Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zbiór opowiadań fantastycznych.
Od kryminału po urban fantasy. Od science-fiction po dramat. Jedenaście fantastycznych tekstów i jeden autor.
Latająca wyspa plemienia Wilg i Polska okresu PRL-u. Mroczne zaułki Chicago i obca planeta zamieszkana przez nadistoty. Nieodległa przyszłość i czasy barbarzyńców. Poznań i tajemnicza Asylea, gdzie osiadł pewien upiór.
Trzymajcie się mocno.
Jedenaście opowiadań. Dziesięciu bohaterów. A wszyscy to szuje, mątwy albo straceńcy.
Z recenzji:
Zaczyna się od detektywa Ezry i jego Fedory – to model kapelusza, który nosili tacy twardziele jak Indiana Jones i takie oryginały jak bracia Blues. Świetne towarzystwo, do którego Ezra, zmęczony, drwiący, dręczony demonami, w sensie przenośnym i jak najbardziej konkretnym – pasuje. To prawdziwy facet. Więc musi być trudny.
Dalej też jest po męsku. Nawet gdy autor czyni kobietę główną bohaterką i narratorką, jak w Kamyku czy Karolu Karoliny, sposób przedstawiania historii jest wyraźnie samczy, co nie znaczy, że pozbawiony emocji czy śladów empatii. W swoich światach, których Żytowiecki kreuje w zbiorze kilka, rządzi akcja, suspens, specyficzny czarny humor oraz pewien cynizm, a może tylko znajomość życia... Szuje, mątwy i straceńcy to świetny zbiór. Plik fantastycznych obrazów prosto z mocno pokręconej wyobraźni pisarza, z całą paletą charakterów, postaw, a przede wszystkim pełnokrwistych (nawet gdy pozbawionych życia) postaci wyrywających się z czytnika na świat – choćby Efraim Navre z Niespełnionych obietnic, który aż prosi się o własną powieść.
Klamrą zamykającą tę barwną kolekcję jest kolejny horror-epizod z życia detektywa Ezry oraz jego przyjaciela Fitza, znanego lepiej jako Francis Scott Fitzgerald...
No, dzieje się.
(Joanna Łukowska)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 273
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
MACIEJ ŻYTOWIECKI
SZUJE, MĄTWY I STRACEŃCY
Oficyna wydawnicza RW2010 Poznań 2013
Redakcja Joanna Ślużyńska
Korekta Maciej Ślużyński
Redakcja techniczna zespół RW2010
Copyright © Maciej Żytowiecki 2013
Okładka Copyright © Maciej Kaźmierczak
Copyright © for the Polish edition by RW2010, 2013
e-wydanie I
ISBN 978-83-7949-034-9
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie całości albo fragmentu – z wyjątkiem cytatów w artykułach i recenzjach – możliwe jest tylko za zgodą wydawcy.
Aby powstała to książka, nie wycięto ani jednego drzewa.
Oficyna wydawnicza RW2010
Dział handlowy: [email protected]
Zapraszamy do naszego serwisu: www.rw2010.pl
Czerwone klosze lamp zatańczyły pijanego walca trącone podmuchem wiatru, który wkradł się przez otwarte drzwi. Żarówki zapłonęły jaśniej, sycąc kolorem ukryte pod kapeluszem ogniste włosy kobiety, żeby nagle przygasnąć, topiąc salę w półmroku.
Stanęła w wejściu, jakby kogoś szukała. Pomyślałem, że to tylko poza – chciała, żebyśmy wszyscy dokładnie ją obejrzeli. Wysoką, smukłą i piękną, o kształtach, jakich nie skryje nawet ten luźny płaszcz. Ociekała seksem. Alabastrowa skóra sprawiała, że wyglądała jak zjawa.
Chwila nie trwała długo. Jakaś ćma barowa przyfrunęła skuszona blaskiem bogini. Ledwie zauważalne poruszenie wydętych pogardą ust starczyło, żeby pijaczek wycofał się do swojej szklaneczki. Szansa na moment chwały przeminęła i powrócił do siebie, na dno.
Spostrzegła, że się gapię – siedziałem w pasiaku utworzonym z cieni żaluzji, ale przejeżdżający ulicą Ford T skąpał moją gębę światłem reflektorów. Nigdy nie uciekam wzrokiem, czekam, aż inni to zrobią, ale w tamtej chwili coś kazało mi spojrzeć na kieliszek absyntu, który grzałem w dłoniach. W alkoholowej toni ujrzałem odbicie krzywej facjaty.
– Pocałuj mnie zielonymi ustami – szepnąłem do Zielonej Wróżki.
Szum ubrania ostrzegł, że ktoś usiadł naprzeciw, słysząc moją cichą prośbę. Wiedziałem, że to będzie ona, rudowłosa. Nie musiałem podnosić głowy.
– Łyżka na kamieniach.
Uniosłem brew, wreszcie skupiając się na jej twarzy. Była jak perła, zdawała się promieniować wewnętrznym blaskiem, który zamieniał tę podłą budę w najpiękniejsze miejsce na ziemi.
– Nie rozumiem.
– Whisky z lodem, podwójną od razu. Po co marnować czas – powiedziała, obserwując mnie zza tych długich, gęstych rzęs.
Wstałem, wzdychając ciężko. Moje kości nie były już tak mocne jak kiedyś. Czasem miałem wrażenie, że ledwo unoszą rosnący ciężar ciała, bo każdego ranka karmiły mnie bólem, który ugasić mogła tylko ciężka garść piguł.
Stanąłem przy barze, czekając, aż Samuel skończy nalewać piwo facetowi, który z trudem dostrzegał jeszcze kufel.
– Co będzie, Ezra? – zapytał.
– Lód ze szkocką na trzy palce.
– Dobra – potwierdził Murzyn. Poprawił na głowie zniszczony beret, który nosił niezmiennie, od kiedy zaczął łysieć. – Nie wypijesz swojej Wróżki?
– Myślę o tym.
– Dobrze dla ciebie. Pomyśl. – Postawił otuloną białą chusteczką szklankę na barze, a ja w zamian rzuciłem srebrnego dolara. – Nie obraź się, ale wolałbym cię już tu nie oglądać.
– Nie tylko ty, Sam. Nie tylko ty.
Rozpięła płaszcz. Zdjęła kapelusz i położyła go na stole obok mojej wysłużonej Fedory. Rude loki rozpełzły się jak płomienie.
– Widziałam pana przed wejściem do klubu...
– Ezra, mów mi Ezra. Wszyscy tak robią.
– Byłeś w klubie.
– Nie dosłyszałem twojego imienia.
– Delila – rzuciła prędko. Ledwie zrozumiałem. – Widziałam, że byłeś na spotkaniu tych żałosnych pijaków.
– Przyprowadził mnie tam przyjaciel.
– A teraz jesteś tutaj. W barze.
