Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
28 osób interesuje się tą książką
„Wszystkie cytryny, jakimi los obdarował Luca, były robaczywe, dlatego postanowił ukraść lemoniadę”.
Luc Moreau nie miał problemów z prawem do chwili, gdy jego talent artystyczny okazał się szczególnie pożądany na czarnym rynku. Seria moralnie wątpliwych wyborów doprowadza go do momentu, w którym z zaharowanego przez długi młodego człowieka staje się obrzydliwie bogatym fałszerzem sztuki.
Podczas prawdopodobnie najważniejszej akcji w jego karierze poznaje tajemniczą dziewczynę. Nie potrafi zaprzeczyć, że nieznajoma robi na nim piorunujące wrażenie. Niestety raczej nie ma co liczyć na mile spędzone z nią chwile, ponieważ Brooke Astley jest policjantką, strzegącą obrazów, które Luc zamierza ukraść.
Oboje nie mają pojęcia, że właśnie rozpoczęli grę w kotka i myszkę. Tylko kto będzie kotkiem, a kto myszką?
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia. Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 502
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2023
Julia Kubicka
Wydawnictwo NieZwykłe
All rights reserved
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja:
Anna Adamczyk
Korekta:
Monika Nowowiejska
Karolina Piekarska
Katarzyna Olchowy
Redakcja techniczna:
Paulina Romanek
Projekt okładki:
Paulina Klimek
Autor ilustracji:
Marta Michniewicz
Numer ISBN: 978-83-8362-040-4
Z reguły nie dodaję ostrzeżeń do moich książek, jednak przy okazji tej, jako twórca, chciałabym odpowiedzialnie podzielić się z Wami jej treścią.
W Sztuce Kłamania występują opisy nie zawsze bezpiecznych aktów seksualnych. Narkotyki, nadużywanie leków psychotropowych, alkohol, przemoc fizyczna i psychiczna, poważne naruszanie prawa oraz zasad moralnych.
Przede wszystkim jest to jednak książka, której główny element stanowi manipulacja.
Narracja pierwszoosobowa pozwoliła mi na opowiedzenie tej historii ustami bohaterów, którzy są zaburzonymi, patologicznymi kłamcami. Opisywane w książce związki nie są do końca zdrowe i opierają się przede wszystkim na wzajemnym uzależnieniu oraz uzależnieniu od dopaminy i adrenaliny.
Proszę, pamiętajcie, że jedną z najistotniejszych cech książki jest to, iż często wpuszcza nas do głowy bohatera. W ten sposób o wiele łatwiej mu zaufać. Umysły niektórych ludzi są jednak mrocznym i trudnodostępnym miejscem, dlatego do każdego przemyślenia postaci i jej oceny społeczeństwa podejdźcie z tą koncepcją.
Zawsze myślcie za siebie.
Książka została napisana w celach rozrywkowych, nie edukacyjnych. Wszelkie informacje dotyczące dzieł sztuki oraz tego, gdzie znajdują się naprawdę, można znaleźć w źródłach internetowych, a także zdobyć je po skontaktowaniu się z odpowiednimi galeriami. Sposób funkcjonowania organów ścigania może różnić się od tego, jak te służby pracują w rzeczywistości. Książka została oparta o podstawowy research. Decydując się na przeczytanie jej, akceptujesz świat przedstawiony dzieła w taki sposób, w jaki został opisany.
Ostrzeżenie nie jest zachętą do sięgnięcia po książkę przez osoby wrażliwe na wyżej wymienione kwestie.
Everybody Wants to Rule The World (Vocal Edit) – Royal Deluxe, HAYZ
Royals – Lorde
the hills – Aidan Alexander
Savages – MARINA
Filme moi – Alice et Moi
Money – Ayla D’Lyla
Policewoman – Hurts
Bow – Reyn Hartley
The greatest – Lana Del Rey
Back To Black – Amy Winehouse
GOOD DIE YOUNG – Elley Duhé
Eat Your Young – Hozier
Let’s Fall in Love for the Night – FINNEAS
The President Has A Sex Tape – K.Flay
I’ll Make You Love Me – Kat Leon
Devil On My Back – Chrissy
A Dangerous Thing – AURORA
Toxic – Alex & Sierra
The Great War – Taylor Swift
Kill Bill – SZA
gaslight – Nessa Barrett
I’m Not Mad – Halsey
Teeth – 5 Seconds of Summer
Million Dollar Man – Lana Del Rey
Starboy – The Weeknd, Daft Punk
you should see me in a crown – Billie Eilish
La lavande – Pomme
Liar – Hurts
You’re On Your Own, Kid – Taylor Swift
Loneliness – Birdy
i’m yours – Isabel LaRosa
Diamonds – Luke Hemmings
Would’ve, Could’ve, Should’ve – Taylor Swift
Shadow Preachers – Zella Day
Maniac – Phoebe Green
How Villains Are Made – Madalen Duke
wszyscy chcą rządzić światem
Ludzie uwielbiają historie o niesamowicie przystojnych, silnych, aczkolwiek niedostępnych emocjonalnie i źle potraktowanych przez los mężczyznach. Nie opowiem wam takiej…
Nie zmienia to jednak faktu, że złamani chłopcy ukrywający się pod maską obojętności oraz agresji wzbudzają ogromną ciekawość. Nic dziwnego. W końcu przyciąga nas to, co w tej samej chwili może być dla nas przerażające, ponieważ nigdy nie mamy pewności, czy po drugiej stronie, na której droga jest usłana kolcami, nie znajdują się zapierające dech w piersi pąki czerwonych róż.
Desperacja oraz głębokie zranienie stanowią tylko jedną składową fascynacji, gdyż wiążą się z niebezpieczną tajemnicą.
To jak igranie z ogniem, gdy kocha się kogoś, kogo się nie rozumie.
Najbardziej przyciągająca jest jednak władza. Potrafimy upadać na kolana dla tych, którzy dokonują zbrodni doskonałych, nie powstrzymując się przed splamieniem własnych rąk krwią. Chcemy poznawać niepoprawnych, niemoralnych bogaczy, którzy nie zadają pytań, po prostu biorą to, co uważają, że się im należy. W tym połączeniu – zranienia i nieposkromionej siły – można się zatracić, gdyż budzi ono podziw, ale także wiąże się, ironicznie oraz przeciwstawnie, z poczuciem bezpieczeństwa. Gdy drań kocha, to kocha na zawsze i nie boi się pozostawić w popiołach całego świata, tylko po to, by ocalić kogoś, komu oddał serce.
To bardzo trudne, zaufać szaleńcowi, bo czy człowiek dotkliwie zraniony, po przejściach, potrafiący spalić wszystko wokół, by udowodnić swoją rację, nie jest szaleńcem?
Mówi się, że na obrazie L’Ange déchu oczy Lucyfera przepełnia złość. To nie jest tylko ona. Złość jest pusta. Furia to odpowiedniejsze słowo – wymieszanie szału, wręcz amoku, z desperacją, zawodem, goryczą; nie ma nic groźniejszego niż człowiek, który upadł i nie można już niczego mu odebrać. Kiedy jednak pojawia się element nadający sensu komuś obdartemu z nadziei, warto rozważyć kilkukrotnie swoje poczynania wobec tej osoby. Mimo to nie poszkodowani chłopcy, choćby byli najsilniejszymi ludźmi na ziemi, mają prawdziwą władzę, której każdy pragnie.
Nie stanowią jej pieniądze, siła fizyczna czy realnie nadana przez odpowiednie instytucje sprawczość. Faktyczną kontrolę posiada bowiem ten, kto trzyma na uwięzi człowieka bez żadnych zahamowań, ponieważ na koniec dnia jego ręce są czyste.
To różniło mnie oraz pana Franchettiego, którego wejście do weneckiej posiadłości odbiło się dźwiękiem i przebiegło pod sklepieniem korytarzy, docierając do samej sypialni, w której uprawiałem seks z jego niesamowitą żoną.
Martina była jak marzenie – każdy jej krok wydawał się przemyślany, a wszystkie słowa odpowiednio wyważone. W jakimś sensie nauczyła mnie tego, co wiem teraz, a jednocześnie uświadomiła mi, jak bardzo jesteśmy do siebie podobni, tym samym znacząco różniąc się od niego i jemu podobnym.
Nie było go miesiącami, załatwiał swoje nielegalne interesy osobiście, niby chciał udowodnić, jak duże niebezpieczeństwo może sprawić swoim kontrahentom. Gdyby tylko wiedział, że ma pod dachem kobietę, która jest jeszcze większym zagrożeniem, nie tylko dla interesów, ale i dla niego samego, może inaczej rozłożyłby metaforyczne karty. To nie on, tylko ja dotykałem palcami śniadej skóry jego małżonki, zatapiając nos w gęstych włosach kobiety. To mnie mocno oplatała swoimi silnymi udami, wbijając paznokcie w moje łopatki do tego stopnia, iż pojawiały się pod nimi niewielkie strużki krwi. To ja przygryzałem jej wargę i to mnie miała w sobie niezliczoną ilość razy w przeciągu ostatnich tygodni, kiedy pieprzyliśmy się w każdym zakamarku jego domu.
Miód spływał po jej szyi i piersiach, a moje rozgrzane usta sunęły ścieżkami wyznaczonymi słodyczą. Martina przejęła językiem czekoladkę pistacjową, którą wybrałem z kryształowej miseczki, a gdy spiłem posmak słodyczy z pełnych, przekrwionych od pocałunków ust, kobieta zdusiła jęk.
