Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka wspaniała pod każdym względem. Wojna, pożądanie, zemsta, polityka - Shelley Parker-Chan z wielką precyzją i znawstwem stworzyła mieszankę wszystkich tych elementów, kreując queerową epopeję historyczną. Skrząca się jaskrawymi refleksami dowcipu i czułości, nie bojąca się przy tym nurzać w głębi mroków ludzkiej ambicji "Ta, która stała się słońcem" jest powieścią, której, podobnie jak Zhu, przeznaczona jest wielkość
Samantha Shannon
Działający na wyobraźnię, niezwykle sugestywny i rozdzierający serce debiut literacki Parker-Chan jest arcydziełem opowiadającym o wojnie, miłości i tożsamości... Ta powieść dźgnęła mnie sztyletem w pierś, a następnie posypała ranę solą i podpaliła...
S.A. Chakraborty
Ta książka rozjedzie was niczym walec i jeszcze jej za to podziękujecie.
Alix E. Harrow
Przepowiedziano jej nicość. Miała umrzeć z głodu w pyle rolniczej prowincji, zapomnianej przez bogów i ludzi. Jednak żar przepełniający jej duszę, niepowstrzymane pragnienie życia, popchnęły ją do walki. Skryła się za imieniem zmarłego brata i mając nadzieję, że Niebiosa nie zauważyły oszustwa, ruszyła spełniać jego przeznaczenie. Przeznaczenie pełne bólu i wielkości. I choć wielkość przypadnie imieniu Zhu Chongba, to cały ból będzie musiała znieść osoba ukryta w skórze młodego mężczyzny. Oto historia, w której "wielkość" może oznaczać cokolwiek a drogi do niej pełne są cierpienia, złamanych ślubów i wyborów, których nikt nie powinien dokonywać. Nie ma jednak ceny, której Zhu nie zapłaci za nakarmienie ognia który w niej płonie - dzikiej, nieokiełznanej żądzy życia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 630
Wieś Zhongli leżała w słońcu smętnie niczym zrezygnowany pies, któremu zbrakło sił, by dłużej szukać cienia. Wokół nie było nic z wyjątkiem nagiej żółtej ziemi, pokrytej pęknięciami tworzącymi deseń podobny do tego, jaki znaczy żółwiowe skorupy. W powietrzu snuła się jałowa, kościana woń rozgrzanego kurzu. Susza trwała czwarty rok. Chłopi dobrze znali przyczynę swych cierpień i dzień w dzień przeklinali barbarzyńskiego władcę rezydującego w odległej północnej stolicy. Wszystkie byty powiązane w pary niewidzialnymi nićmi energii qi oddziałują na siebie także na odległość. Za sprawą tego właśnie mechanizmu prawość cesarza wpływała na losy poddanej jego władaniu dziedziny. Na ziemie monarchów o sercach pełnych cnót spływa łaska bogatych plonów, a krainy niegodziwców zmagają się z nieustannymi powodziami, nieurodzajem i zarazą. Obecny samodzierżca Cesarstwa Wielkich Yuanów nosił nie tylko tytuł cesarza, lecz również wielkiego chana: był dziesiątym z kolei mongolskim władcą od czasów zdobywcy Kubilaj-chana, który siedem dekad wcześniej rozbił armie ostatniej miejscowej dynastii. Boskie światło mandatu niebios posiadł jedenaście lat temu i już teraz chodziły po świecie dziesięcioletnie dzieci, które nie zaznały w życiu niczego poza biedą i nieszczęściem.
Druga córka rodziny Zhu, która w owym suchym roku koguta liczyła sobie mniej więcej właśnie dziesięć lat, szła za zgrają wioskowych chłopców w stronę pola zmarłego sąsiada i rozmyślała o jedzeniu. Jej czoło było niezwykle szerokie. Nie miała krągłych policzków, które sprawiają, że dziecięce twarzyczki wydają się tak urocze. Przypominała obdarzoną chudymi żuwaczkami szarańczę. I podobnie jak ten owad myślała o jedzeniu bez przerwy. Wychowała się na monotonnej chłopskiej diecie, a jej podejrzenia, że istniały gdzieś lepsze przysmaki, ograniczały się jedynie do wymiaru ilościowego. W tej chwili zaprzątała ją na przykład wizja gotowanego na wodzie kleiku z prosa. Mocą fantazji wypełniała nim miskę po brzegi. Oczyma duszy widziała formującą się na wierzchu wypukłą, napiętą skórkę. Stawiając kolejne kroki w ślad za chłopakami, zastanawiała się ze zmysłowym, sennym niepokojem, w jaki sposób mogłaby zaczerpnąć pierwszą łyżkę kleiku tak, by nie uronić ani kropli. Wbić od góry, wtedy kasza mogłaby przelać się bokami, czy raczej z boku, co praktycznie gwarantowało katastrofę? Ruchem zdecydowanym czy też łagodnym? Wyimaginowany posiłek zaabsorbował ją do tego stopnia, że ledwie odnotowała przypominający cykanie świerszcza dźwięk łopaty mijanego po drodze grabarza.
Pierwsze kroki na polu dziewczynka skierowała prosto ku szeregowi bezgłowych wiązów rosnących na przeciwległym skraju. Dawniej były to przepiękne drzewa, lecz wspominała ich urodę bez nostalgii. Kiedy zbiory zawiodły po raz trzeci z rzędu, chłopi odkryli, iż pełne wdzięku wiązy można zabić i zjeść tak samo jak dowolną inną żywą istotę. Myśl warta zachowania w pamięci, stwierdziła w duchu dziewczynka. Sześciokrotnie gotowany korzeń wiązu zmieniał się w ponurą, brązową, gorzkawą substancję, której spożycie wywoływało lekkie nudności i pozostawiało w poranionym wnętrzu policzków mgliste wspomnienie posiłku. Było też coś lepszego – mączka ze zmielonej kory zarobiona z wodą i drobno siekaną słomą, formowana w placuszki, które smażyło się na wolnym ogniu. Obecnie jednak wiązy były do cna ogołocone z jadalnych części i interesowały jedynie wioskową dzieciarnię ze względu na fakt, iż zapewniały schronienie myszom, konikom polnym i innym podobnym frykasom.
