Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Profesor Jan Woleński, filozof, uważany za kontynuatora tradycji Szkoły Lwowsko-Warszawskiej, jest związany z Uniwersytetem Jagiellońskim. Opublikował wiele prac naukowych i kilkanaście książek. Szkice o kwestiach żydowskich są wśród nich wyjątkowe – po raz pierwszy autor w osobisty sposób pisze o konsekwencjach bycia polskim intelektualistą pochodzenia żydowskiego. Pozycja ta jest nie tylko bardzo wartościowa, ale wręcz niezbędna dla wszystkich, którzy, nie ulegając zacietrzewieniu ideologicznemu, pragną poznać racje obu stron w kontrowersjach wokół polskiego antysemityzmu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 456
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jan WoleńskiSzkice o kwestiach żydowskich
© Copyright by Jan Woleński
© Copyright for this edition: Wydawnictwo Austeria
Zdjęcie autora na okładce: Dorota Rehman
Redakcja: Joanna Gromek-Illg
Korekta: Grzegorz Małek
Opracowanie graficzne i konwersja do formatu epub: Maria Gromek
Kraków • Budapeszt 2011
ISBN: 978-83-61978-97-8
Wydawnictwo Austeria
Klezmerhojs sp. z o.o. 31-053 Kraków, ul. Szeroka 6 tel. (12) 411 12 45 [email protected]
Pierwsze wydanie niniejszej książki zostało dobrze przyjęte i praktycznie rozeszło się w przeciągu kilku miesięcy. Wydawnictwo zdecydowało się na kolejną edycję, zarówno w formie tradycyjnej jak i elektronicznej. Jestem za to wdzięczny Wojciechowi Ornatowi. Struktura Szkiców o kwestiach żydowskich pozostała ta sama, aczkolwiek wprowadziłem pewne zmiany i skorygowałem błędy. W szczególności, część Wstępu do poprzedniego wydania została przeniesiona do Epilogu z równoczesnym opuszczeniem w miarę obszernego powtórzenia. Innych powtórzeń jednak nie zlikwidowałem z uwagi na to, że wypływają z charakteru całej książki jako zbioru tekstów powstałych w różnym czasie i drukowanych w różnych miejscach. Zamieściłem też Posłowie, w którym znajdują się dodatkowe informacje, uwagi i refleksje. Uznałem, że lepiej je zgrupować razem i na końcu niż uzupełniać poszczególne szkice. Z góry jednak zaznaczam, że uzupełnienia mają charakter fragmentaryczny i na pewno nie wyczerpują tego, co mogłoby czy nawet powinno być dodane. Chętnie np. rozszerzyłbym tekst o Todeswelcie, ale to wymagałoby napisania nowego artykułu, chociaż zachowującego pierwotne idee. Muszę ograniczyć się do bardzo ogólnikowego stwierdzenia, że podobne myśli znalazłem w kilku innych opracowaniach Holokaustu, aczkolwiek nigdzie nie spotkałem się ze światem śmierci jako wyznacznikiem perspektywy życia w obozach śmierci i gettach. Zaznaczę również, że moje obecne zaangażowanie w kwestie żydowskie i ich praktyczne ucieleśnienie jest większe niż to wynika z paru uwag w tekście książki. Wprawdzie nadal czuję się przede wszystkim Polakiem, całkiem świadomie uczestniczę w życiu Żydów polskich.
Dziękuję Stanisławowi Krajewskiemu za zwrócenie mi uwagi na błędy. Wprawdzie nie zgodziłem się ze wszystkimi krytycznymi uwagami i propozycjami Staszka, ale pozwoliły mi wyeliminować np. absurdalny, chociaż w miarę powszechny usus, nawet w oficjalnych wypowiedziach polityków, posługiwania się zwrotem „państwo Izrael”, równie niepoprawnym jak „państwo Polska”. Stanisław Grodziski, znakomity historyk prawa polskiego zwrócił moją uwagę na potrzebę stratyfikacji postaw Polaków wobec Żydów w czasie okupacji, ale i sytuacji tych drugich wobec śmiertelnego zagrożenia jakiemu podlegali. Uzupełniając podziękowania wyrażone we Wstępie do pierwszego wydania, dodam, że Ewa Lipska była tą osobą, która przekonała mnie do zamieszczenia dwóch wierszy znajdujących się na końcu książki.
Jan Woleński
Gdyby ktoś powiedział mi czterdzieści lat temu, że kiedyś wydam książkę pod tytułem Szkice o kwestiach żydowskich, uznałbym to wyłącznie za możliwość logiczną, a nie realną. O swoich korzeniach żydowskich dowiedziałem się około 1980 r., a więc już jako człowiek w sile wieku. Wprawdzie dalej piszę na ten temat w kilku miejscach, uważam za stosowne rzecz przedstawić sumarycznie. Moi oboje dziadkowie ze strony matki pochodzili z rodzin żydowskich. Ich oryginalne nazwiska to Rachela Kahane (w niektórych dokumentach Kochane) i Chiel Pitzele (w niektórych dokumentach Picele). Dziadek zmienił nazwisko na Henryk Orliński w czasie studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim pod koniec XIX w. Nie przeszedł wtedy jeszcze na katolicyzm. Studiował także we Wiedniu. Jego wiedeńska karta studencka z 1900 r. informuje, że był wtedy wyznania mojżeszowego. Przyjął katolicyzm przed ślubem, który miał miejsce w 1903 r.; jego żona zmieniła imię na Irena. Dziadek był, jak sporo osób w jego rodzinie, zwolennikiem asymilacji; nazwisko „Orliński” było dość powszechnie obierane przez jego krewnych, którzy się polonizowali. Moja matka, Maria Regina urodziła się więc już jako dziecko chrześcijańskie. Dziadek nie zerwał początkowo ze swoją żydowską przeszłością, np. aktywnie popierał organizację o nazwie „Zjednoczenie”, działającą na rzecz asymilacji przed I wojną światową. Związki te zdecydowanie osłabły w okresie międzywojennym. Dziadek był przez jakiś czas senatorem (z województwa tarnopolskiego) i może dlatego zdecydował się na całkowitą polonizację. Wyjechał z Polski zaraz po inwazji radzieckiej, wrócił w 1948 r. W jego akcie zgonu (zmarł w 1953 r.) figuruje Anna N. jako matka; faktycznie była nią Rosa Durst. Widocznie mama z babcią zdecydowały, aby nie podawać poprawnych danych do urzędu; „Anna N.” wygląda na informację sugerującą, że nie dysponowały szczegółami na temat mojej prababki. Powód dla którego akt zgonu zawiera taką informację nie jest mi znany, aczkolwiek nie mam wątpliwości, że wiedziały, kim naprawdę była Anna N. O ile wiem, rodzina podzieliła się na tle asymilacji i brat dziadka zerwał z nim wszelkie kontakty właśnie z powodu zmiany religii. Niewykluczone, że to samo dotyczyło moich pradziadków, a więc wspomnienia babki o nich nie były najlepsze. Niemniej jednak, chęć ukrycia żydowskich korzeni była w tym przypadku bardzo prawdopodobnym i zapewne pierwszoplanowym motywem, zgoła niewyjątkowym w tym czasie.
Moim ojcem był także Żyd, aczkolwiek nie był mężem mojej matki. Wiem o nim niewiele, tyle, że nazywał się Tadeusz Lion, pochodził z Tarnowa i był dziennikarzem w Moskwie, ponoć korespondentem wojennym w Hiszpanii. Pojawił się we Lwowie z Armią Czerwoną. Gustaw (Augustyn) Hertrich-Woleński, małżonek matki, uznał mnie jako swojego syna (przez kilkadziesiąt lat uważałem go za ojca, zresztą dalej tak jest, więc mogę pisać „rodzice”). Rodzice zabrali babkę i wyjechali ze Lwowa na początku 1940 r., niezupełnie legalnie i niewykluczone, że przy pomocy mojego biologicznego ojca. Gustaw był przed wojną prokuratorem, wedle zasłyszanej informacji, oskarżał w procesach antykomunistycznych, a więc jego wyjazd był całkowicie uzasadniony. Summa summarum, jeśli w tych sprawach w ogóle można gdybać, decyzja o wyjeździe do Generalnej Guberni okazała się trafna, ponieważ w przeciwnym wypadku wywózka rodziców na wschód była pewna.
Urodziłem się we wrześniu 1940 r. w Radomiu. Od 1941 r. mieszkaliśmy w Warszawie aż do wysiedlenia jej mieszkańców po powstaniu warszawskim. Matka nie była rejestrowana w Warszawie jako Żydówka i na pewno była chroniona przez mojego ojca, mającego zresztą dalekie korzenie niemieckie. Gustaw nie miał zbyt wielkich sentymentów do swej niemieckości, nie podpisał Volkslisty, ale był stuprocentowym aryjczykiem. Matka całkowicie podpadała pod ustawy norymberskie, aczkolwiek Żydówki mające aryjskich, zwłaszcza niemieckich mężów, bywały traktowane niekiedy tolerancyjnie. Nie dotyczyło to babci, której żydostwo nie podlegało żadnym okolicznościom łagodzącym. Niemniej jednak, także sytuacja mamy nie była do końca bezpieczna. Nie była osobą anonimową, np. miała być organizatorem części etnograficznej polskiej ekspozycji na Wystawie Światowej w 1940 r. Znało ją sporo osób mieszkających w Warszawie i identyfikowało jako córkę Henryka Orlińskiego (to, że był pochodzenia żydowskiego nie stanowiło tajemnicy). Z późniejszych listów dziadka wynika, że nie wiedział o naszym losie aż do 1943 r. i był przerażony sytuacją, w jakiej znaleźliśmy się. Opowiadano mi, że przed domem na Bielanach, gdzie mieszkaliśmy, ktoś narysował gwiazdę Dawida. Nie wiem, czy to prawda, ale faktem jest, że zmieniliśmy miejsce pobytu. Niebezpieczeństwo grożące mojej matce i babce (ta druga musiała być nader ostrożna), oznaczało też zagrożenie dla mnie. Podaję te fakty, ponieważ tłumaczą w pewien sposób niektóre ustępy tej książki. Oceniając decyzję rodziców o wyjeździe czy też ucieczce ze Lwowa, trzeba też mieć na uwadze, że nikt nie przypuszczał jak będzie przebiegało ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej, zdecydowane na początku 1942 r. Wiadomo, że wielu Żydów, którzy uciekli na wschód przed Niemcami w 1939 r., wracało do strefy niemieckiej, co zresztą budziło zdziwienie Niemców.
