi przypadł zaszczyt odziania króla. Pomogli mu wzuć jego nieoceniony hauberk, kolczugę z długimi rękawami — zwaną w ich stronach „byrnie" — i założyli mu na głowę złoty hełm, stylizowany na głowę wilka — symbol jego rodu. Wykuty przez najlepszych płatnerzy, odkryty na przedzie, nie licząc lśniących osłon policzków, wywoływał u patrzących złudzenie, jakby tył głowy Authuna znajdował się w paszczy ogromnego wilka. Z oddali, we wspaniałym hełmie, z podmalowanymi sadzą oczami, król zdawał się przerażającym wilkogłowcem. Woje umieścili naramienniki na rękach władcy, przewiązali go złotym pasem, zdjęli używaną na morzu opończę, miast niej zakładając inną, przetykaną złotymi nićmi.
Varrin podał królowi tarczę ozdobioną wizerunkiem łba rozwścieczonego wilka. Potem przyszedł czas na miecz, jedyny na całej łodzi, schowany w wysadzanej białymi klejnotami pochwie. Gdy Varrin wyciągał broń z beczki, zaiskrzyła w świetle księżyca. Był to oręż jedyny w swoim rodzaju. Wikińskie miecze miały zazwyczaj krótkie i proste ostrza, nadające się do walki w zwarciu, z wykorzystaniem tarczy. To jednak było długie, cienkie, o wyraźnie zakrzywionej głowni. Mocniejsze nad inne i, choć lżejsze, już nieraz kruszyło żelazo dzierżone przez wrogów. Authun nabył ów oręż od kupca z południa, utrzymującego, iż broń pochodzi „z przedświtu" — co w mniemaniu Authuna oznaczało wschód. Jakakolwiek by była jego proweniencja, król miał pewność, że miecz jest zaklęty, wykuty — jak mówił handlarz — przez magicznych płatnerzy z legendarnych królestw piasku. Kupiec zwał go Szamszirem, a Authun przejął to miano, gdyż w dźwięku oręża zdawały się igrać poszumem pustynne wiatry, a przynajmniej tak podpowiadała królowi wyobraźnia. Jego podwładni jednak zwali tę broń Księżycowym Ostrzem.
Król był gotów. W bojowym rynsztunku prezentował się przerażająco i okazale, niczym bóg. Prawdę mówiąc, w odróżnieniu od swych pobratymców, Authun nie przejawiał przesadnego upodobania do ozdób. Jego ostentacyjny przyodziewek obliczony był na wywołanie określonego efektu — napełnienia serc przeciwników nabożną trwogą.
Niebawem również pozostali stanęli w pełnej gotowości. Authun własnoręcznie napełnił trunkiem ich rogi. Varrin spojrzał na władcę. Zachodnikom w osadzie przyda się odwaga, pomyślał.
— Za nieustające uczty w komnatach poległych — zawołał Helia.
— Za nieustające uczty w komnatach poległych — zawtórował mu chór głosów. Szeptem, na wypadek, gdyby wróg znajdował się w pobliżu. Upili po głębokim łyku, później — kolejnym. Rogi napełniano raz po raz, podczas gdy łódź, odepchnięta wiosłem od brzegu, ruszyła w dalszą drogę, meandrując ku upatrzonej wiosce. Zgodnie z przewidywaniem Authuna, przybycie najeźdźców nie pozostało niezauważone. Zachodnicy nie byli bowiem głupcami i wystawili zwiadowców u ujścia rzeki. Już teraz, nim jeszcze osada znalazła się w zasięgu wzroku napastników, wikingowie dostrzegali migoczący na niebie blask sygnałów ogniowych. Będą musieli się sprężyć i uderzyć na przeciwnika, nim ten zdoła zwołać pod broń hurmę ludzi, by stawili im czoła. Ale dla nich to przecież nie pierwszyzna.
Kiedy minęli ostatnie zakole, Varrin odniósł wrażenie, jakby ktoś ich ubiegł i łupił tę wioskę w najlepsze.
Sygnały ogniowe błyskały na całej długości plaży i w górze, na zboczu. Światło wydobywało z mroku coś, co Varrin uznał za całkiem pokaźną osadę złożoną z około dwudziestu domostw ciągnących się aż po budynek z krzyżem na dachu. Cóż, przynajmniej nie trzeba będzie długo szukać.
Zachodnicy okazali się całkiem zmyślni. Na szczycie klifu podejścia do plaży broniły zaostrzone drzewce wysokości człowieka. Do osady prowadziła tylko jedna droga, przez szczelinę tak wąską, że z trudem pomieściłaby wóz z zaprzęgiem, choć łatwą do obrony dla znających się na rzeczy. Ale nawet z pokładu łodzi, w nikłym świetle ognisk, Varrin zorientował się po sposobie, w jaki dzierżono włócznie i tarcze, że ci ludzie bardziej nawykli do orania zagonów niż do wojaczki. W murze tarcz pełno było luk, a kilka grotów mierzyło w niebo. O wiele lepiej by zrobili, celując nimi w najeźdźców. Wszak to nie księżyc zamierzał ściąć głowy obrońców.
Król pierwszy wyskoczył przez burtę, z pluskiem zanurzając się po kolana w wodzie. Brodził przez płyciznę w tempie właściwym raczej tragarzowi objuczonemu koszem małży, a nie wojownikowi zmierzającemu na spotkanie nieprzyjaciela. Reszta poszła jego śladem. Trzech bezpośrednio za Authunem, dalej kolejnych czterech, z tarczami ustawionymi w klin. Dwóch zostało na pokładzie, by bronić lodzi.
Z grubsza dwadzieścia metrów przed pierwszą linią obrony wódz przystanął, a jego ludzie uderzyli włóczniami o tarcze. Zaczęli ujadać i wyć niczym dzikie zwierzęta. Ci, którzy wciąż mieli w swych rogach choć kroplę trunku, dopili go i odrzucili puste naczynia na bok. Cztery pełne łyki — dość dla kurażu, za mało, by stać się niezdarnym. Authun postąpił naprzód, obnażając Księżycowe Ostrze, a na głowni zaigrały iskierki światła pochodni, przemieniając metal w ogień. Królewski hełm zdawał się żarzyć, a klejnoty wilczych oczu rozgorzały żądzą krwi.
Król podniósł miecz w górę i zakrzyknął:
— Jam jest Authun Wilk, król walecznych mieczy Horda3, grabieżca pięciu grodów, syn Odyna, władca bitew! Żaden człek, co przeciw mnie stanął, nie doczekał jutra. Zoczcie łupy, którem zagarnął!
Zakręcił orężem, ostrze zalśniło w świetle księżyca i ognia. Pochodnie rozjarzyły klejnoty wilczych ślepi i przeobraziły naramienniki króla w gorejące węże. Na pochwie miecza zatańczyły ogniki, opończa zamigotała rojem iskier. Nawet zdobiące zęby Authuna małe czerwone szafiry zdawały się żarzyć. Tylko okolice oczu sprawiały wrażenie martwych. Martwych i bezlitosnych.
Zachodnikom Authun jawił się jako dziwaczny, błyszczący, bezoki obcy. Wiedzieli, że taką majętność posiąść można tylko w jeden sposób. W wyniku bitew, nadto wielu.
Dotychczas Authun postrzega! skon jako błahostkę, toteż wcale nie poczuwał się do żałoby czy rozpaczy po dokonaniu żywota przez jego towarzyszy. Ich śmierć znaczyła tyle, ile życie w innym miejscu.
Jednak jej okoliczności to już inna kwestia. Varrin musi umrzeć, ale powinna być to śmierć godna wojownika. Prawda o nowym królewskim dziedzicu powinna pozostać niezgłębioną tajemnicą, zabraną do grobu. A pozostawienie przy życiu jakichkolwiek świadków wiązałoby się z ryzykiem, że prawda przeniknie do szeptów w cieniach biesiadnych sal, szumu pośród gwarliwych rynków, wtórować będzie śpiewowi wiatru na żaglach okrętów wojennych. Jednakże Authun nie zamierzał zabijać swego druha, o nie. Króla wychowano w przeświadczeniu, że zabójstwo pobratymca sprowadza na sprawcę wieczną klątwę. To nie tak, że postanowił własnoręcznie uśmiercić Varrina, a potem zarzucił tę myśl. To mu po prostu w ogóle nie przyszło do głowy.
Śmierć Varrina była problemem, z którym zamierzał się uporać w jedyny znany sobie sposób — po naradzie i w porozumieniu z drugą stroną. Wikingowie głęboko wierzyli w potencjał rozmowy.
Stały ląd pozostawał w zasięgu wzroku; łódź mozolnie pokonywała opór morskich prądów. Nawet przy pełnej obsadzie wioseł trudno byłoby płynąć szybciej. A na samym żaglu i przy tylko częściowo sprzyjającym wietrze manewrowanie langskipem graniczyło z niemożliwością. Lecz dla Authuna była to ostatnia szansa. Varrin musiał umrzeć niebawem, by jego ciało powędrowało z prądem drogi wieloryba na północ. W przeciwnym razie istniało bowiem ryzyko, że fale wyrzuciłyby je na brzeg ojczystej ziemi, a to wywołałoby wiele kłopotliwych pytań. Tych zaś król za wszelką cenę pragnął uniknąć.
— Varrinie.
— Panie, wiem, iż wrócić nie mogę. — Stary woj dobrze znal swego króla i nawet stojąc w obliczu śmierci, starał się zdjąć mu kamień z serca.
Authun pochylił głowę.
— Cóż mówić o mnie będą, panie?
— Przyjaciele cię kochali, a wrogowie truchleli na twój widok. Ze wszystkich ludzi na ziemi, tyś wyrósł na najmniej tchórzliwego. Czyż można chcieć więcej?
— A śpiewać o mnie będą?
— Już cię opiewają, Varrinie. Twa śmierć jedynie odkryje przed nimi nowe pokłady słów, którymi sławić będą twe imię.
Varrin wstał i zaczerpnął powietrza, jak człowiek wdychający zapach pięknego poranka. Wbił wzrok w morskie odmęty.
— Panie mój, widzę węża morskiego, bestię jadu i gwałtowności wielkiej, co mogłaby pożreć samego żmija Midgardu. Przyznaj mi zaszczyt wypróbowania na nim mej włóczni.
Krocząc ku niechybnej śmierci, Varrin zdawał się już teraz wpisywać siebie samego w strofy heroicznej sagi — wspinał się na wyżyny elokwencji, umiejętnie naśladując słowa pieśni skaldów. Authun zawtórował mu w podobnym duchu, oddając honor swemu druhowi.
Prawdę powiadasz, mężny Varrinie. Walcz i okryj się chwałą. Przeciwko takiemu wężowi przyda ci się mocna zbroja. Twym barkom powierzam nynie tę kolczugę, udatną osłonę przed ciosami losu.
Authun wyjął z beczki swoją koszulkę kolczą i uniósł ją do góry. Varrin skłonił się, z pokorą przyjmując zaszczyt, i pozwolił królowi się przyodziać. Gdy kolczuga szczelnie okryła ciało towarzysza, Authun wyciągnął złoty wilczy hełm z rubinowymi oczami, stanowiącymi część góry łupów zdobytych na Frankach z południa, założył go przyjacielowi na głowę i zawiązał rzemienie. Potem okrył Varrina swą bogatą opończą. Na końcu wetknął włócznię w jego prawicę.
— Przekaż mej żonie, iż była najprzedniejszą z niewiast, które kiedy bądź nosiły klucze4 — poprosił Varrin. — I że, choć została mi dana, to ją kochałem. Niechaj synowie moi służą ci tak, jak ja tobie służyłem. A me córki powydawaj za mąż wedle własnego uznania.
Opodal dziobu kobieta spała z dziećmi w objęciach.
— Ucztować będziesz po mej prawicy na dworze Odyna — zapewnił go Authun.
— Będziem pijani na wieki — uradował się Varrin.
Odwrócił się ku burcie i postawił jedną stopę na okrężnicy.
— Gotuj się, żmiju! — zakrzyknął, głosem niskim z determinacji. Bez rozglądania się na boki, wyskoczył z langskipa, w locie bodąc włócznią morskie fale. We wspanialej zbroi i hełmie Authuna o pływaniu nie było mowy i po chwili woja pochłonęła otchłań. Król głośno przełknął ślinę i się odwrócił. Śmierć Varrina była nieunikniona; niepodobna się nią teraz frasować.
Na dziobie kobieta i dzieci poruszyły się niespokojnie, choć, ku zaskoczeniu Authuna, Celtyjka się nie zbudziła. Podczas podróży prawie nie zmrużyła oka, teraz jednak wydawało się, że bliskość lądu zesłała na nią otuchę i spokój. Koniec końców — zmorzył ją sen.
Authun podczas wszystkich swych wojen ani razu nie uśmiercił niewiasty. Tłumaczył sobie, że były zbyt cenne jako niewolnice. Ale to tylko część prawdy.
Stanął nad kobietą, obserwując, jak dwa pacholęta zażywają snu u jej piersi. Położył dłoń na nożu. Niebawem użyję go, by ją zabić, pomyślał, może gdy spotkamy się z czarownicami, a może tuż przed powrotem do żony. Tak czy owak, Celtyjka umrze od noża. Księżycowe Ostrze zabijało wyłącznie wojowników i Authun nie zamierzał kalać go krwią niewieścią. A mimo to czuł, że to się nie godzi, by zgładzić ją za pomocą tego samego narzędzia, którego zwykł używać do patroszenia ryb. Była matką, a to, jego zdaniem, zasługiwało na pewien szacunek. Statystował przy narodzinach pięciorga swych dzieci i za każdym razem zastanawiał się, jak wielu podległych mu mężczyzn zniosłoby ból, jakiego doznawała jego żona.
W więzi między matką a jej dziećmi zdawało się tkwić coś cennego i godnego uchowania — to ciepło, którym zdawała się emanować. Authun Bezlitosny poczuł jakieś poruszenie w piersi, które, choć nie mógł o tym wiedzieć, było nikłym, migotliwym zwiastunem zmierzchu jego życia.
Kobieta miała przy sobie talizman, podarowany przez ojca chłopców, osobliwego tułacza, w czasach, gdy wyprawy w pojedynkę zdarzały się nader rzadko. Tylko nieliczni ośmielali się podróżować samotnie, nieraz padając łupem wrogo nastawionych chłopów, urażonych wielmożów, rzezimieszków, dzikusów, trolli, elfów czy wilkoludzi. A jednak ojciec bliźniąt się na to poważył. Talizman — zwyczajna wilcza głowa wydrapana na otoczaku — miał zapewniać ich matce ochronę, jak powiedział na odchodnym. Dotychczas nie przyniósł jej żadnego pożytku, ale i tak tuliła go do siebie we śnie. Gdy Authun Wilk, pogromca monstrualnego Gota, grabieżca wschodu, budzący grozę pan i władca białych pustkowi, dotknął noża i spojrzał na swoją brankę, poczuł litość. Pierwszy raz w życiu ogarnęło go takie uczucie. Może za sprawą amuletu, kto wie? Każdemu człowiekowi, prędzej czy później, brzydnie rozlew krwi. Jej żądza płonie niegasnącym płomieniem wyłącznie w duszach bogów.
Langskip, zostawiony sam sobie, skręcił gwałtownie, brutalnie rzucony w bok przez fale. Authun zaparł się nogami, zachowując równowagę, lecz kobietę z dziećmi zarzuciło na skrzynię. Cała trójka przebudziła się z trwożnym krzykiem, zdezorientowana, a Celtyjka przez chwilę świdrowała Authuna poparzonym okiem. Król, choć mógł porazić wzrokiem każdego oponenta, natychmiast się odwrócił, by zmienić kurs. Działanie, jak zwykle, pozwalało odegnać nieprzyjemne myśli.
Kobieta przyglądała się, jak Authun przewiązuje rumpel i ustawia żagiel. Król wydawał jej się drugą najgorszą rzeczą, jaką w życiu dane było jej widzieć. Poznała się na nim, na jego prawdziwej naturze wojującego egoisty, który wszystkie swe obawy rzuca wrogom w twarz, porywacza, mordercy i bohatera.
Ojciec jej synów rzeki niegdyś, że śmiertelnie nudzą go dzielni farysi, lecz Authun bynajmniej nie wydawał się nudny — prędzej straszliwy, krwiożerczy, niemal boski. Gdy porywał ją z kościoła, pośród świstu strzał, huku buzującego ognia i wszechobecnej wrzawy, jawił się niemal jako oaza niesłychanego spokoju, niby twarda skała w kipieli przemocy. Byt w swoim żywiole. Jeśli kiedykolwiek pisane mi będzie spotkać boga wojny, pomyślała, z pewnością będzie wyglądał jak Authun.
Jednakże prawdziwi bogowie byli znacznie bliżsi jej życiu.
4 Skandynawskie kobiety z epoki wikingów cieszyły się wielkim poważaniem, czego wyrazem był m.in. przywilej noszenia kluczy do wszystkich zamków w gospodarstwie, zwyczajowo eksponowany przez nie w stroju codziennym.
Matka miała na imię Saitada i była niegdyś wielce urodziwą niewiastą, za młodu uprowadzoną od swego ludu i sprzedaną w niewolę. Przedtem zwali ją Badb. Gdy dorastała, jej właściciel, pewien kowal, zapragnął ją posiąść — nie tylko materialnie, ale i cieleśnie. Jako człek wielkiej szczodrości, ochoczo dzielił się nią ze swymi przyjaciółmi. W wieku lat trzynastu Badb przeklęła swą urodę, wyjęła rozgrzane żelazo z pieca i przyłożyła je do policzka.
Kowal zeźlił się okrutnie. Próbował ją uderzyć, ale jakoś nie potrafił się na to zdobyć. Pragnął wziąć ją w ramiona, całować jej wargi, zapewnić, że wszystko jej powetuje, lecz wiedział, że dziewczyna nigdy już nie zbliży się doń z własnej woli. Przez cały czas, gdy ją miał w posiadaniu, żył w przeświadczeniu, że łączy ich pewna więź. Że pomimo łez, oporu i wreszcie ponurej rezygnacji, ona coś do niego czuje. A może nawet, że on jest dla niej kimś wyjątkowym. Wówczas jednak dostrzegł na jej twarzy krzywdę, którą jej wyrządził, a będąc człekiem małego ducha, nie mógł znieść takiego widoku we własnych progach. Toteż bezceremonialnie zaciągnął ją na targ. Choć wskutek rany majaczyła z bólu, pamiętała tamto miejsce, gdzie stała otoczona kozami i wieprzami, w odchodach i smrodzie, by można ją było do woli omacywać, taksować i — w końcu — odsprzedać.
— Ta tutaj — osądziła żona kmiecia, którą w słabszym świetle można było wziąć za całkiem słuszną maciorę. — Ta się nada, ani chybi.
Kmieć zaś, któremu sędziwy wiek ani nie wyostrzył rozumu, ani nie osłabił chutliwości, szczerzył się od ucha do ucha, wyraźnie ukontentowany. Gdyby tylko właściwie ją ułożyć, zyskałbym sposobność do zabawy z nie lada pięknością, rozumował. Wtem jednak ujrzał to felerne oko i z miejsca poniechał swych zamiarów. Jednak poczuł się winny swych lubieżnych myśli i zdjęła go litość.
— Ajuści — zawtórował. — Udatna będzie z niej służka.
Zagadnęli ją, jak się nazywa, a ona, pragnąc zerwać z żywotem krasnolicej, pohańbionej młódki, wybrała dla siebie inne miano z jej rodzinnych stron. Saitada.
Baba zdecydowała się na dziewczynę z powodu jej obmierzłości, lękając się utracić względy męża na rzecz nadobniejszej niewiasty. Wiedziała, że szrama nie zniechęci mężczyzny, bo ten w jurności podobny jest dzikiej bestii, i żadna, ale to żadna, szpetota nie ostudzi jego zapału. Tym, co miało zapewnić kobiecie mężowską wierność, było poparzone oko, które zdawało się przewiercać człowieka na wylot, wydobywając na jaw każdy grzeszny uczynek. Żaden człek, pomyślała, nie może czuć na sobie tego spojrzenia i łudzić się, że jego wszeteczność ujdzie kary.
Żona kmiecia była guślarką, toteż opatrzyła rany dziewczyny i namaściła je wyciągami z żywokostu i rumianku. Nie mając własnych dzieci, wszystkie matczyne uczucia przelała na służkę; czesała i zaplatała jej włosy, uszyła jej piękną suknię, a nawet przeznaczyła łóżko. Saitada spędziła u kmieci złote lata swego życia, choć poprzysięgła sobie, że już nigdy nie położy się z innym mężczyzną. Dochowywała wierności postanowieniu, póki nie skończyła siedemnastu wiosen.
W dzień, w którym miała uchybić swym ślubom, nawiedził ich chłop z sąsiedztwa, by przestrzec przed — co niezwykłe — grasującym w okolicy wilkiem, który zeszłej nocy zagryzł trzy jego owce. Na obszar zwartej wspólnoty niewielkich zagonów wilki zapędzały się rzadko, odstraszane liczebnością ludzi. Stąd miejscowi chłopi nie mieli większej wprawy w radzeniu sobie z nimi.
I tak kmiecie wraz z Saitadą zapędzili inwentarz do zagrody opodal chlewu i przeczekali noc w towarzystwie psów, włócznię trzymając w pogotowiu. Doświadczeni łowcy umieją obchodzić się z wilkami, ale nienawykli do tego ludzie mogą sobie z nimi poradzić na dwa sposoby: zapalając pochodnie i śpiewając piosenki z nadzieją, że hałas zniechęci zwierzęta, tudzież zasadzając się z włócznią i robiąc z nimi porządek raz na zawsze. Żadna z tych metod się nie sprawdza, lecz obie dają człowiekowi choć pociechę, że coś przedsięwziął. Użycie siły sprawi, że wilk czmychnie i spróbuje następnego dnia. A jeśli się poczeka, on poczeka dłużej, aż w końcu ludzi zmorzy sen. By ująć wilka, potrzeba sprytu i sideł, czyli akurat tego, czego chłop nie miał.
Chciało mu się spać i pragnął mieć to już z głowy, nakazał tedy kobietom milczenie. Sam jednak nie zastosował się do własnych poruczeń, pod tak wielkim był wrażeniem ciężaru swej włóczni. Mężczyźni, którym nigdy nie było dane walczyć, darzą oręż głębokim afektem. Uwielbiają trzymać go i ważyć w rękach, roztrząsać, jakiż to uszczerbek mogliby nim uczynić, gdyby mieli ku temu okazję. W każdym tchórzliwym człeku drzemie zabójca, czekając na sprzyjający zbieg okoliczności, kiedy po wypróbowaniu wszelkich półśrodków, przychodzi pora na działania ostateczne. Ten chłop nie stanowił wyjątku, a siedząc w błogim cieple nocy, poczuł ważkość włóczni, którą mu przydzielono, i wbrew własnym nakazom zmącił ciszę.
— Gdym małym był, ludzie gadali, że nikt nie rzuca włócznią lepiej ode mnie.
Żona kmiecia przewróciła oczami, bo już nieraz słyszała te przechwałki, gdy jej mąż sobie popił.
— Myślałam, że cichać mielim, z myślą o wilku — stwierdziła.
— Tak tylko mówię — ciągnął chłop — że gdybym wrodził się w jakiś zacniejszy ród, to byłby ze mnie chłop na schwał i woj niezgorszy. Za młodu miałem nie lada smykałkę do broni. Sam wielmożny jarl zoczył mnie niegdyś i rzeki, iż życzyłby sobie, aby choć połowa jego wojska potrafiła strzelać z luku tak celnie jak ja. Był ze mnie całkiem...
Raptem zamilkł. Z gąszczu drzew opodal sioła wyzierała na nich para olbrzymich gorejących ślepi. Mniej wilka, zdawało się, a bardziej jakiegoś piekielnego pomiotu.
Kmieć płynnie przesunął się za plecy swej niewolnicy. Ta ani drgnęła — nie takie rzeczy w życiu widziała, by miał ją wystraszyć byle basior.
— To nie jest zwykły wilk — z przestrachem pomiarkowala baba.
— Bij na alarm, kobieto. Leć po pomoc, ino chybko! — — Sam se leć. Tyś w końcu chłop.
— Jak się poruszę, może mnie zoczyć — burknął kmieć.
— Mnie też — ofuknęła go baba.
— Jam potrzebny do radia. Kto, jak nie ja, zaopiekuje się biedną Saitadą?
— Ja pospieszę po pomoc — zaofiarowała się służka.
— Za późno. Wilk już jest między wami — ozwał się głos blisko ich uszu.
Troje domowników odwróciło się w popłochu, atoli nie dojrzało niczego. Wtem, tak jasny i biały w świetle gwiazd, że nie mogli wprost uwierzyć, że przeoczyli jego nadejście, objawił się przed nimi mężczyzna. Około dwudziestoletni, uderzająco przystojny, długonogi i sprężysty. Zdawał się przyciągać blask księżyca, a skąpane w nim mięśnie falowały niby tafla srebrzystego morza. Dopiero po chwili pomiarkowali, że jest nagi. Jego skromność okrywała jeno pokaźna i zbroczona krwią skóra wilka opinająca plecy. Trzymaną w dłoni tylną wilczą łapą bezczelnie zasłaniał tę część, która żenuje mniszki. Jego gęsta czupryna lśniła jasną czerwienią i sterczała w górę w bezładzie.
— Na rany Chrystusa! — zakrzyknął kmieć. — Przez waszmość omalże nie wyskoczyłem ze skóry!
— A ja ze swojej i owszem — odezwał się nieznajomy, nagłym ruchem odsuwając łapę sprzed słabizny i równie prędko ją zakrywając.
— Jak śmiecie się tak obnażać na oczach mej żony! — zaperzył się chłop, który, jeśli mu to pasowało, w swej pobożności mógł iść w zawody z samym Bogiem.
— Wilk za tobą! — zakrzyknął przybysz.
— Gdzie? Boże, te oczy.
Chłop już się odwrócił, gotów salwować się ucieczką, ale osaczyły go posępne, gorejące ślepia w lesie naprzeciwko i ten nieznajomy straszny młodzik za plecami. Nie miał gdzie umknąć, a jego mózgowi wyczerpały się pomysły, co zrobić z ciałem. Tedy po prostu klapnął na ziemię.
— To nie ślepia — rzekł mężczyzna — tylko pochodnie pozostawione przez pewnego życzliwego wędrowca.
Kmieć zmrużył oczy i wbił spojrzenie w mrok. Teraz wszystko stało się oczywiste — to były zwykłe żagwie.
— Tak żem myślał — odparł hardo.
— Ogień — ciągnął bladoskóry nieznajomy — to sposób, by wilka odpędzić. — Zanurzył się w chaszcze i powrócił z dwiema zapalonymi pochodniami. Teraz tylne łapy wilka miał związane na podbrzuszu.
— Spowiłem tego węża, co Ewę kusił — rzucił.
Uniósł pochodnie i uważnie przyjrzał się wieśniakom.
— Kmieć, jego nadobna locha, ale, ale... Cóż to za piękność tu mamy? Nic dziwnego, że strach cię obleciał na widok takiego lica.
— Żaden tam strach, panie, ja jeno... ja jeno teren chciałem spożytkować. To dlatego żem się na ziemi znalazł.
— Zdaje się, że ta tutaj wie znacznie lepiej od ciebie, że ogniem można wilka odpędzić — rzekł mężczyzna, wyciągając rękę ku brodzie Saitady i przyglądając się szramie na jej licu.
Saitada nie wzdrygnęła się na te słowa, bo ludzką pogardę miała za nic. Nieznajomy delikatnie odwrócił ku sobie niepokalaną stronę jej twarzy.
— Takowe piękno bywa przekleństwem — rzekł — bowiem żadna tarcza przed nim nie chroni, a nawet najzwinniejsi pośród wojów nie potrafią mu się oprzeć. Tym bardziej ty, staruszku.
— Dworujesz sobie ze mnie, panie — ozwała się Saitada — alem rada temu, jeśli to oznacza, że zatrzymasz ręce przy sobie.
— Skądże znowu, miła panienko. Dla mnie jesteś piękna nad wszystkie piękności tego świata! Pochwyciłaś nici przeznaczenia z rąk norn i własnoręcznie uprzędłaś pasmo swego życia.
— Pięknie prawisz, panie — pochwalił kmieć.
— Niegodnym takich pochwał z ust tak wielkiego męża — zakpił wędrowiec, lekko się kłaniając.
— Ze mnie drwisz, przybłędo jeden!? — zeźlił się chłop, który, jak większość starych ludzi, na ogół przyswajał sobie tylko te fragmenty rozmów, które dotyczyły go osobiście. — Drzewiej żem raz rzucił włócznią na całą wiorstę. I wbiła się w błoto aż po drzewce!
— Bez obaw, o pani — rzeki mężczyzna do żony kmiecia. — Z jejmości zadrwię dopiero, jak skończę z szanownym małżonkiem. Azaliż skończę aby kiedy z tak udatnym indywiduum? Ależ nie, o pani, nic ci nie grozi, boć z nim kresu nie widać.
—A co z tym wilkiem? — zapytał kmieć, który od przybycia nieznajomego miał nielichy mętlik w głowie, choć wypił tylko kapinkę.
— Zgładziłem tego nocnego gościa, tego leśnego sobiepanka, tego sierścią pokrytego osobnika, o kmieciu, mój ty gnoju oraczu, mój ty parobku plugawy, mój ty kowalu gównianego losu — zapiał przybysz. — Lecz przypłaciłem tę walkę ubraniem w strzępach. Użyczysz mi trochę ze swego przyodziewku, bym mógł zakryć ten przepych, który kapłani orzekliby naszą hańbą?
Już miał zdjąć z siebie wilczą skórę, lecz zmitygowal się w ostatnim momencie.
— Skoroś, jak widzę, zabił wilka, to jestem ci winien opończę — przyznał stary. — Tam w domu mam taką, co służyła mi przez niejedną zimę.
— Wołałbym tę drogą, co ją nosisz na sobie. Wyszła bowiem spod najprzedniejszej ręki, co kiedy bądź dotknęła kądzieli.
— To ja ją utkałam — wtrąciła Saitada.
— Wiem, o pani — odrzekł mężczyzna i skłonił się uniżenie.
— Jaka tam znowu pani? Przecie to zwykła niewolnica — zaoponował kmieć.
— Ona cieszy się wolnością, której ty nigdy nie dostąpisz — uciął przybysz. — A teraz przynieś mi swą opończę, nim obedrę ci plecy ze skóry i nią się otulę miast szatą.
Umysł kmiecia zdawał się niemal skwierczeć, trawiąc słowa nieznajomego. Sam chłop czuł się jakby smażono go w sosie jego przechwałek, roszczeń i słabości. Zrobił, jak mu polecono. Blady przybysz wyciągnął rękę ku Saitadzie, a ona miała wrażenie, że wokół niej jęły pląsać malutkie plamki światła, srebrne kuleczki, nie większe niż nasiona, połyskujące w skrzącej się pajęczynie. Przyoblekł się w opończę, którą uszyła, otulił się nią i począł śpiewać.
Księżycowi podobna, na poły swą pięknością,
A zrodzi tego, co księżyc pożre z lubością.
Ach, słońce, co się cieniem w południe zasnuwał
A wilk, co w snach swych majaczy, wciąż czuwa.
Ostatnia linijka najwyraźniej setnie ubawiła nieznajomego, bo jął się trząść ze śmiechu, a Saitada, nie mogąc się powstrzymać, poszła za jego przykładem niby dziecko, które poznało jakiś rubaszny sekret. Chichot wzmagał się i narastał w jej trzewiach, aż pomyślała, że już nigdy nie ustanie.
Stało się jednak inaczej i wśród nocy zapadła cisza. Wszystko się zmieniło, i to na zawsze. Saitada miała wrażenie, jakby tkwiła pośrodku polany skąpanej w srebrzystym blasku rozżarzonego księżyca.
— Obacz piękno odzienia, któreś uprzędła — rzeki mężczyzna.
Stal przed nią, atoli nie miał na sobie opończy, którą zrobiła, a utkaną z piór podobnych raczej srebrzystym językom płomieni czy plamkom światła. Szata otuliła go i uniosła w powietrze; zdawał unosić się na wysokości zydla nad ziemią. Kmieć i jego żona gdzieś przepadli.
— Nigdy nie zaznałaś miłości — stwierdził wędrowiec.
— Masz rację, panie.
— Potrafię pokochać tylko niewiasty twego autoramentu. Azali któż mógłby miłować książęta i bohaterów, co kalają swe członki zabójstwem i wojaczką?
— Nie znam ni jednych, ni drugich, panie.
— Wszystko w swoim czasie. Nim dokonasz żywota, będziesz miała z nimi taki zgryz, że aż cię zabolą trzonowce. — Posłał jej uśmiech. — Ty, moja droga, jesteś doskonałością.
— Moje oblicze temu przeczy, panie.
— Sama wybrałaś niedoskonałość — a cóż może być bardziej doskonałe? Zmiarkowałaś, iż twa niedoskonałość jest doskonałością, toteż zaradziłaś temu, wymuszając na sobie niedoskonałość, dzięki czemu na powrót stałaś się doskonałością. Logika to zaiste niedoskonale bezbłędna.
Opadł na ziemię, a opończa, którą nosił, przeistoczyła się w kobierzec z białych piór, pokrywający polanę niby głęboki śnieg w środku zimy. Ona zaś położyła się na nim; zaznawszy wcześniej jedynie słomianych posłań, z rozkoszą przyjęła przytulność tego leża.
— Dążenie do bycia najlepszym, do dominacji, tak by skaldowie sławili twą chwalę. To sens życia ich wszystkich. Cóż udatniejszego niż plunąć na to, co nadali bogowie, i uczynić na złość losowi?