Pewnego dnia druga córka rodziny Zhu nie mogła sobie przypomnieć, kiedy dokładnie okazała się ostatnią dziewczynką we wsi. Nie było w tym nic przyjemnego i wolała się nad sprawą zbyt długo nie zastanawiać. Zresztą wcale nie musiała – była świadoma, jak do tego doszło. Jeżeli dana rodzina miała syna, córkę i dwa kęsy jedzenia, to kto marnowałby pożywienie na córkę? No chyba że byłaby to córka wyjątkowo z jakiegoś powodu przydatna. Dziewczynka zdawała sobie jednak sprawę, że nie jest bardziej pożyteczna od tych, które były już martwe. W dodatku była od nich brzydsza. Ściągnęła wargi i kucnęła przy najbliższym pniaku. Podstawowa różnica między nią a tamtymi dotyczyła faktu, iż ona nauczyła się samodzielnie łapać jedzenie. Z pozoru drobiazg, a jednak sprawił, że jej los potoczył się zupełnie inaczej.
Wtem chłopcy, którzy wybiegli naprzód, by zająć najlepsze łowiska, zaczęli pokrzykiwać. Zlokalizowali ukrytą w dziupli zwierzynę i próbowali ją wywabić, dłubiąc i uderzając w martwy wiąz patykami, mimo długiej historii niepowodzeń polowań z wykorzystaniem tej metody. Dziewczynka wyczuła sprzyjający moment i sięgnęła po schowaną w suchej trawie pułapkę. Palce miała zwinne od najmłodszych lat, a dawniej, w czasach, gdy tego rodzaju talenty miały jeszcze znaczenie, plecione przez nią koszyki zdobywały we wsi powszechne uznanie. Dzisiaj w samodzielnie uplecioną pułapkę wpadła zdobycz, której pozazdrościłby każdy: długa na całe przedramię jaszczurka. Widok tego stworzenia z miejsca przegnał wszelkie fantazje o rozgotowanych nasionach prosa. Dziewczynka trzasnęła głową gada o kamień i przytrzymując jaszczurkę między kolanami, sprawdziła resztę pułapek. Kiedy znalazła garść świerszczy, aż zastygła. Na myśl o charakterystycznym orzechowym smaku i chrupaniu w ustach dostała ślinotoku. Otrząsnęła się, zawinęła owady w szmatkę i schowała do kieszeni na później.
Zastawiła pułapki ponownie i wyprostowała się. Ponad przecinającym wzgórza za wioską traktem unosił się tuman lessowego pyłu. Widoczne pod sztandarami – błękitnymi jak płomienie dzierżonego przez mongolskich władców mandatu niebios – skórzane zbroje żołnierzy zlewały się w ciemną rzekę przebijającą się przez kurz na południe. Mieszkańcy równin nad Huai He doskonale znali armię księcia Henanu, mongolskiego arystokraty odpowiedzialnego za dławienie chłopskich powstań, które w ciągu ostatnich dziesięciu lat wybuchały w regionie już kilka razy. Każdej jesieni wojska książęce maszerowały na południe i co wiosna, z kalendarzową regularnością, powracały do garnizonów na północy prowincji. Żołnierze nigdy nie zbliżali się do Zhongli bardziej niż dzisiaj i żaden z wieśniaków nigdy nie podchodził bliżej do oddziałów przelewających się po burym wzgórzu. Metalowe elementy pancerzy odbijały promienie słońca, przez co ciemne wody ludzkiej rzeki skrzyły się złotymi refleksami. Widok do tego stopnia nie przystawał do życia dziewczynki, że wydawał się jedynie częściowo rzeczywisty, podobnie jak żałobne wołanie gęsi, których klucz sunął właśnie wysoko na niebie. Wygłodniała, stłamszona przez słońce, szybko straciła zainteresowanie zbrojnymi. Ścisnęła jaszczurkę w garści i ruszyła z powrotem do domu.
W południe dziewczynka wzięła cebrzyk, koromysło i poszła do studni po wodę. Wróciła cała zlana potem. Wiadro z dnia na dzień ważyło coraz więcej. Wyciągała z dna studni mniej wody, za to więcej ochrowego błocka. Ziemia nie chciała obdarzyć ich jedzeniem, lecz wydawała się gotowa oddać kawałek po kawałku samą siebie. Dziewczynka przypomniała sobie, że niektórzy wieśniacy próbowali jeść placki z błota. Wspomnienie wzbudziło w niej przypływ współczucia. Kto nie zrobi wszystkiego, byle tylko uśmierzyć ból pustego żołądka? Niewykluczone, że błoto skusiłoby liczniejszą grupę, lecz kończyny i brzuchy pierwszych śmiałków napuchły, a potem wszyscy pomarli, co zostało przez sąsiadów skrupulatnie odnotowane.
Rodzina Zhu zajmowała jednoizbową drewnianą chatę, zbudowaną jeszcze w czasach, kiedy drzew było pod dostatkiem. Tak dawno temu, iż dziewczynka tego nie pamiętała. Czteroletnia susza sprawiła, że deski w ścianach zaczęły się rozszczepiać i wyginać, przez co wewnątrz było równie przewiewnie jak na polach. Szpary nie stanowiły wszakże większego problemu, ponieważ i tak nigdy nie padało. Kiedyś dom zamieszkiwało więcej osób: dziadkowie ze strony ojca, oboje rodzice i siódemka dzieci. Z każdym suchym rokiem kogoś jednak ubywało i teraz zostało ich troje: dziewczynka, jej starszy brat Zhu Chongba oraz ojciec.
Jedenastoletni Chongba od urodzenia był ulubieńcem wszystkich, ponieważ miał to szczęście, że urodził się jako ósmy chłopiec w swoim pokoleniu. Teraz, kiedy ostał się przy życiu tylko on, było tym bardziej jasne, że niebiosa uśmiechają się do niego wyjątkowo serdecznie.