Bardzo żałuję, że nie mogłem porozmawiać z mamą o naszych korzeniach żydowskich, aczkolwiek rozumiem jej motywy. Gdy dowiedziałem się o swoim żydostwie, byłem przekonany, że nie mam już rodziny z tej strony. Mama była jedynaczką, ja też, jeden z braci dziadka zginął w Holokauście, a inny zmarł w USA jeszcze przed wojną. Pierwszy był chyba bezdzietny, drugi, jak potem okazało się, pozostawił potomstwo, ale wtedy o tym nie wiedziałem. W listopadzie 2007 r. otrzymałem mail z Nowego Jorku z pytaniem, czy jestem wnukiem Henryka Orlińskiego. Nadawcą był Ben Weinstock. Gdy potwierdziłem, odpisał „No to witaj w rodzinie”. Okazało się, że jest prawnukiem siostry (wyemigrowała w końcu XIX w. do Ameryki i tam urodziła sześcioro dzieci) mojego dziadka; jego jeszcze żyjąca matka jest moją najbliższą krewną.
Ben, z zawodu fizjoterapeuta, pasjonat historii rodzinnej (pisze książkę na ten temat) przesłał mi drzewo genealogiczne i cały szereg ciekawych informacji. Na przykład taką, że Tadeusz Boy-Żeleński wspomniał o antykwariuszu krakowskim Srulu Pitzele w swej Szopce krakowskiej (M.Y. Cielski: „A wczoraj na Kaźmierzu u Srula Pitzele J’ai deniché [odkryłem] Van Terborch [zapewne Gerarda ter Borcha młodszego; jego ojciec Gerard ter Borch starszy też był malarzem] i cztery Brajgiele [chodzi o malarzy ze słynnego rodu Breughelów, w sumie sześciu artystów, z których Pieter Breughel starszy był najsłynniejszy]”; a więc całkiem nieźle), że jedna z kamieniczek należała do mojej rodziny, wprawdzie dalszej, że trzy osoby z familii zostały uratowane przez Oskara Schindlera czy, że jestem spowinowacony, bardziej pośrednio niż bezpośrednio, ale zawsze jakoś, z Ludwikiem Gumplowiczem, Leopoldem Infeldem i Alfredem Tarskim. W lipcu 2008 r. odbył się w Indianapolis zjazd rodzinny, na który przybyły dwadzieścia cztery osoby, a drugi miał miejsce w grudniu tego samego roku w Gederze (Izrael) i zgromadził dziewiętnaście osób. Zupełnie niespodziewanie i nagle okazało się, że mam rodzinę od strony mamy i to całkiem sporą. Dodam, że w czasie obu spotkań, zwłaszcza tego amerykańskiego, ja i mój syn Tadeusz byliśmy traktowani w sposób szczególny. Widok krewnych przetrwałych w Polsce jest ciągle dla Żydów czymś nie bardzo z tej ziemi.
Jak już wyżej wspomniałem dowiedziałem się o swoim pochodzeniu około 1980 r., szesnaście lat po śmierci mamy. Wiem, że prosiła kilka osób wiedzących o naszej historii, aby jej nie ujawniały, chyba że sam znajdę trop, co też się stało. W postawie tej było sporo naiwności, ponieważ np. czynniki polityczne wiedziały o moim dziadku, co trzeba; potwierdziło to dwóch byłych sekretarzy PZPR w Uniwersytecie Jagiellońskim. Wedle jednego z moich przyjaciół (zapytałem go o to kilka miesięcy temu), rzecz była powszechnie znana na uczelni. Tak to już jednak bywa, że zainteresowani dowiadują się o pewnych sprawach na końcu. W gruncie rzeczy, kilka zdarzeń, także tych dalej wspomnianych powinno dać mi do myślenia. W marcu 1968 r. bardzo bliska znajoma mamy prosiła mnie na wszystko, abym nie wypowiadał się krytycznie i publicznie w bieżących sprawach politycznych, a przecież łatwo było pomyśleć, że musi być jakiś ważki powód do tego. Podczas jednej z kolejnych przeprowadzek, właśnie około 1980 r., porządkowałem rodzinne papiery i natknąłem się na list, którego treść mi nie pasowała do tego, co wiedziałem o sobie. Zapytałem o szczegóły dwie żyjące jeszcze wówczas przyjaciółki mamy. Obie przedstawiły mi prawie identyczne historie mojego przyjścia na świat. Informacji o tym nie przyjąłem z nadmierną ekscytacją, a właściwie z żadną. Uznałem, że nie ma się ani czym martwić, ani czym cieszyć. Mój stosunek do Żydów by pozytywny, a do antysemityzmu całkowicie negatywny, zwłaszcza od 1968 r. Nie musiałem nic zmieniać w tym względzie. W każdym razie problem mojej własnej tożsamości żydowskiej dla mnie nie istniał. Czułem się Polakiem (nadal tak jest), a kwestia jakiego pochodzenia, nie miała znaczenia. Zresztą do tego przywykłem. Gustaw Hertrich-Woleński miał, jak wspomniałem, korzenie niemieckie poprzez swego dziadka, wybitnego aktora scen lwowskich i francuskie poprzez swą babkę, także aktorkę, a więc wielonarodowość „wyssałem z mlekiem matki”, by tak rzec. I tak właściwie było do czasu dyskusji o Jedwabnem. O tych sprawach piszę kilkakrotnie w tej książce, więc nie będę tego poruszał w tym miejscu, poza następującą uwagą. Nie odczuwam żadnego dysonansu poznawczego czy moralnego wobec podwójnej samoidentyfikacji. To pozwala mi być bez oporów i równocześnie zarówno polskim naukowcem jak i wiceprzewodniczącym „B’nai B’rith Polin”, międzynarodowej żydowskiej organizacji działającej także w Polsce. Wprawdzie spotkałem się z opinią jednego z moich uniwersyteckich kolegów, że trzeba ratować Polskę, ponieważ prof. Woleński został wiceszefem „B’nai B’rith”, ale uważam to za ciekawostkę obyczajową, aczkolwiek być może takich opinii nie należy lekceważyć.
Pierwszy tekst na tematy żydowskie opublikowałem w 1998 r. (szkic 2.; będę odnosił się do artykułów składających się na ten zbiór poprzez ich numery). Wtedy jeszcze nie sądziłem, że powstanie książka taka jak niniejsza ani nawet, że w ogóle będę pisał jakiekolwiek artykuły o Żydach i ich problemach. Ten kierunek mojego pisarstwa rozkręcił się, aczkolwiek nigdy nie stał się pierwszoplanowym. W sumie powstało około dwudziestu utworów, wliczając w to głosy w dyskusjach. Dwa lata temu w rozmowie z Wojciechem Ornatem padł pomysł (już nie pamiętam czy mój, czy jego), aby skomponować książkę z fragmentów już ogłoszonych. Byłem do tego nastawiony w miarę sceptycznie z uwagi na inne zobowiązania, a także z powodu sporej różnorodności tematycznej i stylistycznej materiału. Wojtek jednak nalegał od czasu do czasu. W wakacje 2009 r. zebrałem wszystko w jednym pliku i okazało się, że jest tego całkiem sporo, bo około dwustu stron. Musiał upłynąć jeszcze rok, zanim rzecz ostatecznie wykończyłem. W każdym razie bardzo serdecznie dziękuję Wojtkowi za inicjatywę, bez której tom ten nie powstałby. Pracując nad nim odkryłem, że przedsięwzięcie to ma dla mnie duże znaczenie emocjonalne i dopełnia w pewien sposób to, czego dowiedziałem się trzydzieści lat temu.
Kilka słów o strukturze niniejszego zbioru. Początkowo zamierzałem ułożyć poszczególne artykuły w porządku chronologicznym, ale potem zrezygnowałem z tego zamiaru. Szkic 1. i szkic 18. spajają całość narracji prozą. Uważam te teksty (zwłaszcza drugi) za najważniejsze w książce. Potem przychodzą dwa stosunkowo krótkie artykuły z 1998 r., a więc najwcześniejsze. Dotyczą one sławnego (w sensie negatywnym) żwirowiska w Oświęcimiu. Ohyda tego miejsca była ważnym impulsem w kierunku rozumienia przeze mnie tego, że problemy żydowskie nadal są upiorami straszącymi w Polsce pomimo odzyskania pełnej niepodległości. Eseje 4. i 5. znowu naruszają chronologię. Wynika to z tego, że dopełnieniem szkicu 4. był początkowo inny, drukowany w „Midraszu” (także w 2003 r.), a potem zastąpiony przez tekst nr 5. Rzeczy o numerach 6. – 12. są ułożone w porządku chronologicznym i nie wymagają specjalnych komentarzy. Pewien problem wiązał się z esejem 13. Powstał on przez sklejenie moich głosów w pewnej dyskusji, w której uczestniczyli też K. Bielawski, S. Obirek i M. Orwid. Trudno było przedrukować całą dyskusję, więc zdecydowałem się na przekształcenie mojego udziału w dyskusji w osobny artykuł. Rzecz o numerze 14. jest wspomnieniem (uzupełnionym o pewne ogólniejsze spostrzeżenia) z tzw. wydarzeń marcowych. Dalsze cztery szkice nie wymagają dodatkowych wyjaśnień. Zdecydowałem się też, aczkolwiek z dużymi oporami, na dołączenie dwóch wierszy. Nigdy nie miałem ambicji poetyckich i napisanie tych dwóch fragmentów poetyckich było dla mnie samego zaskoczeniem. Nie jestem całkowicie przekonany o ich wartości literackiej, ale ponieważ spotkałem się z pozytywnymi ocenami (dla porządku dodam, że były także i negatywne), postanowiłem je zamieścić w zbiorze. „Shoah” został opublikowany wcześniej w piśmie, które już nie istnieje (nie podaję adresu bibliograficznego, ponieważ nie mogę odnaleźć egzemplarza tej gazety), a „Muzyka do Listy Schindlera” ukazuje się po raz pierwszy. Obecny kształt obu wierszy pochodzi z 2006 r.
