Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Bohaterowie tej opowieści to spadochroniarze ludowego Wojska Polskiego należący do Samodzielnego Batalionu Szturmowego. Zrzucono ich w listopadzie 1944 roku na teren tak zwanego Altreichu z zadaniem prowadzenia wywiadu na głębokim zapleczu wroga.
[opis okładkowy]
Książka dostępna w zasobach:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 122
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Zenon Borkowski
WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ
Okładkę projektował
JANUSZ CISZEWSKI
Redaktor
WANDA STEFANOWSKA
Redaktor techniczny
JANUSZ WIŚNIEWSKI
Cztery tysiące dziewięćset dwudziesta piąta publikacja Wydawnictwa MON
Printed in Poland
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1971 r. Wydanie I
Nakład 210 000+336 egz. Objętość 4,33 ark. wyd.; 4,0 ark. druk. Papier druk. sat. VII kl. 65 g z roli 63 cm z Zakładów Papierniczych w Głuchołazach. Oddano do składu w lipcu 1971 r. Druk ukończono w styczniu 1972 r. Wojskowe Zakłady Graficzne w Warszawie. Zam, nr 3905 z dnia 16.IX.1971 r.
Cena zł 5.— U-86
Bohaterowie tej opowieści to spadochroniarze ludowego Wojska Polskiego należący do Samodzielnego Batalionu Szturmowego. Zrzucono ich w listopadzie 1944 roku na teren tak zwanego Altreichu z zadaniem prowadzenia wywiadu na głębokim zapleczu wroga.
400 km od linii frontu, około 100 km od stolicy III Rzeszy, wylądowała sześcioosobowa grupa dywersyjno-wywiadowcza i przez sto dni i sto nocy wykonywała swoje niebezpieczne zadania, unikając pościgów, pułapek i dostarczając Sztabowi Głównemu niezmiernie cennych informacji o ruchach nieprzyjacielskich jednostek i ich rozlokowaniu.
Pisano już o ich wyczynie, jeżeli można użyć tego wyrażenia, w różnych publikacjach o działalności polskich spadochroniarzy, ale tam pewne szczegóły zostały odtworzone z grubsza, nieprecyzyjnie, bez winy autorów i ich informatorów, gdyż wyrywano je na chybił trafił z całości przeżyć.
Relacja poniższa, przekazywana ustami sześciu niezwykle odważnych, mężnych żołnierzy, spisywana w obecności wszystkich uczestników operacji, była uzupełniana i korygowana, jeśli zachodziła tego potrzeba.
Do rąk Czytelnika przekazują więc dokument, który nie wymaga upiększeń, literackiej fikcji i rozciągania fabuły.
I. LEŚNICZÓWKA-PUŁAPKA
Relacja zastępcy dowódcy grupy, wówczas sierżanta, obecnie podporucznika rezerwy Pawła Gałęzioka:
„Łazikiem, w środku nocy, dotarliśmy do lotniska pod Białą Podlaską i po pożegnaniu się z pułkownikiem Biełowem, który każdego z nas brał w ramiona i potrząsał serdecznie, mówiąc: »życzę powodzenia, do zobaczenia«, wchodziliśmy do wnętrza samolotu.
Pilot podgrzał już silniki i samolot pokołował na pas startowy, a w chwilę potem przyspieszył i lekko uniósł się w górę. Lecieliśmy w prostej linii na zachód. Mimo iż w Douglasie zostały wygaszone wszystkie światła, hitlerowska obrona przeciwlotnicza wykryła nas i w pewnej chwili zobaczyliśmy dziesiątki błysków na ziemi, a po nich słyszeliśmy echa wystrzałów. Pociski rozrywały się daleko za nami, później, kiedy się niebezpiecznie zbliżały, pilot wszedł na wyższy pułap.
— Zdrowo grzeją! — powiedział porucznik Szelachowski. — Wiedzą, że nie jedziemy na spacer.
Nasz lot był niecodzienny; jego celem stały się miejscowości uważane w Rzeszy za najbezpieczniejsze. Nie docierało tam lotnictwo aliantów ani echa grzmotów dział frontu wschodniego. Zadanie powierzone naszej szóstce przez dowództwo Samodzielnego Specjalnego Batalionu Szturmowego, było niezmiernie poważne. Rozkazano nam wylądować na głębokim zapleczu wroga i przez nieokreślony czas, nie mniej jednak niż przez dwa miesiące, prowadzić działalność wywiadowczo-dywersyjną.