Dziewczynka zataszczyła cebrzyk do kuchni, urządzonej w otwartej przybudówce, składającej się z chwiejnej półki i daszku z hakiem do zawieszania naczynia nad ogniem. Na półce czekał kociołek i dwa gliniane dzbany żółtej fasoli. Z wbitego w ścianę gwoździa zwisał stary ochłap, wszystko, co zostało z pociągowego bawołu ojca.
Dziewczynka sięgnęła po mięso i natarła nim wnętrze kociołka. Matka zawsze tak robiła, by nadać zupie nieco smaku. Osobiście dziewczynka uważała, że z równym powodzeniem można oczekiwać, iż gotowane siodło nabierze aromatu soczystej pieczeni. Zdjęła spódnicę, nakryła nią kociołek i nalała do środka wody z cebrzyka. Po chwili zdrapała z tkaniny okrągły placek błotnistej mazi i założyła spódnicę z powrotem. Ubrania i tak nie mogła zabrudzić bardziej, za to woda w kotle była teraz wolna od piachu.
Kiedy dziewczynka rozpalała ogień, w obejściu pojawił się ojciec. Przyjrzała mu się z cienia przybudówki. Był jednym z tych ludzi, których oczy wyglądają po prostu jak oczy, a nos jak nos. Nijako. Głód ciasno napiął mu skórę na twarzy, z kości policzkowych wyciągały się ku podbródkowi gładkie, jednolite płaty. Dziewczynka zastanawiała się czasami, czy ojciec nie jest przypadkiem mężczyzną młodym lub przynajmniej niezbyt starym. Naprawdę trudno było powiedzieć.
Niósł pod pachą niewielkiego zimowego melona, o przesuszonej białej skórce pokrytej piachem. Owoc przeczekał ukryty pod ziemią prawie dwa lata. Dziewczynkę zaskoczyło malujące się na twarzy ojca wzruszenie. Jeszcze nigdy nie widziała u niego takiej miny, lecz natychmiast zrozumiała, co się za nią kryło. To ostatni melon.
Ojciec przykucnął przy pieńku, na którym dawniej zabijali kurczaki, i złożył na nim owoc niczym ofiarę dla przodków. Wziął do ręki tasak i zawahał się. Dziewczynka wiedziała, o czym myślał. Otwarty melon szybko się psuje. Zalała ją fala sprzecznych emocji. Przez kilka cudownych dni mieliby prawdziwe jedzenie. Zagotowało się w niej od wspomnień: doprawiona solą zupa na wieprzowych kościach, unoszące się na powierzchni oczka złocistego tłuszczu. Niemal galaretowaty miąższ melona, przezroczysty jak rybie ślepia, gładko ulegający naciskowi zębów. Zdawała sobie jednak sprawę, że potem zostanie im tylko żółta fasola. A kiedy zjedzą fasolę, nie będzie nic.
Tasak uderzył. Gdy po chwili ojciec wszedł pod daszek i wręczył córce kawałek melona, na jego twarzy nie widniał nawet ślad wzruszenia.
– Ugotuj to – rzucił zwięźle i wyszedł.
Dziewczynka obrała owoc i pokroiła twardy biały miąższ na cząstki. Zdążyła już zapomnieć, jak pachnie zimowy melon – wosk i zieleń kwitnących wiązów. Przez chwilę zmagała się z pokusą wepchnięcia wszystkiego do ust. Miąższ, nasiona, nawet ta ostra skóra, wszystko to pobudziłoby jej język i doprowadziło każdy jego cal do nieopisanej ekstazy. Głośno przełknęła ślinę. Wiedziała, ile jest warta w oczach ojca, i rozumiała, z jakim ryzykiem wiązałaby się kradzież. Przecież nie wszystkie nieżyjące dziewczęta pomarły z głodu. Z żalem wrzuciła kawałki melona do kociołka, do którego trafiła też garść fasoli. Gotowała zupę tak długo, na ile starczyło jej opału, po czym sięgnęła po dwa złożone na pół płaty kory, chwyciła przez nie ucha kotła i zaniosła posiłek do domu.
Czekający na klepisku Chongba spojrzał na siostrę. W odróżnieniu od oblicza siedzącego obok ojca, twarz chłopaka wręcz prosiła się o komentarz. Zadziorna szczęka i pomarszczone niczym skorupa orzecha czoło sprawiały, że był tak uderzająco brzydki, iż trudno było od niego oderwać wzrok.
Chongba zabrał dziewczynce łyżkę i nałożył zupę ojcu.
– Jedz, ba, proszę. – W następnej kolejności nalał sobie i siostrze.
Dziewczynka przyjrzała się zawartości miski i znalazła w niej tylko fasolę i wodę. Popatrzyła na brata bez słowa. Zajęty jedzeniem, nic nie zauważył. Obojętnie wpakował sobie do ust cząstkę melona. Na jego twarzy nie było okrucieństwa, a jedynie ślepe, błogie zaspokojenie – mina człowieka bez reszty skupionego na sobie. Dziewczynka rozumiała, że podobnie jak rodzina tworzy osnowę wszechświata, tak ojcowie i synowie stanowią osnowę rodziny, wskutek czego ona mogła sobie marzyć do woli, a i tak nikt nie pozwoli jej skosztować melona. Rozumiała, lecz mimo wszystko ta świadomość bolała. Przełknęła łyżkę wywaru, który pozostawił w jej ciele ślad gorący jak węgielek z paleniska.
– Ba, prawie złapaliśmy dziś szczura, ale uciekł – powiedział Chongba z pełnymi ustami.
Prawie, powtórzyła w myślach dziewczynka, przypominając sobie ze wzgardą chłopców okładających pniak kijami.
Brat przeniósł na nią spojrzenie. Być może spodziewał się, że wyda im swój łup. Niech czeka.
– Wiem, że coś złapałaś – podjął po chwili bez ogródek. – Oddaj mi to.
Dziewczynka, nie podnosząc wzroku znad miski, wsunęła dłoń do kieszeni i wyjęła podrygujące lekko zawiniątko ze świerszczami. Podała je Chongbie. Węgielek w jej trzewiach zaczął pęcznieć.
– I to ma być wszystko, ty nieużyta dziewucho?
