Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Szlagier dla Hitlera to opowieść o Górnym Śląsku, kraju szczególnym, na którym historia wypaliła bolesne piętno i przeorała bruzdami głębokich podziałów. Od tragizmu i bohaterstwa do kolaboracji. Od samorodnych talentów do pospolitości. Od znojnej pracy do ulotności muzycznych kompozycji.
To historia pasji, talentu i sprzedanej duszy.
Dwóch muzyków urodzonych tego samego roku w tym samym mieście na Górnym Śląsku. Melodie jednego z nich nucili w okopach żołnierze po dwóch stronach frontów drugiej wojny światowej, ich autor zdobył uznanie, sławę i miłość w najczarniejszych czasach niemieckiej historii. Po latach jego muzykę słychać w głośnych filmach Wolfganga Petersena, Jean-Jacques’a Annaud i Quentina Tarantino.
Drugiemu muzykowi nie było dane zaznać gorzkiego smaku sławy. Zostawił po sobie tylko pożółkłe fotografie, z nabazgranymi na jednej z nich nutami. Był za to dziadkiem autora.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 548
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Fotografia
Bernard (1923)
Max (1923)
Próby (1923)
Chór (1924)
Mika (1927)
Radio (1924)
Elwry (1927)
Kapelmistrz (1928)
Mosze (1927)
Pierwsza opowieść Mojżesza
Butterfly (1928)
Bigiel (1927)
Hugo (1929)
Murzyn (1927)
Druga opowieść Mojżesza
Pasażer (1929)
Wytwórnia (1927)
Blutmai (1929)
Przemsza (1928)
Wiosna (1929)
Trocadero (1928)
Kontrapunkty (1930)
Statyści (1928)
Berlińczyk (1931)
Grzesznicy (1929)
Zeitoper (1933)
Klara (1932)
Bruno (1933)
Franz (1934)
Emigranci (1933)
Hałdy (1936)
Igrzyska (1936)
Hubert (1937)
Wiedeń (1936)
Maligna (1938)
Zamiejscowa (1938)
Gleiwitz (1939)
Okazja (1939)
Gestapo (1940)
Blitz (1939)
Rekrut (1941)
Miłość (1941)
Ostfront (1941)
Kameradschaft (1941)
Okno (1941)
Cud (1942)
Wdowy (1944)
Trzecia opowieść Mojżesza
Lokata (1943)
Fela (1944)
Tournée (1943)
Wyzwolenie (1945)
Kaputt (1945)
Stolpersteine (1945)
Stereo
Od autora
Bibliografia
Filmografia
Spis ilustracji
Wenn ich ohne Hoffnung leben müsste
Wär das Leben ohne Sinn für mich
Doch ich weiß mehr
Ich weiß, es wird einmal ein Wunder gescheh’n
Gdybym miała żyć bez nadziei
Życie byłoby dla mnie bez znaczenia
Ale ja wiem dużo więcej
Wiem, że pewnego dnia wydarzy się cud
muz. Michael Jary, sł. Bruno Balz
Gdy się miało szczęście, które się nie trafia:
czyjeś ciało i ziemię całą,
a zostanie tylko fotografia,
to – to jest bardzo mało…
Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Fotografia
Czy można opowiedzieć historię muzyka sprzed stu lat na podstawie kilku nut? Na dodatek różowe i czarne nuty, zapisane dziecięcymi kredkami na odwrocie pożółkłej fotografii, są pozbawione tonacji i klucza wiolinowego. Róg zdjęcia jest oderwany. W związku z tym nie tylko opowieść, ale także muzyka pozostaje w sferze domysłów i przypuszczeń. Czy to wystarczy, by ocalić pamięć o niedługim życiu mojego nieznanego dziadka Bernarda Jendryki? Nie mogliśmy się poznać; urodziłem się dwadzieścia lat po jego śmierci. Nic po nim nie zostało oprócz siedmiu starych fotografii, razem z tą z nutami. Na jednej z fotografii jest zespół. Kapela z Górnego Śląska, Siemianowice, lata dwudzieste, trzydzieste. Bernard za perkusją. Napis na bębnie: The Jolly Boys’s Band.
Maria Jendryka, zwana Miką, zmarła w maju 1998 roku. Była moją babką, matką mojego ojca. Zanim umarła, przez parę lat była zamknięta w ścianach pokoju na ulicy Mickiewicza (dawnej Knapikstraße) w Siemianowicach oraz – w miarę postępów choroby – w otaczającym ją coraz szczelniej kokonie starczej demencji. Mieszkanie Mika dzieliła z matką aż do śmierci Klary Jendryki w 1988 roku. Potem mieszkała z nią stara Kocurka – sublokatorka, która w niedługim czasie poszła za Klarą. Po śmierci Kocurki Mika została sama; zajmowała tylko jeden pokój z przedsionkiem, z ustępem na półpiętrze. W przedpokoju, jak za dawnych czasów, za zasłoną stało wiadro, gdyby komuś nie chciało się iść po schodach za potrzebą. Jako masa spadkowa lokal nie przedstawiał żadnej wartości. Z upływem lat kwartał ulic, gdzie mieszkała, stał się zakazaną strefą, miejscem, którego należało się w Siemianowicach wystrzegać, jeżeli nie było się jego naznaczonym przez biedę mieszkańcem.
Mickiewicz nie byłby chyba zachwycony lokalizacją swojej ulicy, choć jeszcze gorzej miał w tym mieście Chopin, którego wciśnięto do zrujnowanych czworaków na tyłach parku. Cóż, romantycy nie cieszyli się tu specjalnymi względami. Ludzie starzy umierali jeden po drugim na Mickiewicza, a na ich miejsce przychodzili tacy, którzy nie mieli nic do stracenia. Nie mieli zamiaru płacić za czynsz w zrujnowanym familoku ani wnosić doń niczego poza bezmyślną dewastacją i talerzami anten satelitarnych, którymi upstrzyli poczerniałe elewacje budynków. Sprzęty, które miały jakąkolwiek wartość, nowi lokatorzy już dawno od babki wycyganili i wymienili potem na równowartość flaszki. Choroba uczyniła Mikę bezbronną, a bieda czyni ludzi bezlitosnymi. Była łatwą ofiarą. A może uznała, że graty nie będą już jej do niczego potrzebne? Została szafa przesiąknięta zapachem przedwojennych kulek na mole, łóżko, stół, krzesło, ryczka, piec, wiadro i zazdrostki w oknie. Wystarczyło do umierania.
Jej syn Hubert w latach sześćdziesiątych poszedł na swoje, założył rodzinę i mieszkał w blokach w Małej Dąbrówce, skąd pochodziła jego żona. Nie umiał opiekować się obłożnie chorą matką. Nikt go tego nie nauczył, zresztą miał swoje problemy. Czasami przyjeżdżaliśmy w odwiedziny. Pod koniec już nas nie poznawała. Na domiar złego w drodze do wychodka wywróciła się na schodach i złamała kość udową. To przykuło ją na stałe do łóżka. Siedziała w nim podparta poduszkami, nuciła cichutko dawne piosenki i małymi nożyczkami próbowała wydłubać nieistniejący węglowy brud zza paznokci. Tak gasła powolutku, nieśpiesznie, w samotności. Umarła na wiosnę.
Gdy po pogrzebie weszliśmy z siostrą do opustoszałego mieszkania na Mickiewicza ostatni raz, zanim miał je zasiedlić lub splądrować okoliczny element, nie było wiele do zabrania. Nie szukaliśmy tam złotych monet ani ukrytych skarbów – szukaliśmy pamiątek po osobie, która była z nami przez całe dzieciństwo. Dopóki pozwalało jej zdrowie, dopóty codziennie wcześnie rano jeździła autobusem z Siemianowic na Dąbrówkę, by zajmować się dwojgiem dzieci jej syna. Po drodze wstępowała do piekarza i wchodząc do domu, pachniała świeżym chlebem.
Jedyne, co miało w jej mieszkaniu wartość, jak to się mówi, sentymentalną, mieściło się we wnętrzu szuflady w kuchennym stole. Niedużo brakowało, byśmy ją przeoczyli, bo była zasłonięta wyblakłym ceratowym obrusem. Oprócz starych odcinków renty i jakichś nieaktualnych od dekad kwitów, były tam przemieszane pocztówki i fotografie. Materialne odmiany pamięci. Pocztówki były ilustrowaną historią dzieciństwa jej wnucząt, kolorowym kalejdoskopem lat młodości i migawkami z wchodzenia w wiek chmurny… i durny. Dekady wspomnień, czas utracony, a tak wyraźnie przywołany za pomocą starych pocztówek. Od pozdrowień znad morza (widać było na kartce wahanie, jak się pisze „znad”) z lat sześćdziesiątych, gdzie imię dziecka prowadzone było jeszcze ręką rodziców, przez kartki z małymi rysunkami na marginesie: góry, morze, żaglówka, słońce, Miś, mama, tata, a pod koniec dekady jeszcze malutka siostra, do zarozumiałych kulfonów z pierwszych samodzielnych wyjazdów nastolatka pod namiot w latach siedemdziesiątych. Z czasem Wisłę (dom wczasowy Storczyk) i Chałupy z pocztówki zastąpił pompatyczny Budapeszt, a potem, pod koniec lat osiemdziesiątych, Paryż i Londyn. W miejscu standardowych rodzinnych pozdrowień znalazł się chełpliwy tekst: „Wybacz, że pismo niewyraźne, ale wino tu jest takie tanie…”. Potem, w latach dziewięćdziesiątych, już przychodziły dorosłe kartki ojca własnej rodziny. Podczas gdy dla nas świat stanął otworem, dla niej zamykał się coraz szczelniej w ciasnym pokoju. Czy jeszcze pojmowała, kto je wysyłał? Prawnuk już nie zdążył niczego dla niej narysować na odwrocie. Zdążyła go jeszcze zobaczyć. Był wtedy w wieku jej syna Huberta, kiedy ten kryklał1 na odwrocie fotografii. Choroba wydarła jednak prawnuka z babcinej pamięci. Próbowała udawać, zapytana na drugi dzień. Tak, pamięta, była tu mała dziewczynka i bardzo płakała. Pomimo tego pierwszego i zarazem ostatniego spotkania rozminęli się na tym świecie.
Stare fotografie z dna szuflady. Przyznajmy rację Rolandowi Barthesowi, który w książce o fotografii2 pisze: „Podobnej pewności, co zdjęcie, nie może dać żaden pisany tekst. Tekst nie umie o sobie poświadczyć. Fotografia jest zaświadczeniem obecności”. A zarazem – i tu nie ma sprzeczności – świadectwem nieobecności, memento mori przekazanym od umarłych. „Zdjęcie to nie tylko obraz, ale także ślad. Niczym odcisk stopy albo maska pośmiertna. Każda fotografia jest wieloznaczna, stanowi niewyczerpane źródło zachęty do dedukowania, spekulacji i fantazjowania”. To już Susan Sontag3.Sięgnijmy po nie, przyjrzyjmy się im z uwagą, na jaką zasługują. Poszukajmy nowych kontekstów dla starych zdjęć.
