Tacy sami - kontynuacja - Sandra Ewertowska - ebook

Tacy sami - kontynuacja ebook

Sandra Ewertowska

4,8

Opis

Kontynuacja pierwszej części.



Karma nie zapomina.



Spotkali się ponownie, a pamięć dusz zbliżyła ich do siebie, mimo że byli śmiertelnymi wrogami. Poprzednie wcielenia głównych bohaterów dopuściły się czynów, za które przyjdzie im dzisiaj zapłacić. Umysł Aby zostaje podzielony i na nic nie ma już wpływu. Wraz z Adamem muszą zapomnieć o tym, co ich łączyło, i skoncentrować się na zniszczeniu Berga. Są zupełnie nieświadomi, jak wielki mieli wpływ na to, co dzieje się teraz.

Ich miłość jak dotąd pokonała już wszystko - nawet śmierć.

Czy zdoła pokonać ciążącą nad nimi karmę?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 281

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (6 ocen)
5
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MilenaLulk

Nie oderwiesz się od lektury

Brak mi słów Sandra ❤️
00
Amuninet

Nie oderwiesz się od lektury

Porywającą zagadkową ,pozostawiająca bez odpowiedzi. Ogromny szacunek dla autorki potrafiła przykuć uwagę czytelnika. Chce jeszcze.
00
kath32

Nie oderwiesz się od lektury

Pierwszy raz od dawna brakuje mi słów po przeczytaniu książki. Wow... Dziękuję autorce za niesamowitą historię. W końcu znalazłam twórczość bez powielania schematów i zaskakującą na każdym kroku.
00

Popularność




Sandra Ewertowska

TACY SAMIKONTYNUACJA

2024

TACY SAMI – kontynuacja

Copyright © 2024 by Sandra Ewertowska

Redakcja: Karolina Braczyńska-Pufahl

Korekta: Joanna Seremak

Skład i korekta techniczna: Katarzyna Skuta

Korekta po składzie: Joanna Seremak

Projekt okładki: Sandra Ewertowska

ISBN: 978-83-971380-1-8

Wydanie I

Kontakt: [email protected]

Każdemu, kto jeszcze nie wie, co tak naprawdę tu robi.

Rozdział pierwszy

Waszyngton, 20 grudnia 1994 roku

Atmosfera w domu Evansów zwykle bez powodu była napięta jak struna gitary zmęczonej ulicznym graniem. Niepokój pojawiał się częściej niż wschody słońca i nie chciał odejść jeszcze długo po każdym jego zniknięciu za horyzontem Waszyngtonu zapadającego w sen. Nawet jeśli ulicami miasta spacerowała już cisza, po ścianach tego domu wciąż odbijało się echo niepowstrzymanych w porę oskarżeń.

Tego wieczoru mięśnie na twarzach zebranych rozluźniły się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Jak marionetkom sterowanym przez lalkarza, ich kąciki ust drgały, ramiona opadły, jak gdyby w tych właśnie miejscach wreszcie ktoś raczył popuścić napięte od wieków sznurki.

Evansowie lubili te momenty, w których mieli okazję przyjmować gości. Nawet Fred zdawał się nieco odprężać w tych chwilach: luzował krawat, uśmiechał się częściej i, gdyby rodzina nie znała go dobrze, mogliby przysiąc, że nieźle się bawił. Choć na chwilę byli… normalni. Tacy jak wszyscy.

Kłęby papierosowego dymu unosiły się nad stołem. I choć w jadalni przebywał tylko jeden palacz, reszta towarzystwa nigdy nie ośmieliłaby się zwrócić mu uwagi. Nikt nie odważyłby się choćby zakasłać. Chyba że młoda, niczego nieświadoma kobieta, której nie ostrzeżono, że w tym domu lepiej trzymać buzię na kłódkę.

– Panie Evans… – odezwała się Sarah, odchrząkując znacząco. – Macie taki piękny taras…

– W rzeczy samej – odparł zadowolony, zupełnie nie łapiąc delikatnej aluzji.

– Nie wolałby pan palić na zewnątrz? Już prawie pana nie widzę przez tę siwą mgłę – roześmiała się cicho, na siłę przybierając żartobliwy ton, gdy oczy Freda zmrużyły się niechętnie, a nos zmarszczył się z nieskrywaną odrazą.

Zerknął na syna, oczekując, że sprowadzi swą wybrankę do poziomu słusznego zdaniem gospodarza, jednak ten nie uczynił nic poza cichym westchnieniem.

– Pozwoli pani, że we własnym domu będę palił tam, gdzie mi się podoba.

Ni to pytanie, ni rozkaz, acz każdy by pojął, że Fredowi niespecjalnie zależy na aprobacie tej młodej damy.

Sarah dopiero w tej chwili poczuła na udzie zaciskającą się dłoń Elijaha. Gdy spojrzała na jego profil, odniosła wrażenie, że on sam nie był tego świadomy. Mięśnie jego kwadratowej, ogolonej szczęki przesuwały się rytmicznie, kiedy obracał językiem żute w nerwach goździki. Spojrzenie miał obce. Odległe, choć wbite w przeciwną stronę stołu, gdzie jego matka niespokojnie poprawiała się na krześle, tak jakby parzyło lub było wyjątkowo niewygodne.

Kiedy wzrok obu kobiet odnalazł się między kłębami dymu, uśmiechnęły się lekko do siebie. Żaden z tych grymasów nie był szczery, podobnie jak suchy rechot Freda, gdy uderzył dłonią w stół, strzepując popiół do popielniczki.

– Oczywiście – westchnął, gasząc papierosa.

Kiedy poruszył palcami wśród starych niedopałków, w powietrzu uniósł się smród spopielonego tytoniu.

– Więc… – kontynuował, wycierając brudne dłonie o wyświechtane, garniturowe spodnie z równo wyprasowanym kantem. – Ślub, he? Nie za wcześnie, synu?