Wracając do poszczególnych szkiców, to te o numerach 5., 11. i 17. mają niewątpliwie ambicje naukowe. Eseje 1., 2., 4. i 13. można uznać za mieszane, publicystyczno-analityczne, reszta to publicystyka. Różnorodność gatunkowa sprawiła, że trudno byłoby wszystko ujednolicić. Nie ukrywam też, iż pozostawienie tekstów w ich (w zasadzie) pierwotnej postaci (nie dotyczy to oczywiście szkicu 13., który został specjalnie napisany, aczkolwiek skomponowany z istniejących fragmentów) zostało także podyktowane względami ekonomii czasowej. Pozycja 16 powstała z połączenia fragmentów artykułów wskazanych w stosownym adresie bibliograficznym (patrz niżej). Książka ta zapewne nie powstałaby, gdybym miał wszystkie jej części doprowadzić do „akademickiej” postaci. Czytelnik znajdzie w niej powtórzenia, ale mam nadzieję, że nie są one nadmierne. Nie zdecydowałem się także na informacje, w jakim innym eseju dana problematyka jest również powtarzana czy też na uzupełnienia bibliograficzne (poza sporadycznymi wypadkami); w każdym razie, piśmiennictwo na tematy poruszane w tym zbiorze, zwłaszcza na temat tego, jak Holokaust może i powinien być reprezentowany w rozmaitych typach narracji, jest olbrzymie. Napisałem wyżej, że poszczególne eseje pozostały w swoim pierwotnym kształcie, ale dodałem w „zasadzie”. Wprowadziłem szereg poprawek ortograficznych, stylistycznych i niekiedy merytorycznych. W kilku miejscach informacje są zaktualizowane, ale zostało to wyraźnie zaznaczone. Niektóre eseje zostały zaopatrzone w dodatki uzupełniające. To są może najważniejsze dane na temat formalnej struktury książki.
Pora na podziękowania. Wobec Wojtka Ornata już to uczyniłem, ale nie zawadzi raz jeszcze. Pani Joannie Gromek jestem wdzięczny za znakomite wykonanie pracy redakcyjnej i szereg poprawek merytorycznych. Dziękuję Joachimowi Russkowi, dyrektorowi Centrum Kultury Żydowskiej w Krakowie za zaproszenie do współpracy w 2001 r. Wiele, a może nawet większość tekstów, które znajdują się w tym zbiorze, miało swój początek w dyskusjach w Centrum. Dziękuję Siostrom i Braciom z Loży B’nai B’rith Polin. Nasze regularne spotkania znacznie przyczyniły się do ugruntowania przekonania, że warto zajmować się sprawami żydowskimi. Nie mogę pominąć Staszka Obirka i Soshany Ronen, z którymi wielokrotnie debatowaliśmy problemy żydowskie, zawsze z olbrzymim pożytkiem dla mnie. Marysia Orwid, już niestety nieżyjąca, otworzyła mi oczy na niejedną kwestię, a tytuł jej wspomnień Przeżyć i co dalej? (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2006) jest może najbardziej wstrząsającym podsumowaniem życia w traumie po Zagładzie. Ruta Buczyńska, prawdopodobnie ostatnia osoba pamiętająca moich dziadków (wybacz mi Ruto ten passus, bo wiem, że jest niezbyt stosowny wobec damy, ale nie mogę się powstrzymać) jest dla mnie jakby łącznikiem pomiędzy czymś, co kiedyś prawie utraciłem, a obecnie odzyskałem, ale także osobą, która udzieliła mi niejednej cennej wiadomości o mojej rodzinie. I wreszcie dziękuję swojej rodzinie. Mojej żonie Marysi za to, że przyjęła moje żydostwo równie naturalnie jak to, że mieszkamy w Suchej Beskidzkiej, mojej córce Magdzie za to, że posiadanie ojca Polaka pochodzenia żydowskiego znaczy dla niej dokładnie tyle samo, co bycie córką Polki pochodzenia polskiego. I wreszcie, last but not least, mojemu synowi Tadeuszowi, który mówi po hebrajsku jak po polsku i w pewnym momencie zdecydował, że chce mieszkać w Tel Avivie. Być może zrobił to, co ja powinienem uczynić, a w każdym razie zasypał pewną lukę, którą sprawił los, niezupełnie z moim udziałem. Książka ta nie powstałaby, gdyby nie pomoc jednych, ale i entuzjazm innych. Jeszcze raz wszystkim wymienionym, a także niewymienionym, serdecznie dziękuję.
Sucha Beskidzka, lipiec 2010
Jan Woleński
1. Bo przyznał się, że jest Żydem,
w: Because he Admitted to Being a Jew, The 2006 Alexander and Alicja Hertz Annual Memorial Lecture, No. 8, The Judaica Foundation – Center for Jewish Culture, Cracow 2007, ss. 7 – 45.
2. Suwerenność i krzyże,
„Prawo i Życie” 35 (1750) (1998), s. 63 (J. Woleński, Okolice filozofii prawa, Universitas, Kraków 1999, ss. 215-217).
3. I jeszcze w sprawie krzyży,
„Prawo i Życie” 36 (1751 (1998), s. 62 (J. Woleński, Okolice filozofii prawa, Universitas, Kraków 1999, ss. 218-220).
4. Przyczynek do dyskursu o postawach wobec Zagłady,
„Midrasz” 9 (77) (2003), ss. 41-45.
5. Kaci, ofiary i bierni widzowie (przyczynek do rozumienia Holocaustu),
w: Stawanie się społeczeństwa. Szkice ofiarowane Piotrowi Sztompcez okazji 40-lecia pracy naukowej, pod red. A. Flisa, Universitas, Kraków 2006, ss. 613-630.
6. Wiedza (o Jedwabnem) jako pożytek zbiorowy,
Tygodnik Powszechny 37 (2004), s. 9.
7. O „Pasji” Gibsona bez zbytniej pasji,
„Zdanie” 3-4 (130-131) (2004), ss. 106-111.
8. O krakowskim Kazimierzu i innych sprawach,
„Midrasz” 6 (98) (2005), ss. 27-30.
9. Żydzi w lwowskim środowisku filozoficznym,
„Midrasz” 7-8 (111-112) (2006), ss. 22-24.
10. Przygody nienajlepszego wojaka Macieja Giertycha,
„Midrasz” 4 (120) (2007), ss. 34-35.
11. O Salomonie Maimonie,
w: Salomon Majmon, Autobiografia, t. 1., Biblioteka „Midrasza”, Warszawa 2007, ss. 9-28.
12. Kronika pobytu w Izraelu,
„Kraków” 6 (44) (2008), ss. 76-79.
13. Jak być Żydem po Holokauście? (Perspektywa ofiar),
„Mêlée” 1 (2008), ss. 65-73.
14. Czterdzieści lat temu,
http/www.rrd.org.pl, 7 luty 2008.
15. Pamięć zbiorowa jako alibi,
drukowane po raz pierwszy.
16. Uwagi o konflikcie w Gazie i postawach wobec niego,
„Midrasz” 2 (142/2009), ss. 14-17;
Wokół konfliktu na Bliskim Wschodzie,
„Zdanie” 1-2 (144-145) (2010), ss. 63-67.
17.Todesweltjako horyzont,
w: Holokaust a teodycea, pod red. J. Diatłowieckiego, K. Rąb i I. Sobieraj, Wydawnictwo Homini, Kraków 2008, ss. 11-34.
18. Dwa wiersze:
Shoah,
Muzyka do Listy Schindlera
Tytuł mojego wystąpienia wymaga komentarza. Nim jednak przejdę do tego, chciałbym poczynić kilka uwag o charakterze ogólnym. Moi znakomici poprzednicy (i poprzedniczki) w tym cyklu w zasadzie koncentrowali się na kulturze żydowskiej. Niektórzy mogli nawet nawiązać do osobistej znajomości z Aleksandrem Hertzem, patronem niniejszych wykładów lub np. Stanisławem Jerzym Lecem. W gruncie rzeczy, wystąpienie Karla Dedeciusa o Lecu jako Polaku, Żydzie i Europejczyku, wyjątkowo dobrze nawiązuje do ważnego dzieła Hertza o wkładzie Żydów do kultury polskiej. Gdy poproszono mnie o wygłoszenie Dorocznego Wykładu ku Pamięci Aleksandra i Alicji Hertzów, długo zastanawiałem się nad wyborem tematu. Być może rozwiązaniem najprostszym i najbardziej właściwym byłoby powiedzenie czegoś o miejscu Żydów w filozofii polskiej. Nie filozofii w Polsce, bo to temat szerszy, w szczególności domagający się uwzględnienia motywów ściśle żydowskich, np. Nachmana Krochmala, ale właśnie filozofii polskiej. Byłoby o czym pisać i na pewno trzeba to kiedyś uczynić.
W samej szkole lwowsko-warszawskiej, którą zajmuję się w sposób szczególnie intensywny, można naliczyć ponad dwadzieścia osób pochodzenia żydowskiego (na około osiemdziesiąt wedle spisu, który ułożyłem jakieś dwadzieścia lat temu). Byli wśród nich Alfred Tarski (oryginalnie: Tajtelbaum), Adolf Lindenbaum, Janina Hosiasson, Edward Poznański, Henryk Mehlberg, Janina Kotarbińska (z domu Dina Sztejnbarg), Eugenia i Leopold Blausteinowie, Mordechaj Wajsberg czy Moses Presburger, by wyliczyć tylko kilka nazwisk. Ich losy, kariery, kłopoty, nadzieje, oczekiwania stanowią wielce interesujący temat badań w związku z miejscem inteligencji żydowskiej w intelektualnym życiu polskim XX wieku, w szczególności w czasach II Rzeczypospolitej. Niektórzy, jak Blausteinowie, Lindenbaum, Hosiasson, Wajsberg czy Presburger stracili życie w Zagładzie, inni ocaleli i zostali w Polsce (Kotarbińska), jeszcze inni wyemigrowali przed wojną (Tarski, Poznański) lub po niej (Mehlberg). Wszyscy dobrze zapisali się w historii logiki i filozofii polskiej, nierzadko osiągając wyniki najwyższej światowej próby (Tarski, Lindenbaum). Poznański odegrał istotną rolę na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie i do dzisiaj jest tam dobrze wspominany. Ich kariery w Polsce lat 1919-1939 nie były łatwe. Tarski, jeden z największych logików w całej historii tej dyscypliny, nigdy nie otrzymał katedry w Polsce, a Uniwersytet Poznański zlikwidował katedrę logiki, byle tylko nie dopuścić do jej zajęcia przez Żyda. Mimo zawodów i rozczarowań mieli silne poczucie związku z krajem urodzenia, np. Blaustein odmówił przyjęcia stypendium ze strony organizacji syjonistycznej, ponieważ kolidowało to jego zdaniem z obowiązkami obywatela polskiego. Można powiedzieć, że w grupie polskich filozofów pochodzenia żydowskiego (termin „grupa” znaczy tutaj tylko ogół osób spełniających pewne kryterium, w tym wypadku narodowościowe) krzyżowały się wszystkie problemy stosunków polsko-żydowskich.