Podobne grupy zrzucane na terenach należących do Polski mogły liczyć na współpracę oraz pomoc miejscowej ludności — my musieliśmy wykluczyć wszelkie przyjazne kontakty z mieszkańcami terenu zakreślonego jako nasz obszar działania. Wiedzieliśmy, że będziemy zdani wyłącznie na własne siły i umiejętności, że przeciw sobie będziemy mieli wszystkich.
Był 27 listopada 1944 roku, okres względnego spokoju na froncie wschodnim i intensywnych przygotowań do gigantycznej ofensywy zimowej, o terminie której nikt z nas wówczas nic dokładnego nie wiedział.
Samolot minął linię frontu i już spokojnie wiózł nas do miejsca przeznaczenia, w okolice Frankfurtu nad Odrą.
Frankfurt, Kostrzyn i Gorzów były ważnymi węzłami komunikacyjnymi. Tam krzyżowały się linie kolejowe z południa na północ i z zachodu na wschód. Prowadziły z Berlina do Gdańska i przez Piłę do Poznania. Prawie równolegle do nich biegły drogi, którymi szły transporty broni i sprzętu wojennego.
Teren, w jakim przyszło nam działać, znaliśmy doskonale. Pułkownik Biełow studiował z nami najdokładniejsze mapy sztabowe okolic Kostrzyna, Gorzowa oraz Frankfurtu, zwracając uwagę na najistotniejsze szczegóły topograficzne.
— Po każdej akcji, począwszy od lądowania, musicie natychmiast wykonać odskok w upatrzone, najbardziej niedostępne lasy. Chwila zwłoki, poddanie się zmęczeniu, osłabienie czujności może was kosztować najwyższą cenę — życie. Nawet wtedy, gdy będziecie pewni, że nie jesteście tropieni, zmieniajcie miejsce pobytu — powtarzał. — Ja wierzę w was, chłopcy, wierzę, że wykonacie trudne zadanie i powrócicie do nas....
W samolocie było ciemno i nie widzieliśmy się nawzajem. Wszyscy, jestem tego pewien, przypominaliśmy sobie rady »starego«, którego pożegnalny uścisk jeszcze czuliśmy. Pułkownik był barczysty, silny jak tur i miał żelazne dłonie. Tę siłę łagodziło jego jasne spojrzenie, w którym było coś z chłopięcej zadziorności i przekory, skłonności do żartów, a nade wszystko wiele życzliwości dla żołnierza.
Patrzył każdemu prosto w oczy i zdawało się, że jego źrenice przenikają człowieka bez reszty. Kiedy zadawał pytanie, zmuszał tym spojrzeniem do szczerej odpowiedzi. Nie było czasu na uniki, wynajdywanie usprawiedliwienia lub pretekstu do wyłgania się.
Nie znanym mi zmysłem potrafił z gromady ludzi wyszukać takiego żołnierza, o jakiego mu w danej chwili chodziło. Kiedy stawał przed naszym batalionem i rzucał pytanie: — kto na ochotnika poleci? — występowało kilkunastu chętnych, a on podchodził do upatrzonego wcześniej żołnierza i kładł dłoń na jego ramieniu:
— Uważam, że ty najbardziej się nadajesz do tego zadania.
Nie oznaczało to, że innym ochotnikom mniej dowierzał lub mniej ich cenił. Nic podobnego. Pułkownik sam dobierał kandydatów do specjalnego batalionu, darzył ich pełnym zaufaniem i życzliwością, ale także znał możliwości każdego żołnierza, jego zalety, odporność, wyszkolenie, spryt, sposób podejmowania decyzji, słowem »umiał go«.
Naszą szóstkę wybrał w podobny sposób. Najpierw zapytał, kto na ochotnika poleci na tyły wroga, żeby wykonać poważne zadanie, a potem wskazał:
— Gałęziok, Cygan, Macura, Duda i Sawicki. Dowódca już się zgłosił wcześniej, to porucznik Szelachowski, znacie się...
Odmaszerowaliśmy za pułkownikiem do jego pokoiku sztabowego i tutaj otrzymaliśmy bliższe informacje.
— Wybrałem was dlatego, że tylko wasza szóstka daje gwarancję wypełnienia postawionego przez sztab zadania — powiedział. — Dowództwo pragnie ulokować na Śląsku stałą grupę wywiadowczo-dywersyjną 1 armii Wojska Polskiego, która będzie przekazywała istotne dla naszych wojsk informacje o wrogu i jego zapleczu, a także w miarę możliwości będzie prowadziła dywersję. Ponieważ Duda, Gałęziok i Cygan pochodzą z okolic Rybnika, znają dobrze miejscową ludność. To wam ułatwi nawiązanie kontaktów i zapewni pomoc. Chcemy, żebyście dostali się do pracy w hutach ifabrykach i dlatego każdy otrzyma odpowiednie dokumenty. Ot, Gałęziok, będziesz od dzisiaj nazywał się Zimnik Stefan, a ty Cygan — Kurek Jan...
Każdy otrzymał nową tożsamość. Jeżeli więc poprzednie dni w specjalnym batalionie wypełnione były od świtu do nocy zajęciami, wśród których nie brak było wykładów o funkcjonowaniu niemieckiej administracji i o broni, jaką posługują się wrogie jednostki, to teraz doszła do tego nauka przydzielonego każdemu życiorysu-legendy. Musieliśmy go opanować w stopniu bardziej doskonałym niż własny.
Byliśmy już przygotowani do zrzutu w okolice Rybnika, czyli w znajome strony, gdy pewnego dnia pułkownik oświadczył, że nastąpiła zmiana decyzji.
— Dowództwo postanowiło wyznaczyć wam inny teren operacji, okolice Frankfurtu i Kostrzyna. Musicie nauczyć się topografii tamtego terenu. Poza tym o współpracy z miejscową ludnością nie ma mowy. Tam mieszkają przede wszystkim Niemcy. Będziecie cały czas przebywać w lasach. Czy ktoś rezygnuje?
Polecieliśmy więc nie na południowy zachód od Białej Podlaskiej, gdzie znajdowało się lotnisko wojskowe, ale prosto na zachód, tam, gdzie kiedyś miała zostać ustalona nowa zachodnia granica Polski.
W samolocie zapaliła się ciemnoniebieska lampka. Oznaczało to, że zbliżamy się do celu.
— Przygotować się do skoku — mówi spokojnie porucznik Szelachowski.
Przez zamarzniętą szybę samolotu nie widać ziemi. Na dole panuje nieprzenikniona czerń, w której za kilka minut zawiśnie sześć czasz spadochronów, unoszących umundurowanych żołnierzy 1 armii WP. Sprawdziliśmy zapięcia i zbliżyliśmy się do drzwi.
Początkowo czułem, tak jak przy każdym z ćwiczebnych skoków, że powietrze chce mnie siłą wtłoczyć z powrotem do wnętrza maszyny. Trwało to ułamek sekundy, potem już szybowałem z zamkniętym spadochronem, wreszcie nastąpiło silne szarpnięcie, kołysanie i spokojny lot. Widziałem pięć spadochronów rozwiniętych poniżej w tyle. Jako pierwszy wyskoczył dowódca, po nim radiotelegrafista Sawicki, plutonowy Cygan, plutonowy Duda, sierżant Macura i ja.
Ciemności nie pozwalały zorientować się w położeniu, odległości od ziemi i ukształtowaniu terenu. Wytężyłem wzrok, ale zbyt późno dostrzegłem pod sobą koronę potężnego drzewa. Już nie pomogły żadne manewry. Zawisłem na rozłożystej koronie, ogołoconej z liści, na którą wolno spłynęła czasza spadochronu. Zawieszony z dala od konarów, co najmniej 5—6 metrów nad ziemią, musiałem tak pozostać przez kilkanaście minut, bo Macura wylądował w jeziorze i pomagano mu wydostać się z lodowatej wody. Dopiero gdy znalazł się na brzegu, porucznik wspiął się na drzewo i pomógł mi odciąć linki. Skoczyłem na ziemię, ale ponieważ przy tym jedna noga trafiła we wgłębienie, poczułem potworny ból. Złamałem nogę — pomyślałem.
— To jest zwichnięcie — orzekł Macura.
Chłopcy uwijali się, składali swoje spadochrony, ładowali do worków sprzęt, który mieliśmy zakopać, i próbowali zdjąć z drzewa mój spadochron. Zaplątany w rozłożystej koronie był jednak nieosiągalny.
— Zostawić — rozkazał Szelachowski. — musimy odskoczyć!
Koledzy wzięli ode mnie część ekwipunku, aby ułatwić mi poruszanie się, i tak obładowani, niosąc jeszcze spadochrony, materiały wybuchowe, cały zapas amunicji, dodatkowe baterie do stacji nadawczej, oddaliliśmy się od miejsca lądowania. Dopiero parę kilometrów dalej wykopiemy dół i schowamy cztery spadochrony, a w innym miejscu ukryjemy zapasowe baterie i część min.
Zdawałem sobie sprawę z tego, że opóźniam ucieczkę i zwiększam niebezpieczeństwo grożące grupie. Zacisnąłem zęby i utykając starałem się iść jak najszybciej. Innego wyjścia nie było, pomijając najgłupsze, jakie można byłoby wymyślić — pozostanie i palnięcie sobie w głowę.
Wylądowaliśmy między Słońskiem a Ośnem, mieliśmy więc najbliższy masyw leśny niedaleko w kierunku zachodnim i tam też zdążaliśmy. Porucznik prowadził, szukał najbezpieczniejszych przejść i przecierał drogę. Dysponował przecież największym doświadczeniem partyzanckim i był zżyty z lasem. W 1942 roku namówił Polaków, Rosjan i Białorusinów, pracujących w zespole majątków Karpin. Witwiniec i Jegorino, do utworzenia oddziału partyzanckiego. Poszli w lasy koło Małoryt, a wiosną 1943 roku, jako samodzielna kompania, stanowili część oddziału im. Żukowa w partyzanckiej brygadzie im. Lenina.
Jego kompania brała udział w wielu akcjach bojowych i dywersyjnych, wysadzała pociągi i niszczyła stacje kolejowe. Partyzanci zlikwidowali pułk hitlerowski w Szacku i rozbili oddział Luftwaffe w Małorytach. Ścigani przez wielokrotnie silniejszego i liczniejszego wroga, otoczeni przez oddziały SS, Wehrmachtu i własowców, przerwali pierścień okrążenia i wymknęli się nieprzyjacielowi.
Po dwóch latach walki w lasach brygada partyzancka, w której walczył porucznik Czesław Szelachowski, spotkała się z wojskami wyzwoleńczymi. Szelachowski został wcielony do Armii Czerwonej, a później skierowany do naszego batalionu.
Mieliśmy więc doświadczonego dowódcę, zbratanego z przyrodą i znającego jej tajemnice.
Maszerowaliśmy kilka godzin. Przechodziliśmy przez strumyki już ścięte pierwszymi mrozami, wdrapywaliśmy się na nasypy, przemykaliśmy przez mosty kolejowe, aż wreszcie zdecydowaliśmy się na pierwszy postój. Na jednym skrzyżowaniu, zapamiętaliśmy to do końca życia, odczytaliśmy napis na drogowskazie: Berlin 70 km.
Byliśmy więc pierwszymi żołnierzami ludowego Wojska Polskiego, którzy w przepisowych mundurach, w pełni uzbrojeni, postawili stopę w tak nieznacznej odległości od stolicy hitlerowskiej Rzeszy. Jedynie włosy różniły nas od innych żołnierzy 1 armii. Nam ich nie obcięto, aby nie utrudnić przedzierzgnięcia się w cywilów, przymusowo zawleczonych na roboty do fabryk lub do bauerów.
Dysponowaliśmy ponadto jeszcze jednym atutem: Macura, Cygan, Duda i ja znamy tak dobrze język niemiecki, wraz z całym zapasem potocznych powiedzonek, przekleństw i gwarowych zwrotów, że mogliśmy swobodnie rozmawiać z każdym napotkanym Niemcem.
Wystrzegaliśmy się jednak tego, pamiętając przestrogi dowódców. Ostrożność nasza była tym większa, że byliśmy przekonani, iż gestapo i Abwehra niewątpliwie już następnego dnia rankiem dowiedziały się o pozostawionym na drzewie spadochronie.
Zmęczeni zaszyliśmy się w lesie i odpoczywaliśmy kilkanaście godzin.
Dopiero kiedy odzyskaliśmy siły, zdecydowaliśmy się na połączenie z centralą. Sawicki wywołał dyżurnego radiotelegrafistę sztabu i przekazał mu wiadomość o naszym lądowaniu.
— Życzą nam powodzenia. — powiedział.
Zwinęliśmy obóz i ruszyliśmy dalej, chociaż istniało małe prawdopodobieństwo wykrycia naszej radiostacji przez urządzenia pelengacyjne hitlerowskiego kontrwywiadu. Przez następne dni nie wysłaliśmy ani jednego sygnału w eter i nie wychodziliśmy na szlaki komunikacyjne. Musieliśmy uspokoić i uśpić czujność Abwehry.
Był więc czas na przystosowanie się do leśnych warunków, oswajanie się z chłodem i wilgocią, nabieranie wprawy w suszeniu na sobie odzieży, a także na refleksje.
Opowiadaliśmy sobie swoje krótkie życiorysy, w których było już wiele ważnych wydarzeń.
Dla mnie wojna zaczęła się 27 sierpnia 1939 roku. Po upadku III powstania śląskiego i ucieczce z Zabrza mieszkaliśmy nie opodal granicy polsko-niemieckiej, w Czarnym Lesie koło Wirku. Z naszego okna, w kamienicy przy Czarnoleskiej 3, widać było cegielnię bielszowicką. Do cegielni tej w nocy z 27 na 28 sierpnia wdarły się silne bojówki hitlerowców. Było ich wielu i tak gęsto ostrzeliwali kontratakujących powstańców, że nie można ich było wypędzić. Członkowie batalionu Obrony Narodowej nie rezygnowali jednak z zamiaru przepędzenia hitlerowskiej bandy. Patrzyłem, jak spokojnie odpowiadali na ogień nieprzyjaciela. Z ich postawy biła duma i godność wolnych ludzi. Frejkorzyści rekrutowali się z fanatycznych faszystów i nacjonalistów oraz pospolitych przestępców, którzy uciekli przed polskimi władzami ścigającymi ich za popełnione kradzieże oraz rabunki. Bili się zaciekle. Czterdziestu ośmiu poległo, a osiemnastu zostało rozbrojonych i przekazanych polskim władzom.
1 września do Czarnego Lasu wkroczyli okupanci. Ojciec musiał się ukrywać, a jego brat, też powstaniec, został wywieziony do Oświęcimia. Po mnie, miałem wtedy 20 lat, przyszli w kilka tygodni później i zabrali na przymusowe roboty do Wesentin w Meklemburgii, skąd szybko uciekłem iwróciłem do domu. Szczycący się swoim ordnungiem hitlerowcy bez przeszkód przyjęli mnie do pracy w hucie »Zgoda«, a w lutym 1942 roku wezwali »celem odbycia służby wojskowej«.
— To pomyłka — powiedziałem oficerowi. — Nie mogę służyć w wojsku niemieckim, bo mam polskie obywatelstwo.
— Gdzie się urodziliście?
— W Zabrzu.
— No, to w porządku — odpowiedział. — Urodziliście się na terenie Rzeszy.
Transport przymusowych poborowych wylądował w Lotaryngii. Od lutego do czerwca ćwiczono nas według pruskiego systemu, wpajano, jako najważniejsze wyznanie wiary, zasadę Befehl ist Befehl i wierność führerowi.
— Pocałuj mnie... — mówił co drugi z naszej kompanii. — Twojego führera mom kajsik...
Z byłym kapralem wojska polskiego Rakusem, również wcielonym do armii niemieckiej tylko dlatego, że mieszkał na Śląsku, uciekliśmy i chcieliśmy dotrzeć do granicy szwajcarskiej. Złapano nas i tylko dzięki upartej taktyce, jaką przyjęliśmy, a mianowicie twierdzeniu, że nie znamy niemieckiego, udało nam się wmówić żandarmerii, że pobłądziliśmy. Wcielono nas do kompanii karnej. Przysiągłem sobie, że gdy tylko nadarzy się najmniejsza okazja ucieczki, skorzystam z niej i pozbędę się znienawidzonego munduru.
Los człowieka zależy często jedynie od przypadku. Wjednej z rosyjskich wsi, poprzez szewca, któremu powiedziałem, że jestem Polakiem zmuszonym do noszenia niemieckiego munduru, nawiązałem kontakt z partyzantami. Ich łącznik, Wołodia, otrzymywał ode mnie broń, którą zabierałem z magazynu, i informacje. O broń było mi znacznie łatwiej od chwili, gdy porozumiałem się ze Stefanem Sudą, z Chorzowa. Dostarczyliśmy partyzantom trzy cekaemy, sześć MP i wiele granatów.
Kiedy wojska hitlerowskie wycofywały się, zostałem w oddziale partyzanckim, a potem trafiłem do Sielc. Tam z tłumu żołnierzy wyszukał mnie pułkownik Biełow, który znał dokładnie moją działalność, i przydzielił do Samodzielnego Specjalnego Batalionu Szturmowego.
Taka była, w wielkim skrócie, moja droga do sześcioosobowej grupy Wywiadowczej.
— Od jutra zaczynamy działać — powiedział dowódca. — Rozpracujemy najpierw Kostrzyn.
Wyruszyliśmy wieczorem i dokonaliśmy wstępnego rozpoznania. Przed świtem wróciliśmy do bazy. Mieliśmy już pierwsze informacje. Nie były one jeszcze wystarczające do przesłania meldunku, ale dawały wskazówki co do dalszego postępowania. Wybraliśmy miejsca obserwacji i to też było istotne.
Po kilku dniach mogliśmy przekazać centrali dokładne dane o ruchu w kostrzyńskim węźle kolejowym. Po ostatnich słowach meldunku zwinęliśmy anteny, załadowaliśmy sprzęt do worków i ruszyliśmy.
Pogoda była paskudna. Siąpił lodowaty deszcz, a powietrze przesycone było wilgocią. Tęskniliśmy za ciepłym kątem, w którym można by było ogrzać się i wysuszyć ciężkie okrycia. Dlatego meldunek Dudy, który wypatrzył w czasie kolejnego marszu samotną leśniczówkę, przyjęliśmy jak uśmiech losu. Przez kilka godzin obserwowaliśmy zabudowania i gdy przekonaliśmy się, że zajmuje je tylko leśnik z żoną i córką, postanowiliśmy, pod osłoną nocy, zająć na kwaterę szopę, stojącą powyżej budynku mieszkalnego, bliżej lasu. Dostaliśmy się tam nie zauważeni przez domowników i szczęśliwi przygotowaliśmy sobie posłania. Od tygodnia, albo i dłużej, mieliśmy po raz pierwszy spać pod dachem, na suchym sianie.
Odczuwaliśmy ziąb i zmęczenie. Lecz zdarza się często, że jeden ruch może zepsuć panującą harmonię i zmącić błogi spokój. Taki gest wykonał Duda. Spostrzegł śpiące na grzędzie kury i sięgnął po jedną z nich, aby ukręcić jej łeb i uzupełnić nasze stopniałe zapasy żywności. Kury narobiły takiego hałasu, że w leśniczówce zapłonęły światła; jej mieszkańcy zerwali się ze snu.
— Duda, Cygan, Macura, do leśniczówki — rozkazał dowódca.
Wybiegli z szopy i w drzwiach domu zderzyli się z leśniczym. Stanął osłupiały, oczy wyszły mu na wierzch, a z rozdziawionych ust wydobył się bełkot: — Aaaaaaa...
Po raz pierwszy w życiu zobaczył uzbrojonych ludzi, noszących nieniemieckie mundury, celujących w niego i ostrzegających, że zostanie zastrzelony, jeżeli podniesie alarm lub powiadomi kogokolwiek o naszym istnieniu. Leśnik prawie nie wierzył w to, aby w centrum III Rzeszy, gdzie wiadomości o partyzantach przyjmowano jak bajki o żelaznym wilku, mimo że gauleiterzy ostrzegali przed dywersantami i szpiegami, pojawili się wojskowi-wrogowie.
— Tak jeeeest, tak jest — wyjąkał.
Weszliśmy do leśniczówki, sami zaskoczeni rozwojem wypadków, i kazaliśmy przygotować gorącą herbatę. Piliśmy, nie zważając na to, że parzy wargi i język, a potem, rozgrzani i podsuszeni, poleciliśmy gospodarzom, by udali się na spoczynek.
— Do dziewiątej rano nie wolno nikomu z was wychodzić z domu — zapowiedzieliśmy.
Wróciliśmy do szopy, udając jednak, że całkowicie opuszczamy obejście. Chcieliśmy spędzić jeszcze kilka godzin w suchym pomieszczeniu.
Nie wiem, ile minut mogło upłynąć od chwili, w której przyłożyłem głowę do plecaka, gdy nagle poczułem szarpanie za ramię.
— Wstawać — szeptem nawoływał porucznik — ruszamy!
— Co się stało?
— Ruszamy — powtórzył. — Nie możemy tutaj zostać ani minuty dłużej.
Zerwaliśmy się na równe nogi i ostrożnie opuściliśmy szopę. Na dworze panował półmrok. Mogło być najwyżej kilka minut po piątej. Półmetrowa warstwa mgły ścieliła się na łące i wnikała w las. Pochyleni, cichuteńko oddaliliśmy się od zabudowań i osiągnęliśmy pierwsze rzędy drzew. Porucznik wyciągnął z mapnika naszą sztabówkę i zastanawiał się nad tym, jaki obrać kierunek marszu.
Jeżeli nie chcieliśmy wracać na poprzednie miejsce postoju, musieliśmy kierować się na południowy wschód. Teren był tylko częściowo zasłonięty małymi wysepkami leśnymi, które należało przeskoczyć, podobnie jak przecinające je drogi, i zapaść w bardziej niedostępnej gęstwinie drzew.
Oddaliliśmy się od leśniczówki nie więcej niż kilometr, gdy dobiegł nas warkot silników samochodowych. Pracowały na pełnych obrotach. Dudą, jak indiański wojownik, podkradł się na skraj lasu i szybko wspiął na jedno z górujących nad masywem drzew.