Nieznajomych ludzi z pierwszych dekad XX wieku uwieczniano na zdjęciach podczas zwyczajowych okazji: w wojsku, szkole czy na wycieczce Związku Weteranów. Dominują sceny zbiorowe: małe sepiowe główki, z których jedna, często nie wiadomo która, należała do pradziadka, prababki lub innych zapomnianych siemianowickich przodków. Wyjątkowe były zdjęcia ślubne: mężczyzna we fraku, panna młoda w welonie, kwiaty, krzesło z rzeźbionymi poręczami, wysilone udawanie dostojeństwa i godności przez nienawykłych do tego nowożeńców. Uśmiech nie był wtedy zalecany fotografowanym przez fotografa. Sontag pisze: „Co najmniej od stu lat zdjęcie ślubne stanowi równie nienaruszalną część ceremonii jak wymagane formuły językowe”.Może magia aparatu i ranga uczestnictwa w tak niezwykłym wydarzeniu, jakim było uwiecznienie siebie na kliszy, zobowiązywały wtedy do powagi? A może zbyt długi był czas naświetlania srebrnej emulsji na szklanej płytce, by zachować w trakcie ujęcia bez przerwy uśmiech? Powaga nie dotyczyła jednak wszystkich. Wyjątek stanowiły zdjęcia roześmianych muzykantów. Tak jakby śmiali się tylko ci, którzy nie mieli nic do stracenia. Niewiele wiadomo o fotografowanych. Rodzina Jendryków nie miała międzypokoleniowej czarnej skrzynki, gdzie zachowałyby się dokumenty albo ważne pamiątki. Nie było nikogo, kto uznałby rodzinne historie i opowieści za godne przekazania następnym pokoleniom. Wcześniej nikt o to nie zadbał, a później nie było już nikogo.
Zapytajmy za Rolandem Barthesem: Co sprawia, że wobec większości zdjęć przechodzimy obojętnie, a wobec innych czujemy pociąg, upodobanie, fascynację? Najpierw fotografia pokazuje to, co warte uwagi. Skupiając na niej wzrok, zapoznajemy się z intencjami fotografa. Nasze zainteresowanie użycza mu życia. Wtedy oglądający może, choć nie musi, doznać szczególnego impulsu, punctum. Zdjęcie wtedy istnieje dla niego. Za sprawą owego wyjątkowego ukłucia jedna z odnalezionych w szufladzie fotografii zaintrygowała mnie szczególnie. Pożółkła odbitka przedstawiała muzyków w trakcie przygrywania w jakiejś tancbudzie. Wśród nich Bernard Jendryka. Widać rodzinne podobieństwo. Siedzi za perkusją, na bębnie jest napis „The Jolly Boy’s Band”. Poczułem, że to zdjęcie ma dla mnie swoją opowieść.
Po angielsku wtedy na Górnym Śląsku? To prawda, Śląsk zawsze gadał wieloma językami, czy się to komuś podobało, czy nie. Był język, którym mówiło się w domu. Był język, który deklarowano, że się nim mówi w domu, choćby w „Zgłoszeniu celem policyjnego stwierdzenia ludności”, hitlerowskim dokumencie, gdzie nieporadna polszczyzna widnieje pod niemieckim tekstem. Choć temu dokumentowi nie można wierzyć, bo deklaracja była wymuszona. Druga żona Franza, Klara Jendryka, z domu Stanek, na zadane w nim pytanie: „Który język, mówi się w domu?” odpowiada zgodnie z wymogami tamtych ponurych czasów: deutsch. Tymczasem na odwrocie ocalałych fotografii jej rodziny podpisy są wyłącznie po polsku. Był język urzędowy, a także język, którym posługiwał się ksiądz w kościele. Nieumiejętność posługiwania się określonym językiem w zależności od miejsca i czasu mogła przysporzyć kłopotów. W Laurahütte, a potem Siemianowicach, następnie Laurahütte i znowu w Siemianowicach, zmieniało się to podobnie jak nazwa miasta. „Piyrwyj byli Niemcy, potem Poloki, potem zaś Niemcy, potem nazot Poloki, a i tak większość godała po naszymu, czyli po ślonsku”. Na Górnym Śląsku mówiono gwarą, pisano po niemiecku (drukowaną szwabachą i kaligrafowanym Sütterlinem), a także po polsku. Zza Brynicy dochodziły jeszcze wpływy rosyjskie, zza Olzy czeskie. Były napisy w jidysz. Język angielski użyty w nazwie zespołu wskazywał jednak zupełnie odmienne inspiracje. Dawał do zrozumienia, że oprócz podwórkowych zicpolek, operetkowych szlagierów,ludowych przyśpiewek czy marszowego umfa-umfa zespół mógł mieć jeszcze inne ambicje muzyczne. Nazwa przywodzi na myśl swingowo-taneczne fascynacje dalekim, odmiennym światem. Możliwość przypadku lub przywłaszczenia sobie przez obrotnych elwrów4 czyjegoś bębna wyklucza inne zachowane zdjęcie, na którym ustawiono na pierwszym planie instrumenty: klarnet, saksofon, bandżo. Nazwa oraz instrumentarium wskazują na zespół jazzowy! Jazzband na Śląsku, w Siemianowicach, na początku lat dwudziestych, wcześniej niż w warszawskim Qui pro Quo czy Morskim Oku? Skąd ten pomysł? Na odwrocie zdjęcia są nuty. Zapisane dziecięcymi kredkami, pozbawione tonacji i klucza wiolinowego. Róg zdjęcia jest oderwany. To wszystko.
Pod wpływem nieodpartego impulsu starałem się znaleźć treść do pożółkłego obrazu. Nadać mu znaczenie. Pomimo że od zdjęcia oddzielała mnie niewiedza, a uwiecznione na nim postacie nigdy nie zagościły w rodzinnych historiach, postanowiłem wypełnić ten stuletni przedział pomiędzy mną a nieznanymi muzykami. W wyniku tego powstały dwie równoległe biografie muzyków z Laurahütte.
Byli rówieśnikami. Jeden z nich zaszedł na sam szczyt. Miał Berlin u swoich stóp, a potem wraz z postępami niemieckich podbojów – całą Europę. Został niekwestionowanym królem szlagierów w epoce, kiedy rozrywka służyła nazistowskiej propagandzie i wielu ówczesnych twórców chciałoby wymazać tamte kariery ze zbiorowej pomięci. Żołnierze po obydwu stronach okopów wojny na wszystkich frontach nucili jego piosenki. Drugi z muzyków, radosny chłopiec z odnalezionej fotografii, był moim nieznanym dziadkiem, okrutnie skazanym przez rodzinną pamięć na zapomnienie. Losy Bernarda i Maxa wzajemnie się dopełniają jak dobro i zło, radość i smutek, jasność i ciemność, jak miłość i śmierć, sława i zapomnienie. Jak krzyżujące się nurty wielkiej historii z domowymi opowieściami. Jak polifonia. Pod wpływem starej fotografii z oderwanym rogiem i kilku nut napisanych na jej odwrocie powstała poniższa historia. Opowieść można zastąpić tylko inną opowieścią5.
Czy można opowiedzieć historię rodzinną sprzed wieku na podstawie fotografii i kilku nut?
– Wstowej!
Dzień u Jendryków zaczynał się bardzo wcześnie. Jeszcze przed świtem w ciemnym mieszkaniu od podwórza w hutniczej czynszówce przy ulicy Stawowej (do niedawna Teichstraße) zamigotało światło w kuchni. Pierwsza zbudziła się Maria, córka Klary. Mówili na nią Mika. Z racji ciasnoty kwatery wstawiono jej metalowe, skrzypiące łóżko w kuchni, Na jego oparciu Franz, od czterech lat nowy mąż jej matki, zawiesił stary, znoszony pasek. W zależności od potrzeb ostrzył nim brzytwę lub wymierzał w domu sprawiedliwość. Swojego prawdziwego ojca Mika nigdy nie poznała. Jak wielu innych, zabrała go wielka wojna.
Jak każdego ranka, zerwała się przed wszystkimi domownikami. Zanim wstali, pochowała pościel do skrzyni pod łóżkiem, przemyła oczy zaropiałe od stęchlizny oficyny i uczesała się przed lustrem. Potem wyciągnęła swoje włosy ze szczotki należącej do Klary i wrzuciła je do wiadra z brudną wodą, stojącego za zasłoną. Zasunęła parawan, nasłuchując, czy aby nikt nie wchodzi do kuchni, przykucnęła nad wiadrem i oddała do niego mocz.
Po tej pobieżnej toalecie ubrała się w za duży na nią, znoszony kuchenny fartuch i zawiązała na głowie opaskę. Koszula nocna powędrowała za pościelą do skrzyni. Ubrana w dzienny strój, szybko oporządziła kuchnię, przyniosła węgla w kołkastli6, połamała filipusy7 i rozpaliła nimi w kuchennym piecu. Na blasze postawiła garnek na wodę. Kiedy ogień już bujał się wesoło, trzaskając iskrami i rozświetlając ciepłymi refleksami kuchnię, pochechlała pogrzebaczem od spodu ruszt paleniska i zamknęła górne drzwiczki pieca.
Hałasy dobiegające z kuchni były codziennym sygnałem pobudki dla pozostałych domowników. Z sąsiedniego pokoju usłyszała odzew: skrzypienie łóżek, ziewanie, chrząkanie, smarkanie, pierdzenie, a potem tupot nóg po zimnych deskach podłogi. Budzili się, niechętnie wychodząc spod pierzyn. W poszukiwaniu ciepła i pod wpływem pełnych pęcherzy podążali do kuchni. Najpierw Richard, jej przyrodni brat, półprzytomny udał się za zasłonę. Po chwili z sypialni wyszła Klara, zawiązała w pośpiechu zapaskę i dołączyła do kuchennej krzątaniny, przygotowując śniadanie.
Mika wtedy poszła do sąsiedniego pokoju i delikatnie próbowała obudzić drugiego przyrodniego brata. Bez skutku. Trudno się dziwić. Wrócił zaledwie parę godzin temu! Całą noc grał z zespołem na imprezie w jakiejś tancbudzie. Po powrocie kaszel długo nie dawał mu zasnąć. Nieprzytomny pijackim snem, pachniał jeszcze męskimi aromatami tytoniu, brylantyny i alkoholu. Lubiła ten zapach. Kojarzył się z dorosłością i niedostępnym dla niej światem, gdzie nie trzeba zmywać garów, obierać kartofli i drżeć przed wybuchami gniewu ojczyma.
Kształtne usta śpiącego wciągnęły ze świstem powietrze, by po chwili wypuścić je z lekkim charkotem. Reszta twarzy Bernarda ukryła się za gęstymi falami włosów, które w nocy wymknęły się z okowów tłustej pomady i zasłaniały oczy śpiącego od przykrego kontaktu z zimnym porankiem.
– Ej! Wszyscy już wstali! – Zaczęła szarpać śpiącego bardziej natarczywie, bowiem zza uchylonych drzwi dobywały się złowrogie pomruki. Z Franzem Jendryką nie było żartów, miał ciężką rękę i nie znosił darmozjadów. Sam ciężko tyrał jako pudlarz w hucie Laura. W potwornej temperaturze mieszał długą metalową brechą8 roztopioną surówkę w hutniczym piecu. To była ciężka, niebezpieczna praca, ale pozwalała utrzymać rodzinę. W domu były dwie gospodynie: żona i pasierbica. Klara była żołnierską wdową, z którą ożenił się po powrocie z wielkiej wojny. Jego pierwsza, wiejska żona umarła na gruźlicę. Druga wniosła w posagu filigranową córkę Marię. Nastolatka ze swoim mizernym wzrostem wydawała się jeszcze dzieckiem przy słusznej postury mężczyznach.
Kobiety żwawo starały się wyprawić chłopów do roboty. Klara kroiła chleb, Mika zalewała wrzątkiem kakauszale9. Domownicy spieszyli się z poranną toaletą przed pójściem do pracy. Syn Franza, Richard, próbował zaczepić się w hucie nawet za marne grosze, licząc, że przyuczy się do zawodu ojca. W odróżnieniu od próżniaczego brata był gotowy do wyjścia, przełykał jeszcze kęs razowego chleba, popijając go łykiem z fajansowej musztardówki z obtłuczonym uchem, na której namalowano brodatego krasnala z halabardą.
