Hurtownicy zbrodni - Zenon Borkowski - ebook

Hurtownicy zbrodni ebook

Zenon Borkowski

2,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 159

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Voncohn

Z braku laku…

Jeśli ktoś lubi smaczek PRL-owskich kryminałów tu go znajdzie. Ale w wersji ubogiej i w sumie komicznej. Jeśli ktoś spodziewa się klimatu 07 zgłoś się to raczej w wersji 0,5.
00

Popularność




 

ZENON BORKOWSKI

HURTOWNICY ZBRODNI

ZENON BORKOWSKI

HURTOWNICY ZBRODNI

WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ

 

Okładkę projektował

WITOLD CHMIELEWSKI

 

Redaktor

WANDA STEFANOWSKA

 

Redaktor techniczny

ZOFIA SZYMAŃSKA

 

Korektor

JERZY KRYSZKIEWICZ

 

© Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony narodowej.

Warszawa, 1978

 

Sześćtysięcy osiemdziesiąta

publikacja Wydawnictwa MON

 

Printed in Poland

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej

Warszawa 1978 r. Wydanie I

 

Nakład 120 000+330 egz. Objętość 6,38 ark. wyd., 5,5 ark druk Papier druk. sat. kl. VII. 65 g z roli 63 cm z Głuchołaskich Zakładów Papierniczych. Oddano do składania 1 VIII77 r. Druk ukończono w lutym 1978 r. Wojskowe Zakłady Graficzne w Warszawie. Zam. nr 2194.

Cena zł 15.

F-22

Od autora

Trzeci tomik relacji, w którym odtworzono działania władz śledczych, przede wszystkim „gospodarza śledztwa” — prokuratury, zamyka zapowiedziany przeze mnie cykl. Jeżeli w tomiku „Zanim padło oskarżam” (Wyd. MON, 1975) na przykładzie rzeszowskiej prokuratury szkicowałem zakres czynności ludzi stojących na straży praworządności, a w książce „Zbrodniarz szuka alibi” (Wyd. MON, 1976) przekazałem opisy kilku najgłośniejszych zabójstw, to w„Hurtownikach zbrodni” proponuję Czytelnikom reportaże, których bohaterami są przestępcy „zawodowi”.

Co kryje się za określeniem „zawodowy przestępca”?

Czy u nas można uczynić z przestępstwa zawód?

Bylibyśmy hipokrytami, gdybyśmy zaprzeczyli i odżegnali się od zawodowych kieszonkowców, włamywaczy i bandytów. W każdym społeczeństwie istnieje pewien margines, żyją zdegenerowane jednostki. Skąd zresztą wywodzą się bohaterowie „Labiryntu”? Rzecz w tym jedynie, jaki szeroki jest ten margines.

W „Hurtownikach zbrodni” zajmuję się „zawodowym przestępcą” w jeszcze innym znaczeniu. Jego „zawodowość” polega na powtarzaniu działania przestępczego Po jednym zabójstwie popełnia drugie, po jednej malwersacji lub kradzieży — następne.

Ponieważ zbrodnią, jak określa kodeks karny, jest „czyn zagrożony karą pozbawienia wolności na czas nie krótszy od 3 lat albo karą surowszą”, więc na kartach tej książki pojawiają się nie tylko niebezpieczni zabójcy, którzy mieli na swym sumieniu kilka ofiar. Znajdzie więc Czytelnik w tym tomiku, obok opisu śledztwa prowadzonego przeciwko bandytom grasującym w Augustowie i przeciwko mordercy czternastu kobiet, także szczegółową relację o sposobie wykrycia afery w fabryce papierosów, działalności gangu „benzynowego” i kilka innych.

Aczkolwiek statystyka kryminalna ujmuje morderstwa jako ułamek procenta wszystkich przestępstw, a nadużycia gospodarcze stanowią kilkanaście procent, w tym tomiku potraktowane są równorzędnie. Rozmyślnie dokonałem takiego wyboru. Jeżeli bowiem milionowy aferzysta jest zmuszony do zwrotu zagrabionego mienia, zostaje pozbawiony willi, samochodu, a także ukarany grzywną i długoletnim pozbawieniem wolności, to morderca nie zdoła nigdy zwrócić życia przerwanego jego ręką. Jest najniebezpieczniejszym przestępcą.

Winien jestem Czytelnikowi jeszcze jedno wyznanie. W „Hurtownikach zbrodni” odstąpiłem od suchego wyliczania czynności wykonanych przez prokuratorów, którzy prowadzili śledztwo. Ścisłe trzymanie się zasad dokumentacji, czyli czystej „literatury faktu”, nie mieści się w konwencji popularnej i wielonakładowej serii „Labirynt”, a także uniemożliwia zmianę nazwisk bohaterów. A taka zmiana w obu aferach, papierosowej i benzynowej, jak również wobec szlifierzy kryształów, była konieczna.

Pragnę, aby ten tomik — podobnie jak poprzednie — był przestrogą dla tych, którzy wchodzą na drogę przestępstwa, aby ogół społeczeństwa był przeświadczony, że każda bez wyjątku zbrodnia dzięki sprawnej pracy organów ścigania prędzej czy później będzie wykryta.

Jeżeli zamierzenia, jakie sobie wyznaczyłem, przystępując do pisania tego tomiku, zostaną osiągnięte, stanie się to sukcesem życzliwych prokuratorów, którzy zapoznali mnie ze szczegółami swej pracy, której celem najważniejszym jest zapobieganie przestępczości. Będzie to również z pożytkiem dla Czytelników, którzy te intencje zrozumieją.

Napęd

W składzie dystrybucyjnym numer 1 Centrali Produktów Naftowych inspektora Szczakiela nazywano „postrzelony wariat”. Kiedy zbliżał się do magazynów lub dystrybutorów, pokazywano go sobie ruchem głowy lub ręki, co oznaczało „uwaga, będzie trochę śmiechu”.

— No i co, inspektorze? — zaczynał któryś z nalewakowych. — Czy znowu coś tu nie gra? Coś się nie zgadza z pana wyliczeniami?