– Do baru przyszedłem sam. A ty?
– Ja?
– Masz jakiś interes, czy jestem tak piękny, że nie mogłaś się oprzeć?
– Masz coś w sobie.
– Wątpię, żebym był dość dobrą partią dla takiej kobiety.
Odsunęła się, rozsiadając wygodnie. Sięgnęła do kieszeni świetnie skrojonej marynarki i wyciągnęła elegancką papierośnicę zdobioną delikatnymi rytami. W środku – ułożone w rządku wąskie damskie papierosy. Poczęstowała mnie, a ja z chęcią zapaliłem, zadowolony, że mogę wreszcie spróbować czegoś lepszego od mieszanki sprzedawanej przez cyganów z Brudnego Mostu. Wydęcie purpurowych ust było jedynym komentarzem do braku manier, którym się popisałem. Użyła własnej zapalniczki.
– Jesteś silnym mężczyzną – mówiła, strzepując popiół. – Dzisiaj nie ma wielu takich.
Co rano oglądałem w lustrze własną gębę. Wyglądała jak wyciosana z drewna ręką czeladnika. Grube, twarde, kanciaste rysy i krótkie siwe włosy. Kiedy szedłem zaprawiony ulicą, porządni ludzie zawsze przechodzili na drugą stronę. Bez płacenia miewałem kobiety tylko z litości albo kiedy czegoś potrzebowały.
Byłem za stary na złudzenia.
– Co mogę dla ciebie zrobić?
– Co byś powiedział, gdybym sprawiła, że przestaniesz pić? – odpowiedziała pytaniem. Pytaniem nie na miejscu.
– Wolę forsę.
– Nie lubisz przyjmować pomocy. – Koła dymu układały się nad naszymi głowami jak paciorki różańca. – Siedzisz w tym samym miejscu od dłuższego czasu. Oglądasz kielich absyntu, obok leży łyżka, cukiernica... Nie mieszasz. Nie pijesz.
– Piję, kiedy mam ochotę na picie.
– I czekasz, aż cię najdzie? Aż nie będziesz się mógł powstrzymać?
– Czego ty właściwie chcesz? – Zgasiłem papierosa. Zza pazuchy wyciągnąłem paczkę wykałaczek. Ratująca życie sztuczka, kiedy mam ochotę zapalić kolejnego, ale muszę oszczędzać mieszankę, bo nie wiem, kiedy stać mnie będzie na nową partię.
– Proszę. – Czytała mi w myślach. Poczęstowała następnym eleganckim papierosem, zanim zdążyłem wetknąć wykałaczkę w kącik ust. – Znam cię, Ezra. Potrzebuję właśnie kogoś takiego.
– Na co komu stary pijak?
– Ezra... Zamknij się na chwilę, dobrze? – Uniosłem ręce w geście poddania. Kobieta, która potrafi podnieść głos na kogoś takiego jak ja, musi zyskać szacunek. – Jak powiedziałam, znam cię. Wiem wszystko o twoim problemie.
Spojrzała wymownie na stojący przede mną kielich.
– Wystarczy mieć dobre oko. – Wzruszyłem ramionami. – I za dużo wolnego czasu.
– Miałeś się zamknąć, chyba to ustaliliśmy?
Wyszczerzyłem zęby.
– Grzeczny chłopczyk. – Posłała mi czarujący uśmiech.
Złapałem za łyżeczkę – pamiątkę z dawnych, lepszych czasów, kiedy jeszcze dla wielu ludzi cokolwiek znaczyłem. Zdjąłem nakrywkę z cukierniczki i nagarnąłem płaską porcję, następnie zamoczyłem łyżeczkę w absyncie i zapaliłem, by móc podziwiać, jak niebieski płomień ogarnia słodycz.
– Zielona Wróżka sprowadziła cię na dno, ale dalej nie potrafisz jej odmówić.
– W każdej bajce musi być wróżka. A moja świetnie całuje.
– Do klubu, na spotkanie grupy przyprowadził cię przyjaciel. Gliniarz, twój dawny partner. Zaprowadził pod wejście i przypilnował, żebyś zamknął za sobą drzwi. Ale ty uciekłeś. Nie umiałeś usiedzieć, kiedy kolejny frajer wędrował do mównicy, żeby opowiedzieć o swoim problemie. Skręcało ci flaki, gdy słuchałeś tych słabeuszy, potrzebujących wsparcia, nieumiejących poradzić sobie w pojedynkę z bólem.
Mocno zamieszałem łyżeczką w kielichu, a potem uniosłem go w górę, pozwalając, żeby światło lamp zanurzyło się w mętnym płynie. Karmel błyszczał jak diamenty.
– Dobrze mieć wielbicielkę.
– Uciekłeś tylnym wyjściem i przyszedłeś tutaj. Do baru, żeby znowu się napić.
– Ta. – Pociągnąłem solidny łyk. Gorąco rozlało się po moim ciele i poczułem, jak znika napięcie mięśni, wraca spokój. – Zdrowie kolejnego przegranego frajera.
– Mogę sprawić, że wszystko odzyskasz.
– Jasne. Jesteś dżinem i spełnisz moje życzenie, jeśli tylko odpowiednio cię potrę.
– Nie ma dżinów. – Uśmiechnęła się delikatnie, prawie niezauważalnie. Jej dłoń powędrowała ku mojej, zamknęła się na niej. – Jestem za to ja.
Coś sprawiło, że spojrzałem na kielich. We wnętrzu zamiast absyntu wiły się niewielkie, zielone węże. Jeden zaczął wspinać się ku brzegowi pucharu. Cofnąłem rękę.
– Mogę sprawić, że przestaniesz pić. Bez próśb i poniżenia, wystarczy jedna drobna przysługa, a będziesz wolny. Wrócisz do pracy.
– Nie wierzę.
– W magię? Przecież sam masz odrobinę talentu.
– Skąd...?
Położyła palec na papierośnicy. Pomalowany krwisto paznokieć zalśnił na chwilę światłem, a Delila przesunęła nim powoli wzdłuż metalowej powierzchni. Wysunęła drugą papierośnicę z pierwszej, jakby wyciągała kartę z talii. Stworzyła idealną kopię oryginału.
– Jak w waszej księdze. – Oblizała usta. – Rozmnożył ryby.
Otworzyłem papierośnicę z cichym trzaskiem. Wewnątrz brakowało nawet trzech papierosów, które zdążyliśmy spalić. Kanciaste znaki, układające się w mozaikę nie różniły się od tych zdobiących oryginalne pudełko.
– To prezent, żebyś uwierzył.
Wyciągnąłem jednego i zapaliłem na próbę. Ten sam jedwabisty smak.
– Stać mnie na dużo więcej – oświadczyła. Położyła na stole pękatą kopertę z szarego papieru. – W środku znajdziesz pieniądze. To zaliczka.