Tylko ten Bernard! Piękny młodzieniec o szczupłej posturze i delikatnych jak u cherubina rysach twarzy, falujących włosach modnie podgolonych po bokach i z tyłu, i szaroniebieskich dużych oczach pod wyrazistymi brwiami zdawał się bardziej pasować na księdza lub, jak myślała o nim Mika, księcia z bajki niż na syna biednej robotniczej rodziny. Ale cóż, rodziny się nie wybiera. Kolejne próby obudzenia go przez siostrę zaczęły przynosić rezultaty: otworzył jedno zapuchnięte od lumpowania oko, odrzucił do tyłu włosy i przygładził potarganą fryzurę; potem otworzył drugie oko, oparł się na wezgłowiu i zakaszlał, odpluwając nocną flegmę do stojącego obok łóżka nocnika. Następnie przeciągnął się, ziewnął, spojrzał przytomniej i widząc Mikę, obdarzył ją szelmowskim uśmiechem słodkiego drania.
Ta bez słów wskazała uchylone drzwi, zza których zaczynało dobiegać do zimnej, wilgotnej izby ciepło kuchennego pieca. Pośród odgłosów garnków stawianych przez Klarę na blasze, dokładania węgla do ognia i brzęku naczyń, za drzwiami narastały gniewne pomruki i tłumione przekleństwa Franza, aż wybuchły stekiem wyzwisk:
– Kein verfluchtes Arschloch wird hier faulenzen!!! 10
Stary Jendryka trzasnął poobijanym blaszanym kubkiem z resztą kakauszale o blat wysłużonego kuchennego stołu, podkręcił nerwowo sumiastego wąsa i spojrzał gniewnie w stronę izby, gdzie pieroński gizd ośmielał się wylegiwać w porze, kiedy trzeba iść do pracy. Tym razem zrezygnował z zamysłu wymierzenia ojcowskiej sprawiedliwości. Nie teraz. Nie było czasu. Do robociarskiej torby wrzucił zawinięte w stary egzemplarz „Katolika” pajdy chleba, zaklął pod nosem i wyszedł, trzaskając drzwiami czynszowego mieszkania. Jego tropem podążył bez słowa Richard. Wolał się nie odzywać, by na nim nie skupił się gniew ojca.
Klara nie próbowała nawet uciszać męża. Znała jego wybuchowy charakter. Franz pochodził z małej wsi pod Strzelcami Opolskimi. Ciężkie życie w biedzie nadało mu zaciętości i twardości. Po śmierci żony Konstancji niedostatek wygnał go z dwoma synami w poszukiwaniu pracy. Porzucił ojcowiznę, załadował nędzny dobytek: szafę, wertikal11, stół i co tam jeszcze weszło na furę, i tak dotarli na Górny Śląsk, do Laurahütte. Za Niemca udało mu się znaleźć pracę, której trud jeszcze bardziej utwierdził go w przekonaniu, że taki już przypadł mu los, że wszyscy w domu, tak jak on, muszą okupić swe życie cierpieniem i znojem. Potem poszedł na wojnę, wrócił z niej jako weteran kampanii węgierskiej. Poznał Klarę, a Klara nieraz miała poznać jego twardą rękę. Trzaśnięcie drzwiami było sygnałem dla Bernarda, że przynajmniej tego ranka niebezpieczeństwo minęło. Surowy krytyk jego życiowych poczynań oddalił się razem z innymi poszarzałymi od przenikliwie chłodnego świtu robotnikami w kierunku bramy prowadzącej do zakładu, aby zanim zawyją syreny, zdążyć na pierwszą zmianę w hucie.
Bernard skinął na Mikę i przywołał ją, by podeszła bliżej. Pomimo ojcowskiej bury nie przestał się uśmiechać. Spuścił ze skrzypiącego, metalowego łóżka bose nogi na zimną podłogę. Aż się wzdrygnął! Kopnął nocnik pod łóżko. Po omacku poszukał stopami kapci. Mika usiadła obok niego na krawędzi łóżka. Czuła ciepło bijące od wyrwanego z pościeli Bernarda. Ten ponownie zarzucił do tyłu tłuste od brylantyny włosy i przypominając sobie repertuar ubiegłej nocy, zaczął wybijać rytm na wyimaginowanej perkusji, na jego udach oraz plecach Miki z wystającymi łopatkami. Nogi wybijały rytm centralnego bębna i stopki hi-hata. Ręce błądziły od werbla ud do talerzy łopatek i bioder Miki. Zanucił, improwizując głosem zachrypłym od wczorajszych ekscesów:
– Ana, Ana, Ana, Ana, hej shimmy, shimmy, hootchy-kootchy!
Mika już kołysała się do rytmu. Z głośnym chichotem podchwyciła wymyśloną dla niej bladym świtem piosenkę.
– A wy co? Nie mosz co robić?! – z wyrzutem w głosie zapytała ją Klara, która weszła do izby. Zaroz ci znajda robota! A ty? – tym razem skierowała pytanie do Bernarda. – Cołki dziyń bydziesz sie wylegiwoł?
– Nie – odpowiedział, nie przestając wystukiwać rytmu wokół siebie. – Nie byda. Ida pograć. Trza nam ćwiczyć. Wiycie, przeca. Granie to moja robota. Inkszyj nie mom.
Nie tylko Bernard był bez pracy. Gdy przyszła Polska, mieszkańcy Laurahütte i Siemianowic poznali gorzki smak wolności. Smakowała jak zupa z oszkrabin12, którą zapychano sobie żołądki, by nie paść z głodu.
A zaczęło się tak pięknie! W czerwcu 1922 roku generał Szeptycki przejechał na koniu pod łukiem triumfalnym zbudowanym w Katowicach na ulicy Warszawskiej. Razem z nim przybyli od strony Szopienic ułani, a w defiladzie wzięły udział nawet czołgi. Były kwiaty, deputacje z całego regionu, dziewczątko górnośląskie kwiatami i wierszykiem powitało generała, a stary powstaniec inwalida ze słowami „Pękajcie okowy niewoli!” kowalskim młotem rozbił łańcuch. W komitecie powitalnym przy katowickim teatrze obok wojewody Rymera stał naczelnik Korfanty. Spełnił swoją misję, oddał Górny Śląsk we władanie Polsce. Wprawdzie pod koniec następnej dekady to samo państwo osadzi go na Pawiaku i wedle opinii niektórych otruje go tam arszenikiem, ale póki co nie psujmy radosnej atmosfery w umajonych, odświętnych Katowicach. Kronikarz wtedy pisał: „Rozprysła się krzyżacka zawierucha. Katowiccy Niemcy tego dnia z pewnością zostali w swoich domach”.
Potem było gorzej. Światowy kryzys lat 20. pogrążył pozbawioną dawnych kapitałów rodzin Donnersmarcków czy Giesche gospodarkę Górnego Śląska, zarządzaną przez nowych włodarzy. Zapanowała bieda i bezrobocie. Piłsudski, zajęty gonieniem bolszewików pod Radzyminem, nie miał głowy do tego regionu. Z jednej strony, przebijając niemiecką ofertę plebiscytową, dał mu sejm i autonomię. Jedyny Ślązak na stanowisku wojewody zmarł po pół roku, ponoć z przepracowania. Z drugiej strony, następni na tym urzędzie z zaangażowaniem gubernatorów kolonii wzięli się za rugowanie niepewnych elementów wśród tubylców. Wciąż powiększającej się grupie elwrów z Laurahütte wielka polityka przyniosła przede wszystkim nędzę. Najbardziej zrezygnowani wystawali jak lunatycy na placu przed kościołem św. Krzyża z niewidzącym, zgaszonym spojrzeniem, czekając na cud lub okazję. Inni, pozbawieni pracy, musieli z czegoś żyć. Niektórzy, ryzykując życie, całymi rodzinami kopali węgiel w biedaszybach na Bytkowie. Inni, tak jak Bernard, wybrali swojski show-biznes. Próbowali przeżyć, umilając ludziom życie w ciężkich czasach. Grali, śpiewali, tańczyli na przekór złemu losowi. Jak skapnęło im czasem trochę grosza, to było na chleb powszedni, a nawet na gorzałkę, i na bezcenne nuty z modnymi szlagierami.
– Matko, nie wiycie, kaj som moje nuty?! – zaniepokoił się Bernard.
– A co mnie obchodzą te twoje bezeceństwa? – oburzyła się Klara. Dla niej muzyka miała rację bytu tylko w kościele. Reszta była hałasem, który powodował zgorszenie i rozpustę. Sama śpiewała w chórze parafii św. Krzyża; zaprowadziła tam niedawno także Mikę, która – stojąc na palcach – próbowała dorównać pozostałym chórzystkom i chórzystom. Nie tyle śpiewem – miała dźwięczny, donośny głos – ile wzrostem.
– Som żeś je włożył pod łóżko, nie pamiętosz? – przypomniała bratu Mika.
– Jakoś nie, chyba byłżech słaby w nocy – próbował się wytłumaczyć Bernard.
– Od tego grania? – zapytała Mika z przekąsem. Chętnie zamieniłaby pieśni maryjne na charlestona, ale wiedziała, jaka byłaby reakcja matki. O ojcu nawet nie wspominając!
– Chyba od gorzoły i tego lumpowania! – Klara nie miała wątpliwości.
– Gorzoła, nie gorzoła – Bernarda aż otrząsnęło na wspomnienie nocnych harców. – Ja, trza się zbierać. Schylił się pod łóżko. Odsunął nocnik, za którym leżał zniszczony kajet. Zapamiętane, wymyślone, podsłuchane, przepisane – bezcenne nuty. Repertuar zespołu.
Wygładził wyszczerbionym grzebieniem włosy; w kuchennym kąciku z lustrem i waszbekiem13 jako ostatni zaczął się golić, w zimnej wodzie pozostawionej przez poprzedników. Jednocześnie popijał z kubka i zajadał resztki śniadania. Potem przyszła pora na garderobę. Trzeba było przywrócić jej blask lekko przyćmiony wydarzeniami ubiegłej nocy. Znowu pomogła siostra.
– Dej, to ci wybigluja – Mika już była na to przygotowana. Nastawione wcześniej na blasze kuchennego pieca gorące żelazko z duszą przywróciło blask koszuli i poprawiło kanty na spodniach. Podczas prasowania, na łóżkowym materacu przykrytym prześcieradłem, zaczęła go wypytywać:
– I co, jak było? Godej, udoł się bigiel? – zawiłości śląskiej mowy kazały jej nazwać nocną imprezę Bernarda tak samo jak wieszak, na którym powiesiła mu wyprasowaną koszulę, od częstego używania lekko przetartą przy kołnierzyku i mankietach.
– Cało sala tańcowała! – pochwalił się Bernard, biorąc od Miki gorące od prasowania spodnie i nakładając je na chude nogi. – A dziołchy!
– Co, dziołchy? – nastroszyła się Mika.
– No, tyż tańcowały – odpowiedział wymijająco. – Jakżech im zagroł. Do rytmu. – Uśmiechnął się. – Bum, cyk, cyk. Bum, cyk, cyk. Bum.
To była domena perkusisty. Rytm, który sprawia, że nogi same ruszają do tańca. Jego zadanie w zespole.
– Ino tańcowały? – zapytała Mika, odrywając wzrok od prasowania i spoglądając na brata badawczo.
– No, nie wiym. Co łone tam robiły i z kim – odpowiedział Bernard z miną niewiniątka.
– Na pewno! – Mika swoje wiedziała – Tylko czymu anzug14 ci wonio jakomś wodom perfumowanom Czar Paryża abo lawendom, co?
– Mój anzug? – Bernard nie dał się zbić z tropu – Może wisioł w szatni na jakiejś innej jakli15? U Geislera. Gorko16 było. Na Bytkowie.
– Na pewno! – powtórzyła Mika. – Te baby ciągle na ciebie lecą jak pszczoły do miodu!
– Bo jo żech jest taki słodki – Bernard nie miał co do tego wątpliwości. – Ale żodno mi tak kragla17 nie wybigluje jak ty!
Mice raczej nie przypadł do gustu ten garderobiany komplement.
– Sie uważej! – pogroziła bratu. Ten co innego miał w głowie.
– Baby som, bydom abo ich nie bydzie. My tam som w robocie. Gromy muzyka. Nowoczesny jazz band. Rytm! No i jo, perkusista. Jak w tych nutach abo na płytach. Tak chcymy grać, a to jeszcze dużo roboty!
– No, chciałabych to kiejśik łoboczyć! – powiedziała udobruchana Mika.
– Łoboczysz! Kiej podrośniesz – obiecał jej Bernard i zaczął się zbierać. Zabrał emaliowane wiadro pełne mętnej wody, do którego wcześniej przelał zawartość nocnika, by zawartość wylać w wychodku na półpiętrze.
Po chwili z oficyny, przez ciemne, śmierdzące uryną i pomyjami podwórze, na rozjaśnioną porankiem ulicę Stawową, do niedawna Teichstraße, wyszedł na bulwar wschodzącego słońca elegancki młody mężczyzna.
Bernard stanął u progu domu i zaczerpnął w płuca rześkiego powietrza jesiennego poranka. Ubrany był w dwurzędowy garnitur od sosnowieckiego krawca Glajtmana. Jego postura gubiła się nieco w wywatowanej marynarce. Z brustaszy18 wystawała jedwabna poszetka, a śnieżnobiały, sztywny kołnierzyk ozdabiała aksamitna mucha. Idący ulicą ponurzy, zmarznięci robotnicy obdarzali wyłaniający się z sutereny wzór estradowej elegancji wściekłymi spojrzeniami. Co innego kobiety. Te odprowadzały zjawiskowego eleganta zalotnymi uśmiechami, które sygnalizowały, że chętnie zawróciłyby z drogi do roboty i udały się z nim gdzieś w nieznane. Bernard, zadowolony z efektu swojego wyglądu, odwzajemniał damskie uśmiechy. Zmrużył oczy nienawykłe do słonecznego światła, z ciągnącej się w kierunku huty ulicy Stawowej skręcił w lewo i ruszył w kierunku Dworcowej.
Z prawej strony ulicy, za torami kolejowymi, ciągnął się las dymiących kominów. Olbrzymie drewniane chłodnie skłębioną buchały parą obok wielkich fabrycznych hal okolonych pajęczyną rusztowań i arteriami ramp. Dochodziły stamtąd odgłosy jak z bebechów wielkiego lewiatana, tak dla Bernarda stałe i niezmienne, że przestał zwracać na nie uwagę: tętniący pomruk maszyn, stukot wagonów ciągnionych przez sapiące lokomotywy, dźwięki syren, uderzenia narzędzi, łoskot surówki wylewanej jak lawa podczas erupcji wulkanu w strumieniu iskier, osnutej dymem. Huta nie ustawała w pracy; dzień i noc pulsowała swoim przemysłowym rytmem. Rozrastała się od połowy XIX wieku razem z kopalniami dostarczającymi rud żelaza i paliwa do jej przepastnych pieców. Zmieniała oblicze tej ziemi. Pochłaniała żarłocznie okoliczne wioski, zagarniała chłopskie pola, karczowała lasy, nicowała grunty, usypywała dymiące hałdy, aż stała się monstrualnym kombinatem, molochem, na zapleczu którego wraz z napływem rąk do pracy powstawały robotnicze kolonie. Po wojnie z największej wsi w Europie, która już dawno zatraciła plebejski charakter i była całkowicie zależna od huty, narodziło się przemysłowe miasto. Niczym Klondike w poszukiwaniu czarnego złota, na Górnym Śląsku powstało i rozkwitło zachłanne górniczo-hutnicze Mahagonny19: Laurahütte.
Po Niemcach nastała Polska. Pomimo niekorzystnych wyników plebiscytu urodzony w tych stronach Korfanty, postrach Niemców, zabrał swoje rodzinne miasto Laurahütte i rzucił je nowej odrodzonej ojczyźnie jako bogaty łup wojenny po III powstaniu. Dla mieszkańców niby wszystko się zmieniło, a tak naprawdę, jak się szybko okazało, pozostało po staremu.
– Im Namen des Vaters und des Sohnes und des Heiligen Geistes…20
Hugo Jarczyk przeżegnał się i zakończył modlitwę.
– Terazki trza rzykać21 po polsku, fater! – wtrącił się młodszy syn Herbert.
– Amen – zakrzyczała jego uwagę reszta sześcioosobowej rodziny, siedząca przy kuchennym stole w oczekiwaniu na śniadanie.
Jarczykowie w domu nie mówili po polsku. Wprawdzie, jak prawie wszyscy stąd, byli dwujęzyczni, jednak to niemiecki był językiem rodzinnych rozmów i modlitw. Podobnie jak większość Ślązaków, nie dostrzegali politycznej potrzeby dokonania wyboru: po polsku czy po niemiecku; gadali od zawsze po swojemu. Językiem dziadków i ojców, Wasserpolnisch 22. Dialektem, którego często nie rozumieli sprowadzani na te ziemie nauczyciele, zarówno wcześniej pruscy, jak i potem polscy.
Hugo Jarczyk w plebiscycie głosował za Niemcami, jak wszyscy socjaldemokraci. Lecz na co dzień w jego najbliższej ojczyźnie gadano wieloma językami. Nawet w kościele modlili się po polsku i niemiecku. Pozostał wierny Vaterlandowi 23, bo tak go wychowano, choć nigdy nie zapomniał wielkiej kaźni, jaką zgotowała jego pokoleniu ojczyzna na zachodnim froncie Wielkiej Wojny. Odmówił wtedy awansu na podoficera, nie chciał gonić z okopów swoim kamratów na pewną śmierć. Może pod wpływem tych doświadczeń zabrakło go, kiedy Korfanty postanowił wbrew jego woli zrobić mu Polskę w Laurahütte? Uznał, że nie warto za to znów się zabijać, tym bardziej że po przeciwnej stronie byli jego sąsiedzi, koledzy z pracy, a nawet parafianie z kościoła św. Krzyża.
Nikt nie zabrał się jeszcze za jedzenie. Czekali, aż pierwszy zrobi to ojciec. Ten najpierw łagodnie upomniał dziesięcioletniego Herberta:
– Synek, pan Bóg rozumie, jak się do niego goda, w każdym języku, nawet po murzyńsku, pra Max? – spojrzał ciężkim spojrzeniem z wyrzutem na swojego najstarszego syna.
– Na Murzynach to ja się ojciec nie znam… – odpowiedział mu wymijająco pierworodny.
– Właściwie to czemu ty się zamiast mie nie modlisz? Mosz większo wprawa. Dziesięć lat żeś to robił! Nadarymnie! – ostatnie wykrzyknął wzburzonym głosem. Wciąż nie mógł odżałować. Było tak blisko, tak niewiele brakowało do spełnienia rodzinnych aspiracji.
– Hugo! – Anna Jarczyk nie chciała rodzinnych sprzeczek, jeszcze na dodatek przy modlitwie. Mąż uciszył ją gniewnym ruchem ręki.
– Ojciec, nie nadaremno! – zaprotestował Max. – Może pan Bóg wysłucha moich modlitw i sprawi, że zostanę muzykiem? Albo kompozytorem – dodał.
Osiemnastoletni Maksymilian Michał Jarczyk wrócił do rodzinnego domu po ośmioletnim pobycie w zakonie misjonarzy w klasztorze Świętego Krzyża w Neiße24. Po ostatniej z wielu rozmów z opatem, kiedy miał się zdecydować, czy zamieni ostatecznie nowicjat na stan duchowny, podjął wreszcie decyzję. Zrezygnował. Czuł powołanie, nie tyle jednak do kapłaństwa czy stanu zakonnego, ile do wspaniałej, wzniosłej muzyki, która rozbrzmiewała pod barokowym sklepieniem kościoła, jakby anioły wybrały to miejsce na swoją filharmonię. Monumentalne, wielogłosowe tony prastarych chorałów, organowe fugi, to wszystko przybliżało go do Boga, któremu w hołdzie chciał tworzyć muzykę. Ad maiorem Dei gloriam. Niestety, było tam miejsce tylko dla duchownych. Po decyzji o rezygnacji zamknięto przed nim klasztorną furtę. Max wrócił do rodzinnego miasta, do Laurahütte, które pod jego nieobecność stało się Siemianowicami. Jego rodzina przeniosła się z Richterstraße na Wandastraße, która za chwilę stanie się ul. Powstańców. A właściwie to nie rodzina się przeniosła, tylko Polskę przeniesiono do Laurahütte, pozostawiając w niej Niemców, stanowiących większość w przemysłowych ośrodkach Górnego Śląska. Niedoszły misjonarz, przyzwyczajony do niezmienności zakonnych rytuałów, nie za bardzo potrafił się połapać w tych zawiłościach, tak odmiennych od klasztornych medytacji i śpiewów. Jedno wiedział: chce się uczyć muzyki. Szkoła była w Katowicach i po drugiej stronie granicy przecinającej Górny Śląsk, w Bytomiu. Niedaleko. Z Laurahütte można było udać się za granicę tramwajem.
– Jedzcie! – zachęciła wszystkich matka, widząc w końcu przyzwolenie w oczach męża. Domownicy zabrali się za pałaszowanie pachnącego chleba z piekarni Kołodzieja i białego sera wyciśniętego z odłożonej na ten cel maślanki, które leżały na kuchennej chuście. W dzbanku pachniała zaparzona zbożowa kawa. Hugo zaczął smarować kromkę chleba fetem25, próbując jednocześnie ostudzić entuzjazm pierworodnego syna:
– Módl się lepiej, żebyś mógł z tego wyżyć. Ksiądz to wiadomo, ale ty, nie – musisz postawić na swoim! Wiesz, jak ludzie mówią: Kto ma księdza w rodzie, tego bieda nie ubodzie – przeszedł płynnie od duchowych do materialnych korzyści stanu kapłańskiego.
Czy to była przyczyna, dla której rodzice Maksymiliana Michaela Jarczyka zdecydowali się na jego pobyt na nowicjacie? Przypuszczalnie nie był to jedyny powód, a nawet nie najważniejszy. Solidna, zapracowana niemiecka rodzina na Górnym Śląsku, gdzie ojciec miał dobry fach, a matka z krawieckich robót dokładała niemało do domowego budżetu, mogła sobie pozwolić na aspiracje. Na polepszenie losu dzieci. Nie bez znaczenia były sny i marzenia Anny Jarczyk. Widziała w nich swojego pierworodnego syna jako uduchowionego, smukłego młodzieńca w koloratce jak na obrazie El Greca, otoczonego – zamiast brudem i smrodem ślusarskiego kantorka – aurą świętości i szacunkiem parafian. To była szansa, by stać się kimś innym, lepszym. Mogła odmienić jego i całą rodzinę. Wszyscy by jej zazdrościli! W naturalny sposób pycha mieszała się u Jarczykowej z pragnieniem świętości.
– Hugo! – spróbowała mitygować go Anna, ale stary Jarczyk ponownie skarcił żonę, że próbuje się wtrącać. Ta, wyuczona przez długoletnie pożycie małżeńskie, posłusznie zamilkła.
– Żeby z tym muzykowaniem nie skończył tak jak ci, co nam wygrywają pod oknami. Razem z kataryniarzem, ostrzycielem noży i innymi szmaciarzami.