Inni uśmiechali się zadowoleni, że szykuje się niezła zabawa, a inspektor Szczakiel pocierał czoło i spokojnie odpowiadał:

— Tak, nie zgadza się. Dotąd się nie będzie zgadzało, dopóki będziecie podkradali...

— Pan nam zarzuca, że kradniemy? — oburzał się nalewakowy Wieżyczek. — Za taką obrazę możemy pana podać do sądu. Człowiekowi pracy nie wolno ubliżać od złodziei. W naszym zbiorniku nie brakuje ani grama.

— Podkradacie — powtarzał Szczakiel i spokojnie odchodził.

Podobnie przebiegała rozmowa przy dystrybutorze żółtej etyliny, a potem przy zbiorniku oleju napędowego. Szczakiel oglądał je, zapisywał coś w notesie i szedł dalej.

Tak trwało kilka miesięcy i w składzie dystrybucyjnym CPN przyzwyczajono się do szczupłej sylwetki inspektora, do dialogów o podkradaniu ido pism, jakie co pewien czas zanosił do dyrekcji. Szczakiel oskarżał w nich kilku nalewakowych ipracowników magazynów paliw o przywłaszczenie sobie mienia społecznego i prosił o natychmiastowe ich zwolnienie. Zarzuty swoje popierał wyliczeniami i notatkami z przeprowadzonych kontroli.

— Jesteście, inspektorze, przeczuleni — usłyszał, kiedy doszło do rozmowy z przewodniczącym rady zakładowej. — Stan paliwa w zbiornikach zgadza się z dowodami dostaw i specyfikacjami wydanymi klientom. Nie możemy krzywdzić niewinnych ludzi. Wiemy, że pracują oni ofiarnie, udzielają się społecznie i troszczą się o mienie państwowe. Mogę spokojnie powiedzieć, że mamy dobrany zespół...

Inspektor Szczakiel, nie uzyskawszy nic w dyrekcji i radzie zakładowej, zebrał odpisy swoich wniosków o zwolnienia, protokoły, jakie sporządził, oraz notes, w którym zapisywał uwagi na temat ważniejszych wydarzeń w składzie dystrybucyjnym, i poszedł z tą dokumentacją do prokuratury wojewódzkiej.

— Chciałbym się upewnić — powiedział prokuratorowi Zbigniewowi Stańczewskiemu — czy to ja mam obsesję na punkcie podkradania paliw, czy rzeczywiście z naszej składnicy przedostają się nielegalnie na rynek tysiące litrów olejów i etyliny...

— Jakie ma pan podstawy do takich przypuszczeń? — Prokurator uważnie przyjrzał się dłoniom rozmówcy. Były spocone i lekko drżały. Typowa reakcja ludzi, których racje nie zostały uznane przez innych, stwierdził.

Inspektor Szczakiel trzęsącą się dłonią wyciągnął z teczki plik luźnych kartek, zapisanych pismem maszynowym i odręcznym, a także pokaźny wytarty na grzbiecie notes.

— Podam panu typowy przykład, który powinien wszystko wyjaśnić — zaczął inspektor, przerzucając nerwowo leżące na biurku kartki. — We wtorek nasza autocysterna miała przewieźć paliwo dla stacji przy Rondzie Bronowickim. Stałem wtedy w pobliżu dystrybutora, którego licznik jest stale popsuty. Udawałem, że interesuję się czymś innym, a w rzeczywistości słuchałem, jakim strumieniem wlewakowy napełnia przegrody autocysterny. Spojrzałem na sekundnik. Czy pan mnie rozumie? Proszę, bardzo proszę, niech pan nie wątpi, w to co mówię.

— Słucham uważnie...

— A więc, jak już panu powiedziałem, słuchałem, jakim strumieniem nalewakowy wlewa etylinę, i skontrolowałem czas napełniania jednej komory. Odchodziłem, kiedy napełniano drugą. Jeszcze raz zerknąłem na tarczę zegarka. Nagle usłyszałem, że już gotowe. Dziwne, pomyślałem, do tej nalał najwyżej dwa tysiące litrów, a mieszczą się w niej przecież trzy. Już pełne, powiedział nalewakowy. Dałem ci cztery tysiące. Halo, panie kierowniku, zatankowane cztery tysiące... — Wie pan, że ja nie wytrzymałem i podbiegłem do cysterny. Zobaczyłem wtedy, że stoi ona na niewielkim spadku terenu i poziom we wzierniku nie odpowiadał stanowi faktycznemu. Rozumie mnie pan?

— Tak — przytaknął prokurator. — Rozumiem... oczywiście.

Powiedział tak, aby uspokoić inspektora. W psychologii wyjaśnień podejrzanych i świadków jest rozdział mówiący o neuropatii i neuropsychozie. Tacy ludzie mogą być zaangażowani, uczciwi, a posądzani przez nich równie niewinni, jak oskarżyciele.

— Wieczorem poszedłem na stację benzynową, która otrzymała tę dostawę — ciągnął dalej inspektor. — Poprosiłem o raport. Było w nim zanotowane: cztery tysiące litrów. Zapytałem ich wtedy: wzięliście całą cysternę? Oni odpowiedzieli: tak, całą. Wniosek jest prosty. Tysiąc litrów paliwa przeciekło ze zbiorników do dystrybutorów, a stamtąd do stacji benzynowych, gdzie po cenach „turystycznych” kupią ją właściciele samochodów osobowych... Ale to nie jest jedyny przypadek. Zanotowałem takich więcej. Interesuje to pana, prokuratorze?

Prokurator Stańczewski przekartkował dokumenty przyniesione przez inspektora. Niektóre go zdziwiły, inne zaciekawiły, a całość wydała się rzetelnie uzasadniona. Spytał więc, czy mógłby zatrzymać na kilka dni te materiały.

Prokurator najpierw przejrzał zapiski inspektora i jego wnioski o zwolnienie nieuczciwych pracowników, a potem uważnie się w nie wczytał. Kiedy skończył, zatelefonował do swego szkolnego kolegi, docenta Akademii Górniczo-Hutniczej.