– Drugie tyle po wypełnieniu zadania? – zakpiłem.
– Tak. – Była śmiertelnie poważna. Jej szmaragdowe oczy wpatrywały się we mnie intensywnie. – W kopercie jest zdjęcie pewnego mężczyzny. Starca. Barnaby. Znajdziesz tam też adres i rysunek przedmiotu, który ten człowiek mi ukradł.
– Za takie rzeczy ludzie idą do więzienia.
– Tylko jeśli ich złapią, a nie widzę tutaj żadnych gliniarzy. – Rozejrzała się, jakby rzeczywiście jeden z moich dawnych kolegów miał wychylić się zza żaluzji albo wyskoczyć zza baru. – Jesteś za to ty, Ezra.
– Jestem detektywem. Nie oprychem do wynajęcia.
– Czy to jakaś różnica? – Uśmiechnęła się kącikami ust, oczy pozostały zimne. – Nie w tym mieście, nie w tych czasach.
Dopiłem absynt, który znów stał się alkoholem. Ułożyłem dłonie na blacie stołu. Nie drżały jak wcześniej.
– Jak cię znajdę? – zapytałem wreszcie.
– To ja znajdę ciebie.
Trzeciego dnia znałem każdy element budynku po drugiej stronie ulicy. Pamiętałem każdą z desek, którymi zabito okna na parterze, pamiętałem ułożenie zasłon w oknach na pierwszym piętrze. Kiedy zamknąłem oczy, widziałem krzywe mordy gargulców przycupniętych na dachu, łypiących smutno na mnie i na przechodniów. Lśniący, czerwony słup ogłoszeniowy z rozsypującą się padliną budynku, przed którą został ustawiony, tworzyły przedziwną parę. Wyglądało to jak plakat burdelowego artysty, chcącego wyeksponować zachwalaną dziwkę. Coś nowego i zadbanego z czymś starym i brzydkim. Takie rzeczy po prostu do siebie nie pasują. Obok stał jeszcze kiosk z gazetami, dalej mały sklepik z żarciem. I to wszystko.
Trzeciego dnia znałem na pamięć cały brudny pejzaż, który stał się moim domem, lecz nadal musiałem czekać na okazję.
Stary Barnaba prawie nie wychodził z domu.
Widziałem go dwa razy, kiedy zszedł na dół do stoiska z prasą. Szedł oparty na dwóch kulach, a te wyginały się pod jego ciężarem, jakby miały zaraz pęknąć. Nogi obudowane metalowymi szynami postukiwały przy każdym kroku. Był wysoki i chudy, i pomyślałem, że pierwszy lepszy podmuch wiatru go zabije. Złamie jak patyk.
Policzyłem, jak długo zajmuje mu powrót. Nie dość długo. Jego mieszkanie zajmowało całe najwyższe piętro budynku. Prawie dwieście metrów kwadratowych – za dużo, żeby podczas nieobecności starca znaleźć przedmiot, którego potrzebowała Delila.
Minął kolejny dzień, potem następny... Dzieliłem je pomiędzy pobliski diner a pokój, który wynająłem w zapchlonym motelu naprzeciw domu Barnaby, między obserwację a krótkie sny przepełnione koszmarami o krwi i monstrum z metalowymi skrzydłami. To chyba sumienie mnie gryzło, bo wcześniej nie męczyły mnie koszmary. Zwykle zamykałem oczy, a potem otwierałem je kilka godzin później – wypoczęty.
Sumienie... Jednak je posiadałem. Wielu by się zdziwiło.
Jadłem porządnie i ograniczałem absynt na tyle, żeby w każdej chwili być gotowy do akcji. Paliłem damskie papierosy, prezent od Dalii – etui w magiczny sposób napełniało się, kiedy kończyłem ostatniego. Prawdziwa magia, coś równie rzadkiego jak czarna perła albo miłość. Coś, o czym się słyszy, ale w co się nie wierzy.
Piątego dnia nie wyszedł po gazetę. Nastała noc, a ja musiałem podjąć decyzję. Czekać czy może spróbować już teraz? I włamać się, licząc, że stary kopnął w kalendarz? W końcu nie wyglądało na to, że wiele mu potrzeba.
Założyłem ubranie robocze – czarne spodnie i znoszony sweter z grubej wełny. Naciągnąłem rękawice z czarnej skóry, które nazbyt często używane odbarwiły się na czerwono i wytarły na knykciach. Kapelusz zamieniłem na kominiarkę. Za pasek schowałem krótką, giętką pałkę, która została mi po pracy w policji, oraz wysłużony rewolwer z przetrąconym celownikiem. Jakoś nigdy nie miałem dość zaparcia, żeby go zreperować.
Pochylony, przemknąłem ulicą do zamkniętego nocą stoiska z gazetami. Zaczaiłem się pod daszkiem, spoglądając w okna na piętrze. Były ciemne.
Wszedłem do środka. Skoncentrowałem się i wyczarowałem nad głową niewielki płomyk, mający oświetlać drogę. Moja skromna umiejętność, którą odkryłem w dniu Rudego Śniegu. Przydatna, ale nie dość dobra, żeby zmienić życie na lepsze. Co najwyżej niezła sztuczka na przyjęcia, żeby przygruchać podpitą damę, która nie ma czym podpalić cygaretki.
Wcześniej zdołałem już zakraść się na parter. Zajrzałem tu na kilka chwil, ale to wystarczyło, żeby zapamiętać rozmieszczenie pokoi i schodów; dlatego teraz kroczyłem pewnie, gotów w każdej chwili zdusić ognik w dłoni. Wchodziłem na górę, nadstawiając uszu.
Było cicho, zbyt cicho jak na mój gust. Stare schody, pomimo że wyglądały, jakby zaraz miały się rozpaść, nie wydawały dźwięku, nawet nie wzdychały pod moim ciężarem. Na poręczach pod palcami wyczuwałem sypki nalot.
Kurz – zauważyłem, przysuwając rękawiczkę do światła.
Wnętrze budynku sprawiało wrażenie przeznaczonego do rozbiórki.
Dlaczego jest tak cicho? – zastanawiałam się wciąż.
Dom powinien trzeszczeć, schody skrzypieć, drewno odkształcać się pod ciężarem milionów kroków, które latami stawiali tutaj ludzie. Dłoń odruchowo powędrowała ku rękojeści broni, jednak szybko zmieniłem zdanie. Po co ryzykować? Przecież w tym domu nie przebywał nikt poza starcem. Wyciągnąłem zza paska gumową pałkę.
Na piętrze było równie cicho. Przytłumiłem płomyk na tyle, na ile się dało, żeby nie zgasł – przypominał teraz świetlika fruwającego wokół mojej głowy. Cienie zgęstniały, jakby tysiące mrocznych postaci czekało na dogodną chwilę, żeby rzucić mi się do gardła. Prawie czułem ich mroźne szpony wyciągające się po moją duszę.