Podniosła głowę i spojrzała na brata tak ostro, że aż się wzdrygnął. Zaczął ją w ten sposób wyzywać całkiem niedawno, naśladował ojca. Żołądek miała zaciśnięty mocno jak pięść. Pomyślała o ukrytej w kuchni jaszczurce. Postanowiła, że wysuszy ją i zje potajemnie całą. Sama. I to wystarczy. Musi wystarczyć.
Dokończyli bez słowa. Gdy dziewczynka wylizała miskę do czysta, ojciec z czcią złożył na prostym rodzinnym ołtarzyku dwie pestki melona: jedna miała wykarmić przodków, a druga zadowolić głodne, błąkające się po świecie duchy nieposiadające potomków, którzy mogliby je wspominać.
Po chwili ojciec rozluźnił się i wstał.
– Przyjdzie taki dzień – zwrócił się do dzieci z cichą zajadłością w głosie – kiedy przodkowie przyjdą nam z pomocą i położą kres cierpieniu. Jestem tego pewien.
Dziewczynka wiedziała, że ojciec ma rację. Był od niej starszy i wiedział dużo więcej. Gdy jednak próbowała wyobrazić sobie przyszłość, poniosła klęskę. Jej wyobraźnia nie miała czym zastąpić bezkształtnych, monotonnych dni głodówki. Dziewczynka trzymała się życia kurczowo, ponieważ wydawało się mieć pewną wartość, choćby dla niej samej. Kiedy jednak zaczynała się nad tym zastanawiać, nie rozumiała, po co to właściwie robi.
Dziewczynka i Chongba siedzieli na progu domu i gapili się apatycznie przed siebie. Jeden posiłek dziennie nie wystarczał dla zabicia czasu. Upał najbardziej dawał się we znaki późnym popołudniem, gdy słońce policzkowało wioskę na odlew, czerwone niczym mandat niebios ostatniego cesarza z rodzimej dynastii. Kiedy zachodziło, rozpoczynały się bezlitośnie duszne wieczory. W części wioski, w której znajdowała się chata rodziny Zhu, domy stały w pewnej odległości od siebie, rozdzielone szeroką bitą drogą. Nic się nie poruszało ani po tej drodze, ani gdziekolwiek w oddali. Chongba roztrącał kopnięciami kurz i bawił się swoim buddyjskim amuletem. Dziewczynka spoglądała na wynurzający się spoza cienia odległych wzgórz sierp księżyca.
Kiedy w pewnej chwili zza domu wyszedł ojciec, rodzeństwo poczuło zaskoczenie. W dłoni trzymał kawałek melona. Mimo że napoczęli go ledwie dziś rano, dziewczynka wychwyciła w zapachu nutę zgnilizny.
– Wiesz, jakie mamy dziś święto? – Ojciec zwrócił się do Chongby.
W wiosce od lat nie obchodzono żadnego z licznie występujących w kalendarzu świąt.
– Święto Środka Jesieni? – zaryzykował po chwili chłopak.
Gdzie on ma oczy? Księżyca nie widzi? – żachnęła się w duchu dziewczynka.
– Drugi dzień dziewiątego miesiąca, Zhu Chongba – wyjaśnił ojciec. – W ten właśnie dzień przyszedłeś na świat, w roku świni. – Odwrócił się i ruszył przed siebie. – Chodź.
Chłopak poderwał się i potruchtał za ojcem. Chwilę potem ich śladem poszła dziewczynka.
Stojące wzdłuż drogi domy odcinały się czarnymi plamami od ciemniejącego nieba. Dawniej bała się tędy chodzić po zmroku, ze względu na zdziczałe psy. Teraz jednak noc była pusta. Wieśniacy powtarzali co prawda, że zaludniają ją duchy, lecz ponieważ zjawy są równie niewidzialne jak oddech czy qi, trudno było stwierdzić, czy rzeczywiście krążą w pobliżu. Zdaniem dziewczynki oznaczało to, że nie warto się nimi przejmować – obawiała się wyłącznie tego, co mogła zobaczyć na własne oczy.
Kiedy zeszli z głównego traktu, ujrzała przed sobą maleńką plamkę światła, iskierkę podobną do tych, jakie czasem nie wiedzieć czemu rozpalają się pod powiekami. Dom wróżbiarza. Kiedy weszli do środka, domyśliła się powodu, dla którego ojciec otworzył melona.
Z miejsca rzuciła im się w oczy świeca. W Zhongli był to przedmiot spotykany tak rzadko, że jego blask zdawał się dziełem magii. Długi jak wyprostowana dłoń płomień kołysał się u wierzchołka niczym ogon węgorza. Piękny, lecz niepokojący. W rodzinnym domu dziewczynki światła nie paliło się nigdy, więc nie zdawała sobie sprawy, jak czarna jest panująca na zewnątrz noc. Tutaj otaczał ich nieprzenikniony mrok, a świeca pozbawiała zdolności widzenia wszystkiego, co znajdowało się poza rozświetlonym kręgiem.
Jak dotąd dziewczynka widywała wróżbiarza jedynie z oddali. Teraz, przyglądając mu się z bliska, natychmiast doszła do ostatecznego wniosku, że jej ojciec nie jest stary. Wróżbiarz natomiast był tak sędziwy, że mógł nawet pamiętać czasy poprzedzające barbarzyńskich cesarzy. Z ciemniejącego na pomarszczonym policzku pieprzyka sterczał samotny czarny włos, dwakroć dłuższy od cienkiego, siwego zarostu. Nie potrafiła oderwać od niego wzroku.
– Czcigodny wujku! – Ojciec skłonił się i wręczył melona wróżbiarzowi. – Przyprowadziłem ósmego syna rodziny Zhu, Zhu Chongbę. Przychodzimy pod gwiazdami dnia jego narodzin. Czy zdradzisz nam, co jest mu przeznaczone? – spytał i pchnął syna naprzód.
Chłopak podszedł do starca ochoczo. Wróżbiarz ujął sękatymi dłońmi twarz Chongby i zaczął nią na wszystkie strony obracać. Ugniatał kciukami czoło i policzki, szacował rozmiary oczodołów i nosa, badał dotykiem kształt czaszki. Po chwili chwycił chłopca za przegub i zmierzył puls. Opuścił powieki, a na jego twarzy pojawił się surowy wyraz skupienia. Starzec wyglądał, jakby starał się odczytać wiadomość nadaną z oddali. Na skronie wystąpił mu pot.
Chwila zaczęła się dłużyć. Świeca przygasła i wydawało się, że czarna noc napiera coraz mocniej. Dziewczynka poczuła na plecach zimny dreszcz. Z niecierpliwości prawie nie mogła wysiedzieć.
Gdy wróżbiarz uwolnił wreszcie rękę Chongby, wszyscy niemal podskoczyli.
– Powiedz nam, czcigodny wujku – zachęcił ojciec.
Starzec drgnął i podniósł spojrzenie.
– To dziecko ma w sobie wielkość – stwierdził roztrzęsiony. – Och, jak wyraźnie to zobaczyłem! Jego czyny przepełnią dumą serca setki przyszłych pokoleń waszego rodu. – Ku wielkiemu zdumieniu dziewczynki wróżbita wstał, podszedł i klęknął przed jej ojcem. – Zostałeś nagrodzony synem, którego przeznaczenie jest zaiste wspaniałe. Musiałeś w poprzednich żywotach być człowiekiem wielkiej cnoty. Panie, to zaszczyt, że mogłem cię poznać.
– Pamiętam dzień, kiedy ten chłopiec przyszedł na świat – odezwał się po chwili ojciec, patrząc z góry na starca. – Był zbyt słaby, żeby ssać pierś matki, więc wybrałem się na piechotę do klasztoru Wuhuang i złożyłem w intencji jego życia ofiarę. Trzy dynie i ważący dwadzieścia jinów worek żółtej fasoli. Obiecałem nawet mnichom, że jeżeli przeżyje, to kiedy skończy dwunasty rok życia, oddam go do klasztoru – wspominał łamiącym się głosem, zarazem radosnym i pełnym rozpaczy. – Wszyscy mówili, że jestem głupcem.
Wielkość. To słowo nie pasowało do Zhongli. Dziewczynka słyszała je dotąd jedynie w snutych przez ojca opowieściach z dawnych czasów. Z tej złocistej, tragicznej epoki sprzed najazdu barbarzyńców. Z dni cesarzy, królów i generałów. Znała je z legend o wojnie, zdradzie i zwycięstwach. A teraz okazało się, że wielkość przeznaczona jest Zhu Chongbie, jej zwyczajnemu bratu. Obejrzała się i zobaczyła, że jego paskudna twarz promienieje. Wiszący na szyi drewniany buddyjski amulet lśnił w blasku świecy złotem, sprawiając, że chłopiec wyglądał jak monarcha.
Gdy wychodzili, dziewczynka przystanęła na granicy mroku. Jakiś impuls kazał jej obejrzeć się na zalanego światłem starca. Nieśmiałym krokiem zawróciła i klękając, zgięła się przed nim w pas, aż dotknęła czołem klepiska, a jej nozdrza wypełnił martwy, kredowy zapach gleby.
– Czcigodny wujku! Czy powiesz, jaki los czeka mnie?
Bała się spojrzeć ku górze. Impuls, który ją tu przyprowadził, ten gorący węgiel w żołądku, znienacka ją opuścił. Serce kołatało w piersi dziewczynki niczym wylękniony królik. Wiedziała, że w tym biciu kryje się prawda o jej przeznaczeniu. Pomyślała o Chongbie, który nosił w sobie wielkość. Jakie to uczucie, zastanowiła się, mieć w sobie nasiona czegoś tak cudownego? Przyszło jej do głowy, że może i ona nosi w sobie zarodki wielkości, a nie dostrzegła ich dotąd jedynie dlatego, że nie wiedziała, na co zwrócić uwagę, nie umiała ich nazwać.
Wróżbita milczał. Dziewczynkę przebiegły ciarki. Obsypana gęsią skórką, skuliła się jeszcze bardziej, próbując uciec przed mrocznym dotykiem strachu. Płomień świecy wystrzelił ku górze.
Wtem jakby z bardzo daleka doleciał ją głos starca:
– Nicość.
Dziewczynka poczuła tępy, głęboko osadzony ból. A więc tego nosiła w sobie zalążek, to było jej przeznaczone. Zrozumiała nagle, że wiedziała o tym od dawna, od urodzenia.
Dni wlokły się naprzód. Pozostały rodzinie Zhu zapas żółtej fasoli kurczył się coraz bardziej, czerpana ze studni woda coraz mniej nadawała się do picia, a w plecione przez dziewczynkę sidła coraz rzadziej wpadały małe zwierzęta. Wielu mieszkańców wioski wyprawiło się traktem wiodącym wśród wzgórz na wędrówkę do klasztoru i dalej, mimo że wszyscy wiedzieli, iż zamieniają jedynie w ten sposób śmierć głodową na śmierć z ręki bandytów. Tylko ojciec sprawiał wrażenie człowieka, który odnalazł świeże źródło siły. Codziennie rano wychodził przed dom, stawał pod różową, nieskalaną nawet jedną chmurą kopułą nieba i ogłaszał modlitewnym tonem:
– Deszcz nadejdzie. Potrzeba nam cierpliwości i wiary, a niebiosa pozwolą Zhu Chongbie dostąpić przeznaczonej mu wielkości.
Pewnego ranka dziewczynkę, śpiącą we wgłębieniu w ziemi, które wraz z bratem wykopali sobie obok domu, zbudził jakiś hałas. Oszałamiające doznanie: zdążyli prawie zapomnieć, jak brzmią odgłosy życia. Kiedy wyszli na drogę, ujrzeli coś jeszcze bardziej zdumiewającego. Ruch. Zanim zdążyli się połapać, obok nich przemknęli niczym hucząca wichura mężczyźni na brudnych wierzchowcach, których potężne kopyta wzbijały tumany kurzu.
– Żołnierze? – spytał mały, zlękniony Chongba, kiedy jeźdźcy zniknęli.
Dziewczynka milczała. Według niej ci ludzie nie byli częścią tej ciemnej, leniwej rzeki, pięknej, lecz zawsze odległej.
– Bandyci – odpowiedział stojący za ich plecami ojciec.
Po południu tego samego dnia trzej bandyci przeszli pod niskim, zapadniętym nadprożem domu rodziny Zhu. Dziewczynce, kulącej się z bratem na łóżku, wydawało się, że mężczyźni swoimi rozmiarami i kwaśnym fetorem wypełnili natychmiast całą izbę. W obszarpanych ubraniach ziały dziury, rozpuszczone włosy opadały skołtunionymi strąkami. Dziewczynka nigdy wcześniej nie widziała ludzi noszących buty.
Jej ojciec był na ewentualność takiej wizyty przygotowany. Wstał i podszedł do bandytów, niosąc w dłoniach gliniany dzbanek. Nikomu nie pokazał, co znajduje się w środku.
– Czcigodni goście, nie mamy wiele i nie jest to najwyższej jakości, ale weźcie, proszę, to, co mamy.
Jeden z bandytów odebrał naczynie, zajrzał do wnętrza i prychnął:
– Wujku, czemuś taki skąpy? To nie może być wszystko, co macie.
– Przysięgam, że wszystko. – Ojciec zesztywniał. – Sami spójrzcie, moje dzieci mają nie więcej ciała niż chory kundel! Już od dawna karmimy się kamieniami, przyjacielu.
– Ach, nie kpij ze mnie! – Bandyta wybuchnął śmiechem. – Żyjesz przecież, więc nie możecie jeść samych kamieni. – Od niechcenia, niczym leniwy okrutny kocur, pchnął ojca, który zatoczył się w tył. – Wy, chłopi, wszyscyście jednacy. Podsuwacie nam pod nos kurczaka i liczycie, że nie zauważymy schowanego w spiżarni spasionego świniaka! Już! Przynoś resztę, ty pizdo!
Ojciec odzyskał równowagę. Na jego twarzy zaszła dziwna przemiana. Zdumiewająco żwawym ruchem skoczył ku dzieciom, chwycił dziewczynkę za ramię i ściągnął z posłania. Zaskoczona krzyknęła. Ścisnął bardzo mocno. Zabolało.
– Weźcie tę dziewuchę! – rzucił ojciec ponad jej głową.
W pierwszej chwili jego słowa były zupełnie pozbawione sensu. Zaraz potem błyskawicznie go nabrały. Wszyscy w rodzinie nazywali ją nieużytą, lecz ojciec wreszcie znalazł dla niej zastosowanie – stała się przedmiotem, którego można było użyć z korzyścią dla członków rodziny mających prawdziwą wartość. Zdjęta przerażeniem, spojrzała na bandytów. Do czego mogła im się przydać?
– Co? Tego małego, czarnego świerszcza? – syknął bandyta z pogardą, jakby wtórując jej myślom. – Lepsza byłaby jakaś z pięć lat starsza... I ładniejsza... – Urwał i wybuchnął tubalnym śmiechem. Nagle zrozumiał. – Och, wujku! Czyli to prawda, co wy, chłopi, robicie, kiedy los was naprawdę przyciśnie...
Otumaniona niedowierzaniem dziewczynka przypomniała sobie szepty, jakimi z przyjemnością wymieniały się miejscowe dzieci. Podobno w innych wioskach, tam, gdzie głód był jeszcze bardziej straszliwy, sąsiedzi wymieniali się najmłodszymi pociechami i je zjadali. Opowiadając sobie o tym, maluchy dygotały ze strachu, lecz żadne tak naprawdę w te historie nie wierzyło. W końcu to tylko opowiastki.
Teraz jednak, widząc uciekające spojrzenie ojca, dziewczynka zrozumiała, że nie były to tylko opowiastki. Zaczęła się panicznie szamotać, lecz ojcowskie palce wbiły się w jej ciało mocniej i zapłakała tak gwałtownie, że ledwie mogła oddychać. W jednej przerażającej chwili uświadomiła sobie, co znaczy przeznaczona jej nicość. Do tej pory myślała, że chodzi po prostu o to, że będzie nieważna, że nigdy nie zrobi nic istotnego, że nie zostanie nikim liczącym się w świecie. Chodziło jednak o coś innego.
Nicość oznaczała śmierć.
Wiła się, płakała i wrzeszczała, lecz nie powstrzymało to bandyty, który podszedł i odebrał ją od ojca. Wydarła się jeszcze głośniej i nagle padła na łóżko z takim impetem, że straciła dech w piersiach. To bandyta ją rzucił.
– Jestem głodny, ale takiego śmiecia do ust nie wezmę – stwierdził pełnym odrazy głosem i uderzył ojca w brzuch. Coś miękko chlupnęło, mężczyzna zgiął się wpół. Oniemiała dziewczynka rozchyliła usta. Kulący się obok Chongba krzyknął.
– Tu jest więcej! – zawołał z kuchni inny bandyta. – Zakopali!
Ojciec osunął się na podłogę. Kopniak intruza trafił go tuż pod żebra.
– Myślałeś, że nas oszukasz, zakłamany żółwi synu? Założę się, że masz tego więcej! Pewnie po całej chałupie pochowałeś! – Kopnął ojca ponownie. I jeszcze raz. – Gdzie? Mów!
Dziewczynka uświadomiła sobie, że odzyskała dech. Oboje z Chongbą błagali wrzaskami bandytę, by przestał. Każdy odgłos zderzającego się z ciałem ojca twardego buciora napawał ją strachem i przepełniał bólem tak intensywnym, jakby to ją kopano. Tak, ojciec nie raz i nie dwa dawał jej do zrozumienia, że nie znaczy dla niego wiele, lecz był przecież ojcem. Nie sposób ustalić wartości długu, jaki dziecko zaciąga u rodziców, nie można go spłacić.
– Nie mamy więcej! – wyła dziewczynka. – Przestań, proszę! Nie mamy. Nie ma...