Szampan chłodził się w wiaderku z lodem. Nie używaliśmy kieliszków, piliśmy z butelki, ponieważ byliśmy w pełni świadomi, że on tu wróci, a wtedy nastanie moment, w którym przekonamy się, jak dobrymi kłamcami jesteśmy.
Nad satynową pościelą rozciągał się fresk stanowiący doskonałą replikę LaNaissance de Venus, którą Martina wybrała w Musée d’Orsay, gdy zwiedzaliśmy Paryż. Ta kobieta nie akceptowała żadnych ograniczeń – ukradłem dla niej Złotą damę, więc oryginał wisiał dumnie w salonie. Obraz nie był jednak wystarczający dla Włoszki, chciała więcej i więcej, a ja dałbym jej wszystko w tamtej chwili, jednak nie byłem na tyle złamany i zraniony, by to zrobić.
Nasze wargi się spotkały, a ciała zlepione od łakoci, które jedliśmy, zanim rozpoczęliśmy ten akt, mocno do siebie przywarły. Czułem, jak kochanka robi się coraz ciaśniejsza na mojej męskości, ponieważ kolejny ruch, który wykonałem, doprowadził ją na skraj. Była bliska orgazmu.
Miałem wrażenie, że kroki pana Franchettiego stawały się coraz głośniejsze. A może w ogóle ich nie słyszałem, tylko skupiłem percepcję na szumie spowodowanym przez poruszoną służbę. Pokojówka zapukała do sypialni i zaczęła desperacko nawoływać. Martina podniosła na mnie niepewny wzrok. Wiedziałem, dlaczego się boją. Oni wszyscy w tym domu. Doprowadzenie kogoś tak przepełnionego agresją do szału musi być straszne w odbiorze, nawet przez postronnych.
– Luc, chyba musimy… – szepnęła Martina, lecz rosnąca rozkosz nie pozwoliła jej dokończyć zdania.
– Nie dotarł jeszcze na górę, nie wie, że tu jestem, inaczej wyważyłby drzwi. – Poruszyłem się w niej ponownie. Kobieta zdusiła jęk, wbijając usta w moje ramię. – Fais-moi jouir – dodałem po francusku, aby doprowadzić nas oboje do szczytu.
Zacisnąłem mocniej palce na jej biodrze, bardziej przykładając się do swojej pracy. Martina opuściła powieki. Rozchyliła wargi, toteż przesunąłem końcówką nosa po jej policzku, a później żuchwie, powoli oddychając przez usta tak, by mogła poczuć więcej mojego ciepła na swojej już rozpalonej skórze.
– Cholera. – Jej głos stał się drżący i słabszy. Mógłbym nazwać Martinę Franchetti każdym możliwym przymiotnikiem, ale nigdy nie nazwałbym jej słabą. – On zaraz tu wejdzie…
– I nas zabije. – Uśmiechnąłem się figlarnie, przenosząc palce z jej wydatnych bioder na udo, którego wnętrze musnąłem opuszkami. Wciąż będąc w niej, kciukiem dotknąłem wzgórka kobiety i zacząłem drażnić dodatkowo jej łechtaczkę. Ponownie z trudem powstrzymała krzyk spełnienia.
– Luc, figlio di puttana – wyzwała mnie od sukinsynów po włosku.
– Touche-moi – odparłem więc po francusku, by mnie dotykała.
Martina oparła czoło o moje, uśmiechając się przy okazji, a tę mimikę z jej twarzy zmył kolor wpływający na jej napięte policzki oraz powolne rozluźnianie się całego ciała kobiety, po jego chwilowym zaciśnięciu się. Przesunęła się pode mną, ale nie wyszedłem z niej, by nie ubrudzić pościeli, w której już za moment miał zobaczyć ją jej mąż.
Doszedłem w Martinie, gdy pan Franchetti zaczął wchodzić po schodach, co poznałem po tym, że jeden z nich skrzypnął pod jego ciężarem. Pokojówka pod drzwiami przeklęła, jakby nie doceniała naszych możliwości.
– Podoba mi się ta forma stosunków międzynarodowych – powiedziała moja kochanka. – Ojciec bardzo naciskał, żebym poszła na studia, więc może to będzie odpowiedni kierunek.
Zaśmiałem się cicho z jej żartu, podnosząc się prędko z posłania. Założyłem od razu bokserki, spodnie garniturowe, koszulę i czarne conversy, przy okazji sięgając do wazy po pistacjową czekoladkę.
– Obawiam się, że wykłady mogą być znacznie nudniejsze niż to.
– Dlatego będę chodzić tylko na ćwiczenia praktyczne. – Martina poprawiła włosy, a później makijaż. Kiedy sięgnęła po drewnianą łyżkę do miodu i zaczęła ponownie polewać swoje ciało, pokręciłem głową z lekkim niedowierzaniem. – Chyba że to ty będziesz wykładał dla mnie, oczywiście po francusku, w teorii wszystkie pozycje, w których mnie weźmiesz, i każdą rzecz, którą mi zrobisz.
– Obawiam się, że nie posiadam takich kwalifikacji, ma chérie – stwierdziłem, nazywając ją pieszczotliwie.
– Jesteś złodziejem, fałszerzem i kłamcą, możesz posiadać każdą kwalifikację, jaką tylko zapragniesz. – Franchetti był coraz bliżej korytarza, dlatego podszedłem do okna. Dostrzegłem, jak Martina wyciąga z szafki wibrator oraz lubrykant, aby wyjaśnić okoliczności, w których ją zastanie. – Przed chwilą doprowadziłeś do orgazmu żonę jednego z największych włoskich przemytników broni, podczas gdy on był w domu przez większość tego czasu. Nie jesteś świadomy tego, co w sobie masz, Luc. Nie zmarnuj tego. – Martina zrobiła znaczącą minę.
Zamyśliłem się na moment, jednak nie mieliśmy czasu, by dokończyć tę rozmowę. Otworzyłem okno, wydostając się na parapet, z którego z łatwością przeszedłem do balkonu. Miałem już wprawę we wspinaniu się po budynkach. Zresztą, gdybym spadł, wiedziałbym przynajmniej, że ostatnia rzecz, jaką zrobiłem w życiu, była satysfakcjonująca.
Najwięcej władzy mają bowiem ci ludzie, którzy nie ponoszą konsekwencji swoich działań. Nie zbierają również bezpośrednich pochwał od świata i potrafią odpowiednio odbierać nagrody, nie brutalnie wydzierając je z cudzych rąk, a manipulując rzeczywistością tak, aby te nagrody same przychodziły do nich. On mógł mieć za sobą setki osób, policję w garści, mógł zastraszać swoich ludzi albo ich zjednywać. Mógł mieć też ją za żonę. Ale to ja byłem w Wenecji za pieniądze z kradzieży, której dokonałem, by zaspokoić kaprys jego kobiety. Co więcej, to on mi zapłacił. Ja w tym czasie nie miałem żadnego konfliktu z prawem, ponieważ jego stróże złapali prosty haczyk i nawet nie wiedzieli, że tuż pod ich nosem sfałszowałem Złotą damę. Pośrednio kupiłem ludzi, którzy poszli za mnie do więzienia. Nie widzieli mojej twarzy, nie wiedzieli, jak się nazywam i gdzie mieszkam.
Kradzież w białych rękawiczkach. Zdrada w satynowej pościeli. Prywatny samolot mający zabrać mnie wkrótce z powrotem do domu i idea życia hedonisty. Mogłem pławić się w tym wszystkim, ponieważ prędko nauczyłem się kłamać.
Mój jedyny problem stanowił pewien szkopuł. Całkiem niewielki, ale mogący eskalować, i nazywał, albo gwoli ścisłości, nazywała się: detektyw Brooke Astley, która pachniała jak Dylan Blue od Versace, działała szybko i nieprzewidywalnie, a jej usta były najpiękniejszymi, jakie w życiu widziałem.
To mógł być mój upadek, a wywołana nim furia pozostawiłaby świat w popiołach.
nigdy nie widziałem prawdziwego diamentu
– Kolejka zaczyna się z drugiej strony! – Oburzenie kotłujących się w tłumie klientów zawsze było tak samo komiczne. Jakby każdemu z osobna wydawało się, że to on jest tam najważniejszy i to absurd, że na cokolwiek musi czekać. – Dzień dobry, posiada pan kartę członkowską? – Moje uszy podrażnił długi dźwięk skanowania kodu kreskowego na kawałku plastiku, a później artykułów papierniczych. – Czy siatkę doliczyć? – Szelest kawałka papieru i kolejny odgłos dochodzący ze skanera, jak codziennie po ósmej godzinie pracy, przyprawiał mnie o migrenę. – Polecamy teraz czekoladę pistacjową w promocji. – Wymusiłem uśmiech na kolejne zaprzeczenie. Wcale mi nie zależało na tym, aby ten człowiek, albo jakikolwiek inny, zjadł czekoladę. Po prostu musiałem ją sprzedać, żeby wyrobić wyniki ze sprzedaży produktów promocyjnych, by nie wysłuchiwać kolejnej serii pretensji od i tak wiecznie niezadowolonego kierownika. – Do widzenia, miłego wieczoru. – Wziąłem głęboki oddech. Jeden, dwa, trzy… – Zapraszam do kasy!