Potem zwrócił się do syna:
– Czasy są ciężkie. Ja mam zawód. Ślusarz to i w hucie, i w domu się przyda. Matka też ma fach w ręce. Dobra krawcowa zawsze znajdzie klientki. A muzykant?
– Muzyk. Kompozytor – poprawił go Max. Uczę się grać, a także komponować. Chcę skończyć konserwatorium i iść na studia.
– Hugo, daj mu spokój! Przecież nawet uczy śpiewać chór w kościele. Taki młody, a proboszcz go chwali – matka w końcu zabrała głos w obronie syna. – Niech najpierw skończy szkołę. Potem pokaże, na co go stać.
– A modlić możemy się razem, fater – powiedział Max pojednawczo, patrząc na ścianę, na której szafkowy becker wybijał pełną godzinę. – Czas na mnie – wstał od stołu i sięgnął po uczniowską czapkę. – Muszę jeszcze dojść na przystanek. Stąd mam dalej niż z Richterstraße.
Jego rodzeństwo też kończyło posiłek i zapinało szkolne tornistry. Matka w pośpiechu, na stojąco, przyszywała oderwany guzik młodszemu z braci.
– Stój, nie wierć się, bo cię dziabnę – mitygowała niesfornego Herberta, robiąc pętelkę i odgryzając końcówkę nitki na rękawie jego szkolnego mundurka.
Hugo Jarczyk razem ze wszystkimi zbierał się do roboty. Schował kromki chleba do robociarskiej torby ze ślusarskimi narzędziami. Przygładził zmierzwione, kędzierzawe włosy, na koniec podkręcił wąsa tak, że szpiczaste końcówki sięgały niemal uszu. Zawołał pierworodnego:
– Chodź, kapelmajster. Trza nam iść.
Matka odprowadzała ich wzrokiem, trzymając na ręce najmłodszego syna. Zamknęła za nimi drzwi.
Wyszli wczesnym rankiem na siemianowicką ulicę. Max wzrostem przewyższał już lekko zgarbionego ojca. Na skrzyżowaniu z Fabryczną Hugo wyciągnął rękę na pożegnanie, ale syn stwierdził, że odprowadzi go kawałek. Miał w tym ukryty plan. Chciał zajrzeć do gospody przy hucie Laura, czy przypadkiem nie ma tam czegoś do roboty dla młodego muzyka. Na scenie, w Towarzystwie Konsumentów lub w ogródku. Wszędzie tam było słychać muzykę. Może potrzebują pianisty? Niestety, nie było żadnych ogłoszeń, a o tej porze było zamknięte na głucho.
– A ten co? – Hugo zauważył paradującego chodnikiem szczupłego eleganta o wybrylantynowanych włosach i w muszce do dwurzędowego garnituru. – Ale się łoblyk26! Nie za wcześnie na takie parady?
Max uśmiechnął się:
– Może to jakiś artysta?
Jego ojciec nie miał złudzeń:
– Artysta? Tukej? Pryndzy alfons!
Barwny ptak minął ich na siemianowickim chodniku. Uśmiechnął się do Jarczyków. Max zauważył w jego ręku nuty.
– A może jednak artysta? – pomyślał.
U wylotu Teichstraße pożegnał się z ojcem podążającym razem z innymi robotnikami do bram huty Laura i zawrócił w kierunku kolonii Alfreda. Rozejrzał się jeszcze za napotkanym elegantem, ale ten gdzieś zniknął u wylotu ulicy Dworcowej. Zmrużył oczy od nagłego blasku dnia. Jesienne słońce zmatowione dymem z kominów huty wschodziło nad siemianowickim dworcem kolejowym. Pod powiekami w powidoku został mu uśmiech nieznajomego niczym uśmiech kota z Cheshire z dziwnej opowieści o Alicji. Max odwzajemnił zapamiętany uśmiech. Przyspieszając kroku, niedoszły misjonarz świata, aspirujący jako przyszły muzyk i kompozytor, ruszył w kierunku przystanku tramwajowego.
Na Dworcowej były dwie knajpy. Jedna, zgodnie z nazwą ulicy, mieściła się w budynku kolejowego dworca i była tęskniącą za dawnymi czasami restauracją, gdzie obsługiwano głównie oczekujących podróżnych i pracowników kolei. Druga miała siedzibę pod numerem 10, w części hali wydzierżawionej od Zjednoczonych Hut Królewskiej i Laura. Tam właśnie udał się Bernard o poranku, nietypowej z punktu widzenia bywalców takich przybytków porze. Miał ku temu powód. Rankiem i przedpołudniem, kiedy stali klienci, mordując się z kacem, szli jakoś zarobić na chleb w kieliszku, karczmarz pozwalał ćwiczyć muzykom. Rewanżowali mu się, grając na różnych imprezach lub po prostu dla uciechy klientów wrzucających im parę drobniaków do kapelusza. Podobno fabryczna hala miała niebawem zmienić właściciela, tym bardziej trzeba było korzystać z sali prób, póki można, pomimo nieprzyzwoitej pory dla nocnych marków.
Bernard Jendryka wszedł boczną bramą, pozdrawiając uzbrojonego w wiklinową miotłę ciecia. Rozejrzał się po sali bankietowej. Było to surowe wnętrze zaadoptowane do nowych potrzeb. Po bokach i na suficie dalej biegły żelazne żebra nieistniejącej rampy. Ściany były okopcone i czarne od tłustej, olejowej mazi. Pod nimi stały stoliki i masywny szynkwas ozdobiony chromem kranu do piwa, za którym, jak obietnica oderwania się od ponurego świata, stała bateria butelek. Na środku wyznaczono pustą przestrzeń do tańca. Z tyłu, na niewysokim podeście, stał jego instrument. Centralny bęben, werbel, trójkąt, dwa talerze. Muzyczna maszyneria do budzenia rytmu, narzędzie pulsujące emocjami i tworzące synkopowany zarys tanecznych figur i hopsztosów. Jego perkusja – serce bijące pulsem muzyki.
Siadł za bębnami, przygładził włosy, położył obok cenne nuty na skrzynce po butelkach z tyskim piwem zamiast na partyturze. Korzystając z tego, że przyszedł pierwszy, zaczął pałeczkami wybijać rytm na werblu, nucąc pod nosem melodię. Liczył takty, przerywał, zaczynał od nowa, zmieniał tempo. Przez brudne okna od strony ulicy wpadały pierwsze promienie słońca.
– Jak to grać, by było jak na płycie? – zastanawiał się. – Tak bardziej dziko? Tak jak w Wennrich’s Hotel Deutsches Haus w Gleiwitz. Znaczy się, w Gliwicach – przypomniał sobie ukradkiem podejrzany występ orkiestry z Breslau. Czyli z Wrocławia, tak.
Uczył się od innych metodą prób i błędów. Muzykalność miał we krwi, odziedziczoną po poprzednich pokoleniach, bo zawsze w każdej generacji trafiał się u Jendryków jakiś muzykant albo inny niewydarzony artysta, który ginął tak czy inaczej przygnieciony prozą życia albo ciężarem biedy. Nikt nie pomyślał o wsparciu talentu, jego dalszym kształceniu. Po skończeniu powszechnej szkoły, która uczyła czytać, pisać, rachować i modlić się, Jendryki szły karnie do roboty. Nie doceniano wykształcenia, a może pokornie uznawano swoje miejsce w szeregu. Szkołą miało być życie, uczono się w pracy potrzebnych umiejętności. Dzięki nim Franz Jendryka miał w książce adresowej Laurahütte wpisane puddler obok nazwiska. Konkretny fach to był górny pułap rodzinnych aspiracji. Artystów nie traktowano poważnie przez to, że uporczywie chcieli stać się kimś innym, niż byli, daremnie pragnęli wyrwać się z zaklętego kręgu taniej siły roboczej dla niemieckiego, a potem polskiego fabrykanta. Jak szaleńcy, buntownicy albo pozbawieni piątej klepki guptoki przez sztukę przenosili się do świata wyobraźni, aby uciec od biedy, która co dnia zaglądała im w oczy. A przecież wszyscy w rodzinie wiedzieli, że „wyżij dupy nie podskoczysz”.Przez pozostałych byli traktowani jako niepoważni, gorsi, naznaczeni piętnem pstrokatych ptaków, które nie wiadomo kiedy ani z jakiego powodu mogą zostać zadziobane przez stada szarych gołębi i chmary wróbli. Niełatwy był los artystów!
Bernard odłożył pałeczki, kiedy usłyszał kobiecy śmiech, męski baryton i stukanie obcasów.
– Hallo, Bernardi! Ty w ogóle nie śpisz? – w drzwiach pojawił się drugi z członków zespołu.
– Cześć, Dolfi.
Drobny Adolf tanecznym krokiem wszedł do sali prób, obejmując poufale Trudkę, trochę tancerkę, trochę szansonistkę, a bardziej niż trochę jego frelę27, jak zwykł ją przedstawiać. Wprawdzie niejedna dziewczyna poznana podczas tańców podczas kolejnej upojnej nocy mogłaby zasłużyć na to miano, ale na gruncie zawodowym Gertruda Stanik była najbliżej – śpiewała z Dolfim na głosy.
W drugiej ręce, tej, którą nie obejmował bujnych kształtów swojej przyjaciółki, trzymał futerał ze skrzypcami. Mimo wczesnej, nieestradowej pory elegancja Adolfa nie ustępowała szykowi Bernarda. Wszak to on miał być liderem zespołu, a miejsce perkusisty jest z tyłu. Dolfi był frontmanem, piosenkarzem, solistą, dyrygentem nieistniejącej orkiestry i multiinstrumentalistą. Oprócz skrzypiec grał na bandżo i mandolinie; doskonalił również umiejętności pianisty, męcząc się z rozstrojonym pianinem, a czasem, jeśli właściciel sali koncertowej w Towarzystwie Konsumentów przy hucie Laura pozwolił, grając na fortepianie. Potrafił zagrać nawet na grzebieniu. Na dodatek Dolfi miał charyzmę, która czyniła go gwiazdą, przynajmniej w jego rodzinnym mieście. Wysoki, postawny, z dużą trójkątną głową o szerokim czole, o ruchliwych, wesołych oczach, które zdawały się widzieć świat i ludzi jako nieustanną okazję do żartu i zabawy. Mocno zarysowany podbródek jak u filmowych amantów i spore, mięsiste uszy nadawały mu męskości, co próbował złagodzić małym wąsikiem zapuszczonym tylko pod dziurkami nosa, wtedy modą z wyższych sfer, oraz wysoką welą28,uformowaną na środku głowy z bujnych włosów, podgolonych na bokach. Szykowny, prążkowany garnitur oraz wykrochmalony, sterczący kołnierzyk, zwieńczony – podobnie jak u swego kolegi – wzorzystą muchą nie pozostawiały żadnych wątpliwości, że na estradzie pojawił się showman.
– Jeszcze mo przyjść Fela – powiedziała Truda na przywitanie, a być może także na zachętę dla eleganckiego perkusisty.
– Fela? – Bernard nie kojarzył.
– Fajno dziołszka – oceniła ją Trudka. – Uczy sie na modystka.
Bernarda średnio zainteresowały zarówno zajęcie Feli, jak i sama Fela. – A tyn z cyjom29? – zapytał. – Bydzie?