Bandzior kopnął ojca jeszcze kilka razy, po czym zastygł. Dziewczynka instynktownie wyczuła, że nie ma to nic wspólnego z jej krzykiem. Ojciec leżał nieruchomo. Bandyta przykucnął, chwycił pobitego za włosy i podniósł, odsłaniając pokryte krwawą pianą wargi i bladą twarz. Syknął z niesmakiem, a czaszka ojca stuknęła o podłogę.
Dwaj pozostali zbójcy wrócili z drugim dzbankiem fasoli.
– Szefie, to już chyba wszystko.
– Co, kurwa? Dwa dzbanki i już? Chyba naprawdę głodowali. – Herszt wzruszył ramionami i wyszedł. Jego kamraci ruszyli za nim.
Dziewczynka i Chongba, wtuleni w siebie, przerażeni i wyczerpani, wpatrywali się w leżącego na klepisku mężczyznę. Zakrwawione ciało było skulone jak dziecko w łonie matki. Ojciec opuścił ten świat w pełni przygotowany do reinkarnacji.
Noc po tym dniu była długa i pełna koszmarów. Jednak przebudzenie okazało się znacznie gorsze. Dziewczynka leżała na łóżku i patrzyła na zwłoki ojca. To jej przeznaczeniem była nicość i ojciec chciał, by je wypełniła, a teraz on sam stał się niczym. Dygocąc z poczucia winy, zrozumiała, że tak naprawdę nie zmieniło się nic. Bez ojca, bez jedzenia nicość wciąż na nią czyhała.
Dziewczynka zerknęła na Chongbę i drgnęła. Oczy miał otwarte, lecz niewidzące spojrzenie wlepiał nieruchomo w strzechę. Prawie nie oddychał. Przez jedną pełną grozy chwilę myślała, że brat też nie żyje, lecz kiedy nim potrząsnęła, jęknął cicho i zamrugał. Poniewczasie uświadomiła sobie, że Chongba nie może umrzeć, martwy nie mógłby przecież dostąpić wielkości. Tak czy inaczej, przebywanie w jednej izbie z wydrążonymi skorupami dwóch innych ludzi, jedną żywą, drugą martwą, było najbardziej przerażającym i samotnym doświadczeniem, jakiego zaznała. Od urodzenia nieprzerwanie otaczali ją inni. Nigdy nawet nie wyobrażała sobie, jak może wyglądać samotność.
To Chongba, jako syn, powinien wypełnić ostatni obowiązek wobec rodziciela. Niemniej to dziewczynka chwyciła martwe dłonie i wyciągnęła zwłoki za próg. Ojciec był tak wychudzony, że podołała wyzwaniu. Ułożyła go za domem na żółtym kurzu, sięgnęła po motykę i zabrała się do kopania.
Wzeszło słońce i zaczęło przypiekać ziemię, dziewczynkę i wszystko inne, czego sięgały jego promienie. Motyka działała mozolnie jak erozja, ospale usuwając cienkie warstwy pylistej ziemi. Dziewczynka ryła niczym rzeka głębiąca skałę przez długie stulecia. Cienie skróciły się i ponownie wydłużyły; powiększała grób niemal niezauważalnie. W pewnym momencie dziewczynka zdała sobie sprawę, że jest głodna i spragniona. Porzuciła jamę i znalazła cebrzyk z resztką błotnistej wody. Zaczerpnęła dłońmi, napiła się. Wzdrygając się z obrzydzenia, zjadła dziwnie smakujący czarny ochłap, którym nacierała kociołek, po czym weszła do chaty i przez długą chwilę przyglądała się dwóm suchym nasionom melona spoczywającym na ołtarzyku przodków. Pamiętała, co mówili ludzie o losie tych, którzy ważyli się zjeść ofiarę przeznaczoną duchom. Gniew zmarłych sprawiał, że świętokradcy chorowali i umierali. Tylko czy to prawda? Dziewczynka nie słyszała, by coś podobnego spotkało kogokolwiek ze wsi, a skoro duchów nie można zobaczyć, to skąd pewność, co robiły w zemście? Stała tak, cierpiąc z niezdecydowania. Ostatecznie zostawiła nasiona na miejscu, wyszła na zewnątrz, pogrzebała w grządce, na której w zeszłym roku rosły orzechy ziemne, i wyszperała kilka zdrewniałych pędów.
Kiedy zjadła połowę, przyjrzała się reszcie, rozważając, czy powinna dać je Chongbie, czy może uznać, że niebiosa same o niego zadbają. Po chwili namysłu wyrzuty sumienia kazały jej podejść i zamachać pędami nad twarzą brata. Gdy je zobaczył, coś w nim zapłonęło. Wyraźnie widziała, jak usilnie stara się powrócić do życia, napędzany godnym króla oburzeniem i przekonaniem, że powinna była oddać mu wszystko. Zaraz potem jednak iskra zgasła, a oczy na powrót zapatrzyły się w nicość. Nie wiedziała, co to oznacza. Nie miała pojęcia, dlaczego chłopak tak leży, dlaczego nie pije i nie je.
Poszła za dom i zajęła się kopaniem.
O zachodzie słońca grób był głęboki jedynie do kolan, a ziemia na jego dnie wciąż miała tę samą jasnożółtą barwę jak na powierzchni. Dziewczynka była w pełni gotowa uwierzyć, że gleba wygląda identycznie także głębiej, że nie zmienia się aż po Żółte Źródła, gdzie mieszkają duchy. Ułożyła się w łóżku obok zesztywniałego Chongby i zasnęła. Rankiem oczy brata wciąż były otwarte. Nie była pewna, czy zbudził się przed nią, czy spędził w tym stanie całą noc. Kiedy nim potrząsnęła, zareagował przyspieszonym oddechem, lecz i to wydawało się czystym odruchem.
Ten dzień również spędziła na kopaniu, przerywając jedynie po to, by napić się wody i przeżuć pęd orzecha ziemnego. A Chongba wciąż leżał jak kłoda. Nie wykazał zainteresowania, nawet kiedy przyniosła mu wodę.