Od wsi jechały trzy samochody wojskowe. Skręciły w boczną drogę, właśnie w tę prowadzącą do leśniczówki. Zatrzymały się niecałe 200 metrów od zabudowań i wtedy wyskoczyli z nich uzbrojeni hitlerowcy. Półkolem otoczyli szopę, w której jeszcze kilkanaście minut temu spokojnie spaliśmy.
— Raus die Verfluchten Banditen!1— krzyczał rosły esesman, dowodzący obławą.
Duda zsunął się z drzewa i przybiegł do nas z tą wiadomością.
— Sukinsyn leśnik, tfu! — skomentował Cygan. — Trzeba było go związać jak prosiaka. Mielibyśmy spokojną kryjówkę i odpadłby kłopot z obławą...
— Nie marudzić — skarcił go Szelachowski. — W drogę...
Z owego wydarzenia, którego zakończenia nie mogliśmy jeszcze przewidzieć, nasuwało się kilka wniosków. Dla zmylenia pogoni powinniśmy szybko przebrać się w cywilne ubrania, które mieliśmy z sobą. Jednak nie mogliśmy tego uczynić, gdyż pogoń mogła nas zastać podczas przebierania się. Należało więc jak najszybciej oderwać się od nieprzyjaciela. Przedarliśmy się przez lasek i znaleźliśmy się na jego skraju. Obok przebiegała droga, za którą znajdował się większy masyw leśny.
Drogę tę, widoczną jak na dłoni, patrolowali hitlerowcy. Byliśmy okrążeni. Chyba że patrol ten nie miał nic wspólnego z tamtym oddziałem. Nie mogliśmy czekać. Nasz lasek był tak mały, że wystarczyłoby 20 minut, aby go dokładnie przeczesać. Poza tym, jak dotąd, patrol zachowywał się spokojnie, nie został jeszcze zaalarmowany naszym zniknięciem z leśniczówki.
Podejmujemy decyzję — przedrzemy się siłą. Wyczołgujemy się z lasu i zbliżamy, wykorzystując naturalne osłony, do drogi. Odbywa się to powoli, żeby nie zwrócić przedwcześnie uwagi patrolu.
Jak na razie wszystko idzie pomyślnie. Spoglądamy po sobie i wzrokiem dajemy znać porucznikowi, że jesteśmy gotowi do akcji. Patrol na szczęście nie dojrzał niczego podejrzanego.
Porucznik dał wreszcie znak i w ciągu kilkunastu sekund rozegrała się najważniejsza dla nas scena. Kilka serii z automatów, granaty, szybki bieg przez drogę, jeszcze kilka serii i znajdujemy się po drugiej stronie, w pobliżu wybranego masywu.
— Jest ktoś ranny?
— Nikt...
— Macura ubezpieczasz.
Wszystkie wysiłki koncentrujemy na tym, aby oderwać się od pościgu i zmylić wroga. Trudno byłoby mi ocenić, jak długo biegliśmy, na pewno zrobiliśmy jedną trzecią maratonu.
W bezpiecznym miejscu przebraliśmy się w cywilne ubrania. Mundury ułożone w kostkę zapakowaliśmy do jednego z worków, aby następnie zakopać je w pobliżu naszego schowka z zapasami.
Będąc w cywilnych ubraniach mogliśmy pojedynczo wychodzić na drogę, by zorientować się, jakie rozmiary przybrała pogoń, w jakim kierunku zmierzają nasi tropiciele, i ostatecznie zdecydować, co robić w wypadku zaciskania się pierścienia obławy.
— Na pewno nie będą się nas spodziewali w pobliżu miasta — oświadczył porucznik. — Zatoczymy półkole w kierunku zachodnim i wyjdziemy wsąsiedztwie Kostrzyna...
Liczymy na to, że poszukiwania będą prowadzone z dala od miasta i że bezpośredni pościg zgubił już nasz ślad. Wilgotne mundury ciążą nam, ale nie ma na to rady, trzeba je dźwigać jeszcze przez kilka dni, do chwili gdy po zatoczeniu elipsy trafimy w okolice Słońska.
Kostrzyn pociąga nas nie tylko ze względu na szanse, jakie daje nam w ucieczce. Tam krzyżują się ważne szlaki kolejowe, owe naczynia krwionośne machiny wojennej. Uszkodzenie ich musi się odbić na działaniu organizmu wojskowego nieprzyjaciela.
Mamy z sobą nieco trotylu i min i specjalistę od minowania, Alojzego Macurę. Porucznik parę razy powtarzał, że na początku najważniejsze jest rozpoznanie; miny i trotyl okażą się skuteczniejsze wówczas, gdy dokładnie będziemy znali okolicę, godziny przejazdu pociągów, nasilenie transportów i sposoby zabezpieczenia linii.