Jemu co innego chodziło po głowie. Zespół. Grupa muzyczna, która była w stanie wypełnić repertuarem każdy dansing, każdy fajf30, a nawet koncert. Oprócz utworów trzeba im było muzyków. Instrumentalista grający na akordeonie, zwanym cyją, wydawał się do tego niezbędny. Nie mogło go zabraknąć na Śląsku na żadnym weselu, urodzinach czy innej uroczystości. Ten instrument miał wyjątkowo donośny dźwięk i przy skromnych budżetach weselników często wystarczał za całą orkiestrę. Muzyk sam wygrywał na nim zarówno basy sekcji rytmicznej, jak i skoczne melodie, płynące z prądem powietrza dostarczanego przez ręcznie poruszane miechy. Akordeon, nawet używany, kosztował majątek, ale obrotnemu muzykowi koszt mógł zwrócić się już po iluś imprezach, zwłaszcza gdy repertuar skocznych polek i powszechnie znanych hitów trafiał w gusty gości i gospodarzy. Wprawdzie w muzyce Bernarda, tej układanej w głowie na podstawie ulotnych akordów z podniszczonych, ebonitowych krążków, nie było dźwięków cyi, ale trzeba było zarabiać na życie. Akordeonista mógł w tym wydajnie pomóc.
Tymczasem z parkietu dobiegły do niego piski i chichot dziewcząt. Przyszła Fela Sosgórnik w eleganckim toczku z krótką woalką na głowie. Przyprowadziła jeszcze koleżankę o włosach jak z żurnalu, ułożonych w misterną krótką fryzurę z dwoma półksiężycami loków przylepionych do czoła.
– A to jest Cila – Fela przedstawiła nową koleżankę, patrząc na Bernarda znacząco.
– Gro na czymś? – Perkusista zdawał się nie rozumieć intencji swatania go z każdą napotkaną koleżanką.
– Nie wiem – Fela nie miała pojęcia. Spojrzała na Cilę. Ta taksująco patrzyła na obecnych mężczyzn.
– To może śpiewa? – wtrącił się Dolfi, który uwielbiał wszystkie znane i nieznane szansonistki. Także debiutantki.
– Na pewno. Każdo z nos poradzi śpiywać – odpowiedziała Gertruda, nucąc coś wesoło pod nosem. – Umiymy i ze szkoły, i z chóru.
Pozostałe dziewczyny potwierdziły to skinieniem swoich ustrojonych w loczki anielskich główek.
– I z domu – dodała Cila.
– No i fajnie. Sehr gut – ucieszył się Dolfi. – Bydzie z wos chórek. Tercecik!
– Truda, Fela, Cila! – ucieszyła się frela Dolfiego.
Dziewczyny zaczęły wśród śmiechów przeistaczać się na pustej estradzie w estradowe artystki. Każda śpiewała coś innego, odgrywały fragment swojego recitalu przed niewidzialną publicznością, zginały się w ukłonach po to, by potem dramatycznie poruszyć się w tanecznym pas.
Tę improwizowaną damską choreografię przerwał Bernard mocnym uderzeniem w talerz:
– Chórki, pierona, to są w kościele. Bez akordeonu nas nie wezmą nawet do Bytkowa. A co dopiero do roboty w hotelu Pod Złotą Koroną.
– Bydymy mieli chopa z cyjom – uspokoił go kolega, wyjmując skrzypce i pudełko z kalafonią z odrapanego futerału. – Zarozki tu bydzie, kazołech mu przyjść na próba.
– Tyn, z którym my grali w Bytkowie? – zapytał Bernard. – Nie można sie było bez niego przebić, takie larmo31 robiył. Nie słuchoł nas.
– Nie. Tyn nie – zaprzeczył Dolfi. – Tyn powiedzioł, że jak momy za każdym razem dzielić gelt32 na trzi, to jak odyjmiymy wypite sznapsy i piwa, łostaje mu tyla, że woli za dnia grać z kataryniarzym po placach. Jego baba nie ryczy wtedy, że przychodzi po nocy ożarty.
– To fto? – chciał wiedzieć Berni.
– Taki gość – jego muzyczny partner zawahał się, czy o tym mówić. – Jest z Sosnowca. Ale terazki tu mieszko – dodał szybko.
Cila, usłyszawszy nazwę miasta, powtórzyła za Dolfim ze znaczącą intonacją:
– Aaa, ze Sosnowca?
Jej koleżanki zachichotały.
Bernard był zdumiony:
– Musioł żeś aż gościa z Altrajchu33 ściągać?
– Stoł pod kościołem, na placu. To żech go zagodał – wyjaśnił mu Adolf.
Dla Ślązaków z miast położonych na zachód od dawnej granicznej rzeki Brynicy Sosnowiec był nieznanym, nieodgadnionym, tajemniczym miejscem, w którym panowały inne obyczaje, mówiono innym językiem, posiadano inną historię. Wszystko było inne. Kiedy po wielkiej, bezsensownej wojnie (wszystkie wojny są bezsensowne, ale w tej nikt nie potrafił nawet znaleźć nawet racjonalnej przyczyny hekatomby oprócz tej, że na początku nowego wieku mężczyźni się nudzili), a potem po bratobójczym powstaniu nastała Polska, okazało się, że Laurahütte (przemianowana na Siemianowice Śląskie) i Sosnowiec mieszczą się w tym samym państwie. Niektórym trudno było w to uwierzyć. Owszem, można było stamtąd szmuglować słoninę za Niemca albo – tak jak Bernard – wybrać się do żydowskiego krawca na Dańdówkę i obstalować anzug. Bo tam było taniej. Ale żeby od razu to biedne skupisko niskich domków, nad którymi górowała złota kopuła cerkwi, zamienić za eleganckie bulwary i bogate kamienice Bytomia, Zabrza czy Gliwic? Tego nie potrafili zrozumieć.
Poza tym, jak to często bywało na Górnym Śląsku, to nie oni wybierali. Zwykle to ich wybierano: do tej czy innej armii, do tej czy innej ciężkiej pracy w hucie czy kopalni, do tego czy innego państwa.
Zapewnienia Dolfiego sprawdziły się kwadrans później. W jasnym prostokącie drzwi pojawiła się męska sylwetka. Wchodzący przyszedł ze sporym pakunkiem na plecach.
– Dzień dobry – powiedział gość, zdejmując czapkę z wytartym daszkiem na widok kobiet. Odsłonił pukle rudych włosów. – Jestem Nowak. Jan Nowak.
Cila z trudem ukrywała rozczarowanie powierzchownością nowego gościa. Spojrzenia pozostałych dziewcząt też świadczyły o tym, że nie sprawił korzystnego pierwszego wrażenia. Stare, znoszone ubranie, ni to robociarskie, ni to kataryniarskie, nie pasowało do estradowej elegancji Dolfiego czy Bernarda. Niedopasowana marynarka i za długie nogawki wyraźnie wskazywały, że nie był pierwszym właścicielem tego stroju. Zamiast białego kołnierzyka miał wystrzępioną, rozpiętą pod szyją stójkę. Stanowcze spojrzenie niebieskich oczu i lekki, jakby drwiący uśmiech na piegowatej twarzy o zadartym nosie nadawały mu pewności siebie i hardości, których nie zdołał zmącić skromny strój. Wyglądał trochę jak robociarz, a trochę jak niebezpieczny wichrzyciel. Nowak rozejrzał się z zainteresowaniem po przestronnej hali, podszedł do estrady i wyciągnął rękę na przywitanie. Najpierw z Dolfim, a potem podszedł do Bernarda, który wciąż siedział za perkusją. Na koniec uśmiechnął się lekko do przyglądających mu się kobiet.
– Znaczy się, żeś jest Nowok? – zapytał Bernard.
– Nie, Nowak – poprawił go Zagłębiak.
– No, właśnie, Nowok – Bernard miał lokalny pogląd na wymowę jego nazwiska.
Truda zwróciła się do siedzącego za bębnami kolegi w jej mniemaniu, najczystszej, najbardziej poprawnej polszczyźnie:
– Berni, tam w Sosnowcu, wszyscy mówią po polsku, a nie… – zawahała się – godają.
– Tu nie jest Altrajch – zaoponował lokalny patriota. – Tu się godo po naszymu.
– Dobra już, dobra – Dolfi przerwał te językoznawcze dysputy. – On nie mo godać, ino groć. Od śpiewania to jo żech jest! – wyczuł spojrzenie Trudki, bo szybko dodał: – I wy, w chórkach. Ja, ja. Jo wiym.
– Pokoż, chopie, co tam mosz w worku – polecił kandydatowi na akordeonistę.
– Poza tym mam na imię Janek – dokończył przybysz, wyciągając ostrożnie z pokrowca swój instrument.
– Mnie tam się podoba – powiedziała do koleżanek Fela. Raczej nie chodziło o instrument, tylko o przezwyciężenie pierwszego wrażenia. Podeszła do nowego muzyka i podała mu teatralnym gestem zgiętą w przegubie rękę na przywitanie:
– Felicja jestem. Fela.
Jan ucałował szarmancko jej dłoń:
– Jan Nowak. Bardzo mi miło.
Podeszły kolejne chętne do zaznajomienia się:
– Gertruda jestem.
– Janek.
Ostatnia przełamała się Cila:
– A ja Celina. Cila.
– Janek. Całuję rączki.
Podczas damskiej prezentacji Berni oglądał wyciągnięty na światło dzienne instrument:
– Invicta – rozpoznał. – Czeski? To nie to, co Weltmeister czy Hohner – ocenił.
– Oj, nie marudź – skarcił go Dolfi, który smarował smyczek kalafonią. – Gryfny instrument. Jak potrafiom robić zegarki, to poradzą tyż z cyjom.
– A umiesz grać, Nowok? – Barnard zadał kluczowe pytanie pod adresem akordeonisty.
– Mogę tu usiąść? – Jan wskazał ostatnie puste krzesło na estradzie. Dolfi skinął głową.
Zagłębiowski akordeonista z instrumentem na kolanach palcami niemo przebierał w rejestrach. Spojrzał na oczekujących muzyków, pochylił się do przodu i poruszył miechami swojego instrumentu. Po popisowej introdukcji: glissando demonstrującym możliwości zarówno akordeonu, jak i akordeonisty, popłynęła znana wszystkim melodia. Grał jak należy. Dziewczyny zaczęły nucić popularne tango. Kiedy przeszły do refrenowego Obella mari, a Adolf zaczął wygrywać akordy na skrzypcach, przerwał im Bernard:
– To wszyscy znajom. A słyszołeś kiedyś jazz? Swing? Dixie?
Nowak oparł się na krześle i zmarszczył kasztanowe brwi:
– Słyszałem coś… Kiedyś, we Lwowie. To żydowska muzyka?
– Nie. Murzyńska – odpowiedział Bernard.
– Ja zagram wszystko – odpowiedział akordeonista i zaczął grać kolejny szlagier ku uciesze szansonistek.
Bernard wyciągnął nuty.
– Zobocz. Te i te żech som napisoł.
Jan wstał i postawił na deskach estrady akordeon:
– Widzę. To są nuty. Ale ja gram ze słuchu. Jak mi zaśpiewasz, to ci zagram.
Bernard jeszcze chciał się upewnić:
– Znaczy się, nie znosz nut? Jo cie…
Jan wzruszył ramionami. – Nie były mi do niczego potrzebne. Jak coś usłyszę, to zagram.
Dla Zagłębiaka nie stanowiło to problemu.
Dla Dolfiego chyba też niespecjalnie, bo powiedział pojednawczo:
– Dobra, to potem. Piyrw trza zrobić kasa na sitzpolkach i szlagierach, to potym mogymy se grać jazz.
– Ale Pod Złotą Koroną grajom tako elegancka muzyka. Orkiestra elegancko ubrana, goście tyż. Wieczorami tańczom swing. Jego by tam nowet nie wpuścili – Bernard ocenił powierzchowność Nowaka.
– Za to na Bytkowie grajom skoczne kawałki. Zanim nos weznom do eleganckigo lokalu, muszymy zarobić graniym na chlyb. Ja, i jeszcze na porządny anzug dla tego gorola34 – stwierdził Dolfi. – I muszymy mieć kapela! – dodał.