— Odpowiedz mi na takie pytanie — zaczął bez żadnych wstępów. — Otrzymałeś dostawę sto litrów etyliny, w jaki sposób możesz ją powiększyć?

— Chodzi ci o teorię czy o praktykę?

— O jedno i o drugie.

— W teorii objętość cieczy zależy od temperatury, w praktyce decyduje różnica cen między benzyną żółtą a olejem napędowym, czyli popularnie mówiąc ropą. Wczoraj mój Fiat tak się krztusił po zatankowaniu paliwa przy Rondzie Bronowickim, że musiałem jechać cały czas na dwójce...

,,Łączenie etyliny z olejem napędowym, temperatura”, zapisał prokurator po zakończeniu rozmowy. Jeszcze raz przejrzał dokładnie notatki inspektora Szczakiela i umówił się na rozmowę z kierownikiem wydziału dochodzeniowo-śledczego komendy. Przez następne dwie godziny omawiał z nim przeróżne warianty sprawdzania zarzutów o kradzieży etyliny i smarów ze składu dystrybucyjnego CPN.

Na początek postanowiono skontrolować samochody ciężarowe i autocysterny należące do baz transportowych i przedsiębiorstw budowlanych. Kierowcy z tych baz poddani zostali obserwacji na stacjach benzynowych. Chodziło o ustalenie, ile pobierają paliwa i jakie otrzymują rachunki. Pierwszą część zadania wykonywali funkcjonariusze występujący w cywilnych ubraniach. Zajeżdżali na stacje po drobne akcesoria, aby uzupełnić wodę w chłodnicy, sprawdzić ciśnienie kół lub tylko po to, by się dowiedzieć, kiedy będzie penetrol albo płyn do chłodnic. Załatwiając drobne zakupy funkcjonariusze obserwowali liczniki dystrybutorów i natychmiast po wyłączeniu pompy wsiadali do swych samochodów, by za pomocą krótkofalówki przekazać informacje ekipom występującym już oficjalnie w mundurach służby prewencyjnej. Dwieście metrów od stacji milicjanci zatrzymywali pojazdy, które pobierały paliwo i prosili kierowców o okazanie rachunku ze stacji benzynowej.

Zatrzymany Kazimierz Cebula przedstawił rachunek na 100 litrów, chociaż zatankował tylko dziesięć.

— Obywatel twierdzi — powiedział funkcjonariusz — że kupił przed chwilą sto litrów etyliny. Uwierzyłbym w to, gdyby nie pewien świadek, który widział, że dystrybutor zanotował tylko dziesiątkę. Nie zauważył pan na stacji „malucha”?

— Fiacika? Nie rozglądałem się. Zresztą, panie kierowniku, co może wiedzieć jakiś zielony kierowca? Przewidziało mu się. Ja mam rachunek. Tankowałem sto, na stacji mogą to potwierdzić.

— Ja wierzę tamtemu kierowcy — wyjaśnił funkcjonariusz — bo nie jest on taki zielony. Od trzech lat jeździ w radiowozie milicyjnym... Zatrzymamy rachunek i powiadomimy o tym kierownictwo waszej bazy.

— Panie władzo — Kazimierz Cebula liczył na to, że funkcjonariusz przymknie oko na „to drobne wykroczenie”.

— Proszę odjechać...

Kontrola rachunków wypisywanych na stacjach benzynowych dla kierowców z przedsiębiorstw budowlanych i transportowych handlu wewnętrznego wykazała, że dość często wystawiano rachunki fikcyjne, na podstawie których kierowcy mogli domagać się od swoich przedsiębiorstw zwrotu kwot, których nie wydali. Należało się domyślać, że ajenci CPN nie czynili tego bezinteresownie.

— Ile dał pan za ten rachunek? — spytał kolejnego z kontrolowanych funkcjonariusz.

— Nic nie dałem. Rachunek jest rzetelny. Tyle zatankowałem.

— Nie jesteśmy naiwni. Musiał pan coś odpalić...

— Ależ nić...

— Jeszcze się spotkamy — zapowiedział funkcjonariusz i nie sprawiał zawodu swoim rozmówcom. Spotkania takie były zaplanowane jako następny etap działania.

Po zakończeniu akcji odbyły się dwie narady, pierwsza w komendzie, druga w prokuraturze, podczas których starano się wyciągnąć wnioski z zebranego materiału i porównać je z dokumentacją dostarczoną przez inspektora Szczakiela.

— Niewątpliwe jest jedno — stwierdził zastępca komendanta po zapoznaniu się z wynikami kontroli ośmiu stacji CPN — paliwo stało się przedmiotem nielegalnych operacji. Fikcyjne rachunki świadczą, iż w bazach transportowych i w stacjach dystrybucyjnych powstają duże nadwyżki i my musimy zbadać, w jaki sposób się je osiąga.

— Inspektor Szczakiel wskazuje nam, gdzie znajdują się najważniejsze źródła nadwyżek i jakie metody stosują aferzyści — wtrącił prokurator Stańczewski. — Jestem przekonany, że jego obserwacje są rzetelne i trafne.

Naczelnik wydziału śledczego Prokuratury Wojewódzkiej, Henryk Sołga, ponownie wziął do ręki notes inspektora i zaczął go kartkować.

— Mnie też przekonuje ta dokumentacja — mówił wolno. — Nie mogę jednak sobie wyobrazić, jak ci, jak ich nazywają — usiłował sobie przypomnieć — aha, nalewakowi, jak ci nalewakowi — powtórzył — i magazynierzy mogą wydawać tysiące litrów benzyny bez specyfikacji, jeżeli poprzednio nie zorganizowali odpowiedniej nadwyżki? A o sposobie powstawania takich rezerw Szczakiel nie wspomina. Jego zainteresowania, rzecz zrozumiała, skierowane są na wydawanie, czyli na kradzież. Odpowiedzmy więc na pytanie, skąd w magazynach pojawiają się dodatkowe tysiące litrów paliwa i czy w ogóle pojawiają się, a może tylko po prostu z nich znikają?

Już w kilka dni po owej naradzie prokurator Stańczewski i kapitan Chrabąszcz wybrali się do jednego ze składów dystrybucyjnych, aby zapoznać się z warunkami pracy i kolejnością wykonywanych czynności związanych z przyjmowaniem i wydawaniem benzyny oraz smarów.

— Warszawa — wyjaśnili dyrektorowi — zleciła nam prowadzenie śledztwa w jednym z województw północnych. Nie wypada, żeby pracownicy stacji robili nas w konia. Dlatego przyszliśmy do pana na skrócony kurs nafciarski…

— A co takiego tamci zrobili?

— Ba, żebyśmy to wiedzieli! Powiedziano nam tylko, że to coś poważnego i dlatego przyszliśmy do pana po naukę... — zapewnił prokurator.

— W takim razie oprowadzę panów najpierw po moim gospodarstwie — zaproponował dyrektor.

— W porządku. Zaczniemy od praktyki, a potem będziemy wkuwali teorię — zażartował prokurator.

Wyszli na dziedziniec. Kilkanaście samochodów stało przed magazynami, a ich kierowcy wyczekiwali przy dystrybutorach lub siedzieli w szoferkach.

— Od czego się zaczyna?

— Od rampy. Mamy coraz większe kłopoty z cysternami. Kolej chce, żeby rozładunek był błyskawiczny, a nasze urządzenia, wobec zwiększonych dostaw, już nie nadążają. Nie mieścimy się też w starych zbiornikach. Przetrzymujemy więc wagony i płacimy osiowe...

Przystanęli na rampie i rozglądali się dokoła.

— Właściwie to nic ciekawego się tu nie dzieje — wyjaśniał dyrektor. — Wagony-cysterny wtacza się na wagę, a potem podłącza do zbiornika i opróżnia. Puste cysterny lokomotywka przetacza na drugi tor...

Przy pulpicie wskaźnikowym wagi stał magazynier i notował. Za jego plecami widać było kolejarza i jeszcze jednego mężczyznę. Uważnie patrzyli na wychylenia wskazówki wagi.

— Każdą dostawę trzeba sprawdzić. Zdarza się, że w drodze między rafinerią a naszym składem wycieknie część paliwa i po wstaje niedobór. Zabezpieczamy się przed takimi niespodziankami przyjmując towar komisyjnie, z udziałem przedstawiciela spedytora i pracownika rafinerii. Są świadkami...

Przeszli do magazynu smarów i olejów. W niewielkim kantorku siedział magazynier, a obok stali w kolejce kierowcy trzymając w dłoniach wypisane już specyfikacje. Prokurator Stańczewski na chwilę zatrzymał się w progu, zauważył nieco zalęknione spojrzenie magazyniera i wyszedł na zewnątrz.

— W jaki sposób kontroluje pan stan zbiorników z olejami? — zwrócił się do dyrektora.

— Podobnie jak sprawdza się w samochodzie poziom oleju w misce olejowej. Tylko że o wiele dłuższą, poskalowaną sondą.

— Z jaką dokładnością? — wypytywał prokurator. — Po prostu chciałbym wiedzieć, prowadząc tamto śledztwo, ile mogą pracownicy magazynu ukraść, nie obawiając się wykrycia braków — zastrzegł się szybko. — Poza tym, proszę mi powiedzieć, czy można oszukać sondę? Na przykład przez sztuczne obniżenie dna zbiornika w miejscu, gdzie się ją wpuszcza.

Dyrektor roześmiał się głośno.

— Ależ pan ma wyobraźnię. Takie sytuacje możliwe są tylko w filmach kryminalnych. W rzeczywistości jest to wykluczone. Musiałby ktoś zatrudnić murarza płetwonurka, który podjąłby się betonowania w oleju. Przed napełnianiem zbiorników taki zabieg był niemożliwy. Wtedy, kiedy były one przekazywane do eksploatacji, dokładnie obmierzyło je kilka komisji.

Prokurator przypomniał sobie rozmowę z adiunktem Akademii Górniczo-Hutniczej. Powiedział on wówczas o łączeniu etyliny z olejem napędowym... Czy tutaj mogliby w ten sposób oszukiwać? — zastanawiał się. Przyjrzał się uważnie rozmieszczeniu dystrybutorów. Te od etyliny żółtej i niebieskiej stały w jednym rzędzie, dystrybutor oleju napędowego kilkadziesiąt metrów dalej. Można było nalać do cysterny najpierw ropę, a potem podjechać na stanowisko benzynowe. Portier i strażnik nie mogli zauważyć tego manewru. Świadkami byli tylko nalewakowy, magazynier i kierowca. Nie podzielił się jednak z dyrektorem swymi spostrzeżeniami.

— Jak wygląda u was sprawa ubytków paliwa wskutek parowania — zwrócił się z kolejnym pytaniem do gospodarza. — Przy dużych objętościach zbiorników jest to nieuniknione?

— Straty są przewidziane normą. Dla etyliny około dwóch dziesiątych procent, dla ropy chyba trzy setne, a dla olejów... Chwileczkę... Tak, na pewno tak, dwie setne... W naszej stacji nigdy nie sięgamy górnej granicy strat. Mieścimy się poniżej, dajemy państwu dodatkowe zyski. Panowie muszą także pamiętać, że przy intensywnym parowaniu może dojść do eksplozji. Nasz system alarmowy i urządzenia przeciwpożarowe zapewniają pełne bezpieczeństwo...

Obejrzeli sprzęt przeciwpożarowy, gaśnice pianowe, odpowietrzniki i instalację odgromnikową. Po dwóch godzinach wrócili do gabinetu dyrektora, gdzie wysłuchali jeszcze wykładu o rygorach, jakie obowiązują w stacjach dystrybucyjnych, o rygorach, których przekroczenie ułatwiałoby nadużycia.

— Zabroniliśmy wjazdu na teren składu samochodom osobowym. W ten sposób odsunęliśmy bezpośrednią pokusę napełniania baków „benzyną turystyczną”. Samochody przyjeżdżające po paliwo lub oleje nie mogą wozić kanistrów, a wlewy do baków są plombowane przy bramie wjazdowej. Portier sprawdza, czy plomba nie została naruszona. Jeżeli ma wątpliwości, wzywa komisję...

Szczakiel czekał na prokuratora Stańczewskiego ponad godzinę. Siedział w hallu przy schodach i obserwował drzwi wejściowe. Na widok nadchodzącego prokuratora zerwał się z miejsca i ruszył mu na spotkanie.

— Dobrze, że pan do nas przyszedł — przywitał go prokurator. — Chciałem się właśnie z panem skontaktować. Proszę, przejdźmy do mojego pokoju. — Przepuścił gościa przodem, wskazując ręką kierunek. — Jestem po skróconym kursie nafciarskim...

Weszli do pokoju, zdjęli płaszcze. Szczakiel szeptem zapytał:

— Wierzy mi pan? Przyznaje mi pan rację? Ja te wnioski o zwolnienie złodziei pisałem na podstawie dowodów...

— Wierzę — zaczął po chwili zastanowienia prokurator — w trafność pana obserwacji i znajomość procesu przekazywania „wygospodarowanych nadwyżek” na rynek prywatny. A jeżeli chodzi o pana wnioski dotyczące zwolnienia nieuczciwych pracowników, to należałoby je zastąpić wnioskami o wszczęcie śledztwa. Od kiedy się pan z tamtymi szarpie?

— Minęło już chyba pół roku...

— Więc o pół roku jesteśmy spóźnieni. Szkoda. Będziemy starali się to nadrobić. Od pana oczekujemy dwóch rzeczy. Po pierwsze, nie powie pan nikomu o wizycie w prokuraturze, a po drugie, będzie pan postępował tak, jak do tej chwili. Proszę ich nadal kontrolować i notować w ich obecności zauważone nadużycia. Niech się pośmieją, na zdrowie.... My też będziemy kontrolowali, chociaż nie tak demonstracyjnie...

Szczakiel następnego dnia-wpisał do notesu datę i wyszedł z biura. Przechodził obok magazynów, odprowadzany lekceważącymi gestami nalewakowych i magazynierów, Zdawało się, że nie zwraca na nich uwagi. Obok magazynu olejów stała ciężarówka. Inspektor wdrapał się na platformę i obejrzał ładunek. Między beczkami ustawionymi w dwóch rzędach zauważył jedną napełnioną czystym olejem. Zszedł z ciężarówki i stanął na chwilę przy dystrybutorze. Zanotował numer samochodu i poszedł w kierunku bramy wyjazdowej.

Nalewakowi, za jego plecami wzruszali ramionami i pukali się w czoło. Inspektor czuł pogardliwe spojrzenia pracowników, ale nie odwracał się.

Nie szkodzi — powtarzał w myśli. Nie szkodzi.

Nalewakowi śmiali się, kiedy zniknął za zakrętem.

— Proszę skontrolować samochód Zakładów Metalowych Przemysłu Terenowego z Bronowie. Będzie usiłował przewieźć beczkę skradzionego oleju... — polecił strażnikowi przy bramie.

Kiedy samochód zajechał przed bramę, portier wszedł na platformę i odszukał wspomnianą przez inspektora beczkę. Był w niej olej „lux”. Kierowca nie miał "Specyfikacji na towar.

— Coto za olej?

— Jaki olej?

— Ten — strażnik wskazał potężną bekę.

— Aha, ten. To olej przepracowany...

— Dlaczego pan go nie zdał? Po to przywozi siętutaj olej zużyty, żeby go zdać w magazynie…

— Zapomniałem... Zawrócę — powiedział kierowca i wskoczył do szoferki.

Dobry olej, za który Stanisław Lewczyk wziął od kierowcy 500 złotych, wylano do zbiornika z olejem przepracowanym. Lewczyk był „uczciwym” sprzedawcą. Uznał, że ryzyko transakcji spoczywa na sprzedającym, a ponieważ oleju nie udało się wywieźć, zwrócił kierowcy „zainkasowane” uprzednio pieniądze

Szczakiel jeszcze raz zaszedł do portierni.

— Napisał pan w książce raportów o tym oleju?

— Nie... Kierowca zapomniał zdać zużyty olej... Zawrócił i zdał.

— Wszystko jedno. I tak trzeba to zapisać...

Mijały dni i w notesie inspektora pojawiały się nowe uwagi.

Pod datą 16 stycznia 1970 roku zapisał:

„Nalewakowy St. M posługuje się podrobioną plombownicą. Używał jej przy samochodach «Transbudu». Zmienić plombownicę”.

Wtorek. 20 stycznia 1970 roku:

„Drugi raz przyjechała Syrena. Po olej. Kto jest właścicielem?”

Uparcie, każdego, dnia, obchodził teren, przystawał przy magazynach, zaglądał do samochodów, wskazywał przemycane przez kierowców kanistry, pilnował, by strażnicy wpisywali meldunki do książki dyżuru.

Autocysterna Józefa Sączka zajechała przed dystrybutor obsługiwany przez Wieżyczka, zatrzymała się i kierowca wyskoczył z kabiny.

— Mam dodatkowe zamówienie ze stacji — powiedział. — Nalej mi też do kanistrów.

Sączek miał dwa kanistry Metalowy w kolorze zielonym, powszechnie używany, i biały, plastykowy, ukryty pod siedzeniem. Postawił kanister, zasłaniając go swoim ciałem przed wzrokiem innych, odczekał na zatankowanie autocysterny, zapytał Wieżyczka, ile mu jest winien, dowiedział się, że za kanistry i przelanie autocysterny 80 złotych, wyjął pieniądze i zapłacił.

Wszyscy, którzy brali od nalewakowych „lewą” etylinę, płacili im ustaloną cenę, 1 złoty za litr, dlatego, jeżeli usłyszeli, że winni są 50 złotych, wiedzieli, iż otrzymali pięćdziesiąt litrów benzyny.

Po odjeździe autocysterny Sączka przyjechała do składu autocysterna z trzebińskiej rafinerii. Kolej nie mogła w tym dniu zapewnić taboru i rafineria zorganizowała transport samochodowy, żeby wywiązać się z zamówień składu dystrybucyjnego. Kierownik sprawdził we wziernikach poziom paliwa i kazał spuścić Stożkowi etylinę do zbiornika. Stożek podłączył przewody i otworzył zawór.

— Gotowe — powiedział po niedługim czasie.

Kierowca uruchomił silnik i ruszył w kierunku bramy.

— Stać, zatrzymajcie go! — dogoniło go wołanie inspektora.

Strażnik miał już otworzyć zaporę, lecz wstrzymał się.

— O co chodzi, panie inspektorze?

— Przecież ta cysterna nie została opróżniona. Jest w niej jeszcze ze dwa tysiące litrów...

Kierowca wyskoczył z kabiny i w towarzystwie inspektora podszedł do wziernika. Zajrzeli do ostatniej przegrody Rzeczywiście było w niej trzy tysiące litrów etyliny.

— Powiedzieli mi, że gotowe, to odjechałem. —Kierowca wzruszył ramionami. — Po cholerę mi wasza benzyna?! Tłukłem się z nią taki szmat drogi, a tu odstawiają jakieś numery...

Wycofał autocysternę i zajechał jeszcze raz przed stanowisko przyjmujące paliwo do zbiornika. Stożek wywołany przez inspektora podszedł do autocysterny, sprawdził przez wziernik poziom etyliny i pokręcił głową.

— Widocznie nie odkręciłem zaworu tej przegrody — powiedział spokojnie. — Musiałem zapomnieć. Zaraz rozładujemy — zwrócił się do zdenerwowanego kierownika, podłączył przewód, umocował go i odkręcił ,,zapomniany” poprzednio zawór.

Mógł, co prawda, się denerwować, gdyż w tym momencie stracił trzy tysiące złotych, ale on wytrzymał. Następnym razem, kiedy nie będzie inspektora, odbije to sobie z nawiązką.

Trzy tysiące w jedną, trzy tysiące w drugą — pocieszał się po odjeździe autocysterny — od tego nie zbiednieję...

Takie kwoty, niepewne, lecz możliwe, były jak losy wyciągane na loterii, tylko tu prawie wszystkie były trafne.

Zawracanie samochodów sprzed bramy zdarzało się rzadko. Jeden na sto. A i wtedy strata była pozorna. Nadwyżkę, nawet te trzy tysiące litrów, naleje później kolega Stożka do autocystern litrażowych, które nie były ważone i sprawdzane. Wystarczyło, aby specyfikacja została wypisana na pełną normową objętość, a wtedy strażnik zestawiał tylko kartę autocysterny ze specyfikacją, podnosił zaporę i dawał znak odjazdu.

W styczniu 1970 roku, o czym inspektor Szczakiel dowiedział się o wiele później, bowiem wydarzyło się to w niedzielę, kiedy porządkował w domu zapiski o kradzieżach, przy opróżnianiu cysterny kolejowej przelała się ropa w zbiorniku. Sześć ton oleju napędowego pracownicy ściągnęli do kanału i spłukali wodą. Nikt nie spisywał protokołu strat. Sześć tysięcy litrów oleju, to najwyżej sześć tysięcy złotych. Złotówka za litr, jeżeli dolałoby się go do benzyny i sprzedało kierowcom przyjeżdżającym po paliwo. Ci, którzy kradli, mogli sobie pozwolić na taką cenę za gapowe. Ostatecznie to „tylko oni” tracili dodatkowy zarobek. Młynecki miał kiedyś większego pecha. Przyjmował dostawę i rozlała mu się etylina. Inspektor to zauważył, spisał protokół i Młynecki musiał wpłacić do kasy CPN około pięciu tysięcy.

— Kutwa! — powiedział później o inspektorze.

Prokurator Zbigniew Stańczewski i kapitan Zdzisław Chrabąszcz oczekiwali na wyniki działań operacyjnych grupy powołanej do udokumentowania nadużyć w składzie dystrybucyjnym Przedsiębiorstwa Produktów Naftowych. Pierwsze meldunki dotyczyły wywiadu środowiskowego. Funkcjonariusze sprawdzali warunki materialne nalewakowych oraz magazynierów. Zgodnie z przewidywaniami ludziom tym powodziło się bardzo dobrze, żyli lepiej, aniżeli mogli żyć za otrzymywane pensje.

Teraz wywiadowcy zajęli się obserwacją stacji i składu, kontrolowali też działanie osób podejrzanych o kradzież paliwa.

W tym czasie prokurator wraz z kapitanem przeprowadzili szereg rozmów z zatrzymanymi kierowcami, którzy brali od ajentów fikcyjne rachunki za nie zatankowane paliwo.

— Wyjeżdżałem z bazy z pełnym bakiem —przyznał się Kazimierz Cebula. — Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów podjeżdżałem na stację, najczęściej przy Rondzie Bronowickim, prosiłem by mi nalano „do pełna” i szedłem do okienka ajenta. On wystawiał mi kwit na dziewięćdziesiąt albo sto litrów, chociaż nalewakowy dawał mi tylko dwadzieścia.

— Ile płaci się za taki kwit? — Prokuratora interesowały szczegóły.

— Płaciłem po dwa złote od litra. Trzy zostawały dla mnie...

— Policzmy dokładnie. Wzięliście dwadzieścia litrów, rachunek wystawiono na dziewięćdziesiąt Ile zarabiał ajent, a ile wy?

— Czyli na niby było siedemdziesiąt. To znaczy on dostał sto czterdzieści, a ja dwieście dziesięć złotych...

— A POM płacił trzysta pięćdziesiąt Tak?