Zrezygnowałem z powyższego zamiaru z powodów, by tak rzec osobistych. Od czasu, gdy zidentyfikowałem swoje żydowskie korzenie, tj. od jakichś dwudziestu pięciu lat, sprawa bycia Żydem, zwłaszcza w Polsce, jest dla mnie ważna. Pamiętam wizytę u Rabbiego Bena Golda w Cambridge, Mass. w 1998 r., także urodzonego w Radomiu. Zobaczyłem u niego po raz pierwszy pismo „Midrasz” z apelem, bodaj Konstantego Geberta, by Polacy pochodzenia żydowskiego nie wstydzili się swojej genezy i wzajemnie kontaktowali ze sobą. Ze mną było tak, że nie odczuwałem żadnego wstydu, ale też nie odnajdowałem w sobie specjalnej chęci do uczestniczenia w życiu żydowskim. To drugie w gruncie rzeczy nie zmieniło się do dzisiaj, z tym, że rozmaite wydarzenia (sprawa krzyży w Oświęcimiu, a przede wszystkim ujawnienie sprawy Jedwabnego i dalsza debata z tym związana) przekonały mnie o potrzebie czynnego uczestniczenia w życiu, by tak rzec, okołożydowskim z wyraźną deklaracją po której stronie. Nie będę kruszył kopii o słowa i granice, jeśli ktoś uzna, że kontury pomiędzy życiem żydowskim a okołożydowskim są płynne, że raz jest się tu, innym razem tam, że to źle, bo trzeba w końcu jednoznacznie zdeklarować się kim się jest lub chce się być itd. Za Adamem Michnikiem mogę powiedzieć, że czuję się Żydem, gdy spotykam się z antysemityzmem, ale zasadniczo uważam się za Polaka. Zawsze ogarnia mnie wielkie wzruszenie, gdy staję na ziemi izraelskiej, ale powtórzę to, co usłyszałem w pewnym filmie o emigrantach z Polski do Izraela (cytuję z pamięci, zapewne niedokładnie): „To nieważne, gdzie jest za ciepło czy za zimno. Ważne jest to, gdzie czujesz ziemię pod nogami jako swoją”. Moja jest tutaj, może bardziej na Kazimierzu w Krakowie niż na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, ale właśnie tutaj.
Taki jest ogólny kontekst mojego wystąpienia. Zatytułowałbym je „Bycie Żydem jako los”, ale ta etykieta czy też jej podobna została zajęta już wcześniej. Inne możliwości to „Bycie Żydem jako wyzwanie” czy nawet „Antysemityzm jako wyzwanie”, boć Żyd to wyzwanie dla tego, kto nim jest, ale także dla jego wroga czy farbowanego przyjaciela. Podobnie jest z antysemityzmem, ponieważ jest on wyzwaniem i dla jego głosicieli, i także dla tych, których zwalcza. Być może Lec ujął to drugie w sposób sobie właściwy: „I antysemitów poznaje się po nosie. Węszącym”. A to jest wyzwanie nie byle jakie. Nie jestem pewien, czy inna myśl nieuczesana, mianowicie: „Wiem skąd legenda o bogactwie żydowskim. Żydzi płacą za wszystko.” jest równie trafna, ale na pewno wyraża ważną część bycia Żydem jako losu.
A jak powstał tytuł, który widnieje na zawiadomieniu o moim wykładzie? Moja żona niedługo po powrocie z Izraela, gdzie odwiedziła naszego syna przebywającego na stypendium w Tel Awiwie (nawiasem mówiąc, ma on, pół-Żyd i nie-Żyd halachiczny, znacznie bardziej rozwiniętą świadomość żydowską niż jego ojciec, w końcu Żyd stuprocentowy), spotkała znajomą, która mniej więcej w tym samym czasie przebywała w Ziemi Świętej (przeciętny Polak bawi właśnie w Ziemi Świętej, a nie w Izraelu). Owa znajoma wjechała do Izraela z Egiptu i była bardzo oburzona brutalnym, jak to określiła, traktowaniem Palestyńczyków przez izraelskie służby graniczne (chodziło o przekraczających granicę z Autonomią Palestyńską w kierunku Izraela). Na nic nie zdały się uwagi, że powszechnie znane okoliczności uzasadniają nieufność Izraelczyków wobec Palestyńczyków. Dyskusja stała się w niedługim czasie dość gorąca i w końcu padły słowa: „Bo pani mąż przyznał się, że jest Żydem”. Żona powtórzyła mi je jako ciekawostkę obyczajową, ale ja uznałem zacytowane zdanie za znakomity tytuł dla wystąpienia mającego za przedmiot problemy żydowskie. Nawiasem mówiąc, przytoczona rozmowa przypomniała mi pewne zdarzenie z jednego z moich pobytów w Izraelu. Było to już po wybuchu drugiej intifady, co spowodowało znaczne utrudnienia w dostępie do Betlejem. Pewna Polka została tam przeprowadzona półlegalnie przez zakonnika. Po powrocie powiedziała mi, że teraz lepiej rozumie roszczenia Palestyńczyków. Nie przyjęła do wiadomości, że franciszkanie z Betlejem nie są obiektywnymi świadkami konfliktu w Ziemi Świętej (tak to jest określane w tych kręgach). Najwyraźniej nie chciała, bo obraz Izraelczyków gnębiących Arabów pasuje to tradycji pewnego sposobu myślenia o Żydach.
Nie jestem rzecz jasna pierwszym, kto zwraca uwagę na to, że kolokwialne frazy w dyskursie o Żydach wyrażają treści, z których często nie zdają sobie sprawy ich użytkownicy. Są nawet specjalne prace na ten temat, również w sprawie sensu rodzajnika określonego „the” w „the Jews”. Kiedy mówimy, że ktoś, powiedzmy A, przyznał się do czegoś, np. B? Najbardziej podstawowe zastosowanie ma miejsce wtedy, gdy A przyznaje się do jakiegoś nagannego czynu lub znajduje się w sytuacji, która jest jakoś specjalnie postrzegana. Ów naganny czyn może być przestępstwem, złamaniem jakichś zasad itp., w ogólności czymś, co stanowi podstawę do odpowiedzialności. Bardziej skomplikowana jest sytuacja z owymi specjalnie postrzeganymi przypadkami. Przypuśćmy, że A mieszka w kraju K, który prowadzi wojnę z państwem L, a A jest obywatelem tego drugiego. Ma powody, by swoje obywatelstwo ukrywać, a w pewnych wypadkach przyznaje się do tego dobrowolnie lub pod przymusem. Bywa, że A jest chory i przyznaje się do tego, np. by uchronić swoich bliźnich od zarażenia się. O ile przyznanie dotyczyło czynu nagannego i nastąpiło dobrowolnie jest na ogół postrzegane pozytywnie. Gdy siatkarz uczestniczący w bloku podnosi rękę na znak dotknięcia piłki, która poszybowała poza boisko, mówi się o nim z aprobatą „przyznał się do dotknięcia piłki”, tj. postąpił właściwie, a jeśli to ukrywa, gotowi jesteśmy (no, może nie wszyscy) uznać, że złamał zasady fair play. Ponieważ nie wygłaszam tutaj traktatu moralnego poprzestanę na tych uwagach. Wystarczają one dla okazania, że przyznanie się do jakiegoś czynu B lub ukrywanie tego wzbudza postawy aprobujące lub repulsywne. Nie jest więc aksjologicznie obojętne.
Można znakomicie wyobrazić sobie sytuację, w której zdanie „A przyznał się, że jest Żydem” jest najzupełniej normalne. Tak mogło być, gdy ktoś przyznał się do tego w czasie wojny w obliczu zagrożenia tych, którzy go chronili, dla ocalenia własnej rodziny lub w wyniku tortur. Gdyby tak uczynił, zapewne jego postawa byłaby oceniona pozytywnie lub neutralnie (przypadek trzeci), a gdyby to ukrył – negatywnie lub nawet pozytywnie (znowu kwestia tortur). Podobnie Izraelczyk zatrzymany przez Palestyńczyków może przyznać się do tego, że jest Żydem lub nie, a ocena wypadnie różnie, np. w zależności czy jest agentem Mossadu czy zwyczajnym kupcem. Zawsze trzeba rozważyć konkretną sytuację i jej kontekst. Cóż to jednak może znaczyć, że niejaki Jan Woleński, profesor zwyczajny filozofii na Uniwersytecie Jagiellońskim przyznał się, że jest Żydem. W samej rzeczy, w trakcie debaty o Jedwabnem w 2001 roku, w której uczestniczyłem jako panelista, zostałem zagadnięty, czy jestem Polakiem. Odparłem, że Żydem dodając „jeśli to pana bardzo interesuje”. Musiało to być jednak bulwersujące, skoro jakiś czas potem dziennikarka „Gazety Krakowskiej” przeprowadziła ze mną wywiad, a pierwsze pytanie dotyczyło właśnie owego epizodu w kościele oo. Jezuitów, gdzie odbywała się rzeczona dyskusja. Po jakimś czasie otrzymałem gniewny list od swej byłej studentki, która napisała, że o tym wszyscy wiedzieli. Rzecz dotyczyła lat 1968-1969, gdy sprawa bycia Żydem wzbudzała spore zainteresowanie.
Zbadajmy tę sytuację. Czy mówiąc, że jestem Żydem, przyznałem się do przestępstwa? Odpowiedź jest oczywiście przecząca. Czy przyznałem się do jakiejś specjalnej sytuacji, której ukrywanie groziło komukolwiek czymś dla niego groźnym? Znowu trzeba odpowiedzieć negatywnie. Nie wiem skąd znajoma mojej małżonki wiedziała, że publicznie powiedziałem, że jestem Żydem. Być może przeczytała gazetę, gdzie ukazał się wspomniany wywiad lub ktoś jej o tym powiedział. W każdym razie zinterpretowała to jako przyznanie się do bycia Żydem. Nie chcę sugerować, że miała na myśli coś złego, może nawet chciała podkreślić, że jestem jakoś odważny, bo przyznałem się do czegoś, co, jej zdaniem, ludzie ukrywają. Przypuszczam natomiast, że nie powiedziałaby: „Bo przyznał się, że jest Francuzem, Anglikiem, Szwajcarem itp.”, a co najwyżej, przyznał że jest Francuzem, Anglikiem, Szwajcarem itp. Niezależnie od tego, jakie było subiektywne znaczenie „Bo przyznał się, że jest Żydem”, zdanie ma w swym tle coś negatywnego. To mianowicie, że bycie Żydem jest jakoś apriorycznie podejrzane, wstydliwe, złe itp., że jest to przypadłość, którą trzeba ukrywać, a jeśli już ktoś powie „Jestem Żydem”, to nie tyle udzielił informacji, ile właśnie przyznał się, a być może powinien od razu wyrazić skruchę czy nawet przeprosić. To samo przebija z wspomnianego listu. Jak to przyznał się? Do tego, o czym wszyscy wiedzieli? Nawiasem mówiąc, najwyżej prawie wszyscy, bo ja nie wiedziałem. W samej rzeczy, bliska przyjaciółka mojej matki (ona znała prawdę o moim pochodzeniu) niemal zaklinała mnie, bym nie wypowiadał się krytycznie o ówczesnej nagonce na Żydów, a ja nie rozumiałem dlaczego – poza tym, że nie było to wtedy polityczne, ale też nie wymagało zbytnich wyjaśnień. Perswazja nie była zresztą skuteczna.