– Zespół! Jazz band – dodał Bernard i pokręcił głową: – Nie dość, że gorol, ryży, to jeszcze nie zno nut!
Dolfi zaczął się głośno śmiać. Wtórowały mu szansonistki. Potem odchrząknął, wziął do ręki skrzypce i zarządził:
– Dobra panowie. Gromy! Roz, dwa bydymy gwiozdy i zrobiymy kariera!
Bernard pochylił się nad werblem: Eins, zwei, drei…
Echo poniosło po sali przygrywkę perkusji. Dołączyła do niej zaraz skrzypcowa melodia popularnej poleczki. Podjął ją umiejętnie akordeon. Adolf, Bernard i Jan pierwszą melodią rozpoczęli próbę.
Popłynęła muzyka.
W 1924 roku zmarł ksiądz Franciszek Kunze, proboszcz siemianowickiej parafii pod wezwaniem Świętego Krzyża. Po pogrzebie starego faroża35 na jego miejsce wyznaczono księdza Augustyna Koźlika. Był czwartym proboszczem w półwiecznej historii parafii. Na początku duszpasterzowania w Siemianowicach postawił sobie dwa zadania: „rozbudowanie organizacyj kościelnych” i „upiększenie Domu Bożego”. Zaczęły się zmiany. Chcąc godnie uczcić jubileusz 50-lecia kościoła, wziął się za gruntowny remont. Naprawiono nadwyrężony dach neogotyckiej budowli, wyremontowano strzelistą wieżę, górującą nad miastem obok kominów huty Laura. Zamontowano nowoczesne urządzenia firmy Siemens, które napędzały dzwony. Wzięty malarz dewocyjny, mający swoją pracownię na ulicy Jagiellońskiej w Katowicach, Otto Kowalewski, za niebagatelną sumę 120 000 złotych rozpoczął pracę nad wielkimi malowidłami na ścianach kościoła, związanymi z tajemnicą Męki Pańskiej.
Ponieważ czasy się zmieniły, nowy proboszcz przemianował istniejący od końca wieku St. Cecilienverein na chór kościelny św. Cecylii i szukał nowych, polskich talentów do „pielęgnowania muzyki kościelnej w sensie i duchu założeń Kościoła Świętego”, jak głosiły spisane przez niego reguły chóru.
W niedługim czasie uwagę proboszcza zwrócił najstarszy syn z pobożnej siemianowickiej rodziny. Jego matka chętnie pomagała w kościele szyć obrusy na ołtarz przy szczególnych uroczystościach, przed Wielkanocą stroiła Grób Pański, a w adwencie szyła szaty dla Dzieciątka w stajence. Ojciec, złota rączka, wielokrotnie przydał się w parafii. Na dodatek utalentowany syn, 18-latek uczący się w konserwatorium w Bytomiu w klasie kompozycji i fortepianu, oprócz wszechstronnego talentu muzycznego był niedoszłym duchownym, który spędził prawie dziesięć lat w klasztorze w Nysie, pod tym samym wezwaniem co parafialny kościół w Siemianowicach. To nie mógł być przypadek, to Opatrzność musiała księdzu proboszczowi wskazać Maxa Jarczyka.
Mimo swojego wieku, w wolnych od nauki chwilach miał prowadzić chór. Jego kierownik ksiądz Jan Masny zgodził się na pomocnika, tym bardziej że oprócz liturgicznej klasyki do repertuaru chóru chcieli wprowadzić utwory świeckich, patriotycznych kompozytorów: Prosnaka, Chopina, Ponieckiego i Moniuszki. Dzięki temu chór mógłby występować nie tylko w kościele, lecz także uświetniać liczne uroczystości publiczne oraz brać udział w patriotycznych manifestacjach, na czym zależało nowej władzy. Recitale na estradzie w Pszczelniku – parku miejskim – dodałyby prestiżu wykonawcom i ich młodemu dyrygentowi.
Próby chóru św. Cecylii odbywały się oprócz kościoła w Kasynie Hutniczym na ulicy Dworcowej. Tam też pewnego dnia Maksymilian Jarczyk przyniósł nową, własnoręcznie napisaną na papierze w pięciolinię partyturę.
Śpiewaków, a zwłaszcza śpiewaczek, przyszło co niemiara. Wszyscy chcieli zobaczyć wysokiego, pięknego młodzieńca z batutą. Z klasztoru w Nysie pozostało mu uduchowienie, a jego głos nabrał melodyjnego, wzniosłego tonu, słyszanego zazwyczaj u księży i osób stanu duchownego. Na próbach, lekko zgarbiony nad partyturą, zdawał się siemianowickim wzorcem bogobojnego młodzieńca. Być może dlatego zacne matrony chciały zapisać do chóru św. Cecylii swoje córki, tak jak Klara zrobiła z Miką. Na razie nie wiadomo było, jeszcze jak to wpłynie na brzmienie zespołu, na pewno natomiast wpłynęło na frekwencję. W każdym razie ksiądz proboszcz był zadowolony.
Dopełnieniem wzorowej postawy Maxa był jego elegancki strój. Zawdzięczał to najdoskonalszej krawcowej, czyli swojej matce. Na zebranie chóru przyszedł w kraciastym trenczu z gabardyny, o dwu rzędach grafitowo-czarnych guzików z bakelitu. Na głowie miał cyklistówkę z szerokim daszkiem, nadającą jego wytwornemu strojowi sportowego tonu niby u angielskiego dżentelmena. Całości dopełniała fantazyjna muszka, biały kołnierzyk i granatowa, studencka marynarka.
Po cichym przywitaniu się z księdzem Masnym na sali zabrzmiało Grüß Gott wypowiedziane dźwięcznym głosem Maxa. Odpowiedziały mu licznie zebrane członkinie chóru Kasyno, czujące się tu bardziej gospodyniami, bo na co dzień zbierały się w tej sali, ćwicząc nie tylko śpiew, ale także wystawiając z powodzeniem sztuki profesora Ligonia z Katowic. Usłyszał też „szczęść Boże”od pań z chóru mieszanego Haller, od śpiewaczek z chóru Chopin, a także od nobliwych pań z Towarzystwa Polek, które takie zebrania wykorzystywały do bratania się z ludem. Przywitało go liczne grono z sekcji artystycznej towarzystwa gimnastycznego Sokół. Nie zabrakło też basów z męskiego, robotniczego chóru huty Laura.
Ksiądz zaintonował krótką modlitwę.
Wśród takiego tłumu obecna na próbie mała Mika widziała tylko plecy z koronkowymi kołnierzykami lub tyły ciemnych surdutów. Kurczowo trzymała się matczynego rękawa i nerwowo przegryzała dolną wargę, onieśmielona zgromadzeniem. Klara wskazała jej stojący w rogu sali taboret.
– Weź sie ryczka36.
Kiedy Mika to zrobiła i wskoczyła na stołek, jej oczy napotkały uważne spojrzenie dyrygenta. Zaskoczona, spłonęła rumieńcem i zeskoczyła ze stołka.
Kiedy skończyli się modlić, Max umieścił nuty na pulpicie i zaczął opowiadać o swoim dziele:
– Bo wiecie… – poprawił swój wstęp. – Znaczy się, szanowne panie i czcigodni panowie…
– Bracia i siostry w Chrystusie – wtrącił się ksiądz, pragnąc skrócić te grzecznościowe zwroty pasujące bardziej do wystąpienia w sądzie lub radzie miejskiej niż do zebrania kościelnego chóru.
– Właśnie – zgodził się z nim Max i kontynuował:
– Bo kiedyś, za młodych lat. Bardzo młodych – dodał, widząc uśmiechy pań. – Kiedyś, jeszcze w klasztorze, napisałem utwór, kantatę dla Marii.
– Pieśń maryjną – wyjaśnił ksiądz Masny.
– Właściwie to nie – Max nie był przekonany. – Dla Marii, Marysi. Do kogoś o tym imieniu. Bo przecież oprócz Najświętszej Marii Panny są jeszcze na świecie inne kobiety, dziewczyny, damy, panie o takim imieniu… – przerwał i rozejrzał się po sali z frywolnym spojrzeniem, jakby wśród chórzystek chciał znaleźć adresatkę pieśni.
Zaskrzypiał z tyłu sali taboret, na który powtórnie wspięła się Mika. Młodzieniec na scenie mówił o niej?
– Mianujom mie37 Maryja, Mika! – wykrzyknęła.
W kasynie rozległ się gromki śmiech.
– Ale wymyśliła! Napisał kantatę na cześć karluski Miki! – zdawali się drwić chórzyści. Śmiał się nawet ksiądz. Śmiał się pan dyrygent. Wszyscy się z niej śmiali. Najmniejsza, za to najgłośniejsza w chórze! Mika jak niepyszna zeskoczyła ze stołka i próbowała się ukryć za Klarą, także zawstydzoną zuchwałością swojej córki.
Po chwili śmiech umilkł uciszony stanowczym gestem duszpasterza. Max kontynuował już innym tonem:
– I dopiero to ksiądz Masny zwrócił mi uwagę, że ten utwór może oddawać cześć Najświętszej Matce. Podrzucił mi słowa i oto jest.
– Pogodny i wzniosły. Z pięknym religijnym tekstem – dodał zadowolony ksiądz. – Posłuchajcie państwo, a potem rozdamy nuty.
Max zasiadł za klawiaturą pianina i zagrał początkowy motyw. Grając, tłumaczył i objaśniał:
– Tu jest c, a potem g…
Niektórzy bardziej obeznani śpiewacy zaczęli śpiewać dźwięk c, by dostroić swoje głosy do brzmienia akompaniatora.
Po wysłuchaniu melodii chór rozpoczął próbę śpiewaną. Polskie słowa przygotowane przez duchownego były utrzymane w klimacie starodawnych pieśni maryjnych jezuitów, popularnych na majowych nabożeństwach. Po pierwotnej adresatce utworu znanej wyłącznie Maxowi zostało tylko imię. Wspomnienie zamieniło się w nabożną pieśń.
A Mika? Wracając z próby chóru z matką, obiecywała sobie w duchu, że już nigdy się nie wychyli i będzie patrzeć swego miejsca, a nie wystawiać się na pośmiewisko. Już nigdy, przenigdy nie spowoduje takiego publicznego zgorszenia. Jak się okaże, nie będzie jej dane dotrzymać swoich obietnic.
Kiedy szły wczesnym wieczorem ulicą Dworcową w kierunku domu na Stawowej, Mika wytężała słuch, czy spod numeru 10 nie dobiegają aby dźwięki perkusji Bernarda. Nasłuchiwała tanecznej muzyki, tak różnej od śpiewów chóru św. Cecylii. O tej porze jednak w szynku było pusto i cicho. To jeszcze nie był czas na życie nocne Siemianowic, w którym aktywnie uczestniczył jej przybrany brat. To jeszcze nie był czas na udział w nim nastoletniej Marii. Będzie musiała poczekać.
Upłynęły trzy lata. W tym czasie Laurahütte zaczęła być Siemianowicami, Bernard uczył się synkopowanych rytmów, a nastoletnia Mika, podziwiając skrycie swego przyrodniego brata, uczyła się panowania nad budzącą się w niej kobiecością.
Mijały dni i tygodnie. Upływały pory roku w mieście zadymionym od fabrycznych kominów, które nabierało kolorów tylko na chwilę, by potem popaść w mglistą szarość. Wiosną zieleniło się na siemianowickiej promenadzie, nad stawami i przede wszystkim w miejskim parku Pszczelnik. Tam ciągnęły na najlepsze lody w okolicy matki z dziećmi i hałaśliwe grupki młodych ludzi, płosząc zadomowione w koronach drzew rude wiewiórki. Jesienią długie suknie statecznych pań zamiatały wielobarwny kobierzec, zanim liście, uprzątnięte przez stróżów, zamieniały się w dymiące sterty i znikały pośród gryzących w oczy burych kłębów, jak nikomu niepotrzebne, niechciane wspomnienie lata. Zimą przykrywał wszystko śnieg, który świeży skrzył się migotliwą bielą diamentowych kryształków, aby wkrótce stać się burą mazią, brudną od kopalnianego pyłu i sadzy.