Uwadze Sarah nie umknął sposób, w jaki Elijah znów uścisnął jej udo, gdy tylko pan Evans nazwał go synem. Zerknęła pospiesznie na mocno napiętą szczękę ukochanego, która sprawiała wrażenie, jak gdyby za moment miała roztrzaskać się na kawałki. Pocieszająco zakryła jego dłoń swoją i zaczęła kreślić na niej powolne kółka.

Elijah, jakby wyrwany z transu, odetchnął przez nos. Jego klatka piersiowa opadła, a powieki zmrużyły się lekko, gdy spojrzał w jej oczy – najpiękniejsze, jakie kiedykolwiek widział. Takie, w których mógłby zatracać się całymi dniami, nie jedząc, nie pijąc, nie oddychając. Jedyne, w których widział własne odbicie, a ono wyjątkowo nie wywoływało nieprzyjemnych dreszczy.

– Powiedziałbym, że za późno – odpowiedział bez odrywania wzroku od ukochanej.

– Znacie się ledwie miesiąc – wtrącił Isaac, wtórując szyderczym tonem ojca. – Oświadczyłbyś się na pierwszej randce?

– Przyszło mi to na myśl, ale bałem się, że weźmie mnie za desperata.

Sarah z zachwytem wpatrywała się w malujący się na jego skórze rumieniec. Nie szczędził jej komplementów i choć zdążyła już do nich przywyknąć, nie spodziewała się ich na pierwszym spotkaniu z jego rodziną. Spotkaniu, na którym oznajmił, że zamierzają spędzić razem resztę życia. „I każde kolejne”, dopowiedział Elijah, całując przegub dłoni wybranki.

Zaledwie kwadrans po ogłoszeniu zaręczyn Sarah ośmieliła się zwrócić uwagę ojcu narzeczonego na maniery. W tej chwili uznała, że i ona zapomniała o własnych.

– Rozumiem, też kiedyś za matką szalałem, ale żeby tak… od razu – parsknął Fred, kręcąc głową.

Zerknął przy tym porozumiewawczo na najmłodszego syna. Szesnastoletni Isaac wzniósł oczy do sufitu, ukazując białka. Przyłożył przy tym dwa palce do ust, pozorując wymuszenie odruchu wymiotnego. Fred zarechotał nieco szczerzej, a Sarah zbladła na ten widok. Zupełnie inaczej wyobrażała sobie ten moment.

Nie miała już własnej rodziny, dlatego zależało jej na tym, by jak najszybciej ogłosić radosną nowinę Evansom. Elijahowi od razu ten pomysł nie przypadł do gustu. Jednak któż odmówiłby tym pięknym, błagalnie w niego wpatrzonym, orzechowym oczom? Niefortunnie Elijah nie zdobył się przy tym również na odwagę, by uprzedzić ją przed tym, co mogą zastać w domu Evansów. I nigdy niczego nie żałował bardziej. Choć im dłużej nad tym rozmyślał, tym bardziej było mu żal. Żal, że Sarah musiała ich poznać.

Sarah nie mogła nie dostrzec spojrzenia Isaaca przeszywającego ją na wskroś. Wierciła się, jak gdyby palił ją wzrokiem. Było w nim coś dziwnie przerażającego.

– To pierścień mojej babki – powiedział znów Fred, poważniejąc, gdy wbił wzrok w palec serdeczny Sarah. – Bardzo cenna pamiątka rodziny.

– Elijah mi opowiadał – odparła Sarah, nerwowo głaszcząc nietypowy pierścień. – Jest piękny, dzięku…

– Nie ja ci go dałem – przerwał jej, a po udawanym uśmiechu nie było już śladu. – Kiedy się rozejdziecie, chcę go z powrotem.

Sarah otworzyła usta, by coś powiedzieć, jednak nie wyszło z nich nic poza urwanym westchnieniem. Bo cóż można rzec w takiej chwili?

Ze wszystkich słów wyplutych przez usta Freda najbardziej zabolało ją „kiedy”. Tak jakby z góry wróżył im niepowodzenie.

– Na nas już pora – warknął Elijah, gwałtownie podnosząc się z krzesła.

Matka zawtórowała mu i usiadła natychmiast, zgromiona spojrzeniem męża. Sarah zamarła, zerkając na wszystkich przy stole. Zatrzymała wzrok na jednym pustym, nakrytym miejscu. Choć pytanie cisnęło się na jej usta, uznała po chwili namysłu, że niemądrze będzie je zadać.

– Lara uczy się do późna, ma egzaminy – powiedziała Lucy z nieskrywaną dumą, przechwytując zaciekawione spojrzenie Sarah.

Młodszy brat Elijaha prychnął, zakładając ramiona na pierś.

Dziwne… Tylko tak Sarah mogła opisać zachowanie wszystkich Evansów. Gdy jednak spojrzała na zacięty wyraz twarzy Elijaha, wolała wyjść w niewiedzy niż zostać i dręczyć ukochanego. Chciała go tylko przytulić i przyrzec, że ich dom będzie wyglądał zupełnie inaczej.

Gdy wyszli na zewnątrz, mróz wkradł się w ich nozdrza, a wraz z nim przyjemne, czyste od dymu powietrze.

– Przepraszam cię za… to – zaczął Elijah, kuląc ramiona ze wstydu.

Postanowiła nie zwlekać i uczynić to, na co miała ochotę przez ostatnią niezręczną godzinę. Wtuliła się w jego szerokie ramiona i pozwoliła, by ułożył policzek na czubku jej głowy. Przez cienki materiał koszuli pod rozpiętą kurtką czuła serce obijające się o jego żebra. Tak jakby zamierało z powodu obecności w tym miejscu, ale dzięki niej wciąż miało szansę zabić.

– Będziemy inni – wyszeptała, zgadując więcej o jego życiu, niż sam dotąd zdradził. – Kocham cię, Elijah. I przysięgam, że dam ci dom pełen ciepła i miłości, na jaką zasługujesz.

W jego oczach pojawiła się wilgoć, którą szybko skuł mróz. Nos poczerwieniał, a ona nie miała pojęcia, czy to ze wzruszenia, czy z zimna. W ogóle nie było to ważne. Liczyła się tylko myśl, że wkrótce będzie żoną cudownego człowieka, który prosząc ją o rękę, podarował jej najpiękniejszy pierścień, jaki kiedykolwiek widziała – złoty, wysadzany szmaragdami sygnet z wygrawerowaną sową.

Rozdział drugi

Adam

Wpatrzony w napiętą sylwetkę Avy kroczyłem za nią, powtarzając sobie w myślach, że śmierć sukinsyna idącego tuż przy mnie nie załatwi sprawy. Jeszcze nie. Wspólnie ustaliliśmy, że musimy pozwolić jej wierzyć, jakoby miała nad nami władzę. Wszystko wskazywało na to, że obaj za wszelką cenę próbowaliśmy siebie oszukać. Tak jakby było, kurwa, inaczej.

– Alex chyba się nie wykrwawi, co? – Liam wreszcie przerwał ciszę. Jego głos drażnił mnie tak mocno, że znów musiałem trzymać nerwy na wodzy.

– On nie, ale jeśli się nie zamkniesz, tobie tego samego nie mogę obiecać – warknąłem, mrużąc oczy.

– A już myślałem, że zostaniemy kumplami – westchnął i schował dłonie w kieszeniach. – Wiesz, że nie byłem sobą. Nie zrobiłbym jej czegoś takiego…

– Istotnie, zrobiłeś. – Zerknąłem na niego z ukosa i samym spojrzeniem posłałem mu obietnicę długiego i bolesnego mordu, jeśli ona szybko nie dojdzie do siebie.

Obserwowanie jej w tym stanie było jak stąpanie po rozżarzonym węglu. Bolał mnie każdy jej krok, jak gdybym to ja go stawiał. Nie miałem do końca pewności, co się z nią działo. Mogłem tylko podejrzewać, że nie była w tej chwili sobą, ale, cholera, tak wiele rzeczy mogło się wydarzyć, że wariowałem, próbując znaleźć odpowiedź.

Malcolm został z Alexem. Mieli czekać na Pen z chłopakami, którzy pomogą mu nieść rannego z powrotem do Zamku. Potrzebował pilnej interwencji lekarza, a Av była tak skupiona na dotarciu do miejsca, do którego nas prowadziła, że zdawała się nawet nie zauważać ich braku. Zdecydowanie nie była sobą, a to wszystko za sprawą sukinkota, któremu pragnąłem skręcić kark bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.

– Kochany, pamiętasz dzień, w którym się poznaliśmy? – Av zaszczebiotała tak przesłodzonym głosem, że moim ciałem wstrząsnęły mdłości.

Łypnąłem na Liama, który zacisnął szczęki i przymknął powieki, po czym westchnął ciężko.

– Pamiętam, najdroższa – odparł i odsunął się ode mnie, kiedy bez namysłu zamachnąłem się pięścią.

– Pogoda była podobna, prawda? Niebo też było bezchmurne.

– No… nie do końca. – Zmarszczył brwi, jak mniemam, grzebiąc we wspomnieniach pozostawionych przez Sama. – Wtedy było świeżo po burzy. Powietrze było jakby… bardziej rześkie.

Kopał sobie, sukinsyn, grób.

– Nie zgadzam się z tobą, kochany. – Zatrzymała się w miejscu, by spojrzeć na niego z tak przemożną czułością, że moje serce na moment zamarło.

Nagła tęsknota zakotwiczyła się w moim umyśle. Przedarła się przez wszystkie fałdy mózgu, wchłonęła do tkanek i popłynęła z krwią, zatruwając cały mój organizm. Rozpacz eksplodowała, gdy Ava przeniosła na mnie na chwilę wzrok, a ten… całkowicie zobojętniał. Kiedy wróciła spojrzeniem do Liama, jej oczy znów skrzyły się w sposób, w jaki patrzyła kiedyś i na mnie.

Kiedyś… Nie kiedy zjawiła się w Zamku po raz drugi, ale za pierwszym razem. Na samym początku, kiedy oboje nie mieliśmy jeszcze pojęcia, czym tak naprawdę dla siebie jesteśmy… Spełnieniem obietnicy.

– Nasza miłość jest dokładnie taka sama – westchnęła rozmarzona i podeszła do niego, by objąć dłońmi jego sztywny kark i złożyć na ustach powolny, zmysłowy pocałunek.

Łotr wybałuszył oczy i uniósł w górę ręce. Opierał się ledwie kilka sekund. Z głębokim jękiem poddał się wreszcie, gdy obejmował ją w talii. Mógłbym, kurwa, przysiąc, że z czyichś ust wydobyło się ciche westchnienie. Odwróciłem wzrok, nie mogąc na to patrzeć.

Av wyznała, że kiedyś byli ze sobą, choć krótko. Podobno nerwy przed hibernacją zmusiły tych dwoje do wyznań, które po przebudzeniu nie odnalazły poparcia w czynach. Kiedy tak na nich patrzyłem, mógłbym przysiąc, że przyjaźń pozostawała jedynie jej czczym życzeniem, które Liam bohatersko spełnił w obawie, że straciłby także i to.

Sukinkot odchylił się na moment i pogładził kciukiem jej policzek, a ja straciłem cierpliwość.

– Ruszajmy – syknąłem, walcząc ze sobą, by nie zetrzeć z jej twarzy smaku obcego mężczyzny.

Moje podejrzenia nie pozostawiały już złudzeń. Av nie mogła być sobą. Nie zrobiłaby czegoś tak ohydnego jak całowanie byłego na moich oczach. Nie po tym wszystkim, co odkryliśmy.

Ruszyłem do przodu, ponaglając tego dupka, choć sam nie wiedziałem, dokąd ani do czego mielibyśmy się spieszyć. Po prostu chciałem, by trzymał się od niej z daleka.

To był plan Av, a raczej… Sarah. To pochrzanione.

Najchętniej roztrzaskałbym Liamowi łeb w taki sposób, że żaden chirurg nie byłby w stanie go zrekonstruować. Powstrzymywały mnie jednak okruchy zdrowego rozsądku, bo podejrzewałem, że Sarah rozpłatałaby mnie na drobne kawałki, gdybym zrobił mu krzywdę. A gdybym ją teraz rozwścieczył, nie zaprowadziłaby nas do miejsca znanego tylko jej.

Już w połowie drogi Liam spostrzegł, że nie idziemy w kierunku wskazanym przez Berga. Umysł Sarah musiał wiedzieć więcej, niż sądziliśmy. Nie doceniliśmy jej.

– Jak daleko może to zabrnąć? – wychrypiał, doskakując do mnie, gdy Av znów nas wyprzedziła.

– Jeśli nie nauczysz się uników, obawiam się, że możesz nie doczekać finału – wymamrotałem, starając się nie zwracać uwagi na jego spierzchnięte usta.

Zacisnąłem mocno dłonie w pięści, bo aż mnie świerzbiły, żeby wytrzeć wargi Av. Nienawidziłem, gdy jej dotykał. Co innego Mal. On naprawdę był jej przyjacielem, nie wilkiem w przebraniu pieprzonej babci.

Szliśmy bez wytchnienia już od kilku godzin. Rozglądałem się po horyzoncie, próbując ocenić kierunek, w którym zmierzaliśmy. W tej chwili niewątpliwie skorzystalibyśmy z jakiegokolwiek środka transportu, ale tych zakazano, gdy miałem jakieś pięć lat.

Wciąż pamiętałem zacięty wyraz twarzy Graysona Clintona, zdającego się wpatrywać we mnie przez szklany ekran telewizora, kiedy wygłaszał najkrótsze w historii orędzie. Zarządził w nim konfiskatę majątku obywateli, powołując się na dobro wyższe kraju i konieczność mobilizacji. Zakrywał się dbaniem o nasze bezpieczeństwo. Był to sierpień roku dwa tysiące dwudziestego drugiego.

Dokładnie w tym czasie Av i inni zostali poddani eksperymentom, na co musiał się zgodzić jej własny ojciec. Nie widziałem innej możliwości, kiedy wciąż pamiętałem ten spokój, z jakim ogłaszał nadejście zagłady, która nigdy nie nastąpiła dla nikogo z wyjątkiem tych, których rzekomo przed nią schroniono.

Moje myśli wciąż krążyły wokół jednego: miałem zaledwie pięć lat, kiedy dwudziestodwuletnia Av wyznała miłość Liamowi na moment przed tym, jak oboje poddali się hibernacji. Miałem jebanych pięć lat. Dziś byłem od nich o cztery lata starszy, bo oboje liczyli sobie po dwadzieścia pięć wiosen. Ja czekałem na moment ponownego spotkania od cholernych narodzin, byłem już pewien, że niemożliwie długie oczekiwanie za nami, a ona pożera sukinsyna lubieżnym spojrzeniem.

Nie, nie ona! Przypominałem sobie w duchu. To nie może być ona, to na pewno nie Av.

A wszystkiemu winien był jej własny ojciec. Jak ona mogła go bronić?! Kilka dni po orędziu słuch po nim zaginął. Fabryki stanęły, nie produkowano nowych pojazdów. Między portami kursowały jedynie promy, jednak do nich też nie każdy miał dostęp. Ktoś skrupulatnie to sobie przemyślał i zaplanował.

Wolność odbiera się mądrze. Sposobami, których masa nie nazwie tym, czym są w rzeczywistości. Wydziera się ją małymi fragmentami, przez lata, pozornie dając coś w zamian. Walczące o nią jednostki nazywa się szaleńcami do momentu, w którym walka jednych przeciw drugim nie ma już żadnego znaczenia, bo wszyscy stajemy się wreszcie tym samym – więźniami.

Rozumiałem powody, dla których Av twardo stała za ojcem. Nie miałem jednak najmniejszych wątpliwości co do tego, że maczał w tym swoje palce. Świadomie czy nie, przyczynił się do zabicia tysiąca niewinnych ludzi, a teraz skrywał się gdzieś jak tchórz. Za nic nie uwierzyłbym w tę całą bajkę z porwaniem prezydenta. Nie, kiedy widziałem jego plany, które Av posłusznie mi przyniosła. Wówczas wierzyła w winę ojca. Po powrocie z Bazy nagle zmieniła front, jej umysł wypełniła zupełnie nowa świadomość, pomieszana fragmentami z rzeczywistością. Wciąż nie dostaliśmy się do wszystkich jej zakamarków, które mogłyby odpowiedzieć na wiele naszych pytań. To jednak zbyt niebezpieczne, podobnie jak próba wpłynięcia na nią w tej chwili. Gdybym za wszelką cenę przemawiał teraz do Av, próbując ją wyrwać z chorego transu, umysł Sarah potraktowałby ją jak intruza. Przepadłaby… na zawsze. A przynajmniej tak twierdzi Pen. Nie pozostało mi nic innego, jak zacisnąć zęby i czekać na rozwój wydarzeń.

Ona miała swój plan, ja miałem swój – poznać miejsce, do którego nas zabiera i dobrze zapamiętać drogę. Następnie siłą przenieść ją z powrotem do Zamku i podpiąć ją do maszyny, dzięki której odzyska swoją świadomość.

Zadrżałem na samą myśl o krzyku rozdzierającym jej duszę. Już raz patrzyłem bezradnie, jak wije się z bólu. Przypięta pasami, wśród tego całego żelastwa, z migotającymi diodami na głowie i wywróconymi na wierzch białkami oczu. To wszystko by się nie wydarzyło, gdyby nie Berg i jej pieprzony ojciec. Wciąż na próżno szukaliśmy powiązań z tym popaprańcem. Zatłukę jednego i drugiego, gdy tylko trafią w moje ręce.

– Księżniczko, daleko jeszcze?

I, kurwa, trzeciego.

Z największą ochotą wpakowałbym go do maszyny, która wyssałaby z niego wszystkie majaczące dusze, w tym tę obecną.

– No co? Wczuwam się w rolę – wyszeptał, wzruszając ramionami.

– Wczuj się w zamknięcie pyska – warknąłem, na co on przewrócił oczami i znów zwrócił się do Av.

– Mieliśmy iść do miejsca, w którym trzymają dziewczynki…

Zabiję go, przysięgam.

– Dobrze, idziemy, kochany – roześmiała się zalotnie, a mnie skręciło trzewia. – Nie pamiętasz? Niedaleko stąd byliśmy na pierwszym urlopie.

– Fairmont – wychrypiał Liam, wybałuszając oczy. – Powiedziałem… O Boże, Sam powiedział…

– Że kiedy tam wrócimy, ja będę wolna od wspomnień – dokończyła za niego, wbijając tępy wzrok w martwy punkt. – Myliłeś się. Pamiętam więcej, niż mógłbyś przypuszczać.

– Pamięć Sama podpowiada mi, że na myśli miałem coś zgoła innego – wymamrotał cicho, nachylając się do mnie, jak gdyby szukał we mnie powiernika. Wystarczyło ciche warknięcie, by wiedział, że trafił pod kurewsko zły adres.

– Dobrze wiem, co zrobiłeś, bylebym zapomniała o ukochanym – ciągnęła, a głos jej ociekał nieznaną mi dotąd mieszanką słodyczy i lodu. – Wiem tylko, że o kimś powinnam była pamiętać, ale to wszystko. Pustka. Czarna dziura, to takie… frustrujące. Miłość jest zgubna, prawda? Potrafi zniszczyć, jak i scalić… Jednocześnie! Niesamowite.

Kroczyła dalej do przodu, nie oglądając się na nas. Wyglądała przy tym jak turystka w czasie zwiedzania. Jak gdyby nie stąpała po zgliszczach ludzkości. Momentami mnie przerażała.

Nie rozpoznałem w jej twarzy ani spojrzeniu choćby cienia nerwów czy strachu. Mimo napiętej sylwetki zdawała się rozluźniona jak na zwykłym, niedzielnym spacerze. To niepokoiło mnie najbardziej – te jej stalowe nerwy.

Av była zupełnie inna, kiedy wróciła do Zamku. Gdy ją poznałem, ciężko mi było rozróżnić emocje malujące się na jej twarzy. Później zrozumiałem, że był to efekt wieloletnich nauk Graysona. Grała tak, jak nauczył ją ojciec. Wtedy była w tym świetna. Po ucieczce z Zamku do Bazy musieli nie tylko namieszać w jej świadomości, ale także pozbawić ją kilku istotnych cech. Celowo czy nie, to wciąż pozostawało zagadką. Teraz zachowywała się prawie tak samo jak ta Av, którą poznałem po raz pierwszy. Jak ta Av, która opierała się przed wyznaniem mi sekretów związanych z Bazą i oponowała, gdy za wszelką cenę chciałem umówić ją z Ronem. Ta Av, której umysł przejął duch Sarah, wyglądała niemalże jak ta, w której się zadurzyłem. Jednak ta Av, którą uprowadziłem, biorąc ją za jednego z Botów, była tą, którą szczerze i na zabój pokochałem.

Popierdolone, wiem.

Co rusz wyciągałem z kieszeni telefon, licząc na wiadomość od Pen. Bez skutku. Maszerowaliśmy już ponad trzy godziny bez przerwy. Nie miałem pojęcia, czego można się po niej spodziewać, jednak po ostatnich słowach skierowanych do Liama zacząłem przypuszczać, że nie do końca jest tak, jak z góry założyłem. Wciąż uśmiechała się do niego zalotnie, kusiła spojrzeniem, a jej głos wręcz ociekał miodem. Treść jej słów jednak nosiła w sobie znamiona oskarżeń wypowiedzianych w tonie modlitwy. Cholernie dziwne zachowanie Av sprawiło, że zacząłem przygotowywać się dosłownie na każdą możliwość.

Rozdział trzeci

Adam

Zahibernowani obudzili się w czasach ostatecznego sądu, kiedy o godność walczyła zaledwie garstka. Oni stanowili dla Berga niezachwiany, całkowicie oddany mu filar. A przynajmniej mieli nim być, co skutecznie udaremniliśmy, o ile Penelope działała zgodnie z planem i oderwanie jej od odkodowania Botów nie przyniosło nieoczekiwanych skutków. Wypatrywałem wiadomości od niej i coraz bardziej nerwowo reagowałem na brak komunikatu na ekranie komórki.

Kiedy dotarliśmy do Fairmont, oczy Av zalśniły, a przez jej twarz przemknęło kilka zupełnie skrajnych emocji. W pierwszej sekundzie byłem niemal pewien, że wyczytałem z niej coś na kształt wzruszenia, które szybko zmieniło się w determinację, a ta wkrótce ustąpiła miejsca bezgranicznej czułości, gdy tylko zerknęła przez ramię w kierunku Liama.

Wyciągnęła ku niemu dłoń bez słów, prosząc, by do niej dołączył. Z ogromnym trudem patrzyłem, jak chłopak włóczy ciężko nogami, nie odrywając wzroku od pociemniałych, nieobecnych oczu mojej kobiety.

W tej chwili z całą mocą uderzyło mnie, że tak właśnie było. Av była moja, podobnie jak każdy fragment jej ciała i duszy. I nie obchodziło mnie już, gdzie był początek naszej historii. Byłem gotów zgładzić każdego, kto mógłby stanąć nam na drodze.

– To tutaj? – zapytałem, gdy podszedłem do nich z zaciętą miną. – Podobno obóz utworzono na obrzeżach miasta, niedaleko waszej Bazy.

– Kto tak twierdził? – Av spojrzała na mnie obcym, zupełnie obojętnym wzrokiem.

– Liam. – Zmarszczyłem brwi i głośniej przełknąłem ślinę, kiedy dotarło do mnie, że to pierwsza bezpośrednia wymiana zdań między nami od czasu wyruszenia z Zamku.

Nawet wtedy nie mogłem spodziewać się takiego obrotu spraw. Nie to jednak w tej chwili zajmowało moją głowę. Nie zareagowała na imię swojego przyjaciela. Nie zapytała o to, kim jest Liam. Nie poprawiła mnie, nie nazwała go Samem. Dlaczego?

– Powiedziałem, że tam zaprowadzaliśmy dziewczynki, ale… z tamtego miejsca mogły tylko odpływać promem – powiedział Liam, najwyraźniej nie zauważając tego samego, co ja. – Tu były nasze pierwsze wakacje. To znaczy… – urwał, przeczesując wzrokiem teren. – Ja pierdolę – wydusił z siebie wreszcie, wyszarpując dłoń z uścisku Avy.

Ta odprowadziła go tak wyniosłym spojrzeniem, że – w połączeniu z anielskim uśmiechem – przywiodła mi na myśl demona.

Po chwili konsternacji podążyłem za Liamem. Co rusz oglądałem się przez ramię, by upewnić się, czy Av na pewno pozostaje bezpieczna. Gdy wreszcie się z nim zrównałem, trzymał się drzewa i schylał pod nim, spazmami wyrzucając z żołądka całą nagromadzoną żółć.

– Nie dam rady – wydusił z siebie między wymiotami. – Kurwa, brzydzę się sobą.

– To jest nas dwóch – burknąłem i odgarnąłem gałęzie na wysokości oczu, by dostrzec cokolwiek na horyzoncie.

Zmrużyłem powieki na widok wielkiego Hangaru, przed którym znajdowało się kilkoro uzbrojonych ludzi. Dwóch stało nieruchomo na warcie przed żelazną bramą, czterech maszerowało po całej długości ogrodzonego podwórza. Można było dostrzec, co dzieje się w środku, jednak widok siatki pod napięciem i gromady czujnych strażników skutecznie odganiał pomysł wtargnięcia na ich terytorium.

– Słabo ci na widok żołnierzy? – Uniosłem brew, nie do końca rozumiejąc, dlaczego rzygał jak kot.

– Spójrz w górę, kretynie – polecił zdławionym głosem, uderzając bezsilnie plecami o pień.

Uniosłem wzrok i nad szeroką bramą wjazdową do Hangaru dostrzegłem symbol, który widziałem na mównicy w Bazie – złoty cyrkiel wpisany w kształt trójkąta, a w nim oko.

– Co to? – zapytałem, mrużąc oczy.

– Zabawka twojego synalka – odparł, ponownie rzucając się na ziemię, by wyrzygać z siebie ostatnie resztki splamionej duszy.

– Przypominam, że nie ja go wychowałem.

– Dlatego mi, kurwa, słabo – odparł, przecierając usta rękawem. – Wszystko pamiętam… Wszystko… z tamtego życia. Teraz rozumiem…

– Co dokładnie?

– Te wszystkie symbole… Sam pracował dla Rona nad kodem, którym zaprogramował nanoroboty. Było kilka kombinacji. Żadnej nie pamiętam, to w chuj długi ciąg znaków.

– Do rzeczy, Liam.

– Chciałbyś, żebym streścił ci plan popierdoleńców w dwie minuty?! – uniósł się, najwyraźniej wracając do zdrowia, na co zgromiłem go wzrokiem.

– Wydrzyj się jeszcze raz, a ludzie Berga w jeszcze szybszym tempie skrócą cię o głowę, jeśli sam nie zrobię tego przed nimi – warknąłem, po czym rzuciłem okiem na miejsce, w którym powinna stać Av. – Kurwa.

Ruszyłem biegiem, rozglądając się za nią i krzyknąłem tonem nieco głośniejszym od szeptu, by nie zwrócić na nas uwagi żołnierzy:

– Av!

– Sarah – poprawił mnie Liam, podbiegając do mnie.

Nie zamierzałem zwracać się do niej imieniem zmarłej kobiety.

– Av, do cholery!

– Nie posłucha cię – wymamrotał Liam, ocierając usta dłonią. – Sarah, księżniczko! – krzyknął cicho i prychnął pod nosem, kiedy warknąłem wściekle. – Masz w sobie za dużo testosteronu. Przez to nie myślisz strategicznie. Nie myślisz jak dowódca.

Zakląłem w duchu, bo sukinkot miał rację. Jeśli miało nam się udać, powinienem powściągnąć emocje.

Spomiędzy zarośli wyłoniła się Av, ciągnąc za sobą małą, przerażoną dziewczynkę z włosami białymi jak śnieg.

– Spójrz, skarbie – powiedziała z szerokim uśmiechem. – Poznajesz?

Liam zamarł, wybałuszając oczy. Znów zgiął się wpół, ale nie miał już czym wymiotować. Przez moją głowę przemknęła nadzieja, że jeśli widzi Liama wydobywającego z siebie wszystkie wnętrzności, to może zaniecha kolejnych prób całowania go. Gdy jednak ujrzałem dumę wymalowaną na jej twarzy, szybko uznałem swoje życzenie za zbędne.

Trzymała za rączkę tę małą istotę, która wyglądała na nie więcej niż pięć lat. Zacisnąłem mocno szczęki, ignorując jej pełne uwielbienia spojrzenie, i po raz pierwszy naprawdę mi ulżyło, że nie jest skierowane do mnie.

– Musimy ją zaprowadzić – dodała, a ja nawet nie musiałem pytać, dokąd.

– Do Berga? – Liam mnie wyręczył. I obejmując się w pasie, jęknął przeciągle, gdy Av skinęła ochoczo. – Wypiorą jej tam mózg, zniewolą…

– Przecież taki był plan, prawda? – odparła, szczerząc się coraz szerzej, i wyciągnęła pistolet zza pleców, po czym odbezpieczyła go. – Taki był plan.

Niewiele myśląc, ruszyłem do przodu i zatrzymałem się kilka centymetrów od jej pięknej twarzy wykrzywionej w obcym wyrazie. Stanąłem nieruchomo i z gnatem wycelowanym między moje zmrużone oczy uniosłem ręce w górę.

Mierzyła do mnie z cholernej broni. I wyglądała przy tym tak, jak gdyby pociągnięcie za spust wymagało od niej wysiłku równego strącenia z ubrania niewidzialnego paprocha.

– Doprawdy nie wiem, czy nazwać to odwagą czy głupotą – wypowiedziała słowa, których użyłem w stosunku do niej, gdy na Zamku przystawiała widelec do krtani Rona.

Wybałuszyłem oczy, przerażony kierunkiem własnych myśli. Dotąd byłem pewien, że Av nie jest sobą, a myśl ta koiła moje rozerwane na strzępy serce. Zamarłem w obawie, że prawda może okazać się nie do zniesienia, bo co, jeśli w tej chwili była sobą bardziej niż kiedykolwiek wcześniej?

– Czym ty jesteś? – wychrypiałem, uważnie lustrując każdy napinający się mięsień na jej piegowatej twarzy.

– Tym, czego nikt nie zdoła już zniszczyć – odparła zmysłowo. – Nagrodą i karą, Adamie – wyszeptała, nachylając się do moich ust, by owiać je ciepłym oddechem. – Świętością i grzechem. Nocną marą i jawą. Sprawiedliwością i…

– Karmą – wtrącił cicho Liam zza moich pleców, a ona sięgnęła wzrokiem ponad moim ramieniem.

Nanosekunda nieuwagi. Tyle wystarczyło, by jednym ruchem przejąć z jej dłoni odbezpieczonego gnata i chwycić ją za gardło, przyciskając jej plecy do swojej piersi.

– Uspokój się, błagam – wychrypiałem zbolałym głosem na myśl, że znów mogę sprawić jej ból.

– Puszczaj mnie – syknęła, uderzając na oślep rękoma. – Puszczaj! Liam!

Liam postąpił krok naprzód.

Dlaczego, do cholery, wzywa go jego imieniem?!

– Nie wkurwiaj mnie mocniej – warknąłem, na co przystanął i zerknął na nią niepewnie.

– Księżniczko. – Próbował ją uspokoić, wprowadzając mnie w stan czystego obłędu.

Nie byłem gotów, by przyznać przed sobą, że się myliłem. Najpewniej nigdy nie zdołam pogodzić się z myślą, że przez usta Av nie płynęły słowa dyktowane umysłem Sarah. To złe miejsce i czas na roztrząsanie tego.

Musiałem działać. Musiałem zabrać stąd je obie i zyskać odrobinę na czasie, bo wciąż nie wiedziałem, co dalej. Av nieprzerwanie walczyła, próbując wydostać się spod mojego uścisku, a ja zgodziłem się z cichym głosem rozsądku, że w tej właśnie chwili nie mam już innego wyboru.

– Kimkolwiek jesteś… – szepnąłem, gdy zaciskałem powieki – … nie znienawidź mnie za to. – Gnat uderzył w skroń Av, a jej głowa opadła bezwładnie na moje ramię.

– Ja pier… – Liam urwał i zerknął na przestraszoną dziewczynkę – …niczki.

– Masz rękę do dzieci – zaszydziłem i przerzuciłem sobie nieprzytomną Av przez ramię, po czym ruszyłem z miejsca, licząc na to, że Liam zajmie się małą.

Uszedłem kilka metrów, ale moje kroki były jedynymi, które słyszałem. Stanąłem, by obrócić się przez ramię.

Duże, szare oczy, nieproporcjonalne do reszty twarzy, wpatrywały się w Liama jak w piekielnego demona. Wtedy ją rozpoznałem. To była ta sama dziewczynka, której porwanie obserwowaliśmy z Av przez monitory. To był też moment, w którym Av dowiedziała się, do czego Liam był zmuszany.

„Spójrz, skarbie. Poznajesz?”

Jej słowa nabrały znaczenia, a moje przypuszczenia się potwierdziły.

W oczach dziewczynki czaiły się łzy, które dzielnie powstrzymywała, zaciskając usta w wąską linię.

– Jak ci na imię? – zapytałem, starając się z całych sił, by mój głos nie zabrzmiał zbyt szorstko.

– Harper – odparła, dumnie unosząc podbródek.

Mała Wojowniczka.

W utopijnej rzeczywistości zapytałbym, gdzie podziewa się jej matka, a później zrobiłbym wszystko, by ją odnaleźć i zwrócić jej córkę, o której bezpieczeństwo zapewne by drżała. Ten świat jednak był inny. Wiedziałem, że oddział Liama odebrał jej życie podobnie jak reszcie rodzeństwa – o ile nie było tej samej płci i w podobnym wieku.

– Harper… pójdziesz z nami, dobrze? – zapytałem spokojnie, wysuwając wolne ramię – Poniosę cię.

Utkwiła przerażone spojrzenie we mnie i cofnęła się o krok. Bała się, to zrozumiałe. Jeśli jednak nie pozwoli mi się nieść, to z jej krótkimi nóżkami droga do Zamku zajmie nam miesiąc.

– Harper – rozpocząłem, patrząc jej w oczy z powagą. – Wiem, że spotkało cię wiele złego. Wiem, co przeszłaś. I obiecuję ci, że od tego momentu już będziesz bezpieczna. Nie pozwolę, by coś ci się stało.

– Obiecujesz? – zapytała z taką nadzieją, a zarazem żądaniem, że jedyną słuszną odpowiedzią wydawała się przysięga.

– Na moje życie, Harper – odparłem bez odrywania wzroku od srebrnej głębi jej wielkich oczu – przysięgam.

Jedno spojrzenie na bladą twarz Liama wystarczyło, bym uznał jego wcześniejsze słowa za fakt. Av była naszą pieprzoną karmą.

Rozdział czwarty

Waszyngton, 25 grudnia 1994 roku

Elijah nie zwykł snuć śmiałych marzeń. Wiedział, że kiedy czegoś zbyt mocno pragnął, to obracało się to w pył, pozostawiając w jego sercu bezbrzeżną pustkę. Nie było wyjątków od tej reguły. Zwyczajnie, tak było. Zawsze. Tak jakby wszechświat go karał za rzeczy, których dopiero dokona, bo na sumieniu nie ciążyło mu nic, co mogłoby te nieszczęścia tłumaczyć.

– Jak tu pięknie – westchnęła Sarah, omiatając wzrokiem suto zastawiony stół.

Nad potrawami unosiły się lżejsze kłęby dymu niż w domu Evansów. Te tutaj pachniały pysznością, a Sarah mogła przez nie dostrzec uśmiech ukochanego, chociaż ten nie docierał do jego oczu. Nikł pomiędzy mocno zarysowanymi kościami policzkowymi, a wpatrującą się w nią z uwielbieniem głębią szmaragdu. Mięśnie drgały niepewnie na jego gładkiej, świeżo ogolonej brodzie, jakby próbując utrzymać ten grymas.

– Napracowałeś się, pozwól mi teraz pomóc. – Zakryła jego wargi swoimi, a kark objęła zmarzniętymi dłońmi. Elijah zadrżał pod tym dotykiem – bynajmniej nie z zimna.

– Już wszystko gotowe, kochanie. Jak było w pracy?

– Okropnie – westchnęła, zapadając się głębiej w jego cieple. – Przyjęliśmy na oddział dwóch mężczyzn z wypadku. Pierwszy spadł z rusztowania, drugi próbował go złapać na czas i… – Zamknęła oczy, usiłując wymazać z głowy obraz dwóch zmasakrowanych ciał. – Ten pierwszy przeżył. Przypadkiem… Upadł na postawioną pod budynkiem plandekę, zamortyzowała jego upadek. Jego młodszy brat runął tuż przed nią. Na beton.

Chryste… pomyślała, karcąc się w duchu za niszczenie świątecznej kolacji. Nie potrafiła odciąć się myślami od pracy. Być może dlatego, że pielęgniarką została całkiem niedawno. Jej starsze koleżanki z oddziału nawet nie mrugnęły, gdy maszyna podtrzymująca życie młodego Warnera wydała z siebie okrutny, jednostajnie długi pisk. Czy ona też kiedyś tak będzie umiała? Czy aby na pewno podoła każdej żałobie po zmarłym pacjencie, jak gdyby był częścią jej małego świata?

– Jesteś pewna, że chcesz to przeżywać za każdym razem? – zapytał ostrożnie Elijah, głaszcząc plecy narzeczonej. – Widzę, jak dużo cię to kosztuje…

– Nie więcej niż tych, którzy wydają ostatnie tchnienie – zakończyła dyskusję, pozwalając sobie na lekkie, ciche mruczenie. – Tak dobrze być w domu…

Istotnie, był nim. On i jego ramiona. Odegnały wszystkie złe myśli, pozostawiły ją w bezpiecznej przystani, do której już zawsze mogła powracać. Zdążyła zapomnieć, jakie to uczucie mieć kogoś, kto nie wyobraża sobie bez niej życia. Być tak bardzo cennym, że całe złoto tego świata mogłoby nabrać rumieńców i poczuć się tanie.

– Ktoś do nas dołączy? – Zmarszczyła brwi na widok dodatkowego nakrycia i uniosła wzrok na Elijaha.

Mięśnie drgające na jego twarzy świadczyły o nerwach, które szybko powściągnął, całując Sarah w nos.

– Lara zapytała, czy mogłaby spędzić z nami święta – zaczął ostrożnie, zadając jej nieme pytanie. – Ona jest… inna.

Nie dopowiedział, czy siostra jest inna niż reszta jego rodziny, czy może też inna od wszystkich. Dopiero poniewczasie Sarah uznała, że powinna w tym miejscu dopytać, co właściwie miał na myśli.

Nim zdołała zapewnić go o swojej radości na wieść o poznaniu jego młodszej siostry, rozbrzmiał dźwięk dzwonka do drzwi, a Elijah cały się napiął.

Sarah odegnała myśli, które mogłyby ją uprzedzić do młodej dziewczyny. Miała nadzieję, że jej inność dotyczyła Evansów. A później ją zobaczyła i świat się na moment zatrzymał.

Widziała już szarość na twarzy, wychudzone ciało i podkrążone oczy u niektórych pacjentów. Pot roszący ich czoła i suche niczym wiór usta. Znała tę pustkę w spojrzeniu.

– Na pewno nie będę przeszkadzać? – zapytała Lara cichym, ochrypłym głosem, gdy zaciskała mocniej wątłe dłonie na szelkach skórzanego plecaka.

Sarah otworzyła usta, ale szok nie pozwolił jej mówić. Czuła, że powinna wykazać się swoją profesją, podobnie jak w pracy. Tyle że… nie była już w pracy, a przez zaciskającą się na jej ramieniu dłoń Elijaha wiedziała, jak wiele ta krucha istota dla niego znaczy.

– Będziemy zaszczyceni – odparła w końcu, pozwalając ukochanemu odetchnąć.

Tak Sarah wpuściła do swego życia Larę.

Rozdział piąty

Ava

Nie pozwól im, nie pozwól im, nie pozwól im…

Zamilcz, błagam, i daj mi pomyśleć.

Jęknęłam w duchu, pocierając dłońmi obolałe skronie.