***
Czułem, jak moje ciało dygocze pod wpływem grudniowego przymrozku. Ciepła kurtka niewiele pomagała, ponieważ odpuściłem sobie zakup nowych butów. Nieustannie chodziłem w trampkach mimo oblodzenia na chodnikach. Pociągnąłem nosem. Plecak ciążył mi na plecach, gdy z uporem maniaka szukałem w kieszeniach aerozolu na katar, od którego uzależniłem się przez przypadek, nie łudząc się nawet, że sprej robi coś więcej niż wysuszanie śluzówki mojego nosa. Byłem w pełni świadomy faktu, że tylko sobie szkodzę, ale skoro i tak nie miałem nic pozytywnego z życia, chciałem chociaż pooddychać pełną piersią. Kiedy udało mi się wreszcie zakroplić nos, poczułem, jakby z moich zatok zszedł cały ciężar, wyłącznie odblokowując kolejną eksplozję migreny. Pociągnąłem znów nosem, a później wreszcie wysiadłem z autobusu.
Gdzie byłem? Na drugim końcu świata.
Wiedziałem, że Nowy Jork to metropolia, ale dopiero kiedy przemierzyłem go wzdłuż i wszerz komunikacją miejską, lepiej zrozumiałem miasto, które uważałem za własne. Mimo tego, że mieszkałem tam od urodzenia, nie znałem osiedla, którego obraz rozrysował się przed moimi oczami. Klatki były pozamykane, a cały teren strzeżony. W moim ekwipunku natomiast tkwiło coś około trzech setek małych, brzydkich, zaśmiecających środowisko ulotek, które musiałem dostarczyć do skrzynek, żeby wreszcie zarobić na te przeklęte ciepłe buty.
Przewróciłem oczami, odpalając papierosa. Jaki ze mnie hipokryta. Gdybym rzucił palenie, najpewniej odłożyłbym na ocieplane obuwie.Ale tu nie chodziło o to, żeby je mieć, tylko o to, żeby tego typu zakup nie pogrążył mnie finansowo. Wolałem bardzo cierpieć, niż cierpieć trochę. To było moje toksyczne przyzwyczajenie.
Próbowałem oszacować, w jakim czasie od zawycia systemu ochronnego przyjedzie straż miejska, jeśli przeskoczę przez płot. Mógłbym to olać. Dosłownie – wrzucić ulotki do kosza na śmieci, zalać je benzyną i przyprószyć płomieniem zapałki. Uśmiechnąłem się z rozmarzeniem do tej koncepcji, jednak zaraz za nią kryło się wspomnienie zapisku na umowie śmieciowej, że jeśli okaże się, iż ulotki nie zostały dostarczone – będę zobligowany oddać ich podwójną wartość w gotówce.
Wtedy musiałbym sprzedać kurtkę. I może też nerkę?
Oblizując spierzchnięte usta, rozejrzałem się dookoła. Bloki. Wyrastające z ziemi, betonowe monstra, w których gnieździły się pasożyty, takie same jak ja. Wtem pojawił się jednak ktoś, kto wyglądał jak mój ratunek.
Babcia.
Zwyczajna babcia, która niosła dwie, zapewne ciężkie torby z zakupami, a ja dziękowałem sobie i naturze za to, że wyglądałem na raczej przyjemnego, młodego człowieka, więc bez zastanowienia przydeptałem niedopałek butem i podszedłem do kobiety, przybierając na usta swój firmowy uśmiech.
– Dzień dobry, pomóc pani?
– Dzień dobry, jakby był pan tak uprzejmy…
– Jasne, ale musi pani wpisać kod, bo przyjechałem do kolegi i zapomniał mi go podać.
– Nie ma problemu, bardzo panu dziękuję.
Dostałem się na osiedle, a zatem znalazłem się bliżej celu. Co stało się później? Wcieliłem się w rolę włamywacza. Wchodziłem za ludźmi, którzy nie domykali drzwi do klatek. Sprawdzałem, czy budynki nie są połączone na ostatnim piętrze. Dzwoniłem do przypadkowych mieszkańców, mówiąc, że przyjechał kurier, a sąsiad nie otwiera… W ten sposób tworzyłem masę nowych osobowości, które mogłem wykorzystać w danej chwili, a także w przyszłości.
Po skończonej pracy wsiadłem do metra, nie mając pojęcia, dokąd pojadę jutro. Modliłem się tylko, żeby przełożony ponownie przypisał mnie do klatek budynków mieszkalnych, a nie deptaków przed centrami handlowymi, bo wiedziałem, że nie ma ludzi bardziej niewidzialnych niż ci, którzy rozdają ulotki w galeriach handlowych.
***
Miałem tego całe mnóstwo: mycie okien na stacji kolejowej, sprzątanie sal konferencyjnych, obsługa magazynów, wciskanie ludziom garnków przez infolinię. To było rzeczywiście przykre, że dalej nie mogłem kupić sobie tych cholernych ciepłych butów, a przecież skończyłem studia, nie wydawałem tak dużo, przecież… Spłacałem dług.
Siedząc w biurze, pochylony nad tabletem graficznym, miałem wrażenie, że za moment moje oczy dosłownie wypadną na ekran dotykowy. To jedyna praca, z całej palety moich zatrudnień, którą właściwie lubiłem. Mój szef wcale nie był taki najgorszy, a zadania, które wykonywałem, same w sobie w jakimś stopniu zahaczały o to, co lubiłem robić i w jakim kierunku się uczyłem. Może powinienem urodzić się w innej dekadzie? Chociaż Van Gogha też nie doceniono od razu, a teraz alternatywne nastolatki nosiły jego najsłynniejszą Gwiaździstą noc na skarpetach.
Nie powinienem się tak nastawiać, właściwie miałem tylko dwadzieścia trzy lata, dopiero co zdobyłem dyplom, a to wcale nie pomogło mojemu zadłużeniu. Dlatego siedziałem w swoich artystycznych skarpetach – te akurat wiernie odwzorowywały Słoneczniki – w poniedziałek rano, w malutkim biurze, rysując za pomocą tabletu kolejną podobiznę małej księżniczki. Moim życiowym celem niespodziewanie stało się ilustrowanie książeczek dla dzieci. Uznałem tak, ponieważ ze wszystkich moich aktywności zarobkowych, ta jedna nie sprawiała, że miałem ochotę zjeść swój język.
To nawet nie był żart, a pełnoprawny komediodramat. Tyle pasji, chęci, tyrania dzień i noc, tylko po to, żeby… Żeby co? Wrócić do wynajmowanej klitki i spać na materacu przez kilka godzin, a potem wstać z bólem głowy do kolejnej znienawidzonej pracy.
Czułem, że jeszcze trochę i nic ze mnie nie zostanie. Jakbym się rozpadał…
***
– Oo, widzę, że ktoś tu dostał wypłatę. – Sarah, czyli dziewczyna, z którą pracowałem w sklepie papierniczym, mieszącym się w jednej z nowojorskich galerii handlowych, zmierzyła mnie od góry do dołu, gdy po skończeniu zmiany, podszedłem do jej kasy, podając swoje zakupy.
– Wreszcie, ostatnio się testowałem. – Sam dorzuciłem do produktów promocyjną czekoladę pistacjową, żeby podnieść koleżance wyniki.
– To znaczy? – Zeskanowała mi papierową torbę bez pytania, czy jej potrzebuję, ale miałem tak dużo rzeczy, że chociażbym chciał, w życiu bym się z nimi nie zabrał.
– Okazuje się, że człowiek nie umiera, kiedy zje jogurt dwa dni po terminie. – Uśmiechnąłem się głupio, wyciągając kartę z portfela.
– Taa, pewnie coś w człowieku umiera.
– Mhmm… – Zrobiłem znaczącą minę, przykładając kawałek plastiku do terminala. Wpisałem pin. – No ale, skoro mam już cokolwiek na koncie, zapraszam cię na kawę.
– Luc. – Jej usta przyozdobił uśmiech, ale nie taki, jakiego oczekiwałem. Był opiekuńczy, doskonały do pary ze ściągniętymi w trosce brwiami dziewczyny.
– No co?
– Bardzo cię lubię, ale…
– Jasne, rozumiem. – Spakowałem zakupy, posyłając jej ostatnie spojrzenie.
– Jak coś namalujesz, to chcę zdjęcie!
– Dostaniesz je, jak wypijesz ze mną kawę.
– Jesteś okropny.
– Żartowałem, wyślę ci.
– Dzięki. Miłego weekendu! – dodała jeszcze, nim wyszedłem.
– Nie będzie miły, obsługuję wesele – wyznałem niechętnie.
– O mój Boże, czy ty kiedyś odpoczywasz?
– Wyśpię się, jak umrę! – obiecałem, choć wcale nie byłem tego taki pewny. Nigdy nie można w pełni zakładać, że po śmierci nic nie ma. A jeśli po drugiej stronie czekał na mnie diabeł z kolejnym długiem do spłacenia?
– Jasne – skwitowała Sarah ze słyszalnym w głosie sarkazmem.
Opuściłem sklep i wtopiłem się w tłum ludzi robiących zakupy w galerii. Ominąłem skwerek z fast foodem, zjechałem ruchomymi schodami i sprawdziłem w telefonie rozkład komunikacji miejskiej. Czekał mnie pierwszy od dawna spokojny wieczór spędzony nad rozrabianiem farb olejnych i naciąganiem płótna.
Sztuka tworzenia obrazów stanowiła dla mnie swego rodzaju ucieczkę przed całkowitym szaleństwem. Czasem naiwnie wierzyłem w to, że kiedyś będę wielki i naprawdę coś osiągnę. Że moje dzieła zawisną w galeriach, a alternatywne nastolatki będą nosić skarpetki z motywami moich malunków. Podczas jedynego wolnego wieczora i popołudnia zamknąłem się w swoim mieszkaniu, przerobionym na nie z piwnicy. Udawałem też, że wcale nie jestem beznadziejny, a to tylko kolejny piekielnie długi okres przejściowy w moim życiu.
***
– Nienawidzę cię – mruknąłem niezadowolony w kierunku Marcusa Brelanda, który postanowił obudzić mnie zdecydowanie zbyt wcześnie, jedynego poranka, kiedy miałem czas, by porządnie się wyspać.
Po maratonie podawania do stołu na konferencjach, które szybko przeistoczyły się w pijackie imprezy, chciałem nareszcie odespać swój ból egzystencjalny, ale nie było mi to dane, bo chłopak będący moim najlepszym przyjacielem zaczął ściągać ze mnie kołdrę. Kochałem Marcusa jak brata i nawet jeśli nie zawsze pochwalałem jego zachowania, nie potrafiłem mu odmawiać. Doszło do tego, że Breland dorobił sobie nawet klucze i wchodził do mojej sypialni, kiedy próbowałem ignorować jego telefony.
– Kochasz mnie. – Poddał się w ciągnięciu mnie za nogę, gdy udałem, że brak kołdry wcale mi nie przeszkadza. Marcus za to, bez większych ceregieli, po prostu wlazł na mój materac, gdzie planowałem wreszcie umrzeć.
Nie widziałem swojego końca inaczej niż w postaci momentu, gdy ktoś znajduje moje zwłoki w tej klitce, na tym materacu. Najpewniej byłby to Marc albo Sarah, która chciałaby sprawdzić, co ze mną, bo nie przyszedłbym do pracy i kierownik burczałby o tym przez całą dobę.
– Idź sobie, jestem zmęczony. – Przetarłem twarz dłonią, obracając się do Marcusa tyłkiem, na co on kopnął mnie kolanem w lędźwie.
– Czy ty musisz być taki trudny? – Byłem pewny, że zadając to pytanie, wywrócił oczami.
– Nie jestem trudny, jestem zaharowany.
– Uśmiechnij się, Lu.
– Bo?
– Bo masz dzisiaj urodziny, a ja jako twój najwspanialszy kumpel zaplanowałem nam cały dzień. Więc spadaj pod prysznic, ubieraj się i bądź gotowy. Zaraz jedziemy na śniadanie, potem posłucham, jak gadasz o tych swoich bazgrołach, bo zabieram cię do galerii sztuki, po czym zjemy obiad, a na koniec… Pójdziemy na drinka.
– Wziąłeś na to wszystko kredyt?
– Nie, te lacie z Bronxu przegrały wszystkie obstawione zakłady.
– Nie mów, że znów bawisz się w bukmacherkę. – Powstrzymałem się od obrzucenia go oceniającym spojrzeniem.
– Nie powiem.
– Ugh, oni się kiedyś wkurwią i cię wykończą – ostrzegłem.
– Nie jesteś ani trochę zabawny i ani trochę obrotny. – Marc wiedział, że to mnie raczej nie obrazi, ale i tak postanowił wypluć z siebie te słowa.
– Jak się Ciara dowie…
– Dlatego się nie dowie.
– Marc…
Mogłem zarzucić mu wiele, ale nie to, że nie był dobry w ukrywaniu swoich gierek przed narzeczoną. To Breland zawsze pozostawał mózgiem operacji w naszym duecie, podczas gdy ja byłem jej sercem, bo chłopak potrafił naprawdę nieźle się zakręcić, zwłaszcza w szemranym towarzystwie, już nawet za dzieciaka. W podstawówce zbierał opłaty od pierwszaków za korzystanie z ubikacji. W liceum obstawiał zakłady o bójki, a później… Później trochę handlował, nawiązał parę znaczących znajomości, by koniec końców mieć na tyle dobrą pozycję w półświatku, żeby zarabiać na hazardzistach.
Ja nieszczególnie chciałem pchać się w kryminał. Byłem artystą, nie przestępcą, zresztą moja matka miała już jednego syna z wyrokiem na karku, dlatego nawet w najtrudniejszych miesiącach nie wpadłem na taki pomysł.
Co prawda ulotki nauczyły mnie podstaw włamywania, obsługa klienta – pokerowej twarzy i umiejętności manipulowania słowem w taki sposób, że mógłby pozazdrościć mi tego sam szatan, więc w sumie miałem podłoże, ale wciąż… nie czułem, abym spisał się, wiodąc życie poza prawem. Narzeczona Marcusa – Ciara, była mi za to ogromnie wdzięczna, bo odwlekałem jej mężczyznę od głupich planów, ale on i tak zawsze powtarzał, że Jaxon – to jest mój brat – nie byłby ze mnie dumny i on chętnie wysłuchałby, jaki Breland uknuł plan wzbogacenia się tym razem. Ale Jaxon siedział w Meksyku ze swoją piątą żoną, a ja byłem sobą i mieszkałem w Nowym Jorku, z tak niską płacą miesięczną, że koleżanka z pracy notorycznie odmawiała mi wyjścia na kawę.
Nie chcąc o tym myśleć, wreszcie otworzyłem oczy i przeniosłem na Marcusa umęczony wzrok.
– Daj mi piętnaście minut i możemy wychodzić.
– Wszystkiego najlepszego, dupku.
– Wow, rok bliżej do grobu! – Przeciągnąłem się i od niechcenia poszedłem pod prysznic, gdzie jęknąłem niezadowolony, bo okazało się, że odcięli mi ciepłą wodę.
***
Włóczenie się po galeriach sztuki było jednym z moich ulubionych zajęć. Zawsze czułem się tam bardziej sobą, dzięki czemu nie miałem ochoty na powrót do rzeczywistości. Wiedziałem, jak bardzo Marc się poświęca, towarzysząc mi w tym letargu, bo on nie dość, że nie rozumiał o czym mówię, to jeszcze wcale nie próbował tego zmieniać. Kiedy chodziłem pośród dobrze ubranych, zadzierających nosa ludzi, nie przyjmowałem ich energii za własną, skupiając się wyłącznie na swoim jestestwie. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się z Marcusem naprzeciw poszczególnych dzieł, by chłopak mógł posłuchać, jak opowiadam o technice, którą zostały namalowane, albo o ich autorze. Wtedy on kiwał głową albo mruczał ciche „niesamowite”, a mnie wcale nie przeszkadzało to, że nie jest tym zainteresowany.
– Pan tu oprowadza? – Nieznajoma kobieta w pstrokatym futrze zaczepiła mnie, gdy właśnie skończyłem swój wywód, na co zaśmiałem się tylko i pokręciłem przecząco głową.
– Nie, ale oddawałem pracę na zaliczenie studiów z awangardy, znaczy się dokładniej…
– Ach, to przepraszam… Ładnie pan mówi – przerwała mi, przy okazji kiwając głową tak, jakby ten aspekt w ogóle jej nie obchodził.
– Dziękuję.
– Mógłby mi pan doradzić?
– To znaczy? – Nie do końca zrozumiałem, o co jej chodzi.
– Chciałabym kupić obraz, ale nie mam kompletnie pomysłu, co by to miało być i co by to miało znaczyć…
Marcus już wziął oddech, żeby coś powiedzieć, ale zanim to zrobił, podszedł do nas pracownik galerii, zwracając się w kierunku niedoszłej kupczyni.
– Przepraszam, ale ta wystawa nie jest na sprzedaż, licytacje i w ogóle wycenione wystawy pojawiają się według rozpiski dostępnej w recepcji.
– Szkoda, zapłaciłabym każdą cenę, bo to – wskazała na obraz – wpasowuje się w kolorystykę mojej rezydencji.
– Luc takie namaluje! – wypalił wreszcie Marcus. Otworzyłem szerzej oczy.
Teraz to kobieta się zaśmiała, podczas gdy mnie przeszedł dreszcz.
– Z całym szacunkiem, ale ja kupuję tylko znanych artystów.
***
Słowa: Luc takie namaluje,dźwięczały mi w głowie przez cały dzień – podczas jedzenia obiadu, odbierania telefonów z życzeniami od współpracowników oraz podczas upijania się koktajlami stawianymi przez Marcusa. Co to w ogóle miało oznaczać? Może bym tak potrafił, ale zdecydowanie nie jeden do jednego. Nie próbowałem wcześniej odwzorowywać dzieł, bo nie widziałem w tym sensu, ale z drugiej strony… Mógłbym spróbować tylko po to, żeby trochę zarobić.
Tylko czy ktoś zapłaciłby za replikę bez nazwiska? Pewnie tak.
Jednak to nie byłaby taka kwota, bym mógł się całkiem poświęcić malowaniu, rzucając pozostałe swoje zajęcia i kupując materiały. Musiałbym się mocno skupić, wysilić i wpaść w wir tworzenia, ale zwyczajnie nie miałem na to czasu i środków.
Do baru, gdzie piliśmy moje zdrowie, przyszła jeszcze Ciara i paru znajomych. Sarah tańczyła ze mną na parkiecie, a później piliśmy wspólnie szoty. To Marc zaprowadził mnie jednak do łóżka albo raczej na ten nieszczęsny materac, gdy nie mogłem już ustać na nogach.
***
– Jesteś rozkojarzony – powiedział mój szef od książeczek dla dzieci, gdy parzyłem trzecią kawę, zanim ponownie usiadłem do komputera. – Luc… – Nic nie odparłem. – Panie Moreau?
– Hm? – Obróciłem się w jego stronę, słysząc swoje nazwisko.
– Musisz się skupić, bo nie zdążysz, a mamy deadline.
– Tak jest, przepraszam.
Rzeczywiście napotkałem sporą trudność w poświęceniu uwagi uśmiechniętym dziecięcym buziom, które tworzyłem tym razem w aplikacji na komputerze. Czasem wyobrażałem sobie, że jakaś mama pokazuje swojej pociesze te bazgroły, a dziecko dotyka wydrukowanych obrazków, nie mając pojęcia, że prawdopodobnie utkwią mu w pamięci na długie lata. Będzie wiedzieć, że taka bajka istniała, że ją lubiło, ale nie wpadnie na to, żeby sprawdzić, kim jest autor tych ilustracji. Niezmiennie miałem satysfakcję z tego, że zapiszę się w czyjejś podświadomości. Bynajmniej to nie wystarczało, by zbudować sobie wdzięczną przyszłość. Gdybym tylko więcej zarabiał albo gdyby ktoś spłacił moje kredyty…
Cholera.
Wszedłem w przeglądarkę.
Nic z tego.
Zamknąłem stronę, lecz po chwili, drżącą dłonią, ponownie ją odpaliłem.
Luc takie namaluje…
Zamiast wyjść na przerwie, by zapalić, znalazłem w grafice Google tamten obraz i z ciekawości zacząłem szkicować jego kontury na kartce. Nie wyszło źle. Właściwie gdybym trochę dłużej nad tym posiedział… Uśmiechnąłem się wręcz maniakalnie.
Dam radę!
Nie byłem pewny, w jakim celu, ale chciałem spróbować odmalować ten obraz, który tylko przez chwilę, przy okazji jednej wystawy, był w Neue Galerie.
***
Podczas kolejnego wolnego weekendu, po porządnym researchu i mając wszystkie potrzebne materiały, przestałem istnieć dla społeczeństwa. Odrzucałem każde połączenie telefoniczne oraz ignorowałem wszystkie SMS-y, skupiając się wyłącznie na przenoszeniu szkicu na płótno. Mała lampka rzucała jedyne światło na moją zacienioną postać. Miałem na sobie szare dresy i zwykłą, białą koszulkę, która nie dość, że była brudna od kawy, to jeszcze przy okazji została splamiona farbą. Moje ręce całe się wybrudziły. Rozrobiony roztwór przywarł nawet do mojego policzka, ale zupełnie mnie to nie obeszło. Wpadłem w szał. Nawet jeżeli tylko odtwarzałem, w moich żyłach jakby przepływała satysfakcja z tego, że jestem w stanie odwzorować oryginalne dzieło na tyle wiernie, by różnice można było poznać wyłącznie po dokładnym porównaniu prac.
Można powiedzieć, że tak się to wszystko zaczęło. Od niewinnej sugestii wypowiedzianej przez Marcusa Brelanda w stronę przypadkowej snobki.
„Luc takie namaluje” – owszem, Luc zrobi tego dokładną kalkę.
Coś mnie natchnęło, jakaś niespodziewana wena, która zdawała się umrzeć we mnie śmiercią naturalną przed laty. Dlatego tygodniami, przychodząc do mieszkania z każdej swojej pracy, na nowo rozrabiałem farby i nieważne, czy byłem zmęczony, głodny, czy już bardzo znużony, wracałem do tego jednego obrazu z czystej ciekawości, do jakiego stopnia mogę podrobić cudzą pracę.
Czy to oznaczało, że ja sam… mógłbym być kimś innym?
Ten stan rzeczy trzymał mnie przy życiu. Nie zostawałem w papierniczym dłużej, by porozmawiać jeszcze z Sarah, więc pewnie uznała, że się obraziłem. Nie wychodziłem z Marcusem na niedzielne spacery. Nie oglądałem seriali, nie czytałem książek. Nie brałem dodatkowych zmian w restauracji. Nie przedłużałem godzin na ulotkach. Chciałem skończyć „swoje dzieło”, nieśmiało marząc, że ktoś może jednak uzna, że jest ono czegokolwiek warte.
I wszystko się zmieniło.
Całe moje życie przestało wyglądać tak samo, gdy w momencie, kiedy zadzwoniłem po Marca, mówiąc mu, że mam coś ważnego do przekazania, on stanął jak wryty pośrodku mojej klitki, przecierając oczy ze zdumienia.
Byłem z siebie dumny. Przyciszyłem Tame Impala w radiu, przygryzłem wargę i uśmiechnąłem się szczerze, zdejmując brudną, przepoconą koszulkę. Ale Breland zamiast bić mi brawo, tylko przeniósł na mnie pełen zaskoczenia wzrok.
– U-ukradłeś to?
– Słucham? – Parsknąłem pod nosem. – Nie ukradłem, namalowałem.
– Ale wygląda dosłownie jak…
– Tightrope walker Foraina. Wiem. – Sam wpatrywałem się w fałszywy obraz z fascynacją.
– Lu.
– Tak?
– Jesteśmy bogaci.
przegrani wciąż przerywają, gdy wygrany kłamie
Fałszerz to zawód z tradycjami. Początki tej profesji sięgają kilkudziesięciu wieków wstecz. Dawniej podrabiano talizmany, wyroby porcelanowe, dokumenty i pieniądze, nierzadko na masową skalę. Fałszerze pracowali nawet na zlecenie urzędników i królów. Ta wiedza mnie umoralniała; koncept, że prawdopodobnie podrobię kiedyś coś, co już jest podróbką, ale nieodkrytą. Prędko uciszyłem więc sumienie.
Malowałem od dziecka. Moja mama mówiła, że mam talent, ale mnie nie interesował talent. Interesowała mnie ciężka praca, którą włożyłem w swój warsztat, by dojść do takiego poziomu, na jakim byłem, gdy stworzyłem pierwszą replikę.
Żeby fałszować dzieła sztuki, trzeba się jednak nieźle namachać – należy mieć nie tyle zdolności manualne, co ogromną wiedzę, przede wszystkim z zakresu historii sztuki. Obecnie odkrycie falsyfikatu nie jest wcale aż tak wielkim wyzwaniem, jeżeli autor nieprawdziwej pracy nie zrobi wszystkiego, by zadbać o jej sztuczną autentyczność.
Dla przykładu: kiedy pojawiają się podejrzenia, że obiekt może być podróbką, a także przy dużych transakcjach na rynku dzieł sztuki, zleca się analizy eksperckie. Poza proweniencją, analizą historyczną i stylistyczną, czasem przeprowadzana jest też analiza chemiczna. Rozpoznając fałszywkę, trzeba zwrócić uwagę na to, czy blejtram nie jest nowy, sztucznie ubrudzony i postarzony. Chcąc fałszować, musiałem zadbać o wszystkie elementy kompozycji, operowanie światłem, typy postaci oraz warsztat malarski. Na szczęście miałem taką wiedzę albo wieczny dostęp do niej, pozostały po studiach w postaci książek czy choćby internetu.
Czas nie był po mojej stronie, zasady moralne, które we mnie kiełkowały, również, ale przebywając na dnie, mniej myśli się o moralności. Kiedy patrzyłem na siebie w lustrze, miałem wrażenie, że zupełnie nie poznaję człowieka, którego mam przed sobą. Moje włosy urosły, byłem bardzo szczupły, miałem sine wory pod oczami, zmęczony wzrok i wiecznie spierzchnięte usta.
Obmyłem twarz zimną wodą. Ogoliłem zarost. Wziąłem parę głębokich oddechów, a potem spojrzałem w telefon. Dostrzegłem informację o dwóch nieodebranych połączeniach od Marcusa. Wiedziałem, co to oznacza. Chociaż bardzo nie chciałem go w to mieszać, choćby ze względu na Ciarę, byłem pewny, że bez niego sobie nie poradzę.
Pojechaliśmy więc na Bronx jego samochodem. Dotarliśmy do dzielnicy, której wcześniej nie znałem. Zaparkował kawałek przed zwężającą się uliczką. Czułem dreszcze na całym ciele, było mi strasznie zimno, a moje serce uderzało z prędkością światła.
Zrobisz to, Luc. Zrobisz to i będziesz w tym świetny.
– Hej. – Marc zwrócił się do mnie, łapiąc mój nadgarstek, nim weszliśmy do klatki schodowej w starej, zapadającej się powoli kamienicy.
– Hm?
– Wyobraź sobie, że to cię nie dotyczy. Że nie bierzesz w tym fizycznie udziału. To tylko parę formalności. Wchodzisz w to?
Przełknąłem ciężko ślinę. Musiałem wyzbyć się uprzedzeń i zrobić dokładnie to, co robiłem zawsze – udawać, że jestem zaprogramowany, że nic nie czuję.
Pokiwałem lekko głową.
– Wchodzę.
Udawanie uśmiechu przyszło mi z czasem, podobnie jak walka ze zmęczeniem czy niewygodnym stylem życia. Nawet jeśli nie chciałem być „tym złym” i nie chciałem robić czegokolwiek niezgodnego z prawem, to była tylko kolejna góra do zdobycia, by moja egzystencja choć trochę się poprawiła. To dlatego ludzie stają się źli. Ponieważ cały wszechświat wmawia im, że są beznadziejni w byciu dobrymi. Skoro nie miałem już ciepłej wody, jadłem czerstwy chleb z dżemem na śniadanie… Co mogło być gorsze? Mieszkanie na ulicy. Tego chciałem uniknąć, a im dłużej żyłem, tym bardziej uświadamiałem sobie, iż to właśnie mnie czeka, jeśli czegoś nie zmienię. Próbowałem odbić się od dna legalnie, nie chcąc nikogo zawieść, ale nie dałem rady. Tamtego wieczoru, gdy wszedłem do obdrapanej, śmierdzącej stęchlizną kamienicy na Bronksie i dotarło do mnie, że sam stacjonuję w podobnym miejscu i jestem już wyraźnie podobny do tych, których nazywa się marginesem społeczeństwa – coś we mnie pękło i się rozpadłem.
Skoro przyzwyczaiłem się do powszechnej biedy, mogłem też przywyknąć do łamania zasad. Ekosystem potrzebuje równowagi – tych prawych, rozpieszczonych przez los, ale także tych zepsutych – skazanych na porażkę albo całkowitą degradację. Bardziej niż przestępcą nie chciałem być bezdomnym lub martwym, więc podałem rękę człowiekowi, z którym przywitał się Marcus. Był krępy, niski, a jego uśmiechowi brakowało dwójki. Mimo okolicy stancję miał luksusowo wyposażoną, a sam nie wyglądał na takiego, który żyje w stresie o to, czy zje w tym tygodniu obiad.
Podczas dyskusji Marcusa z tym człowiekiem pozostawałem zamyślony. Obserwowałem z zapamiętaniem zmianę mimiki mojego przyjaciela. Wydał mi się zupełnie obcym mężczyzną, który zamiast uśmiechać się głupio do swojej narzeczonej, codziennie wieczorem gra w karty, popijając szkocką. To właśnie robiliśmy. Graliśmy w karty, paląc gardła trunkiem. Breland zapytał o paru ludzi, a gdy zdobył te informacje, wygrywając w pokera, ponownie podaliśmy sobie wszyscy ręce, by wyjść stamtąd z napędzającym nas obiecanym łupem w postaci zapłaty za fałszywkę oraz kradzież.
***
W drodze powrotnej nawet nie wiedziałem, o co mam zapytać. Miałem wrażenie, że mrok nocy mnie pochłonął. Wciąż próbowałem zawiesić wzrok na czymkolwiek innym, tylko nie na profilu Marcusa. Nie zabierał mnie wcześniej na swoje schadzki, dlatego nie miałem pojęcia, jak dokładnie wyglądają jego znajomi. Jakbym całkowicie odciął się od jego życia w półświatku, niby w obawie, że z tego nie ma wyjścia. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że miałem rację.
– Kto to był? – mruknąłem wreszcie, przeczesując włosy palcami. Odniosłem wrażenie, że całe przeszły wonią tytoniu.
– Siwy – odparł, jakby to powinno mi wystarczyć. – Mój ulubiony klient. Jak obstawia, to zawsze przegrywa, a ma co przegrywać.
– Och…
– Oj, Lu. Muszę nauczyć cię oszukiwać w pokera. – Zaśmiał się, na co tylko wywróciłem oczami.
– Nie wiedziałem, że też grasz.
– Bo nie gram, chyba że potrzebuję informacji. Tutaj to towar najtrudniejszy do zdobycia. – Pokiwałem głową ze zrozumieniem, bo byłem w stanie to sobie wyobrazić. – Posłuchaj mnie. – Zerknąłem na niego nieufnie. – Jutro pojedziemy do laski, która handluje sztuką. Nie wiem, czy pierze za jej pomocą pieniądze, czy co dokładnie z tym robi, ale zna się na rzeczy. Zdobyłem jej numer. Znajdzie nam klienta, klient wybierze sobie obraz z dowolnej galerii w mieście, a ty dostaniesz czas, w jakim będziesz musiał to namalować. Później, z jeszcze dwoma kolesiami od Siwego, pojedziemy na miejsce, włamiemy się i dokonamy podmianki. Za tę transakcję dostaniesz przynajmniej dziesięć tysięcy dla siebie. Odpowiada ci dziesięć tysięcy?
Z każdym jego słowem robiło mi się coraz gorzej. Byłem przekonany, że jeszcze chwila i zwymiotuję. Wpatrywałem się w Marcusa jak w ducha, a zlepek słów, które opuściły jego usta, doprowadził moją krew do wrzenia.
– Zatrzymaj się – wydukałem.
– Co?
– Zatrzymaj się.
Mężczyzna rzeczywiście zjechał na pobocze, a gdy wysiadłem z samochodu, zwróciłem wszystko, co zjadłem tego dnia.
Marc wyszedł za mną, łapiąc moje ramię.
– Nie musisz…
– Chcę. – Otarłem usta. – Naprawdę… Chcę.
***
Pamiętam wszystko, co się wówczas wydarzyło, jak przez mgłę. To rzeczywiście odbyło się tak, jak powiedział Marc. Pojechaliśmy do restauracji, gdzie zjedliśmy kolację z panią po czterdziestce, która okazała się znawcą. Była naprawdę zorientowana w sytuacji na rynku dzieł sztuki, a każde wypowiedziane przez nią zdanie miało sens. Kazała mówić do siebie Sage, tylko tyle o niej wiedziałem, chociaż Marcus oczywiście zdawał się jej najlepszym kompanem. Dopiero po wszystkim wyznał, że widział ją pierwszy raz w życiu. Dlatego zacząłem uczyć się od niego sposobu bycia. Chłonąłem nonszalancki chód, jego zimne spojrzenie i pełen obojętności ton.
Klient, którego nie poznałem, wybrał sobie dzieło i wtedy rzeczywiście zaczęła się moja rola, dlatego wziąłem urlop w każdej swojej pracy, skupiając się jedynie na odtwarzaniu prostego, ale skomplikowanego w tej prostocie obrazu.
***
Przypominam sobie moment, kiedy zatrułem się zapachem farb, więc zdobyłem kolejne zwolnienie lekarskie, przez co czekało mnie najpewniej wyrzucenie z każdej pracy, którą wykonywałem. Na szczęście to dziesięć tysięcy ciągle krążyło mi z tyłu głowy. Wiedziałem, że spłacę część swojego długu, a później… Co będzie później? To mnie nie obeszło, chociaż Marc uznał, że dopiero zaczynamy, bo to pierwszy krok do prawdziwego bogactwa i chwały.
Miałem się o nic nie martwić. Ba, ja nie miałem brać nawet udziału we włamaniu, chociaż nie wyobrażałem sobie, że puszczam go samego, z jakimiś nieznajomymi ludźmi, na tak wielką akcję. Przez to nie spałem po nocach. Coraz trudniej było mi zrozumieć, co tak naprawdę dzieje się dookoła mnie. Z dnia na dzień wszystko wydawało się eskalować. Na początku roku byłem nikim, a pod koniec… Miałem stać się ważny. Cokolwiek to oznaczało.
***
To wszystko działo się szybciej, niż bym się tego spodziewał. Marcus codziennie przychodził do mnie z nowymi informacjami, mając ogień w oczach, opowiadał o tym, że jesteśmy coraz bliżej celu. Przedstawił mi dokładny plan – w jaki sposób przez dach dostaną się do środka i zamienią oryginał na falsyfikat, jak odłączą kamery oraz dostaną się do systemu nagłaśniającego, jak zmylą ochronę. Kiwałem tylko głową.
– Pójdę z tobą – powiedziałem wreszcie, a on parsknął kpiącym śmiechem. Staliśmy wówczas na jego balkonie. Co jakiś czas zerkałem na krzątającą się po salonie Ciarę. Nie miała o niczym pojęcia.
– Z całą miłością, ale jeśli mamy nie pójść siedzieć, nie powinieneś… Doceniam ciebie i twoje zdolności manualne, jednak nie wierzę, że byłbyś w stanie… No wiesz.
– Ach, czyli mam ci nie przeszkadzać?
– Mniej więcej.
Pokręciłem lekko głową, westchnąłem głęboko, rzuciłem niedopałek na ulicę, ale nie zaprotestowałem.
***
Cały dzień włamania podporządkowałem temu zdarzeniu. Moje skupienie przeszło na te parę godzin, które miały przeważyć nasz los. Może więzienie i tak brzmiało lepiej niż skrajna bieda? Leżałem pośrodku materaca, nie mogąc zmrużyć oka już od szóstej rano. Wiedziałem, że Breland znajdował się teraz w towarzystwie „naszej ekipy” i chociaż nawet ich nie poznałem, realnie czułem się tego częścią. Stukałem paznokciami o napęczniałe przez wilgoć linoleum, licząc swoje oddechy.
Musiałem zrobić… Coś. Cokolwiek. Dlatego ubrałem się i przed południem dotarłem na przyszłe miejsce zbrodni. Chociaż nie wyglądałem podejrzanie, miałem wrażenie, że wszyscy dookoła wiedzą, co zamierzam. Wybrany przez klienta obraz był nowym eksponatem. W „podziemiu”, tak to nazwijmy, poszła plotka, że ktoś już go kupił, dlatego policja obstawiła nowojorską Neue Galerie w obawie, że dojdzie do kradzieży. Tym samym martwiłem się jeszcze bardziej o Marca i o to, czy czasem nie będę musiał stawić się na jego rozprawie. Albo w postaci świadka, albo w postaci oskarżonego o współudział. Przeszedł mnie zimny dreszcz.
Starałem się nie patrzeć w tamtą stronę. Kupiłem bilet, uśmiechnąłem się przyjaźnie do ekspedienta, włożyłem ręce w kieszenie starego płaszcza i włóczyłem się po znajomej galerii, podziwiając i tak prześwietlone przeze mnie z każdej strony prace.
Rynek dzieł sztuki wcale nie opiera się tylko na tych sztandarowych malunkach, to nie tak, że można ukraść albo Oszusta z asem karo, albo nie robić nic w tym kierunku. Jest naprawdę wielu zainteresowanych nabywców, którzy gotowi oddać każde pieniądze, opierają wystrój swoich wnętrz oraz swój kapitał na złodziejach i włamywaczach. Nigdy nie wpadłbym na to, że postanowię wykorzystać mój warsztat, by podrabiać mistrzów, ale skoro moralność nie jest lukratywna, a wszystkie cytryny, które dostałem od losu, były niedojrzałe, najwidoczniej nadszedł czas, by… Po prostu ukraść lemoniadę.
Miałem wrażenie, że słyszę wszystkie rozmowy i w ogóle każdy dźwięk w całym budynku. Że każdy mnie obserwuje. Ale to nie była prawda, a ja musiałem się wreszcie zdystansować. Bez namysłu dołączyłem do wycieczki, wsłuchując się beznamiętnie w słowa przewodnika. Nie mówił nic odkrywczego, więc nie byłem zainteresowany, ale i tak szedłem, udając, że nie mam pojęcia o tym, co mnie otacza. Nie chciałem się rzucać w oczy, więc nie komentowałem. Jednakże ktoś wyciągnął z moich ust dosłownie to, co wykiełkowało na końcu mojego języka. Miałem wrażenie, że coś mnie olśniło albo powaliło na kolana, bo dziewczyna, która zdecydowała się odezwać, w mało elegancki, ale jakże znaczący sposób, była po prostu piękna.
– Ale pierdolenie – mruknęła pod nosem.
Wydawało mi się, że ona wcale nie chce być w tym miejscu. Tym samym nie miałem pojęcia, po co tu przyszła, ale może sama miała jakiś problem życiowy, toczyła osobistą wojnę w głowie i próbowała znaleźć spokój wśród nudnej gadaniny.
– Mówiła coś pani? – Przewodnik zwrócił się do niej, bo usłyszał, że ktoś zaburzył jego monolog.
– Ja? Nie, skąd… Przepraszam.
Uśmiechnąłem się lekko, może z drobnym politowaniem. Była taka… Niewinna. Drobna, delikatna, miała duże, ciemne oczy, proste, opadające kaskadą na szczupłe ramiona włosy i coś, co zwróciło moją uwagę od razu, gdy tylko wyłapałem ją w małym tłumie. Pełne, duże usta, zaznaczone jedynie błyszczykiem. Jej mimika wydawała się zupełnie nie pasować do całokształtu kobiety, ale wciąż sprawiała wrażenie księżniczki, która musi brać udział w nudnej kolacji organizowanej przez bogatych rodziców, chociaż wolałaby… Zbuntować się i uciec z domu na koncert jakiegoś punkowego zespołu ze swoim chłopakiem noszącym skórę.
Próbowałem odwrócić wzrok albo przestać się uśmiechać, ale nie potrafiłem, bo mnie rozbawiła, poza tym… Była okrutnie magnetyczna i nawet jeśli pragnąłem skupić się na obrazach, wciąż miałem jej wizję przed sobą. Mógłbym ją zaczepić. Zaprosić na kawę… i tutaj pojawia się sto, i jeszcze jedno, ale.
Po pierwsze – wiedziałem, że nie chcę zrobić nikomu tego, co Marcus zrobił Ciarze, dlatego całkowicie powstrzymywałem się od myślenia o romansach.
Po drugie – gdzie bym ją zaprosił? Na kawę z automatu na otwartej uczelni, bo przecież tam kawa kosztuje dolara? A potem? Potem chodzilibyśmy po mieście do rana, żeby zasnąć na materacu w mojej klitce, rozmawiając o bezsensie wszechświata, bo nie miałem nawet telewizji, by obejrzeć film? Nie bez przyczyny Sarah odmawiała mi randek. Sam odmówiłbym sobie randki, bo co mogłem jej dać?
Uwielbienie, spojrzenie pełne miłości, oddanie… Ale w tym świecie… Jakie to ma znaczenie?
Niemniej dziewczyna z galerii tego nie wiedziała – kim jestem i co posiadam, na dodatek chyba zwiodło ją moje rozbawione spojrzenie, bo pozwoliła, żeby grupa odeszła kawałek dalej, podczas gdy my snuliśmy się już na końcu sznura zwiedzających, tuż obok siebie. Oboje z rękoma w kieszeniach, udając, że wcale nie mamy ochoty odezwać się do siebie.
– Czasem zastanawiam się, jakie wybory życiowe zaprowadziły mnie do tego miejsca – mruknęła wreszcie, przełamując ciszę między nami.
Nie umiałem powstrzymać cichego parsknięcia, ponieważ trafiła w samo sedno.
– Taa, coś w tym jest – odpowiedziałem jej zgodnie z prawdą. – Facet mówi trochę z sensem, ale zaraz znowu zaczyna recytować encyklopedię. Niczego ciekawego się tu nie dowiesz. – Gdy wycieczka skręciła w jeden korytarz, my poszliśmy swoim tempem przed siebie.
– Mówisz? To mnie pocieszyłeś – sarknęła. – Tak czy inaczej lepsza gorzka prawda niż słodkie kłamstwo. Po pobycie tutaj i słuchaniu tego mam jeszcze bardziej dość sztuki, a nie taki był zamiar.
Musiałem na nią spojrzeć, miałem wrażenie, że oszaleję, jeśli tego nie zrobię, i znów, z ponownym zerknięciem, okazała się tak samo ładna i magnetyczna jak za pierwszym razem, a może nawet i bardziej. Naszła mnie nagła ochota na natchnienie jej czymkolwiek, żeby zobaczyć, jak nieznajoma się ekscytuje. Oczywiście nie zakochałem się od pierwszego wejrzenia! Ona zwyczajnie mocno wpasowała się w moją estetykę, więc chciałem tylko zapamiętać jak najwięcej szczegółów, które jej dotyczyły.
Lubiłem mówić o sztuce, bo się na tym znałem, ale nawet nie wiedziałem, który obraz mogę jej opisać, gdyż nie była tam niczym szczególnie zainteresowana.
– Sztuka potrafi być porywająca, ale musi być zrozumiana, w innym wypadku to tylko kilka bohomazów, które nie mają najmniejszego znaczenia. To jest tutaj kompletnie bezwartościowe, jeśli się tego nie rozumie – rzuciłem.
– Masz rację, ale jednocześnie jej nie masz. Wydaje mi się, że nie trzeba się na czymś znać, żeby wiedzieć, czy ci się podoba, czy nie. I nie mówię, że wszystko tutaj jest beznadziejne, skąd, jestem pełna podziwu dla tych wszystkich malarzy i rzeźbiarzy. Tym bardziej że sama mam do tego dwie lewe ręce… Potrafię docenić ładny i dobry kawałek sztuki – powiedziała. – Chyba że ktoś recytuje encyklopedię. Wtedy nie.
– Wtedy to wszystko traci swoją magię. – Wzruszyłem ramionami. – Więc co ci się tu podoba? – zapytałem tak po prostu, gdy chodziliśmy wzdłuż korytarzy, penetrując miejsca, w których było zdecydowanie mniej ludzi, jeśli ktoś w ogóle zdecydował się tam zapuścić. – Wybierz jeden obraz, a ja powiem ci o nim wszystko, co uznam za słuszne. – Nie znałem wszystkich dzieł sztuki na świecie, ale mieszkałem w Nowym Jorku całe życie i często przychodziłem do Neue Galerie jeszcze na studiach. Dodatkowo czasem śledziłem harmonogram ruchomych wystaw.
Przeniosłem wzrok na kobietę. Nie wiedziała o mnie nic, a ja nie wiedziałem nic o niej, więc mogliśmy rozmawiać i to, jak myślałem wtedy, nie niosło za sobą żadnych konsekwencji. Wyjątkowo spodobał mi się ten stan rzeczy. Turystka rozejrzała się po rozległej przestrzeni z zastanowieniem i jako że najwidoczniej nic teraz nie przychodziło jej do głowy, wskazała po prostu na przypadkowy obraz, który rzucił jej się w oczy. Według mnie, ciężko było znaleźć tam coś, co się nie wyróżniało, bo jednak wystawy, znajdujące się w miejscu naszego pobytu, potrafiły zapierać dech w piersi. Pamiętam dokładnie dzieło, które jej opisałem, choć bardziej niż na tym byłem skupiony na mojej rozmówczyni.
– Edward Hopper, malarz samotności – rzuciłem.
– Słucham?
– Hopper jest znany z tego, że lubi urzeczywistniać poczucie osamotnienia – wyjaśniłem. – Na przykład tutaj. – Moja dłoń powędrowała w kierunku Nocnych marków. – Zasadniczo najczęściej obraz jest interpretowany jako komentarz na temat architektury i urbanizacji, która pozbawia miasta ducha i osobowości. – Przekrzywiłem nieco głowę. – Ale osobiście wolę postrzegać go jako metaforę samotności oraz alienacji w miejskiej przestrzeni. Brak ludzi na obrazie sugeruje pustkę i osamotnienie. Jedynie kilka okien świecących w ciemności przypomina o obecności innych, jednak w jakimś sensie odizolowanych od siebie, mieszkańców metropolii. – Poczułem zaintrygowany wzrok kobiety na sobie. – Jest bardzo ładny, chociaż dostałem dwóję za jego interpretację na egzaminie, bo trochę popłynąłem. Profesor musiał powtarzać, żebym dobrnął do brzegu, aż trzy razy. – Uśmiechnąłem się lekko do tego wspomnienia. – Jeśli mam być szczery, Nowy Jork ma lepsze galerie niż ta… Nocne marki w ogóle są tutaj „gościnnie”, przy okazji aktualnej wystawy, a te zmieniają się wyjątkowo często. – Przeniosłem wzrok na kobietę. – Gdyby nie Złota dama, zapewne Neue Galerie nie miałaby tylu zwiedzających. – Skinąłem na korytarz, w którym wiedziałem, że wisi wspomniane dzieło. – Chociaż i tak jest źle pokazana. Powinni umieścić ją na ciemnej ścianie, z łagodnym oświetleniem, wtedy złoto obrazu byłoby o niebo lepiej widoczne. Ale cóż, nic na to nie poradzimy, hm? – Przeczesałem włosy palcami, bo poczułem, jak wpadają mi do oczu. – Wracając… Moje interpretacje są do dupy, bo nie mam tytułu profesora.
Teraz to ona lekko się zaśmiała.
– E tam, to nie ma znaczenia, zresztą chyba nie po to jest sztuka, żeby mieć z niej dyplomy, co? – Wzruszyła ramionami i spojrzała na mnie znów, mimo wszystko zaciekawiona. – Więc studiowałeś coś związanego z tym? Fajnie.
– Mhm, cztery lata słuchania nudnych, podanych na tacy faktów o kreatywności. Jednak poznałem mnóstwo zapaleńców – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Może powinienem być bardziej ostrożny z udzielaniem takich informacji o sobie? Zerknąłem na nią ponownie, z błyskiem w oku. Byliśmy stosunkowo bliżej siebie. Mimo mojej niechęci do nawiązywania znajomości, w tej kobiecie było coś takiego, co sprawiało, iż rosła we mnie ochota, by spędzić z nią jeszcze chwilę. Była zdumiewająco śliczna, ale też… Miała w swoim spojrzeniu, w sposobie bycia i mówienia coś, co mnie przyciągało. Nawet jeśli wcale się nie znaliśmy. – Ale nie mam zdolności do „prawdziwej sztuki”, właściwie to zawodowo ilustruję książeczki dla dzieci.
– Naprawdę? – Nieznajoma uśmiechnęła się szeroko, a jej oczy zabłysły, chyba wydawało jej się to mimo wszystko naprawdę interesującym zajęciem. – Zostałam niedawno ciocią, więc jestem obecnie w świecie bajeczek i kolorowanek. – Podekscytowała się. – O, pamiętam pewną książkę, którą dostałam jako dziecko! Miała niby stare, pożółkłe strony, a ilustracje były jakby namalowane akwarelami, naprawdę fajnie to wyglądało i do dziś ją wspominam. Więc myślę, że to jednak wartościowa forma sztuki, nawet jeśli nie jest tak wielkiego formatu jak ten obraz. Wybacz, już zdążyłam zapomnieć, jak się nazywa.
Odpowiedziałem jej uśmiechem, bo nikt raczej nie reagował w ten sposób, gdy mówiłem, czym się zajmuję.
– Nie przepraszaj, możesz mi powiedzieć, co to za książka, może będę wiedział. Siedzę teraz po uszy w dzidziusiach, które zostały strażakami, pilotami albo astronautami, i w księżniczkach Disneya. Dosłownie, ktoś mógłby pomyśleć, że jestem nienormalny, ale znam niektóre te historyjki już na pamięć. – Nieustannie pałętaliśmy się po galerii.
– Szczerze mówiąc, nie pamiętam tytułu, wiem, że była o jakimś zwierzątku. Bardziej niż fabuła w pamięć wryły mi się obrazki, więc pomyśl sobie o tym, że dzieciaki też będą kojarzyć twoje prace. – Pokiwała głową z uznaniem. – Może nawet mam coś twojego w domu?
– Pewnie coś masz, tych bajek jest całe mnóstwo. Nieustannie jednak, to nie jest to. – Skinąłem na obraz, przed którym stanęliśmy, a okazał się nim ten, którego dokładną replikę Marcus miał już w pokrowcu.Była to Scena uliczna w Berlinie. – Mniejsza. – Znałem go na pamięć, każdy jego szczegół, kolor, cień. I miałem wobec tego coraz mniej emocji. – Słyszałaś, że ktoś chce go zwinąć? Stąd tu tyle policji i ochrony, nie rozumiem, po co ktoś miałby to robić. – Testowałem siebie i byłem dumny z faktu, że mój ton nie wyrażał wówczas żadnych głębszych emocji.
Zlustrowałem kobietę wzrokiem. Jej zadbane włosy, lekki makijaż, skórzaną kurtkę i zwyczajny top pod nią. Po tej rozmowie poszłaby ze mną na kawę, ale nie byłem pewny, czy zrobiłaby to, mając świadomość, że nie posiadam żadnych oszczędności, a wyłącznie długi. Czy wolałaby umówić się z kimś totalnie spłukanym, czy z… Fałszerzem?
– Ja sama ledwo to rozumiem. – Odetchnęła. – Ale stoją za tym naprawdę duże pieniądze, więc może jednak coś jest w tym powiedzeniu, że jeśli nie wiemy, o co chodzi, to najpewniej chodzi właśnie o nie. Pół miliona to jednak sporo. – Pół miliona?! Zmarszczyłem czoło, bo nikt mi nie powiedział, że stawka to pół miliona! Na szczęście moja reakcja została odebrana jako szok, nie dlatego, że jedynie jakaś część utargu miała trafić do mojego portfela. Odniosłem wrażenie, że schodzę na ziemię. – Gdybym miała pół miliona… Nie miałabym problemów. – Też spojrzała w tamtą stronę, a potem wywróciła oczami, gdy jeden z policjantów wskazał na kolegę, który dosłownie zasnął na ławce. Mimo wszystko zachichotała. – A to właśnie moja praca, można powiedzieć, że też mam do czynienia z dziećmi.
– Więc jesteś policjantką – stwierdziłem jak gdyby nigdy nic, maskując swoją dezorientację nieznacznym uśmiechem. Moje wszelkie nadzieje na kawę właśnie uschły. – Musisz mieć twardą dupę i oczy wokół głowy w takim razie. Podziwiam. – Chciałem wyciągnąć telefon i napisać do Marcusa, że mamy chyba problem i to spory, ale spodziewałem się, że jeśli tak zrobię, to będzie do wychwycenia na kamerach i policja przechwyci numer mojego przyjaciela, więc tylko zerknąłem na zegarek. – Bardzo cię przepraszam, ale jestem już spóźniony. Muszę odebrać kolegę z pracy. Miło się rozmawiało. – Uśmiechnąłem się przyjaźnie do kobiety. Zdecydowanie mogła widzieć w moim wzroku, że naprawdę wpadła mi w oko. Nie dało się zaprzeczyć, iż byłem pod wrażeniem jej urody, czy była policjantką, czy też nie.
– Jasne, miło było cię poznać. – Odwzajemniła mój uśmiech. – Może się jeszcze kiedyś spotkamy?
– Na pewno.
Pokiwałem głową, a później skinąłem drugiemu, zdezorientowanemu trochę policjantowi, po czym wyszedłem na świeże powietrze. Wtopiłem się w tłum nowojorczyków. Moje serce zabiło odrobinę szybciej. Pół miliona…
***
Wpadłem do swojego mieszkania jak długi, gdzie od wejścia zastałem Marcusa Brelanda, trzymającego w dłoni rosyjskiego szampana. Zmierzyłem go od góry do dołu, miał wypieki na policzkach, jego oczy błyszczały, a sam w sobie zdawał się już trochę pijany.
– Luc! – Rzucił się na moją szyję, natomiast ja bez większego zastanowienia objąłem podekscytowanego przyjaciela.
– Marc?
– Pół miliona! – krzyknął. – Pół miliona, podzielimy na mnie, na ciebie, na tych dwóch kolesi od Siwego i…
– Więc nie mamy go dla siebie…
– To jest początek, rozumiesz? Początek! – Odłożył butelkę na materac, a potem ujął moje policzki, natomiast ja skrzywiłem się nieco, gdy zaczął mnie po nich całować.
– Zostałem twoją kurą znoszącą złote jaja?
– Nie stary, zostałeś milionerem!
– Ehe… – wydukałem tylko, odpychając mężczyznę od siebie. – Jadę z tobą na akcję.
– Luc.
– Nie zostawię cię. Rozumiesz? Jesteś moim bratem.
Marcus uległ i niechętnie skinął głową.