Ponieważ w rodzinie Jendryków się nie przelewało, Franz, który wolałby wszystkie kobiety mieć w domu, niechętnie zgodził się na to, by Mika pomagała w ciągu dnia w knajpie na pobliskiej ulicy Dworcowej. Załatwił jej to Bernard. Wiedział, jak bardzo dziewczyna chce się wyrwać z rodzinnej oficyny. Wprawdzie w jej zajęciach niewiele się zmieniło: dalej latała ze szmatą i obierała ziemniaki, ale dzięki temu zarabiała jakieś grosze. Mice na początku się wydawało, że świat stanął dla niej otworem. Tam były tańce! Była bliżej ukochanej, zakazanej muzyki. Czasami pod pozorem sprzątania lokalu zostawała dłużej. Wtedy – zmywając kufle za bufetem lub ścierając zaświnione przez niezbyt schludnych klientów stoły – widziała, jak trio Bernarda, Dolfiego i Janka przygrywa klientom. Widziała wtedy także, co jej się wcale nie podobało, tańczące i przyśpiewujące dziewczęta, amatorskie szansonistki. Nie cierpiała ich. Zazdrościła im niezależności. Nikt nie czekał na nie w domu z pasem, nikt nie ganił za nieobyczajne prowadzenie się. Szczęściary – myślała o wymalowanych, ubranych w przeraźliwie krótkie, plisowane sukienki przed kolano, starszych od niej o parę lat dziewczynach. Była zazdrosna o Bernarda.
W gastronomii najgorsze były geltagi38.
Na początku i w połowie miesiąca, w dni wypłaty, knajpy, szynki, oberże i restauracje zamieniały się w rojne ule, tyle że zamiast pracowitych robotnic zlatywały się tam pijane trutnie. Nie inaczej było w karczmie na Dworcowej. Nawet lokalna prasa pisała o tym ze zgorszeniem. W „Kurjerze Śląskim” można było przeczytać o bulwersujących scenach z Siemianowic:
„W dzień wypłaty 15 XII wieczorem o godz. 10 na ulicy Michałkowickiej znalazła straż gminna trzech ludzi na pół zmarzniętych. Odstawiono ich do szpitala knapszaftowego39. Zauważa się, że w dni wypłaty, to jest 1 i 15 dnia miesiąca powinne karczmy być pozamykane już od godziny 4-tej po południu, a najlepiej cały dzień. W sobotę, dnia 17 grudnia sprzątnęła straż miejska z ulicy Dworcowej koło karczmy, tak samo trzech ludzi, którzy nie byli w stanie stać na nogach. Zalecałoby się oberżystów nauczyć przestrzegania przepisów, gdyż wiadomo im dobrze, że Koalicyja daje zamknąć każdą taką karczmę lub lokal, w której się ludzie w nieludzki sposób upijają”.
W takie dni Mika miała urwanie głowy.
O ile grający w wypłaty muzycy mogli liczyć na dodatkowy grosz, nie mówiąc o napitku, gdy podpity gość zażyczył sobie usłyszeć albo, lepiej, zaśpiewać i zatańczyć ulubiony szlagier, dla kuchennej pomocy oznaczało to tylko dodatkowy znój przy zmywaniu, sprzątaniu, pucowaniu, a jeszcze na dodatek zmaganiu się ze smrodem męskiego wychodka. Do tego wszystkiego musiała znosić niewybredne, często wulgarne zaczepki ze strony podochoconych, nietrzeźwych klientów, którzy w prostacki sposób dawali jej znać, że mimo swej skromnej postury z dziewczynki stawała się małą kobietą.
Pomimo upływu czasu nie zaczęła rosnąć. Zatrzymała się, mając wzrost dziecka albo niewyrośniętej nastolatki, gdzieś na granicy domowej lamperii i odtąd ani rusz, nawet centymetra jej nie przybyło. Przynajmniej na wysokość. Natomiast jej kształty coraz bardziej zaokrąglały się i uwypuklały w miejscach, które budzą męskie pożądanie. Stawała się, jak filigranowa laleczka z miśnieńskiej porcelany, kobietą w miniaturze.
Kiedyś w dniu wypłaty, kiedy przemykała pod ścianą ze ścierką i wiadrem, zaczepił ją jeden z raczących się sznapsem gości w stroju wozaka, ze smugami węglowego brudu na twarzy:
– Ja, łoboczcie się! Bo niby łona takie małe dzidzi, a już mo cycki! Pokożesz nom? Dom ci na bonbona? Abo na sznapsa? Pijesz już gorzoła, ja?
Propozycji towarzyszył rechot pozostałych podpitych węglarzy.
Praca w szynku zdążyła już uodpornić Mikę na takie zaczepki. Wiedziała, że nie jest bezbronna, nawet wobec całej gromady rosłych, cuchnących tanią gorzałką, machorką i niemytym ciałem mężczyzn. Jej siłą był język, a bronią mokra szmata. Zamiast uciec na kuchenne zaplecze, wyprostowała się, stanęła hardo przed napastnikiem, podparła się pod boki, zadarła głowę do góry, by widzieć jego mętne oczy i odpowiedziała mu tak głośno, by słyszeli ją wszyscy w lokalu:
– Coo?! Ty mnie zaczepiosz ciarachu jedyn, giździe pieroński! Baba cie do domu nie chce wpuścić, bo cie nie umie poznać z tego marasu40, co mosz na gębie! Nie dziwota. Ty mnie szterujesz?! Czekej zaroz, jak cie tom szmatom pizna, to cię rodzono matka nie pozno. I jeszcze tyn kibel z pomyjami ci na gupi łeb wyleja, to może sie trocha pomiarkujesz, łobżyroku41. Co, chcesz powąchać moja szmata? – zamachnęła się ścierką niczym mieczem i wiadrem niczym tarczą w kierunku oszołomionego jej tyradą przeciwnika.
Jej słowa wywołały ciszę, a zaraz potem aplauz wśród mężczyzn. Reakcją był głośny śmiech i oklaski. Chłopy tylko na to czekały. Bywalcy szynku poznali już wcześniej niewyparzony język Miki i za każdym razem sprawiało im uciechę, kiedy kolejny namolny buc, nieświadomy tego, co go może spotkać, wejdzie jej w paradę.
Bo w prawdziwej śląskiej knajpie, owszem, chłop mógł się pobić z drugim chłopem, mogli podpici wziąć się za łby; czasami nawet w niektórych mordowniach w akcji były noże, a w powietrzu latały kufle. Natomiast żaden z gości nie śmiał zamachnąć się na kobietę. Nie miałby już po co wracać do lokalu, a jego opinia jako mężczyzny, jego honor na zawsze byłyby zszargane. A co dopiero, gdyby oberwał kuchenną szmatą! Naraziłby się na najcięższą z możliwych w męskim świecie przywar: na śmieszność. Kumple za jego plecami opowiadaliby o tym w robocie, w górniczej szoli42, w szatni, a nawet, nie daj Boże, w domu.
Mika umiejętnie korzystała z tej broni, a szynkarz udawał, że tego nie widzi, uśmiechając się pod nosem.
Parę godzin później, kiedy posłusznie wróciła do domu, by po ciężkiej dniówce w szynku oporządzić jeszcze mieszkanie, do lokalu na ulicy Dworcowej na swe klezmerskie granie dotarł Bernard. Zaraz po wejściu dowiedział się o zwycięskim starciu Miki z przeważającymi siłami wozaków.
W odróżnieniu od kolegów wcale nie było mu do śmiechu. Rozkładając perkusję, zagłębił się w melancholijnych rozmyślaniach: – Nie taki los powinien być pisany jego przyrodniej siostrze. Bo niby jak to jest? Pracowita, obdarzona dobrym głosem, rezolutna, a musi gonić ze szmatą i każdy przygłup może się do niej obleśnie zolycić43. A on? Knajpowy grajek. Czy rzeczywiście nic więcej nie mogą oczekiwać od życia? W domu wiecznie niezadowolony ojciec, który rozchmurzał się tylko wtedy, gdy wspominał kampanię węgierską, i nerwowa macocha, która bała się własnego cienia. Czy zawsze będzie wdychał wilgotne, stęchłe powietrze sutereny, które leżało mu nocami na płucach jak dusząca zmora i za dnia pozbawiało go tchu?
Pomyślał z czułością o Mice:
– A że jest malutko to co? Za to wszyndzie się zmieści. W śpiewaniu jej to nie przeszkodzo. W robocie tyż nie.
– Nie myśl tyla, bo jeszcze myśliwy bydziesz! – przerwał mu refleksje Dolfi, odrywając się na chwilę od przekomarzania z Cilą. – Choć ino w jednym chop mioł recht. Tyn łobżyrok – dodał, patrząc swoimi kpiącymi oczami na kolegę. – Siostra ci się łodmieniła. Aż miło wejrzeć, hmm… do dekoltu. Mo walory. Staje się… – szukał słowa. – Gryfno. Piykno? Powabno?
– A idź, zbereźniku – Bernard rzucił w niego pałeczką – ze swoimi kosmatymi myślami. A poza tym to niy jest moja siostra, ino przyrodnia siostra, czyli… a som nie wiem co.
Opinia Dolfiego dała mu do myślenia.
Gdy zapadła noc jak sygnał do swawoli i ukradkowych uciech, w dawnej hali fabrycznej, zamienionej na knajpę i wypełnionej złaknionymi rozrywek gośćmi w dniu wypłaty, rozległa się muzyka. Zagrało męskie trio uzupełnione Trudką i Cilą, które miały być przynętami, na które będzie można złowić parę dodatkowych marek. Bernard, wystukując na trzy prosty rytm skocznego walczyka, patrzył z tyłu na dorodne dziewoje mizdrzące się do klientów. Spostrzeżenia Dolfiego na temat Miki nie dawały mu spokoju. W końcu uznał, że przyrodnia siostra to jednak siostra. Za to ze swoimi walorami mogłaby też śpiewać do jego muzyki. Oczywiście przez walory rozumiał jej głos i muzykalność.
Aby zasilić domowy budżet uszczuplony kosztami jego muzycznej edukacji, Maksymilian Jarczyk dorabiał wieczorami grą na fortepianie. W zależności od miejsca, w którym grał, raz dźwięki jego muzyki rozlegały się w blasku świateł, innym razem dobywały się z ciemności.
W rzęsistych światłach elektrycznych lamp i scenicznych reflektorów przygrywał z estrady gościom fajfów i wieczorków w miejskiej Café Kronprinz, będącej dalekim echem kawiarni katowickiego hotelu Monopol. Z biegiem czasu z coraz większą rutyną, uderzając w klawisze kawiarnianego Bechsteina, wydobywał z wnętrza lśniącego fortepianu dostojne walce, zmysłowe tanga (dodajmy, zmysłowe w rozsądnych granicach, bo publiczność w tym lokalu była nobliwa i pruderyjna), zmieniające tempo angielskie fokstroty czy figlarne polki ze znanych operetek. Czasami pozwalał sobie na odstępstwa od zapisu w wysłużonej partyturze, na której jego poprzednicy zostawili czerwone krążki od kieliszków z winem. Wtedy zmieniał tempo lub tonację utworów. Biorąc jednak pod uwagę, że starzy bywalcy Café Kronprinz najbardziej lubili to, co już znali, jak profesjonalny klezmer posłusznie wracał do nut popularnych melodii.