— No tak. POM zwracał mi według rachunku…

Zatrzymanie Kazimierza Cebuli było naprawdę „szczęśliwym trafem”. Cebula dowoził benzynę i olej dla swojego pomu właśnie ze składu dystrybucyjnego numer jeden. Znał więc dobrze zatrudnionych tam nalewakowych i magazynierów. Kupował od nich po złotówce za litr etylinę, a po trzy złote litr oleju „lux”. Wpadł nawet na pomysł racjonalizatorski. Ponieważ spust w jego autocysternie znajdował się obok baku, więc pomysłowy kierowca przed wjazdem na teren składu za pomocą gumowego węża łączył spust cysterny z wlewem do baku. Kiedy wlewano paliwo do cysterny, najpierw napełniał się bak, jako znajdujący się najniżej, a dopiero później cysterna. Z zewnątrz można było zakładać nawet kilka plomb. Cebuli one nie przeszkadzały.

Prokurator Stańczewski prowadził długie rozmowy z Kazimierzem Cebulą, a wywiadowcy gromadzili informacje, świadczące, iż kradzieże w składnicy paliw, o których wspominał inspektor Szczakiel są faktem niezbitym. W tym czasie nadeszła też do prokuratury dokumentacja z rafinerii. Wynikało z niej, że w drodze między rafinerią a składem dystrybucyjnym ulatniały się nawet najcięższe oleje, a benzyna całymi strumieniami wyciekała z cystern.

— Co się za tym kryje? — zastanawiali się prowadzący śledztwo. — Czy można brać pod uwagę zmowę komisji przyjmującej przesyłkę? W tej sitwie musiałby uczestniczyć przedstawiciel przewoźnika i przedstawiciele odbiorcy? Nie, to raczej niemożliwe. Kolejarze nie wchodzą w takie układy.Oni przecież odpowiadają za ładunek. Oni muszą pokrywać straty, do których doszło podczas transportu. Chyba że udowodnią winę innym. Jeżeli cysterny były zaplombowane w rafinerii, aplomby nie zostały naruszone, zmiana wagi ładunku jest nieprawdopodobna i raczej wątpliwa.

— Jest jednak częstym faktem — zauważył kapitan Chrabąszcz. — Dlatego rafineria wysyłała kilka razy swoich przedstawicieli do składu dystrybucyjnego, aby byli, świadkami odbierania przesyłek i stwierdzili, czy wszystko odbywa się prawidłowo.

— Dobrze. W takim razie zaczynamy grę w otwarte karty. Jutro wezwiemy pierwszą dziesiątkę — zadecydował prokurator. — Na początku wykorzystamy zapiski inspektora i informacje pierwszego zatrzymanego. Reszty dowiemy się od innych...

W składzie dystrybucyjnym ten dzień nie różnił się od innych. Rankiem nadjechały pierwsze autocysterny i wkrótce napełnione „po brzegi” opuściły teren składu. Na bocznicy kolejowej również tętniło życie. Maszyniści kolejki wąskotorowej załadowali do lokomotywek kilka „kaczek” i kanistrów z kradzioną benzyną, wypłacili po złotówce nalewakowym i odjechali.

Jan Wieżyczek, jak co dzień, obsługiwał „swój” dystrybutor. Napełniał paliwem podjeżdżające samochody, dyrygował kierowcami, kazał im ustawiać się tak, aby jemu było wygodnie.

Kolejny wóz, ustawiony według wskazówek nalewakowego, tkwił bez ruchu na lekkim wzniesieniu. Kierowca podszedł do dystrybutora, stwierdził, że licznik się nie przesuwa, i zaklął szpetnie. Nie mógł sprawdzić, ile otrzymał paliwa, musiał zawierzyć obsługującemu go człowiekowi, ale jak to uczynić, skoro już kilka razy zabrakło mu kilkudziesięciu litrów i musiał kombinować ze swoim magazynierem, żeby wyjść na swoje.

— Co u was z tymi dystrybutorami? — Nie ukrywał zdenerwowania. — Cały czas stoją zepsute. Nie macie jakiegoś mechanika?

— Mechanik tu nic nie pomoże. Naprawi, odejdzie, a dystrybutor natychmiast znów się psuje. — Wieżyczek nie przejmował się złym humorem kierowcy. — To są takie automaty, które nadają się tylko na szmelc...

— Nasze?

— Nie, zagraniczne...

Nalewakowy spojrzał przez wziernik i po chwili wyłączył pompę. Podjechał następny samochód.

Kilku kierowców odbierało w tym czasie oleje z magazynów smarów. Wydawał je Stanisław Lewczyk. Kierowca Ferol podał mu bańkę.

— Jak zawsze — powiedział.

„Zawsze” — oznaczało 30 litrów poza zleceniem, „na lewo”, w cenie 3 złote za litr. Banknoty były wymięte, co nie zmniejszało ich wartości. Zostały wciśnięte do kieszeni spodni Lewczyka. Tę drogę odbyło już ponad sto tysięcy złotych, w banknotach i bilonie. Można by powiedzieć, że przez kieszeń Lewczyka przepłynęło prawie 40 tysięcy litrów oleju „lux”.

W tej codziennej krzątaninie nalewakowych, pracowników magazynów, ludzi rozładowujących dostawy i przyjmujących przepracowany olej, nikt nie zauważył prokuratora i oficera milicji. Po „skróconym kursie nafciarskim” poruszali się oni swobodnie po terenie składu, oglądali stanowiska przy rampie, obserwowali kierowców wciskających wypełnione kanistry pod siedzenia w szoferkach. Potem poszli do budynku dyrekcji, gdzie zakomunikowali dyrektorowi, iż podjęli decyzję o tymczasowym zatrzymaniu kilku pracowników.

— Nie miał pan dotąd żadnych sygnałów o kradzieżach? — spytał prokurator.

Dyrektor wyciągnął z szuflady biurka skoroszyt

— Tu są służbowe zapiski inspektora Szczakiela i jego wnioski o zwolnienie nieuczciwych nalewakowych. Niestety, kontrole nie złapały ich na kradzieżach, a remanenty ani razu nie wykryły niedoborów, poza stratami określanymi normą. Etylina paruje, nie można jej ważyć po aptekarsku, więc te straty się odlicza od stanu bilansowego. Wpiąłem do skoroszytu także anonimy: ktoś życzliwy donosi, że ktoś nieuczciwy kradnie... Znacie to panowie.