Wracając do głównego wątku, przyznanie się do bycia Żydem ma, wedle dość powszechnie podzielanej opinii, pewien osobliwy charakter. Gest ten ma niejako sens metafizyczny, by skorzystać z uwagi Sartre’a z eseju Rozważania o kwestii żydowskiej, wydanego u nas w 1957 r. Sartre pisze tam, że żydowska wolna wola nie jest dobra, w przeciwieństwie do kantowskiej. Przypominam, że wedle Kanta dobra wola jest jedyną wartością samą w sobie i z siebie, świadectwem moralnej autonomii człowieka. Żydowska jest lub co najmniej może być zła z założenia, a więc inna w sposób radykalny. Podobnie jest z przyznaniem się do bycia Żydem. Jest podejrzane z samej swej istoty, żydowskiej właśnie, nim w ogóle postawi się pytanie, czy należy je chwalić czy ganić. Żyd przyznaje się do swego żydostwa inaczej niż ktokolwiek inny, uznając swoją narodowość; czyni to w sposób budzący nieufność, a co najmniej zdumienie. W każdym razie Żyd czyni to w jakimś ukrytym celu, a nie po to, by stwierdzić oczywisty fakt. I odwrotnie, jeśli Żyd ukrywa swoje pochodzenie, to także w wiadomym celu. Na pewnej antysemickiej stronie internetowej jej autorzy nawet umieścili fałszywkę z Talmudu w postaci „Mądry Żyd, to Żyd zakonspirowany, głupi Żyd, to Żyd zdemaskowany”. Tak jest niezależnie od tego, czy ten, kto przyznał się, jest profesorem filozofii, generałem armii izraelskiej, policjantem, adwokatem, lekarzem, ministrem, kompozytorem czy kandydatem na prezydenta Polski.
Ukryte znaczenie frazy „Bo przyznał się, że jest Żydem” jest jednym z mnóstwa tego rodzaju przykładów. Kardynał Hlond wydał w 1936 r. list pasterski, w którym potępiał postawy antysemickie, w szczególności przemoc wobec Żydów. Znajdujemy tam taki oto ciekawy fragment: „Można kochać własny naród bardziej, a jednak nikogo nie nienawidzić, nawet Żydów”. Czyżby dla przypomnienia waloru przykazania o miłości bliźniego nie wystarczało zakończenie „nikogo nie nienawidzić”? Cóż znaczy dodanie „nawet Żydów”. Chyba tyle, że bez tego ktoś mógłby sobie pomyśleć, że „nikogo nie nienawidzić” nie obejmuje Żydów. Załóżmy, że w Polsce w 1936 r. doszłoby do ekscesów antyniemieckich, antyangielskich, antyfrancuskich itd. Gdyby ówczesny prymas Polski apelował o zaniechanie przemocy w imię katolickich pryncypiów, to chyba nie dodałby „nawet Niemców (Anglików, Francuzów itd.)”; zakończyłby wskazaniem, że nikogo nie należy nienawidzić, bo oczywiste, że „nikogo” automatycznie obejmuje wspomniane nacje. Ale nie Żydów, bo tych nie lubi się a priori z samej istoty porządku kosmicznego, a więc właśnie metafizycznie. Mrożek z właściwą sobie ironią oddał tę samą postawę w opowiadaniu Wakacje mniej więcej tak: Gdzieś słychać strzały. „Co się dzieje?” – ktoś pyta. Inny odpowiada „Nic takiego, Żydków strzelają”. Właśnie, nic takiego, bo zwykle strzelanie do kogoś jest czymś, a nie niczym. Podobnie możemy analizować zwroty, w których Żydki (lub żydki) robią to lub tamto, np. bawią się, tańczą, walczą, zbroją się czy bronią, organizują powstania. Zawsze podkreśla się, że jest to coś szczególnego, nieoczekiwanego czy nagannego. Żona Martina Heideggera ponoć lubiła opowiadać antyżydowskie historie w obecności Żydów. Gdy raz oświadczyli, że jako Żydzi nie chcą słuchać takich tyrad i opuszczają przyjęcie, Heidegger powiedział w przedpokoju „Bleiben Sie doch”, „Mimo wszystko, zostańcie”. Mimo co?, chciałoby się zapytać. Głośna stała się wypowiedź jednego z czołowych polityków francuskich, że podczas zajść antyżydowskich ucierpieli także niewinni ludzie. Znaczy to, że Żydzi byli winni jakby a priori. Jak widać, ciągle aktualny jest ponury dowcip: „Jutro będą wieszać Żydów i cyklistów” – ktoś rzecze. „Dlaczego cyklistów?” – pyta ktoś inny. „A dlaczego nie pytasz, dlaczego Żydów?” – zauważa pierwszy rozmówca.
Wielokrotnie formułowano różne racje mające usprawiedliwić owo swoiste metafizyczne odium, którym Żydzi są naznaczeni. Bo są warstwą uprzywilejowaną, bo dzierżą faktyczną władzę, bo zajmują się tylko pieniądzem i handlem, bo są wzajemnie solidarni kosztem innych, tj. nie-Żydów, bo nie trudnią się użytecznymi pracami, bo są aroganccy i agresywni, bo są tchórzliwi i nie chcą walczyć itd. Gdy zaczyna się dyskusja ze wskazaniem, że nie tylko Żydzi są tacy, że także inni mają wpływy, rządzą, itd. lub że także Żydzi bywają dzielnymi żołnierzami, zaraz okazuje się, że podstawowy powód krytyki tkwi po prostu w byciu Żydem. Całkiem niedawno rozmawiałem z pewnym znajomym, który wytoczył argumenty przeciw Żydom, takie jak wyżej. Gdy zapytałem o uzasadnienie odwołał się do swego doświadczenia ze współpracy z jednym Żydem. Zauważyłem, że to chyba nie wystarcza, ale oświadczył, że jemu nic więcej nie potrzeba. Zapewniał, że on jest całkiem inny niż jego bliski krewny, który zwykł mówić „Żyd” zamiast „złodziej”, ale nie widział nic niestosownego w urobieniu sobie opinii o całej nacji na podstawie jednego przypadku znajomości z Żydem.
Zofia Kossak-Szczucka, jak wiadomo inicjatorka Żegoty, napisała wskazując na okropności w getcie warszawskim:
Zabieramy przeto głos my, katolicy Polacy. Uczucia nasze względem żydów nie uległy zmianie. Nie przestajemy ich uważać za politycznych, religijnych i ideowych wrogów Polski. Co więcej, zdajemy sobie sprawę z tego, iż nienawidzą nas oni więcej niż Niemców, że czynią nas odpowiedzialnymi za swoje nieszczęście. Dlaczego, na jakiej podstawie – to pozostanie tajemnicą duszy żydowskiej, niemniej jest faktem nieustannie potwierdzanym. Świadomość tych uczuć jednak nie zwalnia nas z obowiązku potępienia zbrodni.
Oświadczenie to, wyjęte z programowej proklamacji Żegoty, jest powszechnie znane i było wielokroć komentowane jako świadectwo osobliwego dysonansu pomiędzy wielką wrażliwością Kossak-Szczuckiej, a jej stereotypami na temat Żydów. A oto inne słowa tej samej autorki (wynotowałem je z reprodukcji jakiegoś podziemnego pisma z czasów wojny):
Kto wie, czy z popielisk warszawskiego getta, z nich i trupów, nie wyjdzie odrodzenie ideowe Izraela, czy żydzi nie oczyszczą się w obecnym całopaleniu wiecznego tułacza, dokuczliwego pasożyta, nie staną się ponownie normalnym narodem, który na jakimś uzyskanym obszarze ziemi rozpocznie samoistne twórcze życie.
Proroctwo Kossak-Szczuckiej spełniło się. Izrael powstał jako państwo, w pewnym sensie z popielisk getta w Warszawie i innych miejsc tragedii narodu żydowskiego. Trudno powiedzieć, czy naród ten oczyścił się, bo nie bardzo wiadomo, co to ma znaczyć. Kossak-Szczucka nigdy nie wyjaśniła sensu swoich nadziei, nawet gdy otrzymała w pełni należny jej tytuł „Sprawiedliwego wśród Narodów Świata”. W każdym razie, Żydzi rozpoczęli w swoim państwie samoistne życie, nader twórcze. Ale napominania „Poprawcie się!” trwają nadal i nie widać im końca.
Interesuje mnie antysemityzm, który Sartre nazwał bezosobowym w przeciwieństwie do subiektywnej postawy konkretnych ludzi, bardzo słusznie zaznaczając przy tym, że oba wcale nie muszą wykluczać się. Dodam do tego, że nie ma obowiązku filosemityzmu. Nie ma bowiem apriorycznego powodu, by Żydów lubić. Są ewentualnie ku temu racje empiryczne, podobnie jak mogą być takowe dla postawy przeciwnej. Kto przegrał z Żydem w jakiejś rywalizacji, miłosnej, handlowej lub sportowej, niekonieczne musi pałać sympatią do swego rywala, a natura ludzka już taka jest, że skłania do uogólnień. Jest zrozumiałe, że Żydzi nie są lubiani przez Palestyńczyków, drudzy postrzegają pierwszych jako agresorów, ciemiężycieli itp.; rozpatrywanie, jak racje obu narodów są rozłożone - nie ma tutaj nic do rzeczy. Żydzi nie są zresztą wyjątkiem. Postawy typu „anty” w kontekstach narodowościowych nie ograniczają się do antysemityzmu. Łatwo można objaśnić antysemityzm polityczny jako np. broń wyborczą, niezależnie od sporej obrzydliwości tego narzędzia, ale wcale nie większej niż granie na nastrojach przeciw każdej innej narodowości, np. antyniemieckich, antyczeskich itd. Wprawdzie Lech Wałęsa przemawiając w Knesecie nazwał powstanie w getcie warszawskim najbardziej polskim, ale niedługo później zastanawiał się nad pochodzeniem Tadeusza Mazowieckiego, swego rywala w wyborach prezydenckich w 1991 r., a miało to wyraźny podtekst narodowościowy. Nie zmierzam rzecz jasna do rozgrzeszania takich zachowań politycznych, a chcę jedynie wskazać, że łatwo je opisać i wyjaśnić.
Z antysemityzmem bezosobowym sprawa ma się zgoła inaczej. Bo jak wyjaśnić uporczywe jego trwanie w kraju, gdzie Żydów prawie nie ma? Ba, 31% Polaków uważa, że Żydzi mają zbyt wiele władzy w naszym kraju.[1] Polska nie jest wcale wyjątkiem, bo podobne opinie wyraża 42% Słowaków i 24% Czechów. Także około 30% Polaków mniema, że w Polsce jest 20% Żydów. Opowiadał mi znajomy o rozmowie w pociągu, w której przekonywano go, że u nas mieszka pięć milionów Żydów, aczkolwiek ten sam rozmówca utrzymywał, że równocześnie nie można ich rozpoznać. Owe pięć milionów to nawet więcej niż szacunek samego Bolesława (dawniej: Bernarda) Tejkowskiego, którego obliczenia zamykają się „tylko” dwoma milionami. Przytoczone frazy „Bo przyznał się, że jest Żydem”, „Można kochać własny naród bardziej, a jednak nikogo nie nienawidzić, nawet Żydów” czy „Nic takiego, jakichś Żydków strzelają” trzeba traktować jako potoczne przejawy antysemityzmu bezosobowego, jego codzienne wcielenia. Ma on jednak i takie werbalizacje:
Polska niestety opowiedziała się po złej stronie barykady. Zamiast popierać dążenie do wolności i sprawiedliwości bierzemy udział w bezprawnym ataku na wolne kraje, których jedyną winą jest opór wobec zbrodniczych reżimów mordujących dzieci, stosujących tortury i zbrojących się wbrew prawu międzynarodowemu w broń atomową! Żydzi są winni wszystkim konfliktom na Bliskim Wschodzie i każdy, kto ich popiera, działa wbrew interesowi Polski. Jeśli piszesz, że Żydzi przybędą do Polski, to się mylisz, bo oni już tu dawno są i mieszają w polskim politycznym garnku od dawna.
Wypowiedź ta pochodzi z Internetu, z jednej z licznych dyskusji politycznych. Internet jest nader interesującym źródłem wiedzy o postawach, niestety lekceważonym przez socjologów. Anonimowość wypowiedzi dodaje odwagi i skłania do szczerości. To na bazie takich opinii, jak zacytowana pojawiają się przeświadczenia o tym, że Okrągły Stół w Polsce, rewolucja aksamitna w Czechosłowacji czy obalenie Ceausescu w Rumunii były skutkiem żydowskiej konspiracji. I tak antysemityzm bezosobowy staje się tłem dla subiektywnego, politycznego, a w stosownych okolicznościach także eksterminacyjnego. Jako bezosobowy podzielany jest przez ludzi w dużej mierze niezależnie od ich wykształcenia, niekiedy wybitnych. Nieraz wskazywano na jego wysoce irracjonalny charakter, na to, że jest odporny na jakiekolwiek argumenty, że operuje Żydem mitologicznym, a nie rzeczywistym, że, aby jeszcze raz skorzystać z Sartre’a: „nie żydowski charakter rodzi antysemityzm, ale wręcz przeciwnie – antysemityzm tworzy Żyda”.
Jak wyjaśnić antysemityzm bezosobowy i jego trwanie, w szczególności to, że stanowi pożywkę dla bardziej aktywnych postaw antysemickich? Czy w ogóle można w jakikolwiek efektywny sposób przeciwdziałać antysemityzmowi w jakiejkolwiek jego postaci? Pytania te nie są nowe. Stawiano je wielokrotnie i tyleż udzielano różnych odpowiedzi. Wzywano na pomoc historię, filozofię i nawet teologię, np. objaśnienie wedle kategorii teologicznych polega na wskazaniu, że Żydzi płacą za wszystko, z Holokaustem włącznie, gdyż jest to godziwa zapłata za bycie narodem wybranym. Nie interesują mnie w ogóle wyjaśnienia typu metafizycznego czy teologicznego. Jestem zdeklarowanym świeckim naturalistą i jako taki dążę tylko i wyłącznie do objaśnień apelujących do tego świata, w którym żyjemy i działamy. Stąd, wszelkie stwierdzenia, także moje poprzednie, o metafizycznej winie czy przeznaczeniu narodu żydowskiego traktuję jako metafory, także własne, bardziej odnoszące się do postaw antysemickich niż do samych Żydów. Ale nawet wtedy, gdy dla analizy antysemityzmu zdecydujemy się pozostać w obrębie świata danego empirycznie, sytuujemy się w obszarze spenetrowanym, wydaje się, we wszelkich możliwych szczegółach. Każdy kto podejmuje to zagadnienie, musi liczyć się z tym, że powiedziano już wszystko. Ale próbować nadal trzeba, nawet jeśli w końcu okaże się, iż powtarzamy to, co wcześniej powiedzieli inni, w szczególności dla celów polemicznych.
Dotychczas używałem terminu „antysemityzm” w sposób swobodny. Czas zająć się nim bardziej systematycznie. Kategoria ta została wprowadzona przez Wilhelma Marra w 1879 r. w miejsce Judenhass. To ostatnie słowo, oznaczające nienawiść do Żydów, na pewno nie brzmi najlepiej i intencją Marra było zastąpienie go czymś bardziej obiektywnym. Wedle Marra Żydzi są wielce uzdolnionym, ale obcym plemieniem, umiejętnie wprowadzającym abstrakcyjną rzeczywistość, tj. własne cele. Trzeba im przeciwstawić się dla dobra narodu niemieckiego. Marr miał zapewne na myśli asymilację i jej skutki, np. w środowiskach akademickich i wolnych zawodach. Nie od rzeczy jest też data, niemal dziesięć lat po zjednoczeniu Niemiec. Wolno więc przypuścić, że Marr rozumiał Ligę Antysemicką, bo taką stworzył, jako narzędzie utrwalania jedności nowego narodu. Jak się potem okazało były to pożywne idee na bliższą i dalszą przyszłość. Na wspomnianej wcześniej witrynie internetowej, wizytówce organizacji o nazwie „Polski Niezależny Związek Patriotyczny i Katolicko-Narodowy Ruch Oporu Kontrreformacji i Kontrjudaizacji” można przeczytać o ogłoszonej tam liście Żydów; (pisownia wedle oryginału):
Ponad 800 lat zażydzenia Polski, […] to Polski najgroźniejsza i najcięższa choroba, nieszczęście, gangrena, rak złośliwy i przekleństwo. […] są wśród nich zdrajcy, polonofobi, dywersanci, oszczercy, kpiarze, oprawcy, mordercy i zbrodniarze, kaci UB, kurwy moralne, intelektualne i polityczne, agenci obcych i wrogich Polsce sił i mocodawców, fałszerze, oszuści, lichwiarze i złodzieje, rozkradający tysiącletni dorobek setek pokoleń Polaków, okupanci i zniewoliciele Wolnej i Niepodległej Polski, niszczyciele polskiego katolicyzmu i patriotyzmu, truciciele ducha polskiego Narodu, zniewalający, zatruwający umysł i ducha, upodlający i upokarzający Polaków w ich własnej Ojczyźnie, plugawiący wszystko co jest prawe, Polskie, patriotyczne, narodowe i katolickie [...] od setek lat niedopuszczający do odrodzenia wolnej i niepodległej Polski […] Ojczyzny Polaków. […] oni byli wśród nas i mają się […] z pokolenia na pokolenie bardzo dobrze. […] nie twierdzimy, że tylko żydzi są winni, NIE! […] są też rodzimi zdrajcy, wyrodne kanalie, kurwy, masoni, agenci, itd.
Ostatnie zdanie ma stwarzać pozory obiektywizmu, gdyż inni też bywają winni. To typowy argument. Oto fragment anonimowego (nazwisko i adres okazało się fikcyjne) listu jaki otrzymałem jakiś czas temu (jest to komentarz do mojej publicznie uczynionej uwagi, że premier nie powinien dodawać do tekstu ślubowania słów „Tak mi dopomóż Bóg”):
[…] pokory pan nie ma, Boga nie zna. Za dużo śmierdzi pan Żydem. Co, że antysemityzm? Nie, ale jeszcze nie wszyscy dali się ogłupić! Skłonność do przesady, bezczelność, brak honoru, chytrość i jednoczesna głupota ducha, to cechy charakterystyczne tej nacji. Niestety, tak jest […] A ja nie muszę tego akceptować. Tak naprawdę, to mi ich miłosiernie żal […] hołoty wybrańców we wszystkim.
Zdaniem autora tego listu, nie ma w nim antysemityzmu, a tylko znak, że nie wszyscy dali się ogłupić.
Dyskusje na temat znaczenia, zakresu, czy nawet ortografii terminu „antysemityzm” są powszechne. Czy pisać go z kreską po „anty” czy ma być „semityzm” czy „Semityzm”? Dlaczego „semityzm”, skoro Arabowie też są Semitami? Jak dzielić antysemityzm, np. dawny i współczesny, prawicowy i lewicowy, przedwojenny i ten po Holokauście, eliminacyjny i miękki, obiektywny i zamierzony? A przede wszystkim: jak zdefiniować stosowne pojęcie? Jako pierwsze przybliżenie przyjmuję, że antysemityzm jest negatywną postawą zwróconą przeciwko Żydom jako narodowi, a także przeciwko ich problemom, sprawom, kulturze i instytucjom. Stosownie do tego może się przejawiać w różny sposób, np. jako antyżydowski rasizm, antyżydowski nacjonalizm czy szowinizm, antyjudaizm czy antysyjonizm, tj. postawa przeciw Izraelowi jako państwu („antyizraelizm” jest może lepszym słowem, bo wiedza, czym był syjonizm jest w Polsce niewielka).
Ale jak to jest? Czy antysemityzm jest pojęciem rodzajowym z rozmaitymi gatunkami czy też logika tej kategorii jest jakaś inna, a jeśli tak, to jaka? Jest bowiem oczywiste, że trzeba odróżniać antysemityzm, antyjuadizm i antysyjonizm, skoro pierwszy jest kierowany także do Żydów świeckich oraz pojawił się niemal dwa tysiące lat przed powstaniem syjonizmu; w samej rzeczy, Herzl traktował syjonizm właśnie jako drogę do rozwiązania problemu antysemityzmu. Będę bronił drugiego rozwiązania, tj. neguję twierdzenie jakoby antysemityzm był pojęciem rodzajowym. W szczególności, uważam, że niemożliwa jest prosta definicja antysemityzmu wedle znanej formuły „Antysemityzm jest to …”, tj. wedle schematu per genus proximum et differentiam specificam. Traktuję „antysemityzm” jako termin rodzinny w sensie nadawanym przez Ludwiga Wittgensteina. Oto stosowne wyjaśnienie[2]:
Zamiast podać coś, co byłoby wspólne wszystkiemu, co nazywamy językiem, powiadam, że nie ma wcale czegoś jednego, co wszystkim tym zjawiskom byłoby wspólne i ze względu na co stosowalibyśmy do nich wszystkich to samo słowo. Są one natomiast rozmaicie ze sobą spokrewnione. I ze względu na te pokrewieństwa, nazywamy je wszystkie „językami”. [...].
Podobieństw tych nie potrafię scharakteryzować lepiej niż jako „podobieństwa rodzinne”, gdyż tak właśnie splatają się i krzyżują rozmaite podobieństwa członków jednej rodziny: wzrost, rysy twarzy, kolor oczu, chód, temperament itd., itd.”.
Jeśli zastąpimy „język” przez „grę” (ulubiony przykład Wittgensteina) otrzymamy kolejną ilustrację. Innych dostarczają „nauka”, „kultura”, „konserwatyzm” itd.
W ogólności, ludzkie wytwory i postawy podpadają pod terminy (pojęcia) rodzinne. Charakterystyczna własność zjawisk podpadających pod terminy rodzinne polega na tym, że nie mają one jakiejś wyraźnej cechy przysługującej im i tylko im. Niemniej jednak można podać przykłady typowe i badać inne przypadki. I tak np. piłka nożna na pewno jest grą, ale w jakim sensie jest nią odbijanie piłki od ściany. Otwartość jest drugą istotną własnością pojęć rodzinnych. Wyraża ona fakt, że ich zakres nie jest do końca ustalony i może być rozszerzony. Aczkolwiek powoduje to problemy z kwalifikacją przypadków granicznych, to jednak otwartość nie jest tym samym, co nieostrość. W szczególności, otwartości nie da się usunąć definicją regulującą. Proponuję więc, aby antysemityzm traktować jako pojęcie rodzinne. Jest ono zapewne bardziej skomplikowane niż większość innych z tej kategorii, bo sieć krzyżujących się podobieństw, różnic, relacji i uwarunkowań jest nader skomplikowana, np. bywa, że niechęć do Żydów przenosi się na judaizm i Izrael jako państwo, ale bywa i odwrotnie (obecny antysemityzm arabski jest nader ciekawym przykładem w tym względzie, zważywszy, że jest zjawiskiem względnie nowym). Dalej, rodzinny charakter pojęcia antysemityzmu sprawia, że dyskurs antysemicki jest niezbyt transparentny. Antysemita zwykł bronić się, że nie jest nim właśnie, bo ceni Izrael, ma żydowskich przyjaciół, inni też są winni, nie wszyscy dali się ogłupić itd. Niemniej jednak, nie jest trudno określić typowe ilustracje (pomijam dawniejsze i nazizm): Marr, Houston Chamberlain, przeciwnicy Zoli w procesie Dreyfussa, skrajna endecja w Polsce, oficjalna propaganda w Polsce w 1968 r., Tejkowski, Radio Maryja czy Leszek Bubel. Ale czy Faurisson z jego negacją Holokaustu jest antysemitą czy nie? A broniący go Lyotard w imię istoty narracji czy Chomsky w imię wolności słowa? A ci w Polsce, którzy argumentują, że w Oświęcimiu zginęło ponad cztery miliony ludzi, tylko po to, by pomniejszyć procentowy udział Żydów wśród wszystkich ofiar? Jasne jest, że ani Chomsky ani Lyotard nie są motywowani postawami antyżydowskimi, aczkolwiek pozostałe dwa przykłady są już mniej klarowne. Nawiasem mówiąc, widać tutaj, jak niebezpieczne jest posługiwanie się odróżnieniem antysemityzmu w sensie obiektywnym, tj. wywołującego skutki wrogie Żydom, niezależnie od intencji i zamierzonego, tj. subiektywnie ku nim zmierzającego.
Antysemityzm bezosobowy jest szczególnym wypadkiem antysemityzmu rozumianego jako pojęcie rodzinne. Nie jest łatwo odróżnialny od innych antysemityzmów. To, co dalej chcę powiedzieć odnosi się przede wszystkim do owego potocznego negatywnego nastawienia wobec Żydów, ale też może być stosowane znacznie szerzej. Czy jest jakieś kryterium dla antysemityzmu? Myślę, że odpowiedź jest twierdząca. Rozważmy taki dialog: A. „Wszyscy Żydzi są winni śmierci Jezusa”; B. „II Sobór Watykański odrzucił tę tezę”; A. „II Sobór był dziełem Żydów i masonów”. To kończy dyskusję, bo co jeszcze można powiedzieć w imieniu osoby A. Natomiast jej interlokutor B ma oczywiście sporo uwag na ten temat. Sam miałem bardzo podobne doświadczenie podczas oglądania żwirowiska z krzyżami w Oświęcimiu. Sprzedawca skrajnie antysemickiej literatury przekonywał mnie, jak to niegodnie postąpiono z karmelitankami każąc im opuścić teren obozu. Zauważyłem, że przecież była to decyzja Jana Pawła II. Mój rozmówca wcale nie argumentował, że była ona niesłuszna, ale od razu stwierdził, że sprawili to Żydzi. Podobny charakter ma wspomniane już przeświadczenie, że Żydów jest w Polsce pięć milionów, chociaż nie można ich rozpoznać. Co mają wspólnego te przypadki, których pomnożenie nie nastręcza żadnych trudności? To mianowicie, że dyskusja osiąga w pewnym momencie kres racjonalnego dyskursu, czułego na argumenty empiryczne. Nieodmiennie pada argument (w różnych stylistycznych wariantach): „Bo oni tacy właśnie są, że …”.
Bynajmniej nie twierdzę, że powyższa diagnoza jest oryginalna. Przekonanie o uniwersalnej żydowskiej konspiracji jest nadzwyczaj typowym argumentem (patrz wyżej) antysemity, co najmniej od czasu „Protokołów mędrców Syjonu”. Rządzą światem podstępnie, w swoim interesie, na zgubę innych. Antysemity na ogół (waham się jednak powiedzieć „zawsze”) nie przekona jakikolwiek argument empiryczny. To Mossad zorganizował zamach na Word Trade Center i Pentagon, bo przecież, ktoś ostrzegł parę tysięcy Żydów, by w dniu 11 września 2001 r. nie poszli do pracy. Nic nie pomoże wskazanie, że w nowojorskich wieżach pracowało około czterech tysięcy Żydów i mniej więcej o los tylu osób pytano. Owszem można przeprosić za Jedwabne, ale niech Żydzi wprzód przeproszą za komunizm, w szczególności za swój udział w aparacie bezpieczeństwa – powiadają zwolennicy spiskowej teorii na temat żydostwa. Gdy zauważa się, że zbrodnia w Jedwabnem była jednak niewspółmierna do mającego ją wytłumaczyć kolaborowania Żydów z „sowietami”, pada stwierdzenie, że Żydzi, sami sobie winni, i trzeba rozumieć żal Polaków i wypływający stąd rewanż. Wracając do tematu „Żydzi a komunizm”, na nic zdają się wyjaśnienia, że stosunkowo duży udział Żydów (czy osób pochodzenia żydowskiego) w komunistycznym establishmencie daje się łatwo wytłumaczyć – po pierwsze, historią tego ruchu – a po drugie, ucieczką Żydów, zwłaszcza komunistów i lewicowców przed Niemcami do ZSRR. Jak wiadomo ludzie ci w wielu przypadkach odzyskiwali swą świadomość żydowską w wyniku represji jakie ich spotykały ze strony władz komunistycznych. Ale i to o czymś świadczyło zdaniem samozwańczych znawców problematyki żydowskiej, np. raz byłem świadkiem dyskusji o Adamie Schaffie w uczonym gronie politologów (w 1969 roku). Usłyszałem, że zawsze chodził do kahału po instrukcje polityczne.
Twierdzę, że u podstaw antysemityzmu leży taka właśnie metodologia. Nie jest to jedyne uprzedzenie rasowe czy narodowe. Bywa, że zadeklarowany rasista wobec Murzynów jest nieczuły na wszelkie argumenty empiryczne, bywa, że zupełnie podobnie zachowują się ci Polacy, którzy patrzą z wysoka na Czechów, Ukraińców lub Rosjan. Wszelako na ogół (znowu nie „zawsze”) tego rodzaju przeświadczenia dopuszczają racjonalną dyskusję opartą o fakty, np. iloraz inteligencji czy znaczące osiągnięcia w sferze kultury. Tutaj jednak ktoś może zauważyć, że nie ma dymu bez ognia, że antysemityzm ma za sobą różne argumenty empiryczne, że (por. też wcześniej podany wykaz) Żydzi są nienawidzeni lub nielubiani z całkiem konkretnych powodów, w szczególności:
a) ich religii i postawy etycznej;
b) idei narodu wybranego;
c) wyższej jakości życia.
Takie wyjaśnienia podawane są przez autorów żydowskich.[3] Oczywiście biorą one pod uwagę, że w historii było wiele wypadków nienawiści religijnej, niechęci wobec innych - niż żydowska – idei narodu wybranego czy zawiści wobec wyższej jakości życia. Równocześnie Prager i Telushkin twierdzą, że nienawiść do Żydów ma charakter całkowicie wyjątkowy, także w sensie historycznym, nie ma precedensu w innych uprzedzeniach podobnego typu. W szczególności, odrzucają inne koncepcje:
1) typ religijnej bigoterii, który zniknie prędzej czy później;
2) Żydzi są kozłami ofiarnymi (por. cytowaną myśl Leca);
3) powody antysemityzmu leżą w sferze ekonomii;
4) totalitaryzm jest przyczyną antysemityzmu;
5) przyczyną jest nienormalność antysemitów (teoria psychologiczna);
6) antysemityzm jest osadzony w faktach politycznych, np. jest rezultatem kapitalizmu i zniknie wraz z jego końcem.
Prager i Telushkin uważają, że teorie te dejudaizują antysemityzm. Ich zdaniem Żydzi są nienawidzeni za żydowskość, która zasadza się na Bogu, Prawie, Izraelu i zamkniętości jako podstawowej zasadzie żydowskiego życia. Nie podzielam tego objaśnienia. Jest ono przejawem eksluzywizmu, tj. przekonania o wyjątkowości Żydów jako narodu wybranego. Jasne, że bez Żydów nie byłoby antysemityzmu (aczkolwiek pewnie ktoś powie, że trzeba by go wymyślić), ale teza, iż wyjątkowość (w powyższym rozumieniu) Żydów jest źródłem negatywnego nastawienia do nich, przypomina znane powiedzenie, iż opium usypia, ponieważ ma właściwości usypiające. Eksluzywizm w powyższym rozumieniu nie jest też adekwatny empirycznie, ponieważ nie wyjaśnia, dlaczego antysemityzm kieruje się ku Żydom zsekularyzowanym lub odrzucającym zamkniętość. To oczywiście prawda, że Żydzi tworzą społeczności zamknięte, ale nie tylko oni, bo to samo dotyczy Włochów, Irlandczyków, Chińczyków czy nawet Polaków, o ile żyją w enklawach w innych społecznościach. Można oczywiście, zdefiniować żydowskość wedle kryteriów Pragera i Telushkina. To jest jednak bardziej projekt niż analiza, bo np. ustawy norymberskie - skrajny przejaw antysemityzmu – nie odróżniały Żyda wierzącego od ateisty. W sumie, pojęcie antysemityzmu jako czegoś zjudaizowanego w imię jakiejś wyższej konieczności jest wysoce metafizyczne, ponieważ opiera się na jakiejś swoistej istocie Żyda jako Żyda. A to podejście do problemu jest mi obce.
Nie widać żadnych powodów, by nie dociekać przyczyn antysemityzmu wedle punktów (1) do (6), ewentualnie jakichś innych i dlaczego miałoby to oznaczać dejuadaizację. Wszelako nie podzielam żadnej z wyżej wymienionych teorii, gdyż każda jest zbyt jednostronna. Jako zadeklarowany eklektyk metodologiczny opowiadam się za pluralizmem eksplanacyjnym, tj. wielością dróg wyjaśniania, a dodam jeszcze, że w dyskutowanym przypadku jest to także uzasadnione rodzinnym charakterem antysemityzmu jako pojęcia. W rezultacie, prowadzi to do konstatacji, że antysemityzm jest rezultatem całego szeregu okoliczności historycznych, które ukształtowały sytuację narodu żydowskiego. Stwierdzenie to jest tylko z pozoru banalne. Sugeruje, by antysemityzm traktować jako coś, co można wyjaśnić historycznie. Objaśnienie zaś ma polegać na rozpoznaniu okoliczności kreujących antysemityzm. W wielu przypadkach analiza winna być znacznie głębsza niż tylko odwoływanie się do tekstów. Tak jest np. w sprawie Voltaire’a czy postulatów przyznania Żydom praw jako jednostkom, ale nie jako określonej narodowości; to pierwsze, ale nie drugie, proponowano w trakcie rewolucji francuskiej. Wygląda na to, że niechęć do Żydów brała się nie tyle z typowych powodów antysemickich, ale z ideologii ludzi Oświecenia, dla których judaizm i izolacjonizm żydowski były postawami całkowicie obskuranckimi i irracjonalnymi.
A oto przykład może trywialny, ale dość wymowny. Kazimierz Twardowski, osoba wyjątkowo pozbawiona uprzedzeń narodowościowych, zarzucał Żydom, że sprzedawali nieruchomości we Lwowie Niemcom nie Polakom, ale trzeba to przecież rozumieć jako postawę Polaka, a nie antysemity. Tenże Twardowski miał wielu uczniów pośród Ukraińców, ale radykalnie protestował przeciwko używaniu języka ukraińskiego na posiedzeniach senatu uniwersyteckiego, bo nie był on oficjalnie uznany przez statut. Ukraińcy oskarżają Twardowskiego o antyukrainizm, aczkolwiek była to tylko postawa skrajnego legalisty. Nazywanie antysemityzmem każdej niechęci do Żydów czy ich krytyki nie prowadzi do niczego dobrego pod względem poznawczym. Powtarzam raz jeszcze, że kluczem do rozpoznania sytuacji Żydów i źródeł antysemityzmu jest historia. To właśnie ona winna odpowiedzieć na pytanie, dlaczego naród żydowski znalazł się w takich okolicznościach, że antysemityzm stał się na to reakcją. Tylko w ten sposób można racjonalnie wyjaśnić sens i stopień wyjątkowości antysemityzmu.
Palestyna leży w miejscu, które tradycyjnie było terenem walki o wpływy i terytoria. Ludy tam mieszkające stale były przedmiotem agresji, czynnym lub biernym podmiotem wojen, represji, prześladowań, nierzadko uprowadzeń. Siłą rzeczy mieszkańcy Palestyny byli mniej liczni niż potężne społeczności ich otaczające. Państwo żydowskie tylko sporadycznie było w pełni samodzielne i na tyle silne, by skutecznie radzić sobie z agresją. Lud żydowski został dwukrotnie siłą uprowadzony na obce terytorium, co zaowocowało diasporą. Stała się ona dominującym sposobem życia żydowskiego od II wieku n.e. Żydzi bronili swej niepodległości równie zaciekle jak inne narody, starali się ją odzyskać za cenę nawet krwawych ofiar, ale ostatecznie ulegli. Diaspora wykształciła szczególny typ pamięci i oczekiwań o charakterze mesjańsko-profetycznym; Polacy winni to zresztą dobrze rozumieć, może jak żaden inny naród. Różnica pomiędzy Żydami a innymi polegała m.in. na tym, że większość zniewolonych narodów pozostała na swoim ojczystym terytorium, a Żydzi je utracili aż do 1948 roku. Religia żydowska wiele tłumaczy w sprawie żydowskości (zwłaszcza ekskluzywizmu, czego wyraźne świadectwa są w Biblii) i izolacjonizmu, ale trzeba też brać pod uwagę to właśnie, że rozproszenie, brak własnego państwa, a nawet zamieszkałej ziemi ojczystej też określiło nie tylko charakter Żydów, ale i stosunek do nich. Nawet jeśli los Żydów jest wyjątkowy czy wyjątkowy w dużej mierze, to nie jest on historycznie tajemniczy. Nie tylko oni są czy byli ekskluzywistami, nie tylko ich diaspora jest zamknięta (por. wyżej; w szczególności chińskie społeczności w obcym otoczeniu są równie odizolowane).
Niechęć do Żydów jest dawna, ale nie pradawna. W Biblii nie ma danych, aby to było powodem niewoli egipskiej czy babilońskiej; trzeba więc te fakty tłumaczyć przyczynami politycznymi. Dziejopisarze antysemityzmu, nawet ci najbardziej protestujący przeciw jego dejudaizacji, rozpoczynają swą relację od hellenizmu w III wieku p.n.e. i Egiptu Ptolemeuszy. Wtedy pojawiły się pierwsze zarzuty typu religijnego, a także oskarżenia o mordy rytualne, aczkolwiek jeszcze nie dzieci. W 167 roku p.n.e. Antioch IV Epifanes wydał rozporządzenia antyżydowskie, głównie o charakterze antyreligijnym (zakaz pewnych praktyk, np. szabatu) i zmienił nazwanie świątyni w Jerozolimie na imię Zeusa Olimpijskiego. Niemniej jednak, niekoniecznie trzeba to rozumieć jako antecedencje antysemityzmu we współczesnym sensie. Grecy, nawet w okresie hellenizmu, spoglądali na innych jak na barbarzyńców. O cóż więc było oskarżać Żydów jak nie o barbarzyńskie obyczaje i inność religijną. Podobnie trzeba rozumieć późniejsze uwagi ze strony Tacyta, że Żydzi traktują zabijanie niepełnosprawnych dzieci jako zbrodnię, a nie czyn tylko nieestetyczny. Analizując z pozycji filozofa reakcję Piłata Poncjusza na słowa Jezusa „Jam jest prawdą”, mam nieodparte wrażenie, że było to zdziwienie sceptycznie nastawionego Rzymianina na dziwną (wedle rzymskich standardów) odpowiedź ze strony jego rozmówcy. Antioch uważał, słusznie lub nie, ale to inna sprawa, że Żydzi są w opozycji politycznej i uderzył w ich punkt szczególnie czuły, mianowicie religię; każdy rozsądny władca by tak zrobił. Do tego dołączył się inny czynnik. Żydzi w III wieku mieli już spore doświadczenie w życiu w diasporze i rozumieli, że muszą kultywować określone skłonności i wartości, by przetrwać. Już wtedy stawiali na edukację i wzajemną solidarność, np. przez charytatywność. A to, że wzajemna solidarność, wzmacniana religią i izolacjonizmem kierowała się przede wszystkim do wewnątrz, a nie ku innym, nie może przecież dziwić. I właśnie dzięki kultywowanym wartościom Żydzi już wtedy dawali sobie radę lepiej niż inni, co nie cieszyło ich otoczenia.
Wszystko wskazuje na to, że Rzymianie chcieli sobie ułożyć poprawne stosunki z Żydami, ale za cenę żydowskiej uległości. Aczkolwiek wielu Żydów godziło się na to, inni byli mniej pokorni. To jest historyczny kontekst procesu i egzekucji Jezusa, sprawy dobrze znane i w pełni uznawane przez większość historyków chrześcijańskich. Jest jednak rzeczą oczywistą, że chrześcijanie od początku nie darzyli Żydów sympatią, ponieważ ci odrzucili Chrystusa jako Mesjasza. Z wzajemnością, jako że Żydzi uważali ich za odszczepieńców. Czego więcej trzeba dla wzajemnej nienawiści na tle religijnym? Tego typu przykładów jest wiele, np. relacje pomiędzy szyitami i sunnitami w islamie czy katolikami i prawosławnymi w ramach chrześcijaństwa. Wiele zależy też od tego, kto jest silniejszy. W tym wypadku górę wzięli chrześcijanie. Jest rzeczą wielce sporną, na ile Ewangelie w ich oryginalnych wersjach są antyżydowskie. Wspominałem już, że chrześcijaństwo doby obecnej stępia ostrość passusów przeciw Żydom, przede wszystkim znanego zawołania „Krew jego na nas i dzieci nasze”. Słowa te zaczęły być wykorzystywane przeciwko Żydom dopiero wtedy, gdy chrześcijaństwo stało się religią panującą. Pierwsze gwałtowne filipiki antyżydowskie ze strony chrześcijan były głoszone przez biskupa Mediolanu Ambrożego i Jana Chryzostoma, a miało to miejsce w IV wieku. Rzeczą niejako symboliczną jest to, że antysemityzmem zostały od razu zainfekowane obie części chrześcijaństwa, wschodnia i zachodnia. Mentalność zwycięzców ideologicznych jest w takich sytuacjach znormalizowana, zawsze i wszędzie, zwłaszcza, gdy pozostają oni w sojuszu z tronem. Odkąd Augustyn z Hippony ogłosił chrześcijaństwo jako religio vera