— Zrobiłam to, bo nie zamierzałam pozwolić, by ci ludzie nadal mieli ze mnie uciechę.
— Już nigdy jej nie doświadczą. Chcesz poznać ich los?
— Tylko, jeśli jest nieszczęsny.
— Odpłaciłem im — oświadczył gorejący pięknolicy bóg. Saitada nie miała już wątpliwości, że nie stoi przed nią zwykły śmiertelnik. — Żałuj, żeś nie widziała miny kowala, gdy odezwałem się do niego z płomieni. Tak się wystrachał, że przewrócił kocioł z roztopioną rudą wprost na swe klejnoty. Dość powiedzieć, iż teraz nosi kuśkę na wierzchu z całkiem innego powodu. Wdzięcznaś?
— To za mało.
Wyciągnął rękę. Saitadzie ukazał się kowal śpiący w swym łożu. Wymizerowany i blady. Atoli coś przesłaniało jej widok. Dym. To strzecha się paliła. Dawny ciemiężyciel dziewczyny przebudził się i starał się podnieść, ale oparzelina do cna krępowała jego ruchy. Gdy dom zajął się ogniem, Saitada dojrzała w jego oczach paniczny strach.
Patrzyła na to z uśmiechem.
— W tobie drzemie moc, pani. Moc, powiadam — rzeki bóg. — Elfy opiewają twą sławę, a karły w swym podziemnym królestwie rozpaczają, bo wiedzą, że żadne dzieło ich rąk nie zdoła dorównać twemu nieskończonemu pięknu.
— Zdradź mi swe imię, panie — poprosiła. Miała wrażenie, że otulają coś dziwnego, coś, czego nigdy wcześniej nie zaznała od żadnego mężczyzny — coś obecnego i intensywnego, czysta miłość ponad samo jej pojęcie, taka, jaką mogła odczuwać jej zapomniana matka hołubiąca swą małą dziewczynkę.
— Me imię? — zdziwił się wędrowiec. — Imię? Pani, jako i w twym przypadku, mej świetności nie sposób oddać li tylko jednym mianem. Najsampierw musisz lepiej mnie poznać. Zrozumieć, z kim mi nie po drodze.
Powietrze na polanie zatęchło od odoru krwi i ognia. Rozbrzmiał łoskot i szczęk, niby odgłosy kuźni po tysiąckroć zwielokrotnione, metalu uderzającego o metal, o drewno. Saitada domyśliła się instynktownie — bitewna wrzawa. Na skraju polany stał wysoki siwawy człowiek z brodą i w kapeluszu z szerokim rondem. Jedno oko przesłaniała mu przepaska, u stóp spoczywały dwa ogromne ziejące basiory o zębach wielkich niby noże. Minę miał przerażającą. Saitada już nieraz widywała podobne. Wyraz twarzy mężczyzn przyglądających się walce kogutów lub szczujących na siebie psy, by nawzajem porozrywały się na strzępy. Grymasy na twarzach druhów kowala, gdy ją przyduszali do ziemi. Widome oznaki niezaspokojonej żądzy przemocy i rozkoszowania się zadawanym gwałtem.
— Oto Odyn, król wszystkich bogów, wiecznie nienasycony — przedstawił wędrowiec. — Obacz, jak chce wiedzieć, pochłaniać i nadzorować wszystko i wszystkich. Ojcze, odpuśćże sobie!
Starzec nie odezwał się nawet słowem, tylko stał w miejscu, zastygły w złośliwej euforii. Wędrowiec podszedł do niego i pstryknął go w nos, ten jednak nie zareagował.
— On nawet świat jest gotów pożreć! — zakrzyknął. — Dowie się wszystkiego, pochłonie każdą tajemnicę, aż w końcu całe stworzenie świata będzie miał na zawołanie. Trzeba ci wiedzieć, że on jest szalony. Głęboko zaczerpnął ze studni wiedzy, lecz woda chlusnęła na jego palący głód i zagotowała mu olej w głowie. A mimo to chce wiedzieć wciąż więcej i więcej.
— A ja chcę zapomnieć — rzekła Saitada.
— Oczywiście. Tak trzeba, by nie zwariować. To ignorancja dodaje światu uroku. Boć któż wie, dlaczego promienie słońca na kropli rosy w majowy poranek tak bardzo radują serce, że ma się ochotę śpiewać? Tylko ten degenerat, rzecz jasna! Wołałbyś, aby miłość nie istniała, ty stary pierniku? Stłamsisz nawet sekretne pragnienia niewieściego serca wobec olśniewającego płomiennowłosego kawalera i wyplujesz je na stół w postaci map i run? Nakreślisz porywy kobiecego serca? Cóż, pani, sądzę, iż powinniśmy tego chciwego wiedzy pożeracza, tego plugawego tucznika mądrości, solidnie ugryźć w rzyć, nieprawdaż?
— Tak, panie — zgodziła się Saitada, choć nie bardzo rozumiała, co przybysz ma na myśli. Wiedziała tylko, że chce za wszelką cenę przypodobać się nieznajomemu.
— I tak oto dochodzimy do nas samych — stwierdził wędrowiec. — Czy chciałabyś poznać me niedoskonałości, pani?
— Wiem już wszystko, co trzeba, o ludzkich niedoskonałościach — odparła — choć ty, zdaje się, człowiekiem nie jesteś.
— Cóż, ach cóż, cię do tej myśli przywiodło? — zapytał.
Tymczasem rozgorzały księżyc przyoblekła zielona poświata, a po polanie jęły pląsać szmaragdowe cętki światła. Starzec zniknął, a za nim jeden z wilków, następnie drugi — wpierw ciało, potem głowa, z wyjątkiem pyska. Na końcu wilczy język strzelił niby bicz między kłami, a chwilę później polana opustoszała.
— A to, że cię pragnę — odparła.
— Zawsze to jakaś wskazówka, czyż nie? Nigdy nie kochałaś i nie pokochasz żadnego mężczyzny, a jednak mnie miłujesz.
— To prawda.
Bladoskóry bóg wziął ją w ramiona i pocałował. Poczuła się jednością ze światłem księżyca, z gwiazdami w niebiosach. I, co najdziwniejsze, miała wrażenie, że nieznajomy wędrowiec pochłania wszystkie jej obawy i marzenia, a potem karmi ją nimi na nowo, słodkimi niby miód na jego wargach.
Przyciągnęła go do siebie i objęła, a gdy ich ciała się złączyły, zdało się, iż to samo stało się udziałem ich umysłów. Trzewia palił jej paroksyzm śmiechu, coś pomiędzy złośliwością a dziką rozkoszą. Ale też z nutką miłości. Czuła więź ze wszystkimi stworzeniami na ziemi, czuła poruszające się pod jej stopami dżdżownice, rojący się od zwierzyny las, a zimna przestrzeń między gwiazdami jawiła się jej jako doskonała i piękna. Świat zdawał jej się skarbem, bogowie zaś, których obecność odczuwała jako ucisk z tylu głowy, z ich żądzą krwi i bitwami, wydali jej się groteskowi, okropni i godni pogardy.
Musnęła skórę wędrowca — była mokra od krwi ściekającej z wilczego futra. Saitadę zafascynował szkarłat pokrywający biel jego cery Jej ręka poczerwieniała od posoki. Oblizała dłoń, a smak zaszumiał w jej krwi, jakby drobne bąbelki buzujące w całym ciele, od ust po kolana.
Bóg włożył na głowę wilczy czerep. Patrzył teraz na nią zimnym wzrokiem poprzez zakrwawione oczodoły zwierzęcia. Spomiędzy zębów martwego wilka wypełzł długi i lubieżny jęzor.
— Jak cię zwą? — zapytała.
— Miana są niby odzienie, pani. Mam ich wiele.
— A które z nich nosisz dzisiaj?
Bóg się uśmiechnął. Widziała, że spodobały mu się jej słowa. Przygarnął ją do siebie, przycisnął wilcze wargi do jej ust i rzeki:
— Mym imieniem jest Niedola. A powiedzieć ci coś jeszcze?
— Tak — odparła niewiasta, wdychając jego aromat; woń czegoś pięknego, osobliwego, o zapachu spalenizny. — Chcę wiedzieć.
Smyrgnął jej wargi koniuszkiem języka i wyszeptał:
— Twoim też.
Gdy Saitada obudziła się ranem, nieznajomego już nie było — zniknął wraz ze swą wspaniałą wilczą szatą. Z szyi zwisał jej dziwny kamień, owinięty w pasek skóry. To symbol, powiedział nocny gość, mego uczucia i ochrony. Jednak dużego pożytku talizman dziewczynie nie przyniósł.
Zwierzęta w gospodarstwie zostały zarżnięte. Psy zdechły, a Saitadę obarczono winą za to, że dogadzała sobie z nieznajomym, podczas gdy wilk zagryzał i pożerał świniaki. Żona kmiecia chciała to puścić w niepamięć, znów czesać jej włosy i nazywać córką, lecz chłop, ośmielony światłem dnia, w którym nie uświadczysz wilków, pałał żądzą zemsty.
Tedy sprzedał ją tak, jak stała, w samym jeno ubraniu i z talizmanem z otoczaka, podarowanym przez nieznajomego na pamiątkę nadanego jej imienia. Kapłani, którzy kupili dziewczynę, rzekli, by uznała swe cierpienie za cnotę. Gdy zmiarkowali, że jest brzemienna, już szykowali się do oćwiczenia jej batogiem, ale skończyło się na zamiarach. Coś, być może amulet, a może oko, które zdawało się widzieć wszystkie ich grzechy, spętało im ręce. Uszła kary, a oni pozwolili jej żyć między sobą.
I wtedy pojawił się Authun.
*
Co zatem odwiodło Authuna od morderstwa, tam, na lodzi? Kamień u szyi branki był jeno zwykłym otoczakiem z wydrapaną głową wilka. Może król dostrzegł ten mały nierówny ryt — symbol własnego rodu — i poczuł głęboko zakorzenioną obawę, że ta obcoplemienna jest mu pokrewną duszą. A może po prostu zrobiło mu się jej żal?
Spojrzał na północ, podnosząc wzrok na majaczące w oddali ośnieżone szczyty, gdzie miał spotkać Gullweig5, królową górskich czarownic, to pomylone dziecko. Gdy po raz pierwszy stanął przed nią latem zeszłego roku, nie liczyła sobie więcej niż dziesięć wiosen.
Authun znał krążące o niej legendy. Gdy stara królowa czarownic znalazła się na łożu śmierci, ukazała się ojcu Gullweig, wojowi na dworze Króla Halfdana Prawego. Nakazała mu zabrać ciężarną żonę pod Ścianę Trolli, bym tam powiła. A ten, wiedząc, że odmowa byłaby głupotą, oddał swą małą wiedźmom i podziękował za pomyślność, którą ta ofiara miała przynieść jego rodzinie. Gullweig spędziła więc dziesięć lat w mroku górskich jaskiń, chłonąc magię niby dzieci rybaka morską sól z powietrza.
Authun zwrócił wzrok ku matce, kołyszącej swe bliźnięta w ramionach. Nie, nie potrafię jej zabić. Oddam ją czarownicom, pomyślał. Wybrany chłopiec jakoś przetrwa podróż bez karmienia spod Ściany do domu jego żony. Dziewczyna nie rozumie choćby słowa w języku Authuna, przeto nawet nie pomiarkuje, co stało się z jej dziećmi. Jakoż mogła mu zaszkodzić, pozostając na służbie u czarownic? Wszak im nie ucieknie — nikomu jeszcze nie udało się odnaleźć właściwej drogi bez przewodnika.
Tym sposobem Authun Bezlitosny, co puścił z dymem już pięć grodów, przyznał przywilej życia tej oszpeconej niewolnicy, którego poskąpił swym pobratymcom. I tym samym przypieczętował swój los.
5 Mitologiczna Gullweig to pochodząca z rodu Wanów mądra wieszczka, nazywana też Heid („wiedźmą"), epizodyczna bohaterka staroeddaicznej Wieszczby wolwy. Miała ponoć czarami demoralizować ludzi, zwłaszcza kobiety łaknące rozkoszy i radości. Z jej powodu wybuchła pierwsza wojna w dziejach świata, gdy Wanowie starli się z Asami.
Gdy zeszli na brzeg, ich oczom ukazała się przepiękna dolina skąpana w letnim blasku, rozbrzmiewająca melodią płodności. Authun jednak nie potrafił czerpać przyjemności z piękna scenerii. Od kolebki stąpał twardo po ziemi, robiąc to, co było trzeba i nie ulegając rozterkom. Był bezlitosny, ale cechę tę traktował jak środek prowadzący do celu, nie zaś cel sam w sobie. Im marniejszy był los jego wrogów, tym większą daninę mógł ściągać z innych, nawet nie podnosząc włóczni. Atoli pod wejrzeniem osobliwego oka kobiety, zdającego się śledzić każdy jego ruch, nie mógł wyzbyć się obrazu twarzy Varrina, w obliczu śmierci mówiącego o swej żonie. Authun postawił sobie za punkt honoru, że przekaże wdowie ostatnie słowa męża natychmiast, jak tylko odda dziecko swej połowicy.
Pomiędzy wybrzeżem a Ścianą Trolli płynęła rzeka. Authun najchętniej właśnie nią popłynąłby do celu. Atoli, mając do dyspozycji jedną parę rąk, musiałby dokonać niemożliwego. Zresztą czarownice za sprawą czarów zagrodziły nurt kamieniami, rzeka była więc nie do przebycia nawet przy pełnej obsadzie łodzi. Ruszyli tedy na piechotę.
Authun puścił kobietę przodem, by stale mocją mieć na oku. Jej włosy zwisały swobodnie, bowiem zakonny kwef, który kazali jej nosić kapłani, spoczywał na dnie Morza Północnego. Przyodziana w przenoszony habit z piątej ręki i w przydługi płaszcz należący niegdyś do Helli, wyglądała niczym żebraczka. Król, w swej przyprószonej solą opończy i futrze używanym podczas morskich wypraw, prezentował się wcale nie lepiej. Księżycowe Ostrze niósł schowane na plecach. Nie chciał wszem i wobec obnosić się ze swym dobytkiem, wiedział bowiem, że na wzgórzach aż roi się od trolli i wszelkiej maści grasantów.
Na swej drodze od morza w głąb lądu nie napotkali żadnych nadnaturalnych stworzeń, lecz drugiego dnia zauważyli w oddali zbliżających się trzech jeźdźców. Dziewczyna rzuciła się w poszukiwaniu schronienia, co Authunowi zdało się wielce rozsądnym postępkiem.
Jak na kobietę, przynajmniej. On jednak nie miał zamiaru chować się po kątach i przystanął w miejscu, jak na męża przystało. Konni zsiedli z wierzchowców i podeszli, co Authun uznał za niezawodną oznakę złych zamiarów.
Mierząc się z wojem pokroju Authuna Wilka, najlepiej byłoby go śledzić i zakłuć we śnie. Prowokowanie go z daleka, a potem zbliżenie się z miną mówiącą: „A cóż my tu mamy?", należało uznać za daleko posuniętą niefrasobliwość. Atoli dziś Authun był nastrojony zadziwiająco melancholijnie i pozwoliłby tym trzem go minąć.
Jeśliby tylko jeden z nich nie próbował ucapić go za bark. Authun schwycił jego dłoń, by ten nie mógł jej odsunąć od niedoszłej ofiary, lewą nogą zrobił krok do tyłu, odsłaniając ramię chłystka, jednym płynnym ruchem dobył Księżycowego Ostrza zza pleców i przepołowił kończynę napastnika. Nim bandyta pomiarkował, co się właściwie stało, Authun zadał mu kolejny cios, tym razem w nogę. Król nie miał zamiaru go zabijać; już teraz zastanawiał się, do czego mógłby go wykorzystać. Ranny szukał oparcia i odruchowo przeniósł ciężar na odciętą rękę, która powinna spoczywać na kołnierzu Authuna. Ale nie spoczywała. Upad! przeto w przód, pod nogi króla, brocząc obficie. Pozostali dwaj rabusie gapili się z niedowierzaniem na Księżycowe Ostrze. Teraz już dokładnie wiedzieli, z kim zadarli — słyszeli tyle opowieści o Authunie Wilku, że czuli się niemal tak, jakby znali go osobiście. Jednego byli pewni — walka z nim oznacza niechybną śmierć.
Chcieli wziąć nogi za pas, ale Authun, pomimo trzydziestu pięciu lat na karku, był dla nich za szybki. Gdy podchodzili, król zauważył, że obaj noszą kosztowne kolczugi, ciężkie i krępujące ruchy. Padli tedy trupem, nim ubiegli dwadzieścia sążni.
Wytarł miecz o przyodziewek zabitych i powrócił do Saitady i krwawiącego grasanta. Czym prędzej wyjął z sakwy kawał rzemienia ze skóry morsa i przewiązał nim ramię nieszczęśnika, tamując krwawienie. Rzezimieszek zemdlał, co było nawet Authunowi na rękę. Saitada spojrzała na dwa ciała, a potem na króla. A ten, nie wiedzieć czemu, jął się sumitować.
— Gdybym pozwolił im odejść, wróciliby w nocy, niewykluczone, że całą bandą — tłumaczył, choć wiedział, że nie może go zrozumieć. — To szabrownicy. Te konie też zagarnęli. Widzisz te kolczugi? Ściągnęli je z odważnych głupców, którzy przyszli wykraść skarb czarownic, wystawiony na pohybel takim jak oni. Wiedzmy używają ich do swojej magii, a potem zrzucają ze skały.
O wilku mowa, pomyślał cierpko. Zauważyli ją w oddali, już teraz olbrzymią, choć odległą o trzy dni marszu. Cel ich podróży — Ścianę Trolli6, wysoką na tysiąc mężów stojących jeden drugiemu na barkach. Ogromny zwisający klif, niby przeszkoda ze snu uniemożliwiająca dalszy ruch, coś symbolicznego, o znaczeniu sięgającym daleko poza deprymujący ogrom. Authun podniósł wzrok na skałę. Pomyślał, że głupotą jest łudzenie się, iż da radę się na nią wspiąć, choć już wcześniej tego dokonał. Lecz to jedyna droga do jaskiń czarownic, jaką siostry zechciały ujawnić obcym. Podejście boczną ścianą było jeszcze bardziej karkołomne, spowite czapą wiecznego lodu, upstrzone luźnymi głazami i bronione przez ujarzmione przez wiedźmy górskie plemiona.
Nie pozostawało zatem nic innego, jak się wspiąć niemal na szczyt Ściany, a potem wniknąć w jej wnętrze, do jaskiń. Atoli Authun wiedział, że górskie zbocze nie jest zasadniczą przeszkodą na drodze do spotkania z królową czarownic. Największą będą one same.
Między godziną psa
A godziną wilka
Między jawą a snem
Światłem a ciemnością
Znajdują się wrota cienia
Śmiało, wkrocz, wędrowcze,
Nie stój na tym posępnym progu.
Authun przeczytał ryte w kamieniu runy, stojąc pod zawrotnym nawisem Ściany Trolli, klifu tak wysokiego, że jego szczyt ginął w chmurach. Wokół walały się ludzkie kości i gnijące strzępy przyodziewku, ale to inskrypcja przejmowała go dreszczem. Prozaiczne ryzyko ze strony grasantów i spadających kamieni było wystarczająco groźne, nawet nie biorąc pod uwagę tego, jakie inne okropieństwa czaiły się w mroku.
Wspinaczka na Ścianę nawet najbardziej krzepkiemu wojowi zabrałaby dwa tygodnie, choćby już za pierwszym podejściem znalazł jedną ze zmiennych dróg wokół nawisu. Lecz nikt nie miał aż tyle szczęścia.
Niemożliwe, by ot tak, za pierwszym razem, dotrzeć do jaskiń. Osuwiska kamieni w mgnieniu oka przemieszczały stare szlaki, otwierały nowe i zamykały inne. Można było się wspiąć omal na wyciągnięcie ręki od szczytu, lecz ni stąd, ni zowąd obrana droga okazywała się nie do przebycia, a śmiałek musiał zawracać i szukać kolejnej. Co gorsza, ścieżek cały czas ubywało, jakby góra ich nie tolerowała i starała się strząsnąć je z siebie, niby kundel pchły ze swego futra. Ile jeszcze czasu minie, nim nie pozostanie choć jedna? Czy czarownice w końcu zostaną bez pomocy i zgniją w swych jaskiniach? A może były inne, ukryte wejścia, używane przez siostry i ich sługi?
Trudy wspinaczki bladły jednak w porównaniu z problemem zasadniczym, czyli — jak ostrzegały runy — ze snem. Albowiem to tam właśnie, na skraju niewielkiej przepaści pomiędzy czuwaniem a nieświadomością, znajdowało się królestwo czarownic. Ludzie szukali tego miejsca, by ukraść wiedźmowy skarb, lecz znajdowali zgubę; inni przychodzili tu po poradę, lecz odprawiano ich z wieczystym kwitkiem. Wyłącznie garstka, uzbrojona w talizmany i słuszną daninę, powracała stamtąd żywa, a pośród niej nie sposób znaleźć było głupców ośmielających się starać o drugą audiencję. A tylko Authun i jego przodkowie, na mocy boskiego prawa, jak powiadano, mogli regularnie naradzać się z czarownicami. Lecz nawet dla wilczego króla perspektywa wizyty w tym miejscu była wielce zniechęcająca. Składał ją już drugi raz i, miał nadzieję, po raz ostatni.
Wiedział, że choć to niebezpieczne, muszą poczekać na przewodnika — nie mieli wyboru. Authun nie widział potrzeby trudzenia i siebie, i tej kobiety, próbą samodzielnej wspinaczki. U podnóża zagrażali im wprawdzie bandyci, ale lepsze to, niż gdyby dzieci miały postradać życie przez upadek ze skał. Rozpalił ognisko, napił się wody z bukłaka, dał Saitadzie do zjedzenia trochę Chleba i solonej ryby, a potem upewnił się, że okaleczony rabuś nie wyzionął ducha.
W końcu położył się i przez pewien czas udawał, że śpi. Chciał się przekonać, co zrobi kobieta. Ta zaś nakarmiła dzieci i sama zaległa. Dobrze się domyślał — nie była głupia. Nie zamierzała zabić swego jedynego obrońcy na tym nieznanym i niebezpiecznym pustkowiu, czy choćby od niego uciec. Bandyta był zbyt pokiereszowany, by przedsiębrać cokolwiek. Authun chciał na wszelki wypadek złamać mu drugą rękę, lecz obawiał się, że wstrząs może go zabić. Więc jedynie przywiązał go rzemieniem ze skóry morsa do drzewa. W końcu naprawdę ułożył się do snu w oczekiwaniu na przybycie czarownic.
Gdyby pojawiła się sama królowa, wszystko byłoby w porządku. Jeśli zaś jedna z jej dziwnych sióstr, cóż... Authun był wojem, skupił się tedy na tym, co począć w najgorszym wypadku, nie zaś na czczych rozmyślaniach o własnym losie. Jak będzie trzeba, ofiaruje jej bandytę, potem kobietę. A na końcu siebie. Przy odrobinie szczęścia królowa czarownic ukaże się na czas, by uratować pacholęta.
Sen jednak nie chciał nadejść. Noc była pogodna, ani ciepła, ani zimna, opończa zapewniała ciepło, ale trywialne bolączki — zimny nos, otoczak wrzynający się w krzyż, zapach porastającego kamienie mchu, a nawet skalny posmak w ustach — nie pozwalały mu zmrużyć oka. Raptem pomiarkował, że nie śpi, ale i nie czuwa. Niektóre zmysły zdawały się wyostrzone — czuł żelazisty smak zimnego powietrza, potrafił odróżnić woń kwiatów od trawy, w nosie kręcił go zapach dziegciu i mułu z kałuży. Słuch jakby lekko się przytępił, a wzrok dostroił się tak, że w jasnej poświacie księżyca Authun dostrzegał nowe kolory — metaliczny granat, iskrzące się głębokie zielenie i nitki złota z boku skały. Zrozumiał, że znalazł się tam, gdzie panują czarownice, w miejscu między jawą a snem. Podszedł do drzewa i przeciął więzy bandyty, przygotowując się na to, co miało nastąpić.
W ciemnościach rozległ się płacz, jakby kwilenie dziecka. Authun chciał przysposobić kobietę na przybycie czarownic, dzieliła ich jednak bariera języka. Nie ma wyjścia, będzie musiała to ścierpieć. Król usłyszał głos przenikający przez ścianę deszczu. A ten skąd się tu niby wziął? Czuł krople na wargach — smakowały jak żelazo, pachniały jak dłonie po kontakcie z mieczem. Jak krew.
Matka w gumnie,
Matka w gumnie.
Głos dziecka. Wysoki i piskliwy, lecz wyraźnie słyszalny.
Authun nie chciał patrzeć, ale wiedział, że musi. Jeśli przybywała królowa czarownic, ważne było, by go zobaczyła. Przyciągnął ku sobie półprzytomnego bandytę, gotów rzucić go wiedźmie.
Na skalnej ścianie zauważył idącą wzdłuż półki młodą niewiastę, skuloną, próbującą osłaniać się przed siekącym deszczem. Trzymała coś w ramionach. Dziecko. Authun odwrócił się w stronę Saitady. Spała, tuląc obu chłopców w objęciach.
Słaniając się, nieznajoma z dzieckiem zeszła ze ściany klifu i złożyła maleństwo na ziemi. Zdjęła mu powijaki i obnażyła przed żywiołami. Potem uciekła w mrok.
Authun nie ruszył się z miejsca. Czarownice miały na podorędziu wiele sztuczek, ale on nie zamierzał tak łatwo dać się nabrać.
Obserwował, jak dziecko umiera. Po krótkiej chwili przestało się ruszać, a potem zdało się, że znika. Magia, ani chybi. Authun trzymał rękę na mieczu.
Raptem deszcz ustal i mogło się wydawać, że zapanował uroczy letni wieczór. Kobieta, która zostawiła dziecko na śmierć, pojawiła się ponownie, tym razem przyodziana w odświętny strój wieśniaczki, jakby wybierała się na tańce. Jakiś mężczyzna, również paradnie ubrany, przeszedł obok niej, ucałował w rękę i coś powiedział — chyba prosił, by się nie spóźniła. Authun poznał tę scenę, jak żywcem wyjętą z legendy o niezamężnej niewieście, która wołała narazić własne dziecko na zgubę niż stawić czoło trudom jego wychowania. Jak kończyła się ta opowieść? Nie pamiętał.
Kobieta uśmiechnęła się i usiadła na zydlu, który pojawił się znikąd. Czesała włosy. Skończywszy, wstała. Authun przypomniał sobie, że — podług baśni — przed wyruszeniem na tańce poszła doglądnąć świń. Spojrzała na koryto i ze środka wyjęła coś zimnego i niebieskiego. Dziecko, pomiarkował Authun, i to martwe. Kobieta uniosła maleństwo na wyciągniętych rękach i przyglądała się, jak zaczyna się poruszać, młócąc nogami powietrze, jakby próbowało pląsać. Wtem znów usłyszał dziecięcą rymowankę, która zdawała się rozbrzmiewać z wnętrza jego głowy.
Matka w gumnie,
Matka w gumnie,
Strój się i mężów czaruj szumnie,
Wzuj me powijaki i w nich pląsaj dumnie.
Gdy wierszyk wrzynał się w jego umysł, Authun miał przed oczami tylko twarz Varrina, rozdęte białe oblicze topielca. Cóż najlepszego uczynił? Czemu, ach, czemu to zrobił? Z nieba na powrót spadł deszcz; proste i obfite strugi w bezwietrzny wieczór.
Ni stąd, ni zowąd zapadła noc, ciemna choć oko wykol, a młoda kobieta o twarzy pobladłej z szaleństwa, kurczowo przyciskająca martwe dziecko do piersi, znalazła się tuż przy boku króla. Nawet Authun nie potrafił zdusić okrzyku przerażenia, choć opamiętał się na tyle, by popchnąć bandytę w stronę czarownicy. Ciało mężczyzny jakby rozpłynęło się w powietrzu, połknięte przez noc, a król domyślił się, że nie stoi przed obliczem królowej czarownic. Ona by go rozpoznała. Musiała to być jedna z wiedźm obserwujących okolicę, która wzięła go za kolejnego łupieżcę. Albo — co gorsza —jedna z tych naprawdę straszliwych sióstr, o umyśle kipiącym magią, pół—demon sączący ułudę i szaleństwo w obecne wokół umysły. Taki, który mógł ich zabić, nawet nie wiedząc, że są w pobliżu.
— Gullweig! Gullweig! — zawołał Authun donośnie. — Pomóż nam, o pani!
Obnażył Księżycowe Ostrze i rozejrzał się dokoła, szukając kolejnych zagrożeń. Światło zmieniało się co chwila; raz to ćma niemożebna, raz to blady półmrok przesiąkniętego deszczem przedświtu. Wypatrywał Saitady, by ją rzucić czarownicy, ale ona gdzieś znikła.
—Authun Wilk — odezwał się dziecięcy głos w jego głowie — najpotężniejszy woj Midgardu. Azaliż nie ma nikogo, kto mógłby cię pokonać w boju?
— Gullweig! Gullweig! — wykrzyknął co sił w płucach, by posłyszała go królowa czarownic. Wiedział, że nie należy odpowiadać na wezwanie głosu. Nie wolno mu przystać na tę ułudę, zagłębić się w nią i zostać przez nią pożartym.
Znam jednego, co cię zmorzy sam,
Znam jednego, co ci zada kłam.
Jeśli pokonasz tego, co go znam,
Wkrótce, Królu Wilku, wejdziesz tam.
Żaden śmiertelnik, który stanął z Authunem w szranki, nie uszedł z życiem. Król zrobił to, czego obiecał sobie nie robić — odpowiedział na wyzwanie.
— Niechaj twój wysłannik stanie do walki!
Za zasłoną deszczu coś zamigotało i uformowało się na kształt mężczyzny. Authun pomyślał, że czarownica go nie doceniła. Przeciwnik okazał się bowiem mężem dobiegającym czterdziestki, z długimi białymi włosami i rozwichrzoną brodą. Wyglądał na znękanego i wyczerpanego życiem. W jego ręku spoczywało coś, co lśniło zimnym ogniem. Miecz, zakrzywiony, wąski i złowieszczy, błyszczący nawet pośród deszczowej aury. Authun rozpoznał oręż w tej samej chwili co tożsamość adwersarza. Księżycowe Ostrze. I on sam naprzeciw siebie.
Gdy poraziło go zrozumienie, zdarzyło się coś dziwnego. Zobaczył własną postać stojącą tyłem do skały i jednocześnie ku niej zmierzającą. Zdawało mu się, że jest obydwoma wojami jednocześnie, że spogląda na świat dwiema parami oczu. Widział białą sylwetkę z kobietą i dwojgiem dzieci za plecami, a zarazem tę samą białą postać oddalającą się od skały; słyszał płacz chłopców za sobą. Authun nie wiedział, którym jest wojownikiem. W pewnym sensie był obydwoma.
Być może mężowie nastawieni do życia bardziej refleksyjnie zastanawialiby się, co począć, ale Authunowi, obu Authunom, od dziecka wpajano znaczenie błyskawicznego działania. Królowie zwarli się w boju. Był to patowy pojedynek — obaj przeciwnicy bezbłędnie odgadywali swe ruchy, trafnie przewidywali wzajemne ciosy, uchylając się przed nimi lub odskakując, a ich miecze cięły pustkę. Idealnie równorzędni, mogli tak walczyć w nieskończoność.
Tyle że wcale nie byli sobie równi. Człowiek inaczej poczyna sobie, wspinając się po zboczu, a inaczej, gdy po nim schodzi. Może i Authun wiedział instynktownie, że jego lustrzane „ja" wykona trzy finty, a potem wyprowadzi sztych na nogi, ale z powodu ukształtowania terenu nie mógł się domyślić, że jedna noga oponenta znajdzie się nieco wyżej niż druga. Ani na którą z nich przeniesie on ciężar ciała — na lewą, na prawą czy po równo na obie. Nie mógł odgadnąć, kiedy deszcz go oślepi, ani kiedy odpłynie on z oczu przeciwnika. Nadto, zachowanie kogoś stającego przed skałą i spoglądającego jeno w mrok, nie ma nic wspólnego z tym, co robi on w obliczu człowieka, mając w tle poruszające się drzewa. Człowiek spoglądający na północ nie jest tym samym człekiem, który patrzy na południe — ludzie to rodzaj zmienny i nieprzewidywalny. Król zdołał jednak ranić samego siebie, z ukosa wyprowadzając cios w bok.
Authun ucieszył się, widząc, że przelał pierwszą krew, lecz zarazem zaniepokoił, bo i sam doznał przy tym uszczerbku. Król, który zadał cios, poczuł ukłucie w boku. Pojawiła się tam rana, co do joty przypominająca tę, którą spowodował. Authun nie mógł przestać walczyć, nie mógł ustąpić; taka myśl nawet nie postała w jego głowie. Zadał przeto kolejny cios. Trafił. U obu królów pojawiły się identyczne rany na przedramionach. Potem na uszach. Na dłoniach. Nie wiadomo już było, kto zadawał, a kto przyjmował ciosy, lecz Authun wciąż ponawiał ataki, bowiem tylko tak mógł postąpić ktoś wychowany w wierze, że oręż jest odpowiedzią na wszelkie bolączki.
Saitada jednak nie miała wątpliwości — gdyby walka miała się przeciągnąć, postradałaby swego jedynego obrońcę.
Przytulając do piersi chłopców — ani myślała ich zostawić — skoczyła w deszcz, by własnym ciałem rozdzielić wojów.
— Nie! — krzyknęła. — Dość! — Ale jej słowa, niezrozumiałe dla królów, zginęły w szumie deszczu.