— Tak, znamy... Ale inspektor informował o konkretnych faktach. Jemu chyba można było zaufać?

— Podjąłem kilka razy próby natychmiastowego zwolnienia wymienionych w protokołach Szczakiela ludzi, jednak rada zakładowa sprzeciwiła się tym decyzjom i musiałem się wycofać...

— Przewodniczący rady nie wierzy Szczakielowi? Czyżby traktował go tak samo jak nalewakowi?

— Szczerze mówiąc, tak... Inspektor wszędzie dopatruje się nadużyć. Przesadza trochę z tą podejrzliwością.

— Sprawdzimy to w śledztwie. Jeżeli pracownicy będą dopytywali się o przyczyny zatrzymania, ich kolegów, najlepiej byłoby przemilczeć niektóre zarzuty. Oczywiście, będą się domyślali, ale nie będą mieli pewności... Jeżeli zajdzie potrzeba porozmawiania z innymi, wtedy ich poprosimy...

Inspektor Szczakiel spotkał prokuratora w pobliżu bramy. Chciał zdjąć kapelusz, lecz szybko opuścił lekko już uniesioną rękę. Prokurator także nie przywitał się z inspektorem. Nie chciał, aby ktoś wiedział o ich znajomości.

W areszcie komendy przebywało na razie dwóch zatrzymanych: kierowca Cebula i Stanisław Lewczyk z magazynu smarów.

Ku zaskoczeniu prokuratora Stanisław Lewczyk niczego się nie wypierał, co u przestępców gospodarczych zdarza się niezmiernie rzadko. Po aresztowaniu liczą oni zwykle na jakieś cuda: na załatwienie sprawy przez znajomych, na pośrednictwo adwokata, a wreszcie na dyskrecję partnerów. Dziwią się, gdy wszystko to zawodzi, a już najbardziej są zdumieni, gdy prokurator zaczyna wyliczać popełnione przez nich czyny. W swoim rozumowaniu nie biorą pod uwagę pracy organów ścigania i uczciwości innych członków załogi.

Stanisław Lewczyk, o dziwo, różnił się od tego stereotypu. Już podczas pierwszego przesłuchania przyznał się do kradzieży oleju i sprzedawania go kierowcom po 3 złote za litr. Olej „lux” kosztował wówczas trzynaście złotych. Jego klienci zarabiali więcej, bo albo brali fikcyjne rachunki ze stacji i dzielili się z ajentami dziesięciozłotową nadwyżką, albo odsprzedawali olej ajentom na identycznych warunkach.

— Wiemy także — stwierdził w pewnym momencie prokurator — że nie tylko pan kradł. Robili to również pana koledzy.

— Oni mnie nauczyli — przyznał Lewczyk. — Wytłumaczyli, że braków nie będzie, i powiedzieli, z kim mogę, a z kim nie powinienem handlować.

— Właśnie, sprawa braków... Skąd ta pewność, że w magazynie nie będzie niedoborów?

— To nie takie proste — wyjaśnił Lewczyk. — Zależy od zbiornika. W zbiorniku olejów przepracowanych łatwo było obliczyć nadwyżkę, bo z każdej dostawy potrącaliśmy dziesięć procent na zanieczyszczenia. Ktoś przywiózł trzysta kilogramów, a myśmy kwitowali dwieście siedemdziesiąt. Z tego należało jeszcze odliczyć pewien procent na rozlanie. Zanieczyszczeń było pięć, najwyżej dziesięć kilo. Mieliśmy więc w rezerwie dwadzieścia pięć kilogramów z jednej dostawy. Podczas dniówki uzbierało się sto, a nawet dwieście kilo.

— Oleju przepracowanego nikt nie kupował — przerwał kapitan Chrabąszcz. — Kupowali tylko dobry olej: „lux”, „superol”, oleje przekładniowe, maszynowe, sprężarkowe, osiowe... Co robiliście z tamtymi nadwyżkami?

— Wystawialiśmy lewe pokwitowanie za przyjęty olej znajomym kierowcom, a oni dostawali na tej podstawie pieniądze w stacji.

— A wy ile zarabialiście na beczce?

— Sześćdziesiąt złotych...

Nadwyżki oleju świeżego powstawały w dwojaki sposób. Pierwszy znany był prokuratorowi z innych spraw gospodarczych i określany jest jako „wygospodarowanie nieewidencjonowanych nadwyżek z przewidzianych ubytków”. Nazwa dziwna, ale określa sprawę wyjątkowo prostą. Na dziesięć ton mogło się przelać, rozlać i zanieczyścić najwyżej dwadzieścia pięć kilogramów. Dziesięć ton, to dwie cysterny. Podczas nalewania pracownicy działali po aptekarsku. Troszczyli się o każdą kroplę oleju, bo w ten sposób ciułali dla siebie dziesiątki kilogramów.

Drugi sposób stanowił dla prokuratora prawdziwe odkrycie.

— Kiedy przychodziła dostawa i cysterny wtaczały się na wagę, to wagowy już oszukiwał dostawcę. Ważył mu mniej... — wyjaśnił Lewczyk.

— Nie rozumiem — prokurator chciał poznać szczegóły. — W jaki sposób wagowy mógł ważyć mniej? Robił to przecież przy świadkach i oni widzieli, ile wskazuje waga...

— Widzieli, fakt... Ale waga cały czas oszukiwała... Dowiedziałem się o tym od kierownika tego dnia, kiedy rozlała się ropa i spłukali ją bez spisywania protokołu. Powiedziałem mu wtedy: panie Kolaniecki, będziecie się musieli dobrze nagimnastykować, żeby te sześć ton zaoszczędzić. A on mi na to: nie twoja w tym głowa, żadnej gimnastyki nie będzie, waga gra...