— A z wyprawą do leśniczówki, to za bardzo się pospieszyliśmy — powiedział. — Nam nie wolno pokazywać się nikomu na oczy; musimy patrzeć, obserwować, zapamiętywać wszystko, widzieć nie będąc widzianymi...
Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że po wizycie w leśniczówce nasza sytuacja pogorszyła się. Wróg ma już dokładniejsze informacje o naszej grupie. Jeżeli zawieszony na drzewie spadochron był dowodem pojawienia się jednego skoczka, to leśniczy i jego rodzina widzieli już sześciu ludzi. Mogli również dosyć dokładnie opisać nasze mundury, uzbrojenie i wygląd.
Drobna mżawka, prześladująca nas od kilku dni, przeszła niespodziewanie w rzadki deszcz ze śniegiem. Jesienny krajobraz zmieniał się stopniowo w krajobraz zimowy.
Następne dwa dni przeczekaliśmy pod Kostrzynem. W pojedynkę wychodziliśmy na drogę i obserwowaliśmy panujący na niej ruch. Jeżeli poszukiwano nas nadal, to na pewno zrezygnowano już z organizowania obław, a tylko powiadomiono wszystkie placówki kontrwywiadu i policji o naszej działalności.
Zaczęliśmy wypuszczać się coraz dalej od miejsca kilkudniowego postoju. Mając, już prawie całkowitą pewność, że zatarliśmy po sobie ślady, przystąpiliśmy do regularnego prowadzenia wywiadu. Każdy otrzymał oddzielne zadanie i chociaż działał na własną rękę, to jednak liczył się z tym, że wszystko idzie na ryzyko i rachunek grupy. Sztab czekał na konkretne informacje o nieprzyjacielu, a przede wszystkim o ruchu na zapleczu i rozlokowaniu jednostek. Wiadomości uzyskane od nas potrzebne były między innymi do oceny przepustowości linii, natężenia przewozów, dokonywanych przegrupowań i rodzaju umocnień obronnych.
Musieliśmy więc uważnie obserwować szlaki komunikacyjne i skrupulatnie, nie pomijając ani jednego pojazdu, liczyć wszystkie transporty przechodzące przez kostrzyński węzeł kolejowy i pobliskie drogi. Aby uzyskać pełny obraz, prowadziliśmy obserwację przez całą dobę; kiedy jedna zmiana pracowała, drugą odpoczywała. W ten sposób mogliśmy ustalić nasilenie ruchu w ogóle, a wojskowych przewozów w szczególności.
Rzecz polegała jednak nie tylko na liczbowym rozpoznaniu, ale także na uzyskaniu informacji, jakie jednostki przejeżdżają. W ciągu dnia widzieliśmy dokładnie symbole jednostek — niedźwiadki szarotki lub lwy — umieszczone na samochodach. W nocy tak dokładnej obserwacji nie mogliśmy prowadzić.
Przez 12 godzin na dobę leżeliśmy w zamaskowanych punktach obserwacyjnych, nie można było pozwolić sobie nawet na chwilę nieuwagi. Śnieg stawał się coraz dokuczliwszy i bardziej zdradliwy. Utrudniał maskowanie, a poza tym utrwalał na dłuższy czas ślady. Mimo to, choć mijał dzień za dniem, my nie byliśmy niepokojeni przez nikogo. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że nieprzyjaciel nie osłabił czujności, ale my także ją zwiększyliśmy. Na każdym murze, frontonie domu czy parkanie widzieliśmy namalowany czarną farbą cień mężczyzny w kapeluszu i płaszczu z podniesionym kołnierzem, a pod nim lub obok napis: Pst! Der Feind hört mit!
Cienie osobników z podniesionymi kołnierzami na pewno oddziaływały na wyobraźnię mieszkańców; to jeszcze bardziej wyostrzało naszą ostrożność.
Co jakiś czas porucznik Szelachowski grupował materiały, segregował uzyskane dane i po opracowaniu przekazywał je radiotelegrafiście — kapralowi Sawickiemu. Przed każdym seansem wykonywaliśmy te same czynności: rozciągaliśmy anteny i pakowaliśmy swoje manatki. Wiedzieliśmy, że urządzenia pelengacyjne nieprzyjaciela zaczną działać już po pierwszym naszym sygnale i będą usiłowały umiejscowić nadajnik.
Franek Sawicki był niezawodny; sprawnie przekazywał zaszyfrowane informacje, potem słuchał odpowiedzi centrali i kierowanych dla nas poleceń, wreszcie zdejmował słuchawki, wyłączał aparat i przekazywał rozkazy porucznikowi Szelachowskiemu.