Spokojnie, Ezra.
Stąpałem ostrożnie, starając się nie hałasować, chociaż myślę, że równie dobrze mógłbym tupać i skakać, a niewiele by to zmieniło. Podłoga nie skrzypiała, odgłos moich kroków nie niósł się po pustym korytarzu, jak powinien.
Pomyślałem, że podobnie cicho bywa, kiedy ma się stać coś złego. Chwilę przed tym, jak wpadłem w poślizg i uderzyłem w tamtą kobietę, też było podobnie – nie mogłem już nic zrobić, pędziłem wprost na nią, w świetle reflektorów widziałem jej przerażoną twarz... Wówczas również dźwięki zniekształciły się, jakbym zanurkował pod wodę, a potem po prostu znikły. Nastała cisza. Cichutko jak w tym starym domu.
Drzwi wyłoniły się z ciemności. Jeżeli rozłożenie pomieszczeń było podobne do tego na parterze, to za nimi czekało na mnie mieszkanie Barnaby; pewnie już zimnego trupa. Obrabianie nieboszczyków niosło znacznie mniejszy ładunek ryzyka niż krojenie spitych frajerów w zaplutych, zarzyganych knajpach albo wyciąganie kasy od neptków dość głupich, żeby zaciągać pożyczki u bukmacherów z powiązaniami – pomyślałem dla pocieszenia. Tutaj przynajmniej marne były szanse, żebym natknął się na dawnych kolegów z pracy.
Nisko upadłem. Robienie zdjęć niewiernym mężom, wymuszenia, pobicia, a teraz włam do domu jakiegoś dziadka...
Nacisnąłem ostrożnie klamkę, przygotowany na skrzypnięcie albo na stuknięcie zapadki zamka. Nic podobnego, drzwi ustąpiły prawie bezgłośnie.
Gdybym wierzył w duchy, z pewnością do tej pory wybiegłbym stamtąd z krzykiem. W takich warunkach wyobraźnia potrafi płatać figle. Na szczęście nie należałem do tej bandy ezoterycznych kretynów, którzy zdobywali ostatnimi czasy popularność wśród burżujów. Jako jeden z nielicznych dotkniętych odrobiną talentu magicznego, wiedziałem, że duchy nie istnieją.
Tylko dlaczego włoski na karku stanęły mi dęba?
Pieprzyć to. Postanowiłem, że zaryzykuję i podkręciłem moje magiczne światełko na tyle, na ile starczyło sił.
Biała fala mojego prywatnego światła rozlała się po pomieszczeniu. Mocniej złapałem gumową pałkę, stanąłem w rozkroku, pochylony, przygotowany na ewentualny napad. Na atak starca poruszającego się o kulach.
– Gówno – powiedziałem odrobinę głośniej, niż zamierzałem.
Pomieszczenie było puste. Cienie uciekające przez moim płomykiem nie miały się gdzie skryć. Barnaba nie przywiązywał wagi do wystroju – krzesło stojące pośrodku było jedynym meblem. Na przeciwległej ścianie dojrzałem kolejne drzwi i już szedłem w ich stronę, kiedy moją uwagę przykuło coś dziwnego. Przykucnąłem przy krześle, metalowym i bardzo solidnym. Pośliniłem czubek palca, po czym przeciągnąłem nim po poręczy. Krew – potwierdziłem, czując pod językiem znajomy, cierpki smak.
Schowałem pałkę za pasek, zamiast niej wyciągnąłem rewolwer. Kogoś niedawno przywiązano do tego krzesła, być może starego Barnabę. Może ludzie, którzy go złapali, wciąż jeszcze znajdowali się w budynku, chociaż nie wiem, jak mogli dostać się do środka niepostrzeżenie.
Dlaczego było tak cicho? Jak tamtej nocy, kiedy miałem wypadek – czyżby świat chciał mi coś powiedzieć?
Odciągnąłem kurek gnata i gwałtownie otworzyłem kolejne drzwi, uznając, że czas podchodów minął. Jeżeli napastnicy byli wystarczająco ostrożni, to z pewnością już wiedzieli o mojej obecności.
Natychmiast przykucnąłem, chowając się za ścianą, skąd wychynąłem ostrożnie dopiero po dłuższej chwili. Lata szkolenia w Akademii, szmat czasu spędzony na ulicy... Nic nie mogło zabić wyuczonych odruchów. Nie nauczysz starego psa nowych sztuczek. Zostanie tym samym psem, nawet jeśli wypieprzysz go z domu.
Nie płaciła mi za to, ale zamierzałem uratować Barnabę, o ile jeszcze żył.
Kolejny pokój był pusty. Stara szafa stęknęła, kiedy padł na nią mój wzrok. Westchnąłem z ulgą – wreszcie dom wydał jakiś dźwięk.
Nie miałem dokąd iść. Według moich obliczeń powinno być jeszcze jedno pomieszczenie, jednak wokół widziałem tylko gołe ściany. Żadnego wejścia, ukrytej skrytki... Nic. Szafa i kanapa, to wszystko.
Cholera. Spaprałem prostą robotę.
Usiadłem zrezygnowany na kanapie. Była twarda. Chociaż rozłaziła się w oczach, pruła i sypała, chociaż trzymała się w kupie na słowo honoru – była twarda. Coś wsadzono do środka. Otworzyłem mebel, kierując rewolwer na schowek... I zamarłem. Mój ognik rozbłysnął, jakby odpowiadając na zaskoczenie.
W środku leżała dziewczyna. Naga jak po urodzeniu.
Kucnąłem, przykładając stary zegarek do jej ust i pilnując jednocześnie, żeby płomień nie przypalił mebla. Z pewnością była martwa, jednak jeżeli czegoś mnie nauczyło kilkanaście lat pracy w policji, to ostrożności – zawsze lepiej się upewnić. Dłonie miała skrępowane. Powrozy werżnęły się tak głęboko, że prawie zrosły ze skórą. Poruszyłem więzy czubkiem lufy, ale nawet nie drgnęły.
Odgarnąłem włosy dziewczyny. Widziałem ją wcześniej. Chodziła na spotkania grupy pomocy, na które i ja uczęszczałem. Była alkoholiczką i była brzydka, naprawdę brzydka. Jeśli ktoś ją wziął, zanim została zamordowana, sam musiał być pijany w sztok.
Co do diabła?
Zauważyłem wypalony pomiędzy drobnymi piersiami symbol krzyża w okręgu. Ktoś przysmażył dziewczynę, kiedy jeszcze żyła, a ja wiedziałem nawet, czego użył do tego celu. Dość długo wpatrywałem się w rysunek przedmiotu, który miałem odzyskać dla Delili, żeby nabrać pewności.
Światełko zamrugało. Dochodziłem do limitu swoich żałosnych możliwości – chociaż byłem jednym z niewielu posiadających czarodziejskie umiejętności, mógłbym się założyć, że w całym mieście nie ma nikogo, kto potrafiłby z nimi zrobić tak mało jak ja.
Postanowiłem, że sprawdzę jeszcze szafę i wynoszę się. Przygotowałem rewolwer, złapałem za drzwi mebla...
Nagle poczułem napór. Oba skrzydła otworzyły się z trzaskiem, niemalże wypadając z zawiasów, a ja upadłem do tyłu. Poczułem ostry ból w plecach, trafiłem w jakąś wystającą z podłogi deskę. Uniosłem broń, której jakimś cudem nie wypuściłem z dłoni. Zdążyłem wypalić, kiedy dwóch drabów, skrytych dotychczas we wnętrzu mebla, skoczyło na mnie. Pocisk nie zrobił na nich wrażenia.
Szarpałem się, ale byli zbyt ciężcy, a ja nie miałem dość miejsca, żeby porządnie uderzyć. Czekałem na chłodny pocałunek noża, kiedy zrozumiałem, że nie oddychają. Uspokojony, jakoś wydostałem się spod trupów i wstałem, stękając z bólu. Tym razem mężczyźni. Obaj nadzy, obaj z takimi samymi znakami wypalonymi na klatce piersiowej.
Coś stuknęło!
Odwróciłem się...
Staruch zawył i ruszył na mnie. Wyglądał jak opętaniec. Napchany wścieklizną po uszy. Dopiero uwolniony z łańcuchów, stęskniony, żeby wrazić żółte, połamane zębiska w mięso. Wymachiwał kulami przyczepionymi do rąk, jakby to była broń. Jego połamane nogi stękały i chrobotały przy każdym kroku, a szyny i pasy, które trzymały to wszystko w kupie, natężały się, jakby zaraz miały pęknąć.
Uchyliłem się w ostatniej chwili – jedna ze szwedek świsnęła mi nad głową. Trafiła w płomyk, rozbijając go na dziesiątki małych iskier. Resztki magicznego światła rozsypane po pokoju zaczęły przygasać. Ciemność opadała grubym kocem.
Kula zaświszczała ponownie. Poleciałem na ścianę jak szmaciana lala. Uniosłem się z trudem. Dosłyszałem klekot szyn pędzącego na mnie potwora...
I wystrzeliłem.
W rozbłysku dostrzegłem zniekształconą gębę Barnaby – wypisana na niej wściekłość nie pozostawiała złudzeń. Colt zagrzmiał jeszcze trzykrotnie, nim nastała ciemność.
Oddychałem ciężko. Mój oddech był jedynym dźwiękiem. Wiedziałem, że mam jeszcze jeden nabój w rewolwerze, nie musiałem liczyć. Byłem za starym lisem, żeby popełnić błąd i pozbyć się wszystkich. Nigdy tego nie robiliśmy. Naciskaj tylko pięć razy, aż nie upewnisz się, że jesteś bezpieczny. Trzymaj ostatni nabój do chwili, kiedy zaczniesz przeładowywać. Słowa sierżanta zostały w mojej głowie, chociaż on sam dawno wąchał kwiatki od spodu.
Leżałem długo.
Zaczynało jaśnieć. Pomyślałem, że straciłem rachubę czasu i słońce już wstaje... Pomyliłem się. Stara kanapa płonęła. Widocznie jeden z ogników zawinił.
W blasku rosnących płomieni zobaczyłem, że Barnaba wstaje. Ciężko wspierał się na szczudłach, toczył wściekle krwawą pianę. Jego czarne oczy popatrywały wokół, jakby dopiero się obudził.
Wstałem ciężko. Uniosłem rewolwer, celując prosto w czerep maniaka. Dłoń mi drżała – nie bałem się, po prostu brakowało mi siły. Mięśnie pulsowały rytmicznie, poobijane kości zgrzytliwe im przygrywały.
– Chodź tu, kutasie – wycedziłem.
Warknął. Nie odpowiedział, ale warknął jak zwierzę. I rzucił się na mnie. Znów pędził na tych połamanych kulasach, podobny do śmiertelnie ranionego zwierzęcia. Dzikiego psa albo postrzelonej hieny. Pomyślałem, że tak jak ja w tamtej chwili, musi czuć się ktoś stojący naprzeciwko rozpędzonej lokomotywy.
Poczekałem, aż będzie naprawdę blisko i wypaliłem mu w sam środek czoła. Mózg wyleciał z fragmentami czaszki, ale i tak walnął we mnie z rozpędu dość mocno, by nasze ciała wgniotły dziurę w starej ścianie.
Po chwili odrzuciłem truchło starego i stanąłem na miękkich nogach.
Płomienie na kanapie sięgały mi już do pasa. W pomieszczeniu było jasno jak w dzień, dzięki czemu zauważyłem otwarte drzwiczki w miejscu, gdzie wcześniej znajdowała się lita ściana. Uderzenie musiało uruchomić jakąś zapadkę.
W głowie armia grała marsza, ale zacisnąłem zęby i ruszyłem sprawdzić skrytkę. Pośród upchanych jak szproty w puszce trupów odnalazłem to, czego poszukiwałem: żelazny przedmiot długości przedramienia.
Wychodziłem już, kiedy usłyszałem jęk starca. Niewiarygodne, ale Barnaba jeszcze dychał. Stanąłem nad nim, przyglądając się dziurze w czaszce, przez którą wyrwałem mu kawał mózgu. Ogień rósł i mogłem go zostawić... Po tym, co zrobił tym ludziom, na pewno na to zasługiwał.
Nie byłem jednak potworem.
Zważyłem w dłoni ciężki przedmiot, który zniszczył życie szalonego starucha i pomyślałem o tamtej brzydkiej dziewczynie z grupy pomocy... Uniosłem żelastwo nad głowę. Uderzyłem. Później znowu. I raz jeszcze, aż stary przestał oddychać. Aż przestał wreszcie charczeć.
Musiałem się napić.
Jakiś stukot przywołał mnie do rzeczywistości. Przez półprzymknięte, polepione śpiochami oczy dojrzałem butelkę absyntu turlającą się pod stół. Butelka łapała wpadające przez nieszczelne żaluzje promienie słoneczne, nasycała je własną barwą, żeby rozrzucić wokół zielone plamy światła.
Naciągnąłem na głowę koc, ale to nie uchroniło mnie przed natarczywym pukaniem – komuś bardzo zależało, żeby zobaczyć zapitą gębę Ezry. Ignorując ból, który od walki ze starym Barnabą wciąż nie opuścił mojego zużytego ciała, sięgnąłem pod poduszkę, szukając rewolweru. Namacałem znajomy kształt i wycelowałem w kierunku drzwi, w cień za przymgloną szybą opisaną słowem „oruiB”. Zakląłem. Komory były puste.
Pieprzona nieuwaga i życie na kredyt od jednej szansy do drugiej.
Zwlokłem się z łóżka, stopa zaplątała się w koc i padłem jak długi. Rewolwer wyleciał mi z dłoni.
– Już otwieram. Chwila. – Starałem się cały czas mówić. – Jeżeli to w sprawie tego żółtka z naprzeciwka, to nie miałem zamiaru łamać mu ręki. To był wypadek. Mimo że bękart zasłużył.
Doczołgałem się do płaszcza, zeszłej nocy niechlujnie rzuconego na krzesło, i sięgnąłem do kieszeni. Kilka naboi wypadło na podłogę. Chwyciłem jeden, otworzyłem bęben...
Usłyszałem stuknięcie drzwi. Wycelowałem w tamtą stronę, ale nie domknąłem magazynku rewolweru. Nabój utknął do połowy w komorze, zakleszczony.
– Ezra... – Usłyszałem znajomy głos. W wejściu stał Pollock, mój dawny partner. I ciągle przyjaciel. – Człowieku, jak ty wyglądasz? Co się stało?
– Nic.
– Dlaczego wyszedłeś ze spotkania?
– Spotkania grupy wsparcia – parsknąłem. – Raczej spotkania bandy płaczliwych ciot.
– Wiesz dobrze, że musisz tam chodzić. To jeden z warunków ugody. Sędzina postawiła sprawę jasno.
Zebrałem się z podłogi. Zauważyłem na stoliku kubek z niedopitą kawą, usiadłem i zacząłem sączyć paskudny, zimny napój.
– Ezra, chłopie. Wiesz, za ile sznurków musiałem pociągnąć, żeby cię wydobyć z tego bagna? Dlaczego chcesz to wszystko spieprzyć?
Świętobliwy z niego człowiek, każdemu pomoże, powinien chyba zostać księdzem. Cud prawdziwy, że nadal pracował jako glina.
– Rozmawiałem z prowadzącym. Jest gotów dać ci jeszcze jedną szansę, jeśli przyjdziesz dzisiaj wieczorem na spotkanie.
– Cudownie. Już się nie mogę doczekać.
Przysunął krzesło i usiadł naprzeciwko.
– Wiesz dobrze, że masz problem. – Na jego przystojnej, jakby wyciętej z plakatu twarzy, odmalowała się troska. Prawie wybuchnąłem śmiechem.
– Chcesz wykonać normę dobrych uczynków na dobę, Pollock?
– Dzisiaj o dwudziestej. Jeżeli nie przyjdziesz, prokurator znowu zacznie się tobą interesować.
– Trzęsę się ze strachu.
Wstał. Widać było, że nie ma ochoty dłużej rozmawiać. Podszedł do drzwi, zatrzymał się na chwilę z ręką na klamce, odwrócony do mnie plecami.
– Na litość boską, Ezra. Wyciągam do ciebie rękę, próbuję pomóc, ale sam nie dam rady. Znamy się tyle lat... To ty wprowadziłeś mnie do pracy, wszystkiego nauczyłeś. Byłeś najlepszym policjantem, jakiego znałem. – Odwrócił się. Nerwowym ruchem poprawił kapelusz. – Przestań obwiniać się za tę dziewczynę, popełniłeś błąd, zdarzył się wypadek... Ale każdy popełnia błędy, to ludzka rzecz.
– Dzięki, od razu czuję się lepiej.
– Alkoholizm to choroba. To potwór.
– Każdy ma swojego potwora.
– Przyjdź na spotkanie, inaczej nie będę mógł ci dłużej pomagać.
– Jakiego ty masz potwora, Pollock? Nosi habit czy może ma gęsie skrzydła i gra na harfie?
– Do zobaczenia o dwudziestej.
– Dzięki za dobre słowo. – Wychodząc, trzasnął drzwiami. – Alleluja.
Mylił się. Nie obwiniałem się za śmierć tamtej dziewczyny, już nie. Emma Tallin, lat dziewiętnaście. Złe miejsce, zła godzina. Miała pecha.
– Po prostu robię to, w czym jestem najlepszy – powiedziałem do pustej przestrzeni i położyłem się spać.
***
Znalazła mnie, jak obiecała.
Słońce skryło się za horyzontem, a ja zdążyłem wyleczyć kaca szklanką dobrze zmrożonej wódki. Dzięki solidnej zaliczce załatwiłem, żeby na nowo puścili prąd do biura, więc mogłem korzystać z lodówki.
Założyłem spodnie i świeżą koszulę. Wyczyściłem spluwę i włożyłem ją za pasek. Ogolony i wreszcie umyty, wyglądałem na tyle dobrze, na ile może wyglądać facet, któremu nos, szczękę oraz chyba każdą kość twarzy złamano w życiu przynajmniej raz.
Dochodziłem do siebie, a wraz z przemijaniem bólu wspomnienie Barnaby zacierało się. Może pięć-sześć lat temu obeszłoby mnie, że go załatwiłem, dzisiaj już nie. Stary zasługiwał na to, co go spotkało. Chociaż, kto wie... Być może, gdyby cała sprawa potoczyła się inaczej, jego trup pomógłby mi odzyskać odznakę? Dorwać mordercę to nie byle co.
Zimno butelki wódki niesionej do stołu, przy którym czekała dziewczyna, przywołało mnie do teraźniejszości.
Delila splotła nogi, jak tylko dama potrafi. Pod pajęczą siateczką pończoch zgrabnie zarysowały się idealnie wyrzeźbione łydki. Siadając, rozpięła guzik garsonki – przypuszczalnie w biurze było za ciepło, bo nie sądziłem, żeby chciała zrobić wrażenie na mnie. Role między nami zostały już ustalone. Nie miałem złudzeń.
– Masz to? – zapytała.
Wskazałem głową łóżko. Mimowolnie zerknąłem na budzik stojący obok niego: do dwudziestej niespełna pół godziny. Jeszcze mógłbym zdążyć na spotkanie.
– Gdzieś się spieszysz?
– Nieszczególnie. Wyglądasz ponętnie.
– Chcesz czegoś spróbować, Ezra? – Uniesieniem brwi zmiękczyła trochę ostrzeżenie zawarte w tonie głosu.
– Skądże, jestem rycerzem w lśniącej zbroi.
– I dobrze dla ciebie.
– To twoje zdanie.
Podszedłem do łóżka i odsunąłem koc. Usłyszałem jej westchnienie, kiedy unosiłem przedmiot. Nie wyglądał specjalnie. Paskudztwo przedstawiało dwa wijące się węże (jak na kaduceuszu), trzymające w pyskach krzyż wpisany w okrąg.
– Pieczęć. – Głos Delili przesycony był ledwie skrywanym podnieceniem.
Położyłem na blacie dziwaczny pręt, którego zdobycie mi zleciła, i usiadłem przy stole. Potrzebowałem rozgrzewającego oddechu wódki w brzuchu, więc nalałem sobie pół szklanki. Delila wypielęgnowaną dłonią powstrzymała mnie od uniesienia naczynia. Jej dotyk dosłownie elektryzował – wzdrygnąłem się, czując, jak prąd przepływa po mojej skórze.
– Nie pij. Coś ci obiecałam, pamiętasz?
– Lekarstwo na mój „problem”? – Delikatnie wyswobodziłem się z uścisku piękności. – Pamiętam. Wolę forsę.
Odchyliła się na krześle, sięgając do stojącej na ziemi torebki. Babka, która mnie niańczyła, zawsze powtarzała, że dama nie kładzie torebki na podłodze, bo wtedy traci pieniądze. Jakimś cudem wspomnienie słów staruszki sprawiło, że poczułem się niepewnie. Byłem spięty i gotowy na to, że Delila wyciągnie z torby broń.
– Proszę – powiedziała, kładąc na blacie kopertę. Jeszcze grubszą od tej, którą dostałem wcześniej. – Zawahałem się, a ona to dostrzegła. – A więc wolałbyś uwolnić się od swojego demona? To warte więcej od całych pieniędzy świata.
Uniosłem w górę szklankę, jakbym miał zamiar wychylić jej zdrowie. We wnętrzu naczynia tańczyły żółte kłosy światła, załamując się na tłustych odciskach moich palców.
– Najpierw porozmawiamy – stwierdziłem. Gdzieś w środku, w bebechach, nadal siedział gliniarz, detektyw. Ciekawski mały gość, który za wszelką cenę musiał poznać prawdę. – Płacisz dużo pieniędzy. Zbyt dużo jak za zwykły pogrzebacz.
Zaśmiała się. Szczerze i perliście. Tak pięknie, że miałem ochotę śmiać się razem z nią. Do diabła, mógłbym słuchać tego śmiechu cały czas. Była naprawdę cudowna, kiedy te wyrzeźbione w marmurze rysy wypełniała radość.
– To pieczęć – oznajmiła, poważniejąc nagle. – Prawdziwa rzadkość, jeden z trzech istniejących egzemplarzy.
– Zauważyłem już, że jesteś w stanie wiele dać, żeby ją zdobyć. Pewnie są tacy, którzy mogliby dać więcej. Tak sobie myślę, że są ludzie gotowi dla tego przedmiotu zabić – wtrąciłem.
– Nie sądzę, żeby na tym pomyśle kończyły się możliwości twojej wyobraźni. Są ludzie gotowi zrobić dla tych pieczęci o wiele więcej, niż zabić. Są zdolni poświęcić wszystko i wszystkich. Po prostu.
– Chyba wczoraj pozbyłem się jednego z nich.
– A więc Barnaba nie żyje?
Kiwnąłem głową.
– Obyś się nie mylił.
– Do moich obowiązków weszło więc zabójstwo – rzuciłem, puszczając mimo uszu jej ostatnią uwagę. – Zabójstwo i kradzież.
Teraz ona kiwnęła głową.
– A płacisz tylko za kradzież.
– Twardy z ciebie negocjator – westchnęła.
Nagle zrozumiałem, że udaje. Że każdy gest, którym podkreślała wypowiadane zdanie, jest wystudiowany i wyuczony. Jakby cały czas grała.
– Dostaniesz forsę. Dla mnie papiery nie mają żadnej wartości. Kiedy masz ich dość dużo, nagle przestają się liczyć.
– Cieszy mnie, że pozbawię cię odrobiny tego ciężaru.
– Tak naprawdę nie chodzi o pieniądze... Chcesz jeszcze jednej szansy od życia, chcesz odbić się od dna, wydostać z tej dziury. – Z pogardą taksowała wzrokiem moje biuro.
– Teraz jest tu porządek – zaprotestowałem.
– Nie chcesz już być niewolnikiem szklanki, ale nie pozwalasz sobie pomóc. Dlaczego?
– Zasłużyłem. – Uniosła brwi, pierwszy raz chyba szczerze zaskoczona. – Zasłużyłem na wszystko, co dostaję.
– Sprawię, że będzie dobrze. – Na jej twarzy wykwitł uśmiech, tym razem jednak taki, że aż ciarki przebiegły mi po plecach. Coś z tyłu głowy kazało mi spieprzać stąd jak najdalej.
– Barnaba miał dziwne hobby – zauważyłem. – Używał twojego cudeńka do znakowania ludzi. Przypalał ich jak zwierzęta. Miał całą kolekcję ciał.
– Kretyn... Sam nie miał szans na powodzenie – mruknęła.
– Co ty powiesz? – Położyłem rękę na kolanie, a potem powoli przesunąłem ją w kierunku broni. Pomału wyciągnąłem rewolwer zza paska, licząc na to, że blat zasłania mnie wystarczająco. – A kto miałby lepsze szanse?
– To chyba oczywiste. – Zaśmiała się. – Możesz rozładować broń i rzucić ją na podłogę.
– Myślę, że to nie byłby najlepszy pomysł. – Wycelowałem w rudowłosą.
– Nie myśl za dużo – zasugerowała, po czym powiedziała słowo, którego nie znałem.
Chciałem rozkazać, żeby uniosła ręce nad głowę, kiedy zrozumiałem, że nie mogę się ruszać. Jakby ktoś zamknął mnie we wnętrzu żelaznej dziewicy – jedyne, co mogłem zrobić, to patrzeć. Przerażony, dostrzegłem blady dym niczym para unoszący się z mojej skóry. Jakby pory pozbywały się nadmiaru papierosowego dymu. Opar nie znikał jednak w powietrzu, a otulał mnie jak szal, szczelnie i ciasno, trzymając w potrzasku.
– Widzę, że rozumiesz. – Pokazała mi papierośnicę. Tę samą, którą skopiowała. – Nie bez przyczyny przez ostatnie dni karmiłeś się moim dymem.
Wstała z krzesła. Uniosła pieczęć i przycisnęła do piersi, jak matka tuląca dziecko.
– Spisałeś się, Ezra.
Napinałem bezustannie mięśnie, ale zaklęcie nie ustępowało. Dym pełzał po mnie jak wąż po ciele egzotycznej tancerki.
– Nie ma takiej siły, która uwolniłaby cię z tych pęt. – Pocałowała mnie w policzek.
Zrzuciła ze stołu wszystkie znajdujące się nań przedmioty. Usłyszałem brzęk tłuczonego szkła. Położyła pieczęć na środku blatu, a potem wyciągniętą z torebki kredą zaczęła rysować jakieś dziwaczne symbole.
– Pamiętasz dzień, kiedy spadł kolorowy śnieg? – spytała nagle. – Musisz pamiętać, przecież też jesteś czarodziejem. Chociaż takim tycim. – Zrobiła znak palcami, pokazując, jaki ze mnie karzełek.
– Niektórzy mówią, że tamtego dnia umarł Bóg, a cała jego potęga opadła na ziemię, dzieląc się pomiędzy ludzi. Inni twierdzą, że to wina rządu, jakiegoś nieudanego eksperymentu. Słyszałam też teorię, że w Dzień Śniegu pękła zasłona pomiędzy rzeczywistym światem a światem magii – mówiła, nie przerywając rysowania. – Wiele tych hipotez... Pewnie sam też masz jakąś. Nie wiem, co stało się naprawdę i może nigdy się nie dowiem, jednego jestem jednak pewna... Tamtego dnia, kiedy tysiące szczęściarzy otrzymało magiczne zdolności, pojawiła się garstka wybrańców. Ludzi, którzy usłyszeli głos Pana!
Wariatka. Takie moje szczęście, cholera.
– Uwolnijcie dzieci moje, rozkazał. – Wreszcie zakończyła rysowanie. Poprawiła włosy i wsunęła je za uszy. Jej długie, otłuszczone ciężkim, czarnym tuszem rzęsy przypominały czarne półksiężyce, a oczy skryte pod nimi lśniły taką żądzą, że gdyby nie zaklęcie wiążące to jeden z moich mięśni poruszyłby się na pewno. – Wiedziałam, że mi przekazał szczególną rolę. Czułam to w sercu.
Przepięknie. Zawsze wiedziałem, że zgubi mnie kobieta. Miałem wobec płci pięknej zbyt wiele skrupułów.
– Bo ja mam pewien specjalny talent. – Przysunęła się do mnie, aż poczułem jej zapach. Nie perfumy, kremy albo inne cuda używane przez kobiety, nie. Poczułem jej prawdziwy zapach. Była podniecona. – Kiedy bardzo chcę, umiem znaleźć wszystko. Zamykam oczy i widzę, gdzie jest to, czego potrzebuję. Tak znalazłam pieczęć. Niestety, kiedy już ją zdobyłam, Barnaba stwierdził, że dłużej nie potrzebuje mojej pomocy.
Usiadła mi na kolanach, przysunęła się niebezpiecznie blisko. Twarz Delili przy mojej gębie. Dzielił nas tylko dym.
– Okradł mnie. – Opar umykał przed jej dłońmi, kiedy przesuwała nimi po moim ciele. – Akurat kiedy znalazłam jednego z potomków Pana.
Zręczne palce rozpinały guziki.
– Byliśmy tak blisko, lecz Barnabę zaślepiła chciwość. Chciał, żeby na niego spłynęła cała chwała. – Zachichotała. – Ale ja nie byłam głupia. Nie powiedziałam mu wszystkiego, więc szukał na oślep...
Rozpięła ostatni guzik i wstała. Pochyliła się nad pieczęcią, wyszeptała kilka niezrozumiałych słów, przypominających raczej radiowy szum niż ludzką mowę. Krzyż zamknięty w kole rozżarzył się złotym, nienaturalnym blaskiem. Wokół niego zaległa ciemność, jak gdyby pożądał światła tak mocno, że wysysał je z otoczenia, otaczając się mroczną aureolą.
– Szukał ciebie. – Dotknęła mnie rozpalonym przedmiotem. – Więc mu ciebie dałam, wiedząc, że nie mógłby skrzywdzić żadnego z potomków.
Chciałem krzyczeć, ale nie mogłem. Czułem smród palonej tkanki i czułem, jak krzyż wtapia się w moją pierś. Kiedyś podczas nalotu jakiś bandzior oblał mnie wrzącą wodą – tamten ból jawił się teraz jak niewinna pieszczota...
Lepkie, wilgotne więzienie z tkanki ustępowało, rozerwane promieniami światła żywej magii. Jej złociste strzały wsuwały się brutalnie w szczeliny mych powiek, pragnąc rozewrzeć je niczym wrota zamczyska.
Co? Co to było? Ból raz jeszcze przywołał mnie do rzeczywistości, musiałem stracić na chwilę przytomność. Teraz byłem z powrotem...
Czyżby jeden ze snów, które tkałem znudzony cielesnym więzieniem, właśnie miał się ziścić? Czy dzień przebudzenia nadszedł, jak przepowiadano w Świętej Księdze?
– Oto powrócą potomkowie, ażeby stoczyć bój o tron Protoplasty – wyrecytowałem, poruszając ustami mężczyzny, mojego doczesnego katorżnika.
Słowa, które opuściły moje usta należały do kogoś innego, nawet głos nie był mój.
– Coś ty zrobiła? – krzyknąłem. Jej dymne zaklęcie zaczęło ustępować, odzyskiwałem władzę nad ciałem.
Cofała się pod ścianę, przemądrzała Delila, teraz przerażona i blada, na uginających się i trzęsących kolanach.
Poczułem coś mokrego na czole – kropla krwi spłynęła na nos, na sam jego czubek, a potem skapnęła na podłogę. Podążyłem za nią wzrokiem. Zobaczyłem, jak rozbija się na drewnianej desce. Wkrótce dołączyły do niej kolejne – z pojedynczych kropli cały deszcz.
Skóra na czole zaczęła pękać. Zazgrzytała kość. Nagle trzasnęło potężnie i poczułem, jak pękają żebra... Jak gdybym był czyimś garniturem i ten ktoś właśnie postanowił zmienić ubranie. Rozpiął mnie jak zamek błyskawiczny w czarnym worku i zaczął wyłazić.
Opuszczałem więzienie.
Przestałem cokolwiek czuć, a później zniknąłem zupełnie...
Byłem wolny. Zrodzony w krwi i posoce, w kloace nędznych organicznych komórek!Moje nozdrza obrosły błoną, strzegąc wrażliwy zmysł przed falą smrodu tego miejsca. Ma metaliczna skóra z wolna dopasowywała gęstość do cząsteczek powietrza. Wprawiana w delikatne wibracje, rozpływała się, to na powrót stawała rzeczywista, aż wreszcie stałem się bardziej prawdziwy niż mieszkańcy tej planety. Nie byłem dłużej więźniem, wetkniętym w zwierzęce ciało jak w kokon, byłem wolny. Raz jeszcze ja, Paddington Pierwszy, Wielki Trykster i najwspanialszy z Awian, rozwijałem skrzydła. Mój blask wypełnił ohydne pomieszczenie, zalał oczy zwierzęcia-samicy, zmuszając ją do spuszczenia wzroku. Uklękła, pochylając głowę z szacunkiem.
– Witaj, o Wielki. – Jej głos drżał irytująco. – Czy uczynisz mi ten zaszczyt i zdradzisz swoje imię?
– Głupia. – Policzek posłał ją na podłogę. – Nawet nie wiesz, czyją wolność zwróciłaś?