Trzeciego dnia zbudziła się jeszcze przed brzaskiem. Ogarnęło ją dojmujące poczucie samotności, głębsze i bardziej rozległe niż cokolwiek, czego w życiu zaznała. Miejsce obok było puste: Chongba zniknął. Znalazła go na zewnątrz. W blasku księżyca przypominał niewyraźną, bladą plamę rzuconą obok masy, która do niedawna była ich ojcem. Początkowo uznała, że brat śpi. Także kiedy klęknęła i dotknęła go, dopiero po dłuższej chwili zrozumiała, co się stało. Zajęło jej to tyle czasu, bo nie miało to sensu. Chongba miał dostąpić wielkości. Miał przynieść dumę przyszłym pokoleniom ich rodziny. Tymczasem nie żył.
Dziewczynkę zaskoczył własny gniew. Niebiosa przyrzekły jej bratu życie na tyle długie, by mógł stać się wielkim człowiekiem, a on wyrzekł się tego życia z równą swobodą, z jaką kiedyś oddychał. Stał się niczym z własnego wyboru. Miała wielką ochotę na niego nawrzeszczeć. Jej nicość była przeznaczona od urodzenia. Jej nikt nie dał wyboru.
Klęczała tak bardzo długo, aż błysk na szyi Chongby wreszcie zwrócił jej uwagę. Buddyjski amulet. Przypomniała sobie opowieść ojca o tym, jak wybrał się do klasztoru Wuhuang, by modlić się o życie syna, przypomniała sobie, jaką złożył tam obietnicę: w zamian za przeżycie Chongba miał zostać mnichem.
Klasztor, miejsce, w którym mogła znaleźć jedzenie, dach nad głową i bezpieczeństwo.
Ta myśl coś w niej rozbudziła. Świadomość życia: tej kruchej, obdarzonej tajemniczą wartością rzeczy, której trzymała się kurczowo od bardzo dawna i wbrew wszystkiemu. Nie wyobrażała sobie, że mogłaby z życia zrezygnować, nie potrafiła zrozumieć, jak Chongba mógł wybrać cokolwiek innego niż trwanie. Obrócenie się w nicość przerażało ją jak nic innego na świecie – bała się tego bardziej nawet niż głodu, bólu czy innego wynikającego z życia cierpienia.
Wyciągnęła rękę i pogładziła amulet. Chongba stał się niczym. Skoro skradł moje przeznaczenie i umarł... Może ja mogę ukraść jego los i żyć? – pomyślała.
Najbardziej na świecie obawiała się nicości, lecz to wcale nie uśmierzało obaw przed tym, co mogło ją spotkać w przyszłości. Dłonie trzęsły się tak bardzo, że odarcie trupa z odzienia zajęło jej długi czas. Zdjęła spódnicę i ubrała się w odebrane Chongbie spodnie i sięgający kolan kaftan. Dziewczęce koczki rozplotła i pozwoliła włosom opaść swobodnie, na chłopięcą modłę. Na koniec zdjęła z szyi brata amulet i założyła sobie.
Tak przygotowana wstała i zepchnęła oba ciała do grobu. Ojciec po raz ostatni otoczył syna ramieniem. Niełatwo było ich zasypać; żółta ziemia unosiła się nad jamą lśniącymi w blasku księżyca kłębami. Dziewczynka odłożyła motykę, wyprostowała grzbiet i nagle drgnęła z grozą. Po drugiej stronie mogiły stały nieruchomo dwie postacie.
To mogli być oni, wskrzeszeni do życia. W księżycowej poświacie naprawdę mogli stać jej ojciec i brat. Jednak wiedziona instynktem równie pewnym jak ten, który pozwala świeżo wyklutemu pisklęciu rozpoznać lisa, wyczuła straszliwą obecność istot, które nie należały – nie mogły należeć – do zwykłego, ludzkiego świata. Jej ciało skurczyło się, przepełnił je strach. Miała przed sobą umarłych.
Duchy ojca i brata wyglądały inaczej niż oni sami jeszcze za życia. Brązowa skóra pobladła i wyglądała niczym oprószona popiołem. Odziani byli w białe jak kość łachmany. Włosy ojca nie były splecione jak zwykle w kołyszący się na czubku głowy koczek, lecz spływały splątane na ramiona. Zjawy trwały w bezruchu; ich stopy nie w pełni dotykały ziemi. Puste oczy wpatrywały się w nicość. Spomiędzy zastygłych warg płynął niezrozumiały, nieartykułowany szept.
Sparaliżowana strachem dziewczynka przyglądała się duchom. Noc była gorąca, lecz emanujący ze zjaw chłód wysysał z niej całe ciepło i życie. Przypomniała sobie mroczny, lodowaty dotyk nicości, jaki poczuła, gdy usłyszała o swym przeznaczeniu. Zadrżała, szczękając zębami. Co to mogło znaczyć, ta niespodziewana wizyta umarłych? Czyżby niebiosa przypominały w ten sposób, że powinna obrócić się w nicość?
Wciąż dygocąc, oderwała wreszcie spojrzenie od zjaw i przeniosła je na skrytą w cieniu wzgórz drogę. Nigdy w życiu nie wyobrażała sobie, że mogłaby opuścić Zhongli. Lecz taki los był przecież pisany Zhu Chongbie. Jego przeznaczeniem było przetrwać.
Powietrze ostygło jeszcze bardziej. Dziewczynka drgnęła, czując na sobie dotyk, zimny, lecz rzeczywisty. Łagodne, miękkie pacnięcie na skórze – wrażenie z dawna zapomniane, które rozpoznała teraz niczym w sennej mgiełce.
Zostawiła pustookie, mamrocące duchy na deszczu i ruszyła przed siebie.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Copyright © 2021 by Shelley Parker-Chan Copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., Lublin 2022
Wydanie I
ISBN 978-83-7964-844-3
Tytuł oryginału: She Who Became the Sun
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt i adiustacja autorska wydaniaEryk Górski, Robert Łakuta
Ilustracja na okładce Jung Shan Chang
Projekt okładki Szymon Wójciak
Ilustracje Przemysław Truściński
Tłumaczenie Grzegorz Komerski
Redakcja Joanna Orłowska
KorektaMagdalena Byrska
Skład wersji elektronicznej [email protected]
SPRZEDAŻ INTERNETOWA
Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]
WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow