39,90 zł
Zwycięży.
Nie pomimo tego, kim jest, lecz dzięki temu.
Śmiercionośna lawina zaczyna się zawsze od jednego kamyka. Dla lawiny, która zmiecie Cesarstwo Wielkich Yuanów tym kamykiem jest Zhu Yuanzhang, Świetlisty Król. Jednak zwycięstwo jest jeszcze daleko, a droga do niego pochłonie niezliczone ofiary. W lepkim mroku intryg, walki o władzę i wynaturzonych instynktów, niczym pochodnie płoną Mandaty Niebios. Napędzane dzikim głodem dogonienia własnego przeznaczenia, nieskończonym gniewem lub świętym prawem zemsty, wszystkie stanowią o sile obdarowanych nimi ludzi. Ludzi, którzy podobni Bogom, będą musieli ostatecznie stanąć do walki, z której zwycięsko może wyjść tylko jeden. A cena, którą przyjdzie zapłacić za to zwycięstwo może być zapłacona tylko w życiach.
"Wspaniałe i epickie arcydzieło fantastyki historycznej."
- @buzzfeed
"Epicka, tragiczna i wspaniała."
-Alix E. Harrow
"Olśniewająca mieszanka przeznaczenia, wojny, miłości i zdrady."
- Zen Cho
"Absolutnie porywająca i skomplikowana kontynuacja. Ta książka sprawi, że poczujesz wszystko!
Julia DeVarti, Books Are Magic, Brooklyn, NY
"Parker-Chan po mistrzowsku równoważy poezję i napięcie, sprawiając, że czytelnik biegnie przez kolejne strony".
-USA Today
"Wspaniała pod każdym względem."
-Samantha Shannon
"Bohaterowie Parker-Chan walczą o przerwanie cyklu nienawiści, a głębia postaci sprawia, że im kibicujemy. W końcu Parker-Chan zdaje się sugerować, że władza nie należy do najbardziej bezwzględnych, ale do tych, którzy odnoszą największe sukcesy w samowybaczaniu."
- The Washington Post
"Najbardziej dopracowana powieść fantasy tego roku. . . . Zdanie po zdaniu, proza Parker-Chan nie ma sobie równych we współczesnej fantastyce. Jest tak spójna w swoim bogactwie, tak precyzyjna, że nawet najbardziej ponure momenty stają się fascynujące i żywe. Nieustraszona Parker-Chan nie przebiera w środkach, wielokrotnie popychając bohaterów do granic ich możliwości."
-BookPage
"Misternie skonstruowana i druzgocąco brutalna fantastyka historyczna. . . . Parker-Chan z powodzeniem kontynuuje zniuansowane i pełne współczucia badanie płci, seksu i pożądania, które rozpoczęło się w pierwszej książce, jednocześnie zwiększając intensywność. . . . Parker-Chan z powodzeniem prowadzi skomplikowane polityczne machinacje do epickiego zakończenia."
- Publishers Weekly
"Potężna fantastyka historyczna wypełniona złożonymi ludźmi i wysokimi stawkami. . . . Poświęcając równą uwagę zaciętym scenom bitewnym i głębokim rozmowom, ta książka jest wciągająca i intymna."
- Library Journal
"Chwytająca za serce, emocjonalna historia, która rozdziera serce i szokuje"
-Booklist
"Płeć, władza, queerowość, seks i imperium opisane w złożony, a czasem szokujący sposób. Ta dylogia pozbawi Cię tchu."
- NPR, "Books We Love"
"Podejrzewam, że za dekadę nadal będę myślał o tej dylogiii. HTen, który zatopił świat jest godnym następcą Tej, która stała się słońcem: żywą i zabawną powieścią, której bohaterowie, pomimo wszystkich swoich wad, pozostają całkowicie fascynujący."
- Locus
"Zdumiewająco świeże podejście do łączenia fantastyki z historią"
- Locus
"Tak samo ekscytująca, epicka i oszałamiająco napisana jak pierwsza. Trzyma w napięciu do ostatniej strony"
-Ms. Magazine
"Mroczna, często brutalna, a czasami krwawa kontynuacja doskonałej historycznej fantasy Ta, która stała się słońcem."
- Pasta
"Trzymająca w napięciu opowieść o dojściu do władzy, przeznaczeniu, zdradach oraz krwawych początkach i końcach dynastii. Rozdzierająca serce, poruszająca, bezkompromisowa."
- Aliette de Bodard, nagrodzona Nebulą autorka SEVEN OF INFINITIES.
"Parker-Chan rozwija malowany zwój swojej epickiej opowieści z precyzją mistrza gawędziarstwa, odsłaniając olśniewający nowy świat przeznaczenia, wojny, miłości i zdrady. Fantastyka już nigdy nie będzie taka sama."
-Zen Cho, wielokrotnie nagradzana autorka The True Queen
"Ekscytujące dojście do władzy... w świecie, który jest oszałamiająco żywy. Znakomicie dopracowana proza Parker-Chan rzuca nowe światło na skomplikowane tematy płci, władzy i przeznaczenia. Ta powieść stanie się klasykiem"
- C.S. Pacat, bestsellerowa autorka trylogii CAPTIVE PRINCE TRILOGY, USA Today
"Absolutnie oszałamiająca... Historia, podobnie jak bohaterowie, jest ambitna i sprytna, a głębia emocji, które Parker-Chan jest w stanie wykorzystać, nigdy nie stając się ckliwą, jest zdumiewająca."
-Rebecca Roanhorse, nagrodzona Hugo i Nebulą autorka Black Sun
"Oszałamiająca, potężna i złożona. W tej opowieści nie ma nieskazitelnych bohaterów, a ludzie świadomie robią straszne rzeczy. I kochamy ich za to."
-Anna Stephens, autorka GODBLIND TRILOGY
"Zhu jest bohaterem niepodobnym do żadnego innego - jej niezłomne pragnienie przetrwania za wszelką cenę napędza wspaniałą powieść, która obejmuje wielką zdradę, miłość, stratę i triumf."
-A. K. Larkwood, autorka The Unspoken Name
"Debiutancka powieść Shelley Parker-Chan to rozległa epopeja napisana elegancką prozą. Zaskakująca, piękna, o wielkim zasięgu, a jednocześnie przejmująca. Czytelnicy zostaną dosłownie wciągnięci w tę zręcznie napisaną historię." - Rowenna Miller, autorka Torn
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 786
W dwudziestym trzecim roku panowania Togon-Temura, piętnastego wielkiego chana mongolskiego Cesarstwa Wielkich Yuanów, Mongołowie doznali z rąk wewnętrznych wrogów kilku bardzo dotkliwych porażek, wskutek których utracili kontrolę nad południową częścią imperium.
Jednak wystarczył zaledwie rok, by zrodzony na wrzącym południu ruch powstańców znanych jako Czerwone Turbany znalazł się na krawędzi zagłady wskutek błyskotliwych kampanii militarnych prowadzonych przez nieustraszonych obrońców cesarstwa: mongolskiego arystokratę, wielmożnego Esen-Temura z prowincji Henan, i służącego mu eunucha, generała Ouyanga. Niemniej wojska buntowników, dowodzone przez młodego byłego mnicha Zhu Chongbę, nie tylko przetrwały, lecz także zdołały zadać przeciwnikom straty tak poważne, że Yuanowie zostali zmuszeni do odwrotu.
Podczas gdy Esen-Temur i generał Ouyang zajęli się odbudową armii i zabiegami o wsparcie ze strony potężnej, lojalnej wobec mongolskich władców rodziny Zhang – kontrolującego wschodnie wybrzeże cesarstwa klanu kupców solnych – Zhu Chongba piął się w strukturach powstańczej armii coraz wyżej. W jej szeregach znalazł zarówno sprzymierzeńców – Xu Da, związanego z Zhu braterską przysięgą, oraz Ma Xiuying, którą poślubił – jak i wrogów, nawet w gronie najważniejszych przywódców. Buntownicy, ośmieleni sukcesami w walce przeciwko Yuanom, mimo wewnętrznych podziałów przeszli do kontrataku i zajęli kilka strategicznie istotnych miast południa. Kulminacją ofensywy stało się zdobycie dawnej stolicy cesarstwa, położonego na granicy północy z południem Bianliangu.
Esen-Temur, działający w porozumieniu z rodziną Zhang, oraz generał Ouyang opracowali plan odbicia Bianliangu. Esen-Temur nie miał jednak pojęcia, że jego zaufany wódz i przyjaciel z dzieciństwa generał Ouyang zawarł z Zhangami inne, potajemne przymierze. Przy wsparciu generała Zhanga i rodzonego brata Esen-Temura, wielmożnego Wang Baoxianga, zdradziecki eunuch zamordował w Bianliangu Esen-Temura, po czym przejął dowodzenie nad jego armią, z którą zamierzał ruszyć na stolicę imperium, by zemścić się na zabójcy swojego ojca: wielkim chanie.
Zdrada generała Ouyanga stała się dla Zhu Chongby okazją do dokonania własnego przewrotu. Bezwzględnie pozbył się pierwszego ministra oraz Księcia Światłości Czerwonych Turbanów, a następnie stanął na czele ruchu.
Leżące nad rzeką Jangcy miasto Yingtian młody mnich uczynił swoją stolicą. Przybrał też świadczące o cesarskich aspiracjach imię Zhu Yuanzhang – Świetlisty Król – i ogłosił się posiadaczem mandatu niebios.
Rodzina Zhang wyrzekła się lojalności wobec Wielkich Yuanów i obwołała swoje zasobne, położone na wschodnim wybrzeżu tereny niezawisłym królestwem ze stolicą w otoczonym potężnymi fortyfikacjami mieście Pingjiang.
Ostatni z byłych przywódców Czerwonych Turbanów, wytworny i kulturalny, a zarazem okrutny Chen Youliang, umknął cało z rzezi w Bianliangu i zajął Wuchang, miasto położone w górę rzeki od ziem kontrolowanych przez Zhu Yuanzhanga.
Tymczasem, niezauważony przez wielu, wielmożny Wang Baoxiang przejął po nieżyjącym bracie tytuł księcia Henanu, a wraz z nim władzę nad największą z prowincji imperium Wielkich Yuanów.
Tak właśnie przedstawiały się sprawy świata w osiemdziesiątym piątym roku panowania władców wywodzących się z dynastii Kubilaj-chana, pierwszego wielkiego chana i założyciela wiecznego mongolskiego Cesarstwa Wielkich Yuanów.
Sprawa z pewnością nie wymaga przeciągłych rozważań. – Kobiecy głos dolatywał zza falującej na wietrze delikatnej firanki w oknie powozu. – Może udziel mi odpowiedzi już teraz, Zhu Yuanzhangu? Obojgu nam zaoszczędzisz w ten sposób wiele czasu.
Nawet tutaj, z dala od morza, rozciągająca się pod wzgórzem równina płonęła bielą soli, zupełnie jakby bogactwo pasażerki powozu rozlewało się prącą od wybrzeża, niepowstrzymaną falą. Dawniej tę część pogranicza obu terytoriów zajmowało płytkie jezioro, jakiś czas temu unicestwione przez skwar południowego lata. Ponad pozycjami obu stron migotały kolorowe chorągwie. Żółte oznaczały buntownicze oddziały Świetlistego Króla. Zielone należały do wojsk kupieckiej rodziny Zhang, której przywódcy zerwali tej wiosny więzi z mongolskimi władcami i ogłosili się samodzielnymi panami soli i morskich szlaków wschodniego wybrzeża.
Zhu Yuanzhang, w złotej królewskiej zbroi, z pozłacaną drewnianą protezą w barwie identycznej, jaką miała trawa pod kopytami jej wierzchowca, przyglądała się generałom stojących naprzeciwko siebie armii, idącym ku sobie niespiesznym, kulturalnym krokiem dyplomatów. Rzucane przez nich krótkie o tej porze dnia cienie rozcinały spękane podłoże.
Postronny obserwator nie dostrzegłby pomiędzy oboma oficerami wielu różnic. Dwa tradycyjne dla wojowników z ludu nanrenów skrzydlate hełmy, dwie lamelkowe zbroje z ciemnej skóry, w której przeglądało się słońce, i metalowe naramienniki w kształcie lwich łbów, skrzące się pod jasnym niebem niczym zwierciadełka. Z punktu widzenia Zhu, dla której generał był bratem niemal pod każdym względem z wyjątkiem płynącej w żyłach krwi, odległe sylwetki były jednak równie odmienne jak oblicza dwóch ludzi. Xu Da, wyższy, zupełnie nie przypominający mnicha chłopak, szedł pełnym radości krokiem młodzieńca pragnącego za wszelką cenę skosztować wszystkich smaków świata. Natomiast generał Zhang był mężczyzną niższym, drobniejszym, a otaczała go aura ostrożnej rezerwy i pewności siebie człowieka, który życiowe doświadczenia gromadził dłużej niż Zhu i jej wódz razem wzięci. Zhu wciąż dobrze pamiętała, jak błyskawicznie Zhang przeszedł do działania, kiedy jego ród wypowiedział posłuszeństwo Wielkim Yuanom. W ciągu kilku miesięcy zajął wszystkie miasta położone na południe od Wielkiego Kanału i przeniósł stolicę Zhangów do warownego Pingjiangu, leżącego na wschodnim brzegu jeziora Tai. Obecnie jedynym, co dzieliło wschodnie ziemie Zhangów od królestwa Zhu, były równiny objęte wielkim zakolem potężnej, sunącej ku morzu rzeki Jangcy.
– Poddaj się mnie, ulegnij – podjęła kobieta zza firanki. Mówiła głosem gardłowym, cichym i zalotnym. Tonem przynależnym zacisznej alkowie, spowitym w aksamitną sugestię: jesteśmy dwójką nieznajomych, rozmawiamy ze sobą po raz pierwszy, lecz bardzo możliwe, że tylko chwile dzielą nas od najgłębszej intymności, jaka tylko może złączyć dwa ludzkie ciała.
Wybieg należał do tych, które działają wyłącznie pod warunkiem, że pozostaną niezauważone. Zhu, która nie tylko podstęp wyczuła, lecz także miała się zawsze za osobę odporną na podszepty cielesnej żądzy, z zainteresowaniem odnotowała, że poczuła coś w odpowiedzi. Kobiecość nigdy nie była jej mocną stroną, więc nie sądziła, że można ją wykorzystywać w charakterze broni. To było coś nowego. Fakt, że ktoś posłużył się tym orężem akurat przeciwko niej, wydał jej się w równej mierze zabawny i godny podziwu.
Tymczasem stojący na równinie generałowie z szacunkiem wymienili się ukłonami i oficjalnymi prośbami o kapitulację drugiej strony, po czym wycofali się. Ich stopy zostawiły w podłożu sinoniebieskie ścieżki.
– Bądź pozdrowiona, czcigodna pani Zhang – Zhu nareszcie zwróciła się do rozmówczyni.
– Jak widzę, odmawiasz mi tytułu – rzuciła wyniośle kobieta.
– Dlaczego miałbym go stosować, skoro ty odmawiasz tego samego mnie? – odparła Zhu. Brzmienie tych słów sprawiło, że przeniknęła ją fala witalności. Radość poczucia władzy zmieszana z zabawą, równie pobudzająca jak słonawa woń w nosie i gorący dziki wiatr szarpiący sztandarami, szumiący wśród traw i spływający po zboczach wzgórza. – Być może powinienem skapitulować przed tym, kto naprawdę posiada ten tytuł – dodała po chwili tonem równie protekcjonalnym jak pani Zhang. – Przed królem, twoim mężem. Wolałbym paktować z kimś równym sobie twarzą w twarz niż z jego czcigodną małżonką, której przyzwoitość każe kryć oblicze za zasłoną.
– Nie bój się. – Kobieta parsknęła sztucznym śmiechem. – Przede mną możesz skapitulować równie skutecznie. Wiem, jak znakomitą reputacją cieszy się mój mąż, ale największym atutem każdej kobiety jest mężczyzna słaby, okiełznany i odpowiednio pokierowany. – Za cienką tkaniną poruszył się cień, jakby pani Zhang przysunęła się do okna. Jej obniżony głos zapraszał Zhu, by nachyliła się w siodle i przyłożyła ucho do szepczących warg tak blisko, by poczuć każdą wypowiadaną sylabę na skórze, jakby nie dzieliło ich nic. – Ciebie, Zhu Yuanzhangu, nie uważam za mężczyznę słabego. Słaba jest jednak twoja pozycja. Jaką możesz mieć nadzieję na zwycięstwo? Dysponuję przeważającymi siłami i generałem, którego nawet budzący postrach mongolski wódz Ouyang uznał za równego sobie... Poddaj się – ciągnęła. – Przekaż armię pod moje rozkazy. Zamiast czekać, aż Yuanowie pchną przeciwko nam wielkiego radcę i armię stołeczną, możemy pomaszerować na Dadu razem, ramię w ramię. Zdobędziemy ich stolicę i tron. A kiedy mój mąż zostanie cesarzem, obdarzy cię dowolnie wybranym tytułem. Chcesz być księciem? Proszę bardzo.
– Gdybym został księciem, autorzy przyszłych kronik z pewnością uznaliby mnie za wielkiego człowieka – odpowiedziała oschle Zhu.
Obie strony sprowadziły żołnierzy wyłącznie na pokaz. Przybyli tu na spotkanie, nie po to, by stoczyć bitwę. Zhu nie miała jednak większych złudzeń co do swojego położenia. Jej armia, zdominowana przez oddziały piechoty odziedziczone po powstańczych siłach Czerwonych Turbanów, zasilona dodatkowo chłopskimi rekrutami, liczyła zaledwie połowę tego, co świetnie wyposażone, zawodowe wojsko Zhangów. A z wyłączeniem stołecznego Yingtianu żadne z miast, którymi władała na południu, nie mogło się równać z choćby najuboższym spośród powiązanych kanałami ośrodków gospodarczych Zhangów. Wynik ewentualnego starcia był jasny. Gdyby sytuacja się odwróciła, Zhu również uznałaby, że zwycięstwo ma w ręku, i domagałaby się kapitulacji dokładnie tak, jak czyniła to teraz rywalka.
– Czy nie tego właśnie pragniesz? – szepnęła pani Zhang. – Wielkości? – Brzmienie jej głosu pieściło niczym dotyk sunących po skórze palców. – Skoro tak, to przyjmij mnie, pozwól, że uczynię cię wielkim.
Wielkość. Zhu łaknęła jej przez całe życie. Z pewnością równie niezmąconą jak cień na solnej równinie wiedziała, że niczego innego nie zapragnie bardziej. Wyprostowała się w siodle i powiodła spojrzeniem na wschód, ponad rozległym królestwem Zhangów. Wiatr wiejący od strony dalekiego, płowego horyzontu zdawał się go przybliżać; podmuchy sprawiały, że ta abstrakcyjna linia stawała się namacalna, aż nazbyt konkretna. Osiągalna. Myśl ta przepełniła serce Zhu przenikliwą radością. Stojąc na tym wzgórzu, a jednocześnie szybując w przestworzach, odniosła dziwne wrażenie, że ogląda całą swoją przyszłość. Z perspektywy sunącego pod niebem orła nie dostrzegała na swojej drodze żadnych prawdziwych przeszkód, które zdołałyby ją powstrzymać, a jedynie niewielkie wyboje, na których w opętańczym pędzie do celu mogła się co najwyżej potknąć.
Czując wzbierający w duszy zachwyt, zwróciła się do pozbawionej twarzy kobiety za zasłonką:
– Nie chcę wielkości.
Z rozkoszą posmakowała chwilę milczenia, którą umysł pani Zhang wykorzystał na przetrawienie nowiny. Kobieta zastanawiała się, jaki błąd popełniła w ocenie charakteru Zhu oraz z jakiej przyczyny nie powiodło się jej uwodzenie.
Zhu poczuła ból w kikucie, ciasna obręcz protezy uciskała zbyt mocno. Jednak ta niedogodność, podobnie jak codzienne reperkusje życia jednorękiego człowieka w świecie dwuręcznych, stanowiła po prostu cenę, jaką musiała zapłacić, by zrealizować swoje pragnienie, a Zhu była dość silna, by to wytrzymać. Była tak silna, że zniosłaby i zrobiła wszystko, byle tylko osiągnąć swój cel.
– Zatem... – zaczęła pani Zhang.
– Nie chcę być wielki – powiedziała Zhu. Jej pragnieniem była świetlistość słońca, bezmiar przepełniający ją całą bez reszty. Czy ktoś poza nią w ogóle rozumiał, jak to jest poczuć coś tak potężnego, łaknąć czegoś całą swoją jaźnią i całym ciałem? – Chcę być największy.
Zerwał się wiatr. Po jałowej, martwej równinie przemknęły krystaliczne, skrzące się zmarszczki. Życiodajna sól w tak wielkich ilościach dławiła wszelkie przejawy życia.
– Rozumiem – odezwała się po chwili pani Zhang. W zalotnym tonie zabrzmiała nuta pogardy. Zhu ujrzała oczyma wyobraźni zatrzaskujące się drzwi prywatnej komnaty. – Zapomniałam, jak bardzo jesteś młody. Młodzi ludzie zawsze są nadmiernie ambitni. W twoim wieku człowiek nie zna jeszcze granic tego, co możliwe. – Pociągnięte lakierem paznokcie zastukały w wewnętrzną ściankę powozu, sygnał dla woźnicy. Kiedy koła drgnęły, pani Zhang dodała: – Jeszcze się spotkamy. Ale przedtem pozwól, że starsza kobieta coś ci poradzi. Przyjrzyj się mojemu generałowi, którego widzisz tam, w dole. Pomyśl o szacunku, jakim darzy go świat ze względu na sposób bycia, wygląd i zasługi. Naturalne miejsce człowieka takiego jak on znajduje się ponad głowami innych. Mądrze uczynisz, jeśli rozważysz, gdzie jest twoje naturalne miejsce, Zhu Yuanzhangu. Czy myślisz, że skoro świat ledwie może patrzeć na człowieka tak niedoskonałego jak ty, zaakceptuje cię na cesarskim tronie? Jedynie głupiec ryzykuje wszystko w imię tego, co niemożliwe.
Zhu odprowadziła spojrzeniem staczający się ze wzgórza powóz. Gdyby pani Zhang wiedziała, jak ogromna pod względem fizycznym jest niedoskonałość Zhu – w dziedzinie męskiej anatomii sięgająca znacznie dalej niż brak szerokich ramion i prawej dłoni – bez wątpienia uznałaby za niemożliwe to, czego dziewczyna dokonała już dotąd. Jednak człowiek zdeterminowany na tyle, by łaknąć niemożliwego, pomyślała na przekór kobiecie lekko rozbawiona Zhu, ma znacznie lepszy sposób na osiągnięcie celu: zmienić świat, sprawić, by niemożliwe stało się możliwym.
Yingtian
Król i królowa bez przeszkód przechadzali się po otaczających pałac błoniach, gdyż wszyscy, którzy znaleźli się na ich drodze, ustępowali na bok i zginali się w ukłonach. Zajętych budową robotników była jednak taka obfitość, że Zhu przemknęło przez myśl, iż jest w tej chwili jak łódź przedzierająca się przez staw gęsto porośnięty wodorostami. Kiedy mijały kolejny budynek, którego ściany otaczało bambusowe rusztowanie, rzuciła z podziwem:
– Przecież nie wyjechałam na tak długo. Nie próżnowałaś.
– Oczywiście, że nie próżnowałam. – Ma Xiuying obdarzyła żonę głęboko urażonym spojrzeniem. – Kiedy zapowiedziałaś, że chcesz pałacu, który dorównywałby wspaniałością twojej wielkości, nie sądziłaś chyba, że zbuduje się sam?
Prace trwały nie tylko na terenie pałacu. Pierwszym, co Zhu ujrzała po powrocie do Yingtianu, były rosnące fundamenty nowych murów obronnych, a przejeżdżając spieczonymi słońcem alejami, oglądała długie szeregi młodych drzewek, które dadzą cień dopiero za kilkadziesiąt lat.
Ciepła letnia woń trocin i wiatr dokazujący swobodnie na placach budów; nieprzesłonięte niczym niebo, większe i bardziej błękitne niż wszędzie, gdzie dotąd przyszło Zhu mieszkać: atmosfera nowości i zawartego w niej potencjału napawała ją radością sięgającą aż szpiku kości.
– Ty za to – dodała Ma – zapuściłaś się aż na granicę chyba tylko po to, żeby prężyć muskuły. – Mimo niewiarygodnej ilości haftowanego materiału zużytego na uszycie jej obszernej sukni dziewczyna szła żywym krokiem. Ponieważ jej przodkowie należeli do wiodących żywot nomadów semu, a stopy miała wielkie jak chłopka, poruszała się kilka razy szybciej od arystokratek nanrenów, drepcących po Yingtianie pod osłoną parasolek.
– Lepiej prężyć muskuły, niż doprowadzić do bezpośredniego starcia. – Zhu przyspieszyła, by nie zostać w tyle. – A pani Zhang rozumie to równie dobrze jak ja. Chciała, żebym się poddała.
– To rozwiązanie wcale nie byłoby od rzeczy. Dla was obu. Z którego to powodu, naturalnie, odmówiłaś – zauważyła cierpko Ma.
Było jasne, że dopóki będzie na świecie istniało cokolwiek większego niż to, co Zhu miała już teraz, właśnie tego musiała zapragnąć. I mogła się tego pragnienia wyrzec mniej więcej równie skutecznie jak oddychania.
– To ma sens w kontekście konkretnej sytuacji, obecnego stanu rzeczy. Wystarczy więc, że zmienię stan rzeczy.
– Och, tylko tyle? – żachnęła się Ma. – Skoro tak, to może przy okazji wymarzysz sobie dwakroć liczniejszą armię?
– Całkiem możliwe! – Zhu z błyskiem w oku spojrzała na żonę. – Ale do tego będzie mi potrzebna twoja pomoc.
– Moja pomoc? – Ma zatrzymała się w pół kroku i obrzuciła Zhu wymownym spojrzeniem.
– Cóż w tym dziwnego? Jesteś kobietą wielu talentów. – Dziewczyna wskazała na unoszące się i opadające młoty, na otaczający je chaos i pokrzykiwania. Zaraz potem przeszła na jeden z języków, których uczyła się w klasztorze (i których nigdy nie używała), i powiedziała bardzo niezgrabnie: – Znasz ujgurski, prawda?
Zdumiona Ma aż zdębiała.
– Z pewnością lepiej niż ty – odpowiedziała po chwili w tej samej mowie i parsknęła śmiechem.
Ujgurski był bliskim krewnym mongolskiego, przez co Zhu przypomniała sobie eunucha Ouyanga posługującego się językiem han’er. Jego wymowa z bezbarwnym obcym akcentem zawsze ją odstręczała. Jednak mówiącej po ujgursku Ma mogłaby słuchać całymi dniami: było coś zachwycającego w ciągłym odkrywaniu coraz to nowych twarzy dziewczyny, którą znała przecież tak dobrze.
– Minęło tyle lat, nawet nie wiedziałam, że jeszcze potrafię – Ma wróciła do han’er. Na jej twarzy odmalowała się nostalgia. – Kiedy dorastałam w Dadu, gdy ojciec był generałem armii stołecznej, w domu rozmawialiśmy po kipczacku. Z Mongołami mówiliśmy po mongolsku, a z innymi semu po ujgursku. Jeśli człowiek opanuje jeden język z tej trójki, nauka pozostałych przychodzi znacznie łatwiej. Ale han’er jest zupełnie inny. Kiedy ojciec przeniósł się do Anfengu i oddał mnie Guo, znałam może dwa słowa.
Ojciec dziewczyny zdradził Yuanów i przystąpił do powstania Czerwonych Turbanów. Potem jednak sam został zdradzony przez nowych towarzyszy i zginął z ręki generała Ouyanga. Zhu poczuła ukłucie smutku na myśl o życiu Ma z czasów sprzed ich spotkania. Tak wiele musiała wycierpieć. Niemniej nie potrafiła wykrzesać z siebie żalu z powodu śmierci ojca Ma ani obu Guo: Starego Guo i jego syna Małego Guo, pechowego narzeczonego Ma.
– Żaden z nich nie dostrzegł twoich zalet.
Widząc cień bólu przemykający przez twarz Ma, Zhu zdała sobie sprawę, że uwaga była zbyt bezduszna. Dziewczyna wciąż ich opłakiwała. Nie ze względu na to, kim dla niej byli ani jak ją traktowali, lecz po prostu dlatego, że byli ludźmi. Zhu nawet i teraz, okrągły rok po ślubie, nadal widziała w przepełniającym serce Ma współczuciu wielką tajemnicę. Czasami, gdy były razem, wydawało jej się, że zaczyna rozumieć – że zaczyna nawet podobnie czuć, jakby wibracje czułego serca dziewczyny rozbudzały w jej duszy empatię – kiedy się jednak rozstawały, każdy taki moment okazywał się ulotny jak sen.
Zmieniła temat. Przez znakomitą część życia próbowała uciec przed własną przeszłością i wszystkie nieprzyjemnie lepkie emocje w rodzaju nostalgii i żałoby wciąż wzbudzały w niej niejasną chęć natychmiastowej rejterady.
– Czy mogłabyś wyszukać dla mnie kilkunastu semu, którzy mówią również po ujgursku? – rzuciła. – Chciałabym, żeby w miarę możliwości znalazły się między nimi kobiety. Aha, i jeszcze ze dwa wielbłądy.
Ku jej zadowoleniu prośba pozwoliła Ma otrząsnąć się z przykrych wspomnień. Dziewczyna obrzuciła Zhu zdumionym spojrzeniem.
– No co? Chyba każdy od czasu do czasu potrzebuje wielbłąda lub dwóch? Jestem pewna, że dzięki pochodzeniu poradzisz sobie z tymi bestiami bez trudu – dodała Zhu wesoło. – Potrzebuję też jedwabiu. Tyle bel, ile tylko zdołasz załatwić.
– A ja jestem pewna, że dzięki pochodzeniu świetnie radzisz sobie z żółwiami. Bo twoją matką musiała być stara żółwica! – odpowiedziała Ma z przekąsem. – Dobrze. Semu, wielbłądy, jedwab. Przy okazji zdobędę jeszcze słońce, księżyc i wszystkie sroki, które latają po Niebiańskiej Rzece. Kiedy wyruszasz?
– Tak szybko, jak to możliwe. Czeka nas długi marsz. Muszę poprosić Xu Da, żeby natychmiast rozpoczął przygotowania. Poza tym... – Zhu urwała. W pobliżu przemknęła gromadka pałacowych służek. Na widok Świetlistego Króla i jego małżonki dziewczęta padły na kolana i zgięły się w pełnych szacunku ukłonach. Zhu dobrotliwie pstryknęła na palcach, pozwalając im wstać. – Nie wyruszam, tylko wyruszamy.
Skonsternowana Ma ściągnęła brwi.
– Chyba nie masz mnie za równie głupią jak obaj Guo? Czy miałam przeoczyć fakt, że w moim własnym domu żyje kobieta rozlicznych talentów? – Własna śmiałość przyprawiła Zhu o dreszczyk emocji. – Zrobimy to razem.
Oczyma duszy ujrzała przepiękne, chłodne niczym nefryt oblicze i wszystkie jej zmysły zareagowały, rozpoznając rysy człowieka, który nie był ani jednym, ani drugim. Kikut zaśpiewał wspomnieniem bólu.
– Zhu Yuanzhangu, co ty planujesz? – spytała Ma szeptem, uważając, by nikt postronny nie usłyszał, że zwraca się do Świetlistego Króla aż tak poufale.
– Potrzebuję jeszcze jednej armii – odpowiedziała Zhu z uśmiechem. – Ta, którą mam, to stanowczo za mało. Nową zdobędziemy w Bianliangu.
Na chwilę zapadła cisza.
– Ale eunuch... – zaczęła Ma.
– Nie martw się.
– Nie martwić się!?
– Nie mam zamiaru wmaszerować prosto w paszczę tygrysa. Wierz mi lub nie, ale doświadczenie tego i owego mnie nauczyło – zaśmiała się Zhu. – Ta misja obędzie się bez bitew. Musimy jednak działać szybko. Wyobraź sobie, że jesteś Ouyangiem. Całe dotychczasowe życie spędziłaś na wyczekiwaniu, udając lojalność wobec ludzi, którzy wymordowali całą twoją rodzinę. Ale teraz zabójcy już nie żyją, a przed tobą rysuje się realna możliwość wywarcia zemsty na człowieku osobiście odpowiedzialnym za wszystkie twoje cierpienia: na wielkim chanie. Spieszyłoby ci się, czyż nie? Jedynym powodem – ciągnęła – dla którego generał Ouyang nie opuścił jeszcze Bianliangu, jest fakt, że wielki chan spędza lato w Shangdu, a do Dadu powróci dopiero w połowie jesieni. Ledwie eunuch usłyszy, że wielki chan wrócił do stolicy, wyruszy. Dlatego musimy dotrzeć do Bianliangu, zanim to nastąpi.
– Mówisz, że nie chcesz walczyć. Czyli co? Złożysz mu propozycję? – rzuciła nieufnie Ma. – Taką, jaką pani Zhang złożyła tobie?
– Niezupełnie. Ale zabawa będzie setna, obiecuję.
Zanim Ma zdążyła odpowiedzieć, coś potężnie huknęło i z miejsca, gdzie jeszcze przed momentem stał stary budynek, podniosła się ku niebu chmura kurzu.
– Buddo, miej nas w opiece! Teraz wygląda gorzej niż poprzednio! – zawołała Ma, kiedy deszcz cegieł spadł na plac, na którym kiełkowały szkielety kilku nowych budowli. – Na pewno nie można było po prostu wszystkiego zostawić, jak było?
Powietrze zgęstniało od ceglanego pyłu zmieszanego z żółtym piachem. Wokół rozszedł się mroczny, znajomy, drażniący nozdrza aromat prochu ogniowego. Wpatrująca się w ten obłok Zhu ujrzała przelotną wizję Yingtianu przyszłości: lśniącej metropolii, miasta tak bezczelnie, tandetnie, wstrząsająco nowego, że wymazującego bez reszty wszystko, co istniało wcześniej.
Jej własna pieczęć odciśnięta na obliczu świata; namacalne potwierdzenie zmiany.
Ogarnęła ją upojna ekstaza prędkości: poczuła, że już teraz gna ile sił w nogach ku temu płowemu widnokręgowi.
– Nie trać wiary, Yingzi. Będzie wspaniale.
Ciało Esena spoczęło wśród rozległych terenów zalewowych Żółtej Rzeki. Dzikie trawy, między którymi kołysały się jeszcze kwiaty z zeszłego lata, odzyskały dla siebie to, co przed wiekami stanowiło pola uprawne. Ze wszystkich miejsc, jakie Ouyang zdołał znaleźć, tutejszy pejzaż, nieskończone morze zieleni, najbardziej przypominał ojczysty step Esena. W oddali wznosił się nierówny, błękitnawy masyw: nie były to jednak góry, ale zniszczona skorupa dawnego pierścienia zewnętrznych murów Bianliangu. Generał Ouyang klęczał na podmokłej ziemi obok świeżej mogiły i czuł, że powoli tonie. Koniec końców wszystko dokoła miało zniknąć w podobny sposób: fortyfikacje miejskie, grób Esena, cały ten dziki krajobraz. A on sam miał zniknąć jeszcze wcześniej.
Wezbrał w nim ból. Od śmierci Esena nie zaznał ani jednej chwili wolnej od cierpienia. Każdemu oddechowi towarzyszył nieznośny impuls żałoby, pozbawiający go kolejnej porcji qi, energii wiążącej jego duszę z mięśniami, kośćmi i narządami wewnętrznymi. Czuł, jakby kawałek po kawałku zanikał najgłębszy rdzeń jego jestestwa. Najgorszy jednak był ból pojawiający się falami, tak jak w tej chwili. Kiedy uderzał, Ouyang miał wrażenie, jakby wpadał w pułapkę pożaru – cierpienie wypalało do cna cały świat i pozostawiało jedynie stojący w ogniu umysł, wijący się kurczowo, szamoczący w niekończącej się, daremnej próbie ucieczki.
Generał klęczał, dygotał, płonął. Przez pewien czas był w stanie myśleć wyłącznie o tym, jak bardzo pragnie, by wezbrały wokół niego żółte wody, by zalały i zagasiły jego ból, zmywając ciało do morza. To jednak było niemożliwe. Nawet unicestwiony przez cierpienie zdawał sobie sprawę, że otwiera się przed nim tylko jedna droga. Wiedział, że przetrwa – choć nie do końca rozumiał, jak to możliwe – po prostu dlatego, że przetrwać musiał. Lato dobiegnie końca, wielki chan powróci z letniego pałacu do stolicy, a Ouyang pomaszeruje na Dadu i zemści się na człowieku, który wplótł w osnowę świata przeznaczenie jego i Esena, który pozbawił ich możliwości samodzielnego wyboru drogi życia i śmierci. A zabójstwo wielkiego chana, ostatni, końcowy akt żywota generała, sprawi, że każda niegodziwość, jaką kiedykolwiek popełnił, i wszystkie udręki, jakie musiał znieść, nabiorą sensu i okażą się warte swojej ceny.
Wstał. Jego cień padł na trawę, która zatrzęsła się niczym wzruszona dreszczem, a gniazdujące w pobliżu skowronki poderwały się z łopotem do lotu. Nieco dalej, tam gdzie migotało na poły widoczne pasemko wody, kołysały się pałki wodne. Słońce wciąż grzało dość mocno, by wydobyć ich zapach, lecz czuć już było zbliżającą się zmianę pory roku. Lato miało się ku końcowi. Nadszedł już czas.
Kiedy ujrzał przed sobą nietknięty wewnętrzny mur Bianliangu, słońce wisiało już znacznie niżej. Odnotował w duchu, przelotnie i bez większej troski, że spędził poza miastem lwią część dnia.
– Generale Ouyang!
Czekający na niego jeździec zrównał wierzchowca z czarną klaczą Ouyanga tuż za bramą. Rozdrażniony nagłym wyrwaniem z zadumy generał rozejrzał się. Z szóstki wywodzących się z nanrenów oficerów, którzy wraz z nim zawiązali wymierzony przeciwko Mongołom spisek, pozostało jedynie trzech, z których komendant Geng był osobowością zdecydowanie najmniej wyrazistą. Nawet jego twarz, podobnie kwadratowa jak znak oznaczający „kraj”, zdawała się nie tyle zwierciadłem indywidualnej duszy, co świadectwem całkowitego oddania sprawie zwrócenia władzy w cesarstwie jego rdzennym mieszkańcom. Idąc za przykładem pozostałych oficerów, Geng nie splatał już włosów w mongolskie warkoczyki, ale z dumą wiązał je w tradycyjny dla nanrenów kok na czubku głowy. Ouyang zastanawiał się niekiedy, jak podkomendni oceniają fakt, że on sam nadal wiązał warkoczyki. Naturalnie, nawet gdyby okazało się, że patrzą na to krzywo, nie przejąłby się ani trochę. W przeciwieństwie do nich, nie mógł stać się na powrót prawdziwym nanrenem. Miał wrażenie, że ta tożsamość została mu odebrana, odcięta wraz ze wszystkim, co czyniło go mężczyzną.
– Generale, w sprawie komendanta Lina... – Oficer, podobnie jak wszyscy dowódcy armii, posługiwał się mową han’er, nie mongolskim. Jego błagalny wyraz twarzy dodatkowo pogłębił irytację Ouyanga. – Z całym szacunkiem, usilnie namawiam, żebyś się z nim w końcu spotkał i rozwiązał tę sytuację.
Bijące ze słów komendanta zniecierpliwienie nieco Ouyanga zaskoczyło. Osobiście nie był nawet pewien, który z oficerów to wymieniony Lin, a tym bardziej nie wiedział, dlaczego jego sytuacja domaga się osobistej interwencji wodza całej armii.
– Dlaczego zawracasz mi głowę? Niech zajmie się tym starszy komendant Shao.
Ouyang przypomniał sobie los dwóch z sześciu współspiskowców. Nie darzył Shao wielkim uwielbieniem, lecz doceniał fakt, że kiedy pojawiał się problem z którymś z ludzi, jego zastępca zawsze potrafił go rozwiązać raz na zawsze.
Słuchając w tle nieustannych protestów Genga, generał dojechał przed dawną rezydencję mongolskiego gubernatora, gdzie urządzono kwaterę główną, i zeskoczył z konia. Gdy ruszył ku porysowanym drewnianym wrotom, bezpański pies podniósł łeb i cicho zawarczał.
Ouyang wiedział, co sprowokowało reakcję zwierzaka. Wiedział też, dlaczego ptaki umykają przed jego cieniem, a płomienie przygasają, kiedy przechodzi obok.
Duchy.
W odróżnieniu od ludzi posiadających mandat niebios sam tych zjaw nie widział, lecz wiedział, że są realne. Nie odstępowały go nawet na chwilę. Od dnia śmierci Esena zaludniały jego sny: odziani w białe łachmany nieżyjący członkowie klanu Ouyangów wpatrywali się w niego pustymi, czarnymi oczyma, czekali, by ich wyzwolił.
Już wkrótce, pomyślał, ogarnięty świeżym płomieniem cierpienia.
Kozia skóra gładko ustąpiła pod ostrzem noża. Ouyang wycinał pasek, który miał zastąpić przetarty element uzdy. Na niewielkim, ustawionym obok łóżka stoliku czekały narzędzia i świeca z pszczelego wosku. Naprawa uprzęży należała do obowiązków koniuszego, lecz oczekujący wymarszu generał coraz częściej imał się prostych zajęć, z nadzieją, że dzięki temu czas upłynie mu szybciej.
Wsunął nóż w płomyk świecy. Rowki w skórze najłatwiej wycina się grzbietem nagrzanego ostrza. Zapatrzył się w nikły ognik i nagle, za sprawą jakiejś straszliwej alchemii, woń gorącego wosku, metalu i skóry zlały się we wspomnienie – nawet nie konkretny obraz z przeszłości, co zrozumiał ze zgrozą, lecz w poczucie obecności Esena. Natychmiast obudził się ból.
Nie wiedział dlaczego. Ogarnął go desperacki instynkt, zwykły odruch wywołany bezmyślnym błaganiem o koniec cierpienia. Zanim w pełni uświadomił sobie, co robi, podwinął lewy rękaw i przyłożył płaz rozgrzanego noża do skóry.
Tak, zabolało. Otępiały z bólu, wpatrywał się w przedramię. Rwało tak okrutnie, że wypaliło mu z głowy całą żałobę, pozostawiając po sobie jedynie rozżarzony do białości krzyk.
Ouyang znał tę odmianę bólu. To właśnie rozpalony nóż uczynił go tym, kim był, zanim jeszcze został żołnierzem, nawykłym do wszelkiej odmiany cielesnych przykrości. Generał wiedział, że taki ból – w odróżnieniu od tego innego – można przeżyć. Jęknął i oderwał stal od ciała. Na skórze pozostał wściekle czerwony pas, biegnący równolegle do bransoletki wykonanej ze złotych i nefrytowych koralików, które do niedawna zdobiły włosy Esena. Ouyang poczuł, że znika w tej świeżej ranie. Zamiast płonącego umysłu był teraz gorejącym ciałem, a wnętrze tego ciała było wolne od wszystkiego, czym był i co kiedykolwiek czuł.
Nie miał pojęcia, jak wiele czasu tak po prostu trwał, szybował. Zapewne sporo.
– Generale...
Ouyang drgnął i odwrócił się. W drzwiach stał Shao. Czy długo tu czekał? Zapomniana uzda nadal leżała na kolanach generała. Skrępowany zsunął rękaw, zasłaniając oparzenie i bransoletkę. Rana wciąż paliła.
Shao wszedł głębiej. Widocznie uznał, że kilka razy powtórzone w plecy dowódcy słowo „generale” w pełni zastępuje zaproszenie. Za nim pojawili się Geng i komendant Chu, kolejny członek pierwotnej grupy spiskowców. Ouyang wstał z łóżka. Bez pancerza, przyćmiony bólem, odniósł wrażenie, że nie czeka go zwyczajna rozmowa, ale konfrontacja. Znienacka wyraźniej poczuł ciężar trzymanego w dłoni noża.
– Generale Ouyang! – podjął Shao. Nie zasalutował, a jego spojrzenie opadło na ostrze. Usta oficera, ironicznie wykrzywiona linia, skojarzyły się generałowi z cięciem miecza. Shao jednak zawsze tak wyglądał. Nic nie świadczyło o tym, że widział, co przed chwilą zrobił sobie dowódca. – Czy otrzymałeś moją wiadomość?
Ouyang przypomniał sobie nagle, że jakiś czas temu rzeczywiście ofuknął jakiegoś młodego żołnierza. Kiedy to było? Chyba rankiem. Teraz było już sporo po południu.
– Skoro już przyszedłeś, możesz powtórzyć – rzucił krótko. – O co chodzi?
– Komendant Lin i jego oddział inżynierów nie stawili się dzisiaj do raportu. – Shao nigdy nie domykał ust. Nawet kiedy milkł, jego wargi zawsze pozostawały nieznacznie rozchylone, jak u ryby gotowej chwycić zębami zdobycz.
Czy to Geng wspomniał któregoś dnia o komendancie Linie? Może raczej Chu.
– I?
– Komendant Lin, który przed trzema dniami prosił cię o rozmowę na temat swojego niezadowolenia, rozmowę, której się nie doczekał, zdezerterował.
– Czy nie mamy trzech innych kompanii inżynieryjnych? – Ouyang z niechęcią spojrzał Shao prosto w oczy. Kwestie stanu osobowego nie interesowały go ani trochę. Tak bardzo chciał, by zostawili go już w spokoju. – Nie widzę problemu.
Geng i Chu niepewnie przestąpili z nogi na nogę, lecz Shao nie dało się zbyć ostrym tonem.
– Wyczekiwanie źle służy najlepszej nawet armii – stwierdził po chwili. – Twoja armia składa się z poborowych, którzy całkiem niedawno brali udział w dokonanym z zimną krwią mordzie własnych dowódców. Stracili wszelkie perspektywy na otrzymanie żołdu. A teraz zobaczyli, jak setka ludzi odchodzi jakby nigdy nic. Wierz mi, nie zostaną przy tobie z czystej lojalności. – Beznamiętne brzmienie wypowiedzi zgrabnie maskowało odczuwaną przez Shao wzgardę. Oficer w oczywisty sposób był zdania, że eunuch, ktoś taki jak Ouyang, nie ma szansy na zdobycie szacunku prawdziwych mężczyzn, co dopiero mówić o ich lojalności. – Jeżeli chcesz ich zatrzymać, musisz sprawić, żeby uznali, że to się opłaca.
– Powinna im wystarczyć idea wyzwolenia nanrenów spod mongolskiego jarzma – odparł sucho Ouyang.
Usta Shao wykrzywiły się jeszcze bardziej. Nie był człowiekiem ideowym.
– Nie zapominajmy, że nawet najbardziej oddani sprawie żołnierze są także zwyczajnymi ludźmi i mają na utrzymaniu rodziny – wtrącił Chu, człowiek, który od początku znajomości budził w Ouyangu niewysłowioną irytację. Jego okrągła, kojarząca się generałowi ze świstakiem twarz, przesadna łagodność, zbyt lekki i cichy chód, wszystko to drażniło generała w stopniu graniczącym z żądzą krwi.
– Każdy pamięta chyba zeszłoroczne powodzie – dodał Geng. – Praktycznie wszyscy chłopi w Henanie stracili całoroczne dochody. Dla tych z nas, którzy mają ziemie na włościach księcia Henanu, nie było to tak dotkliwe, bo wielmożny Wang odpuścił nam długi. Jednak gdzie indziej ludzie naprawdę cierpieli. Jeżeli wypłacisz żołnierzom cokolwiek, co będą mogli odesłać rodzinom, złoto, jedwab, sól, zostaną.
Ouyang wygrzebał z pamięci niewyraźne wspomnienie dnia, kiedy Wang Baoxiang pożyczył od niego żołnierzy do kopania rowów. Rzeczywiście, wielmożny Wang był obecnie księciem Henanu. Pozbywszy się Esena i Ouyanga, bez wątpienia spędzał czas na przeliczaniu złota i wychowywał swoich chłopów w duchu nieustannego zwiększania wydajności. Myśl o tym, że wielmożny Wang może z powodu wszystkiego, co zaszło, być teraz człowiekiem szczęśliwym, sprawiła, że generałowi żółć podeszła do gardła.
– To rozważania czysto teoretyczne. Nie mamy złota. Ani jedwabiu czy soli.
– Zawsze możemy je zdobyć – zauważył opryskliwie Shao. – Mamy w zasięgu kilka miast Zhu Yuanzhanga. Kiedy przeniósł stolicę z Anfengu do Yingtianu, wydatnie osłabił pogranicze.
– Mielibyśmy opóźnić wymarsz na Dadu? – wyrzucił z siebie Ouyang. – Nie. – Myśl o jeszcze dłuższym oczekiwaniu wzbudziła w nim dławiącą wściekłość. – Dość! Stwórzcie oddział lekkiej jazdy. Dopadnijcie dezerterów, obedrzyjcie ich co do jednego ze skóry, a trupy wywieście na murach. Skoro żołnierze potrzebują zachęty, żeby zostać, może ta wyda im się przekonująca.
Odwrócił się do gości plecami i usiadł. Płomień dopalającej się świecy zakołysał się i przygasł. Generał ponownie zaczął ogrzewać nóż. Kiedy ostrze było dostatecznie gorące i Ouyang sięgnął znowu po uzdę, był już w pokoju sam.
– Dlaczego tu wszędzie walają się potrzaskane dachówki? – warknął Ouyang, wchodząc do sali pełniącej rolę siedziby sztabu. Z jakiegoś powodu dziedzińce rezydencji gubernatora przypominały place miasta nawiedzonego przez trzęsienie ziemi.
Shao, Geng i Chu przerwali ściszoną rozmowę i podnieśli spojrzenia.
– Służę odpowiedzią – rzucił z fałszywą uprzejmością Shao. – Żołnierze okazują w ten sposób wdzięczność za najnowsze dekoracje, jakimi ozdobiłeś miasto. Wychodzi na to, że dachówki rzuca się łatwiej niż kamienie.
Gorący wiatr przywiał z zewnątrz kwaskowatą woń. Padlina, szambo i dym. Ouyang jednak miał mocny żołądek. Zmierzył Shao ostrym spojrzeniem.
– Natomiast do dalszych aktów dezercji nie doszło. Wiadomość, jak widać, dotarła.
– Nie inaczej – rzucił sardonicznie Shao, po czym podał generałowi tubę z wiadomością. – Najnowszy raport z północy. Będziesz zadowolony.
Serce Ouyanga przyspieszyło tak raptownie, że wyciągając list, niemal go upuścił. Z najwyższym trudem zdołał skupić się na tyle, by odczytać znaki mongolskiego pisma. Z góry wiedział, co zawiera wiadomość.
– Wielki chan powrócił z letniego pałacu. Jest już w Dadu. – Emocje sprawiły, że jego głos wzbił się na ten okropny wysoki rejestr. Tym jednak przestał się przejmować już jakiś czas temu. Los sprawił, że stał się podobny do zafajdanych obłąkańców krążących po ulicach z całkowitą obojętnością na ludzką odrazę. – Nareszcie. W końcu możemy opuścić ten grajdół. Starszy komendancie Shao! Przygotuj wojsko do wymarszu.
Zostawił podkomendnych przy pracy. Ogarnęła go dziwna lekkość. Ruch nie sprawiał, że walka z bólem wymagała mniej wysiłku, lecz teraz mógł przynajmniej wierzyć, że cierpienie znajdzie wreszcie swój kres. Wystarczyło tylko jeszcze trochę wytrzymać. A potem nadejdzie ulga.
– Generale... – dopiero kiedy doleciało go to słowo, uświadomił sobie, że Shao wyszedł w ślad za nim.
Stał na pustym, długim korytarzu. Odwrócił się zaskoczony i spojrzał prosto w pełną nienawiści twarz zastępcy. Ta mina mocno Ouyanga zaskoczyła. Nigdy nie lubił Shao i niechęć ta posunięta była do tego stopnia, że wydawało się, iż wszystkie ich kontakty odbywały się w złej wierze, lecz zastępca zawsze dotąd udawał, że akceptuje generała jako swojego przełożonego. Tak śmiała demonstracja negatywnych odczuć była zjawiskiem nowym i niepokojącym.
– Posłuchaj mnie – zaczął chłodnym tonem Shao. – Wiem, że gówno cię obchodzi, czy wyjdziesz z Dadu żywy, ale nie możesz tego okazywać z taką beztroską. Jak sądzisz, jak zareagują żołnierze, kiedy zorientują się, że prowadzisz ich na samobójczą misję? Jeżeli morale pogorszy się jeszcze bardziej, nie zdołamy nawet dotrzeć do Dadu, a o spotkaniu z wielkim chanem będziesz mógł najwyżej pomarzyć. Chcesz się przekonać, jak bardzo jest źle? Wyjdź za bramę, a zobaczysz, jak cię podejmą. Jedno zdradzę ci już teraz. Nie spodziewaj się wiwatów.
– Nie chcę, żeby wiwatowali – odparł rozognionym w okamgnieniu głosem Ouyang. – Wystarczy, że będą posłuszni. Już nie raz wymuszałem ich posłuszeństwo i zrobię to ponownie – dokończył.
Tym razem jednak Shao, zamiast z szacunkiem odwrócić wzrok, hardo spojrzał mu w oczy. W obliczu tak jawnej buty Ouyanga ogarnęła nagła potrzeba zadania bólu. Korciło go, by okiełznać zastępcę w taki sam sposób, w jaki podporządkowywał sobie poborowych. Batem.
– Shao Ge, tak się niekiedy zastanawiam. Nie posiadłeś jeszcze mandatu niebios, prawda? Wygląda na to, że nie spieszy się, żeby do ciebie przyjść. Czy powinienem uznać to za znak, że czas rozejrzeć się za innym partnerem w tym przedsięwzięciu?
Nigdy dotąd nie rozmawiali otwarcie o tym, co Shao miał dzięki ich współpracy zyskać. Lecz przecież, stwierdził w duchu zdjęty odrazą Ouyang, nie jest to żadna tajemnica.
– Nie zwiedziesz mnie blefem. – Wargi oficera zbielały. – Wiem, jak bardzo zależy ci na dotarciu do Dadu. Nawet przez chwilę nie myśl, że dokonasz tego beze mnie i bez tej armii.
Spojrzał na Ouyanga z góry. Teraz, kiedy nie siedzieli na końskich grzbietach, różnica wzrostu między nimi była jeszcze bardziej dobitna. Lodowate spojrzenie Shao skojarzyło się generałowi z tamtym deszczowym dniem spędzonym na grze w weiqi, kiedy po raz ostatni widział żywych komendantów Yana i Baia. Gdy wyrazili swoje wątpliwości co do planu, Ouyang chciał ich po prostu zwolnić, lecz Shao miał w tej kwestii odmienne zdanie. Nawet wtedy nie był lojalnym człowiekiem generała. Zawsze był wierny wyłącznie sobie.
Jedynym czynnikiem przeważającym nad wzajemną niechęcią był fakt zrozumiały dla nich obu: byli sobie po prostu potrzebni.
– W tej chwili to ja dowodzę – podjął Ouyang. – Bądź posłuszny, a obędzie się bez kłopotów. Przygotuj wojsko do wymarszu, choćbyś musiał w tym celu połowę ludzi zachłostać na śmierć na oczach drugiej połowy. – Nawet nie próbował ukrywać wyraźnej w głosie wzgardy. – A kiedy dotrzemy do Dadu, osobiście przypilnuję, żebyś zasiadł na tronie.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Copyright © 2023 by Shelley Parker-Chan Copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., 2024
Wydanie I
ISBN 978-83-67949-28-6
Tytuł oryginału: He Who Drowned the World
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt i adiustacja autorska wydaniaEryk Górski, Robert Łakuta
Ilustracja na okładce Jung Shan Chang
Projekt okładki Szymon Wójciak
Ilustracje Przemysław Truściński
Tłumaczenie Grzegorz Komerski
Redakcja Joanna Orłowska
KorektaMagdalena Byrska
Skład wersji elektronicznej [email protected]
SPRZEDAŻ INTERNETOWA
Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]
WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow