Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Samotnie upadną, razem powstaną
Od wieków członkowie Zakonu Świętego Jerzego polowali na smoki. Ukrywając się pod ludzką postacią, smoki przetrwały. Stworzyły Talon, potężną organizację, w której każdy smok ma wyznaczone miejsce i służy wspólnej sprawie. Z czasem stały się silne i przebiegłe, gotowe przejąć władzę nad światem.
Młodziutka Ember Hill, po wcieleniu się w ludzką postać, zostaje wysłana ze szpiegowską misją do Kalifornii. To dla niej okazja, by zakosztować życia zwykłej nastolatki, nacieszyć się wolnością przed powrotem do Talonu, gdzie czekają na nią wyłącznie obowiązki. Ember jest odważna i zdeterminowana, ale zaczyna ulegać ludzkim słabościom. Coraz częściej kwestionuje wszystko, czego nauczono ją w Talonie. Może jej przeznaczeniem jest życie wśród ludzi? Targana wątpliwościami, zapomina o ostrożności, a Zakon Świętego Jerzego jest już na jej tropie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 590
Tłumaczenie:
Dla Laury i Tashy, które razem ze mną marzyły o smokach.
W jedności siła!
– Ember, kiedy umarli wasi rodzice? I dlaczego?
Och nie! Znowu to samo! Stłumiłam jęk i oderwałam wzrok od tego, co jaśniało za przyciemnioną szybą samochodu, czyli skąpanego w blasku słońca miasta Crescent Beach. W czarnym sedanie było chłodno, powietrze stęchłe, niestety kierowca włączył blokadę, w związku z czym o opuszczeniu szyby nie było mowy. W tym samochodzie byliśmy uziemieni od kilku godzin i nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcie wypuszczą mnie z tego więzienia na czterech kółkach i znajdę się na pełnym słońcu. Bo widoki za szybą były wyjątkowo pociągające. Po obu stronach drogi równiutkie szeregi palm, za palmami chodnik, za chodnikiem śliczne wille na przemian z budkami z poszarzałego od słońca drewna, w których sprzedawano coś do przegryzienia, T-shirty, wosk do desek surfingowych i wiele innych rzeczy. A po jednej stronie ulicy, za tymi willami i budkami, widać było pas połyskliwego jaśniutkiego piasku, za którym migotał na turkusowo, jak gigantyczny drogocenny kamień, sam Pacyfik! Migotał i kusił spienionymi falami i niezliczoną liczbą plażowiczów pluskających się beztrosko w połyskującej wodzie.
– Ember? Czy ty mnie słuchasz? Odpowiedz, proszę, na pytanie.
Westchnęłam i wpierając się mocniej plecami w chłodną skórę oparcia fotela, wyrecytowałam:
– Joseph i Kate Hillowie zginęli w wypadku samochodowym, kiedy miałam siedem lat.
W lusterku wstecznym widziałam i kierowcę, i pana Ramseya. Kierowca zerkał na mnie, z tym że wcale nie z ciekawością, tylko obojętnie, natomiast siedzący obok niego pan Ramsey kilkakrotnie pokiwał ciemną głową.
– Dobrze. Mów dalej.
Pasy bezpieczeństwa nieco jednak cisnęły, dlatego najpierw usiadłam trochę inaczej, po czym kontynuowałam gładko, bez zająknięcia:
– Tamtego dnia wybrali się na broadwayowski musical „West Side Story”. Kiedy wracali do domu, najechał na nich pijany kierowca. Zginęli oboje. Mój brat i ja przeprowadziliśmy się wtedy do dziadków. Mieszkaliśmy tam, aż dziadek Bill rozchorował się bardzo poważnie. Na raka płuc, w związku z czym dziadkowie nie mogą się już nami opiekować. Dlatego przyjechaliśmy tutaj, do cioci i wujka.
Powiedziałam, co należało, i znów wlepiłam oczy w okno zafascynowana tym, co dane mi było zobaczyć, a mianowicie dwie istoty rodzaju ludzkiego na deskach surfingowych, ślizgające się po falach. Rewelacja! Czegoś takiego nigdy dotąd nie robiłam, bo i gdzie? Po tym piachu na pustyni?! Niemożliwe. A to, co widziałam, wyglądało bardzo zachęcająco. Naprawdę bardzo, niemniej na pewno nie dawało tyle samo radości co latanie. Oczywiście, że nie, bo nie ma nic wspanialszego niż przebywanie tam, w górze, kiedy unoszą cię prądy powietrzne, kiedy wiatr owiewa ci twarz, kiedy czujesz ten wiatr pod skrzydłami… Tak właśnie jest, a ja niestety to lato miałam spędzić tylko i wyłącznie na ziemi. I stąd refleksja. Ludzie, ograniczeni do stąpania do ziemi, mają szczęście, bo nie wiedzą, co tracą. A ja niestety wiedziałam aż za dobrze.
– W porządku – oznajmił pan Ramsey i zajął się mym bratem bliźniakiem. – Dante, jaki jest prawdziwy cel waszego pobytu w Crescent Beach?
Dante od razu, choć nieśpiesznie, zdjął słuchawki i wyłączył iPhone’a gotowy już do udzielenia odpowiedzi, bo nigdy nie tracił kontaktu z rzeczywistością. Kiedy słuchał muzyki czy oglądał telewizję, zawsze doskonale wiedział, co dzieje się dookoła. Ja nie. Jak już odpłynęłam, to na całego. Nieraz zdarzyło mi się oberwać od nauczyciela po głowie, bo po prostu nie słuchałam.
– Obserwować i przystosować się – odparł Dante jak zwykle bardzo chłodno. – Nauczyć się obcować z ludźmi, przejąć ich wzorce zachowań i dostosować się do struktury społecznej. Zrobić wszystko, by uwierzyli, że jesteśmy jednymi z nich.
Na co ja, oczywiście, zrobiłam odpowiednią minę, czyli efektownie wywróciłam oczami. Na co Dante z kolei, przechwyciwszy mój wzrok, nieznacznie wzruszył ramionami. Bo miał całkiem inne wnętrze niż ja. Podobny był tylko z wyglądu, oboje mieliśmy zielone oczy i wręcz nieprzyzwoicie rude włosy. Ale tam, w środku, byliśmy bardzo różni, choć bliźnięta – prawdziwy ewenement, bo u smoków nie wychodzi się razem z jednego łona. W ogóle nie wychodzi się z łona, tylko z jaja, a smoczyca zwykle w jednym lęgu składa tylko jedno jajo. Tym razem jednak były dwa! Dante i ja wykluliśmy się podczas tego samego lęgu, był więc moim bratem bliźniakiem – i nie tylko. Był także moim jedynym przyjacielem.
– Świetnie – mruknął pan Ramsey, usatysfakcjonowany, że tak dobrze pamiętamy tę opowiastkę o naszej przeszłości. Ale trudno, żeby było inaczej, skoro wbito nam ją do głowy tak skutecznie, że nawet wyrwani z najgłębszego snu wyrecytowalibyśmy ją bez zająknięcia.
Pan Ramsey ponownie zajął się tabletem, Dante iPhone’em, a ja ponownie wlepiłam oczy w to, co za oknem. Migoczący na turkusowo ocean niestety już znikł, teraz skręcaliśmy w boczną ulicę i wjeżdżaliśmy do dzielnicy willowej. Domy były prześliczne, większość biało-różowa, a każdy z nich otoczony perfekcyjnie przystrzyżonym trawnikiem i palmami. Niektóre wille były to po prostu giganty. Tak wielkie rezydencje widziałam dotąd tylko w telewizji albo na filmach dokumentalnych, które puszczali nam nauczyciele, kiedy zaczęliśmy uczyć się o istotach rodzaju ludzkiego. Gdzie mieszkają, jak się zachowują, jak tworzą rodziny, jakimi językami się posługują. Wszystko. Poznawaliśmy gatunek ludzki i całościowo, i od podszewki.
A teraz będziemy żyć wśród nich.
Czułam coraz większe podekscytowanie. Nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcie wysiądę z samochodu i będę mogła wszystkiego dotknąć, wszystko poczuć, zobaczyć nie tylko przez okno w samochodzie. Tym bardziej że moja dotychczasowa rzeczywistość była bardzo uboga. Najpierw przebywaliśmy pod ziemią, potem już na niej, na ziemi, bo w szkole w Wielkiej Kotlinie, ale na samym jej środku, gdzie dookoła, w promieniu wielu kilometrów, oprócz Dantego, mnie i naszych nauczycieli nie było nikogo. Owszem, byliśmy tam pod ścisłą ochroną, z dala od ciekawskich spojrzeń, a więc całkowicie bezpieczni. Niemniej było to najnudniejsze miejsce pod słońcem.
Znowu zaczęłam się wiercić. Kiedy niechcący uderzyłam w oparcie fotela przede mną, pan Ramsey, wyraźnie już zirytowany, skarcił mnie:
– Ember! Siedź spokojnie!
Spojrzałam na niego, jak to się mówi, spode łba, ale usiadłam jak należy – przede wszystkim nieruchomo – bo znów usłyszałam to, co słyszałam już milion razy:
– Nie wierć się! Uspokój się! Bądź cicho!
A ja niestety nie potrafiłam siedzieć spokojnie w jednym miejscu przez dłuższy czas. Nigdy nie byłam w tym dobra, mimo że nauczyciele dokładali wszelkich starań, by wyuczyć mnie „choć odrobiny cierpliwości”. Zwłaszcza pan Smith, który przy byle okazji przynudzał:
– Cierpliwość to wielka zaleta naszego gatunku, ponieważ nawet najlepiej obmyślonego planu nie zrealizuje się w jeden dzień. I to wielki luksus, jeśli nic cię nie goni i możesz spokojnie pomyśleć, wykalkulować, by potem przekonać się, że to popłaca. Talon przetrwał przez wieki, i dalej będzie trwać, ponieważ Talon rozumie znaczenie cierpliwości. A więc skąd się u ciebie bierze ten cholerny pośpiech, pisklaku?
A z tej głupiej nadziei, proszę pana, że jeśli się pośpieszę, to wreszcie będę miała trochę czasu dla siebie, którego brakuje mi od zawsze. Czasu wolnego, kiedy będę mogła robić to, na co mam ochotę. Bo kiedy chce mi się biegać, krzyczeć, skakać i latać, wszyscy chcą, bym siedziała spokojnie, słuchała i przyswajała nową wiedzę. Bo wszystko w moim życiu odbywa się według ustalonych reguł. To wolno, tego nie. O tej porze mam być tam, tylko tam, a nie gdzie indziej. Zawsze zgodnie z instrukcją. Żadnych odstępstw, i im byłam starsza, tym było gorzej. Każdy najmniejszy szczegół mego życia był już zaprogramowany. Zero samodzielności. W rezultacie byłam już bliska wybuchu. Nie ześwirowałam tylko dlatego, że kiedyś przecież miał nadejść dzień, gdy skończę lat szesnaście i koniec z nauką na przeklętym pustkowiu. O ile oczywiście uznają, że jestem, jak to ujmowali – gotowa – by rozpocząć następny stopień tej tresury. Starałam się więc bardzo być „gotowa”, no i udało się, skoro znalazłam się właśnie tutaj, w Crescent Beach, gdzie ja i Dante mieliśmy obserwować, przyswajać i całkowicie zintegrować się z otoczeniem. Na tym polegała nasza misja. Ale misja misją, a dla mnie i tak najważniejszy był fakt, że wreszcie zobaczę świat, o którym uczyłam się przez całe życie.
Sedan dojechał do końca ślepej uliczki i zatrzymał się na podjeździe przed niewielką, ale bardzo elegancką willą. Ja oczywiście przez cały czas siedziałam z nosem przyklejonym do szyby. Byłam bardzo podniecona, przecież ta właśnie willa miała być przez jakiś czas moim domem! A dom ten usadowiony był za niewielkim trawnikiem o krótko ściętej murawie, na której rosły krzewy i jedna samotna palma. Całość okolona była ceglanym chodnikiem. Ściany domu pomalowane były na wesoły jasnożółty kolor, dach pokryty bordowymi dachówkami. Okna na piętrze wielkie, o szybach połyskujących w promieniach popołudniowego słońca. Drzwi od frontu osadzone w ostrołukowym portalu, prawie jak wejście do zamku! Ale i tak nie one wzbudziły we mnie największy zachwyt, tylko skrząca się tafla wody, widoczna między tą willą a sąsiednią. Bo to świadczyło, że będziemy mieli ocean tuż za naszą posesją. Rewelacja! Teraz jedynym moim pragnieniem było wyskoczyć z sedana, popędzić na wydmę i dalej, na sam dół. Tam, gdzie czekał na mnie turkusowy ocean. Niestety, pozostało to w sferze marzeń, ponieważ pan Ramsey, niewątpliwie domyślając się, co chodzi mi po głowie, obrócił się w fotelu i odezwał się tonem bardzo stanowczym, takim naprawdę nieznoszącym sprzeciwu:
– Pójdę powiedzieć waszym opiekunom, że przyjechaliście. A wy macie nie ruszać się stąd na krok. Macie czekać, póki nie wrócę!
Otworzył drzwi, wpuszczając do środka odurzający powiew świeżego, morskiego powietrza, wysiadł, trzasnął drzwiami i ruszył przed siebie po starym ceglanym chodniku. Przed siebie, czyli do willi, która czekała na nas za tym tak krótko skoszonym trawnikiem.
Naturalnie, trudno mi było usiedzieć spokojnie. Wierciłam się i bębniłam palcami w obite skórą siedzenie.
– Wow! – westchnął mój brat, wyciągając szyję, by spojrzeć ponad moim ramieniem na nasz nowy dom. Dante niewątpliwie był tak samo podniecony jak ja, choć starał się zachować zimną krew. – Wreszcie stało się to, co miało się stać. Koniec ze szkołą na pustkowiu tylko dla dwojga uczniów, koniec z wstawaniem o szóstej dzień w dzień!
– Tak! Koniec z tym! – zawtórowałam. – Koniec z lekcjami, z salą do nauki własnej, z tymi ewaluatorami, co to co miesiąc przyjeżdżali, by sprawdzić, do jakiego stopnia staliśmy się już „ludzcy”!
Kierowca oczywiście słyszał każde moje słowo, ale było mi wszystko jedno.
– Wreszcie mamy szesnaście lat! – dokończyłam uśmiechnięta od ucha do ucha. – Możemy żyć po swojemu! Jesteśmy wolni!
– Spokojnie, Ember! – Dante, uśmiechając się, pociągnął mnie żartobliwie za kosmyk krótkich rudych włosów. – Nie zapominaj, po co tu jesteśmy. Mamy przyjrzeć się im dokładnie i zasymilować w nowym otoczeniu. Nauczyć się być człowiekiem, czyli jest to po prostu kolejny etap szkolenia trwający do końca lata. Potem znowu idziemy do szkoły. A poza tym, jak wiesz, mają pojawić się tu instruktorzy, którzy zadecydują, gdzie będzie nasze miejsce w organizacji. Czyli podsumowując, z tą wolnością to lekka przesada, choć na pewno będą to w jakimś sensie wakacje, z których masz prawo się cieszyć.
– Oczywiście, że mam! I bardzo się cieszę, że tu jesteśmy!
Mój brat zupełnie nie pojmował, jak bardzo. A ja byłam u szczytu szczęścia, bo miałam już serdecznie dość tego patrzenia, jak świat się kręci bez mojego udziału. Dość Talonu, jego polityki, praw i restrykcji. Dante może sobie gadać, co chce, a ja i tak swoje wiem. To lato mimo wszystko należy do mnie i mam zamiar sobie pożyć, zanim znów na dobre wciągną mnie tryby maszyny zwanej Talonem!
Drzwi otwarły się ponownie. W progu stanął pan Ramsey, kiwając na nas, a moja cierpliwość została wystawiona na bardzo ciężką próbę, ponieważ kierowca wcale nie wyłączył blokady, w związku z czym nie mogłam od razu wyprysnąć z sedana. Musiałam odczekać, aż kierowca wysiądzie i otworzy drzwi, niestety najpierw te koło Dantego. Mój brat więc pierwszy zaczął wydobywać się z samochodu, a ja nadludzkim wysiłkiem stłumiłam w sobie nieprzepartą – och, niemal nieprzepartą! – chęć, by przesunąć się błyskawicznie na zwolnione przez niego miejsca i wysiąść zaraz po nim. Jakoś udało mi się jednak nie zrobić z siebie idiotki. Wytrwałam na swoim miejscu, póki kierowca nie obszedł samochodu, by otworzyć drzwi po mojej stronie i – uff! – wreszcie mnie wypuścić.
Kiedy tylko moje stopy dotknęły ziemi, przede wszystkim przeciągnęłam się, wyciągając ręce nad głową jak najwyżej, po czym ziewnęłam sobie szeroko, wciągając do płuc wygrzane słońcem powietrze. I to wystarczyło, bym już poczuła, że kocham to miejsce. Kocham jego zapach, kocham ocean, piasek, także ten nagrzany słońcem, prawie gorący chodnik pod moimi stopami. A szum fal zalewających brzeg to jeden z najpiękniejszych dźwięków, jaki kiedykolwiek dotarł do moich uszu.
Ocean… Ciekawe, co by sobie pomyślał pan Ramsey i moi przyszli opiekunowie, gdybym machnęła na wszystko ręką i pomknęła właśnie tam, nad turkusową wodę…
– Ember! Dante!
Pan Ramsey, wciąż stojący w cieniu portalu, nadal kiwał na nas. Czyli ocean, niestety, musi trochę poczekać. Westchnęłam i ruszyłam do bagażnika po swoje rzeczy. Do celu jednak nie dotarłam, bo już po dwóch krokach przystanęłam, kiedy usłyszałam deklarację kierowcy, który już był przy otwartym bagażniku.
– Zajmę się bagażem, panno Ember. Proszę wejść do środka!
– Przecież mogę sama zanieść swoje rzeczy – zaprotestowałam, podchodząc bliżej i wyciągając rękę po torbę. Dłoń prawie otarła się o kierowcę, który wzdrygnął się i spojrzał w bok. Szybko więc cofnęłam rękę, ponieważ doskonale wiedziałam, o co chodzi. Nasi nauczyciele mocno uczulali nas, że wśród ludzi należących do organizacji nie brakuje takich, którzy po prostu nas się boją. Bo chociaż byliśmy ucywilizowani i potrafiliśmy idealnie stopić się z ludzką społecznością, dla nich nadal byliśmy drapieżcami zajmującymi wyższą pozycję w łańcuchu pokarmowym. I z takim właśnie przypadkiem miałam do czynienia, nie było więc sensu upierać się, tym bardziej że Dante był już lekko zniecierpliwiony.
– Ej, siostra! Chodź już!
Stał na brzegu chodnika. Ręce w kieszeniach, rude włosy w promieniach słońca po prostu szkarłatne. Sprawiał wrażenie kompletnie wyluzowanego. Jakby już czuł się tu jak u siebie.
Oczywiście szybko podeszłam do niego i po sekundzie byliśmy w środku. A tam pan Ramsey poprowadził nas do bardzo ładnego, rzęsiście oświetlonego pokoju dziennego ze wspaniałym, ogromnym oknem w wykuszu. Za oknem widać było płot ze spiczastymi sztachetami, za płotem plażę, także długi drewniany pomost, no i oczywiście nieustająco kuszący, czekający na mnie turkusowy ocean. Natomiast w pokoju czekało na nas dwoje ludzi, mężczyzna i kobieta, ustawieni przed kanapą obitą zieloną skórą.
Pan Ramsey uprzejmie skinął im głową, po czym przystąpił do prezentacji:
– Ember, Dante! To wasi wujostwo, ciocia Sarah i wuj Liam. Będą się wami opiekować, dopóki nie zostaną dokonane inne ustalenia.
– Miło was poznać – powiedział Dante, jak zwykle bardzo uprzejmy. Ja natomiast oczywiście ani słowa, tylko wlepiłam oczy w naszych nowych opiekunów. Ludzi – a wszyscy ludzie na pierwszy rzut oka wydawali mi się zawsze tacy sami. Oczywiście potem zauważałam pewne różnice. I na tym się właśnie teraz skupiłam, na tych różnicach, ponieważ nasi nauczyciele wbijali nam do głowy, że te właśnie różnice to sprawa podstawowa, ponieważ dzięki nim wyodrębnimy poszczególne jednostki.
Więc wyodrębniłam. „Wuj” Liam był szczupły, ogorzały, miał jasnobrązowe włosy i starannie przystrzyżoną brodę przyprószoną już siwizną. Twarz surowa, szarozielone oczy bez uśmiechu, a spojrzenie krytyczne. Takim właśnie wzrokiem wuj przemknął po nas, po czym skinął głową. Raz i energicznie. Natomiast „ciocia” Sarah była pulchna, włosy miała upięte w schludny koczek i tak ogólnie sprawiała wrażenie osoby bardzo pogodnej, wręcz radosnej, z tym że spoglądała na nas bardzo przenikliwie, prawie jak jastrząb.
Pan Ramsey, wsuwając sobie tablet pod pachę, odchrząknął i dodał:
– A więc moje zadanie na tym się kończy. Każę jeszcze Murrayowi zanieść wasze torby to waszych pokoi. Panie O’Conner, pan wie, gdzie dzwonić, gdyby wydarzyło się coś szczególnego… Ember, Dante… – Skinął głową, niby zwracając się do nas obojga, ale wzrok utkwiony był we mnie. – Pamiętajcie, że macie słuchać swoich nowych opiekunów. Za trzy miesiące przyjadą ewaluatorzy, by ocenić wasze postępy.
Odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju. Bez słowa pożegnania, co dla Dantego i mnie nie było niespodzianką. My, smoki, załatwiamy sprawę krótko, bez żadnych ozdobników, skupiając się na konkretach.
Teraz głos zabrał wuj Liam:
– Ember i Dante Hillowie! Witajcie w nowym domu! – zaczął bardzo swobodnie, ze swadą. Widać było, że nie po raz pierwszy wygłasza tego rodzaju przemowę. – Jestem pewien, że zostaliście poinformowani o obowiązujących tu zasadach, niemniej jednak, tak na wszelki wypadek, pozwolę sobie je przypomnieć. Przez cały wasz pobyt w tym domu ja i Sarah, jako wasi opiekunowie, jesteśmy za was odpowiedzialni. Dzień należy do was, macie pełną swobodę. Posiłki podawane są o ósmej rano i o wpół do siódmej wieczorem, z tym że wcale nie musicie być koniecznie o tej porze w domu. Nie musicie, niemniej macie obowiązek za każdym razem skontaktować się z nami i powiadomić, gdzie aktualnie jesteście. Numery naszych telefonów na pewno znacie już na pamięć. Poza tym sprawa samochodu. Talon dał wam do dyspozycji auto, rozumiem więc, że oboje macie prawo jazdy. Samochód jest oczywiście do waszej dyspozycji, z tym że za każdym razem, kiedy będziecie chcieli gdzieś nim pojechać, należy spytać o pozwolenie. Poza tym najpóźniej o dwunastej macie być już w domu. Nieodwołalnie. Północ to dla was godzina policyjna… A na koniec jeszcze jedna zasada, najważniejsza… – Wuj Liam na moment zawiesił głos, mrużąc szarozielone oczy. – Pod żadnym pozorem nie wolno wam przybierać prawdziwej postaci. Nigdy! Tak samo jak nie wolno wam latać. To absolutnie niedopuszczalne, ponieważ ryzyko, że ktoś was zobaczy, jest zbyt wielkie. Do tej chwili przebywaliście na terenie należącym do Talonu i pilnie strzeżonym z powietrza, ryzykowaliście więc minimalnie. Natomiast tu jest inaczej. Tu jesteście na obcym terenie, wśród ludzi, ryzyko jest ogromne i dlatego powtarzam, poddawanie się Przemianie i latanie są surowo zabronione, chyba że otrzymacie rozkaz bezpośrednio z Talonu. Czy to jasne?
Oczywiście kiwnęłam głową. Zmusiłam się, chociaż myśl o tym, że nie będę mogła latać, była dla mnie nie do zniesienia. Przecież to tragedia! Może oni w ogóle chcą, żebym już nigdy nie latała? Mam być na stałe przyspawana do ziemi? Jeśli tak… Nie, to koszmar! Jakby raptem oberwali mi skrzydła!
A wuj mówił dalej tym samym, bardzo zasadniczym tonem:
– Jeśli nie będziecie przestrzegać powyższych zasad lub jeśli uznamy, że nie pasujecie do społeczności ludzkiej, natychmiast poinformujemy o tym Talon i zostanie podjęta decyzja, czy potrzebna jest reedukacja. Jeśli nic takiego się nie wydarzy, macie, jak już wspomniałem, przez cały dzień pełną swobodę. Oczywiście do godziny policyjnej. Czy są jakieś pytania?
Oczywiście, że tak. Bo odnośnie do jednego miejsca, dla mnie najbardziej pociągającego, wolałam się upewnić. Czy również tam będę miała pełną swobodę?
– Czy na plażę też możemy chodzić, kiedy chcemy?
– Oczywiście, Ember! – odparła Sarah, uśmiechając się nawet sympatycznie. – To plaża publiczna, dostępna dla wszystkich. Możecie chodzić tam o dowolnej porze, zostać tak długo, jak chcecie, z tym że najpóźniej o północy macie być w domu. A plaża to najlepsze miejsce do poznania rówieśników. Zawsze są tam tłumy młodych ludzi… A teraz, proszę, chodźcie ze mną. Pokażę wam wasze pokoje i będziecie mogli się rozpakować.
Skinęła pulchną ręką, a ja w sekundę byłam już przy niej. Przecież to, co przed chwilą powiedziała, w moich uszach zabrzmiało jak najpiękniejsza muzyka…
Mój pokój był na ostatnim piętrze. Pokój jasny i przestronny, o ścianach pomalowanych na wesoły pomarańczowy kolor. Okna wielkie, a z tych okien fantastyczny widok na plażę. Jakbym potrzebowała dodatkowej zachęty! Ja, która kiedy tylko Sarah wyszła z pokoju, natychmiast podskoczyłam do jednej z toreb i wyciągnęłam zielony dwuczęściowy kostium kąpielowy oraz dżinsowe szorty. Tylko to, resztą rzeczy zamierzałam zająć się potem. A tych rzeczy było niemało, bo Talon wyposażył nas hojnie w mnóstwo ciuchów, w jakich chodzi się w słonecznej Kalifornii, to znaczy kostiumy kąpielowe, szorty, T-shirty i sandałki.
Czyli naprawdę musiało im zależeć, żebyśmy idealnie stopili się z otoczeniem.
Przebrałam się szybko, a potem jeszcze raz sięgnęłam do torby i ostrożnie wyjęłam coś, co było schowane między miękkimi koszulkami. Szkatułka z moimi skarbami. Tak. Bo Talon dawał nam wszystko – ubrania, jedzenie, rozrywkę – a w tej szkatułce w kształcie kuferka schowane były moje prywatne drobiazgi.
Postawiłam szkatułkę na komodzie, uniosłam wieczko i blask słońca ozłocił moje małe skarby. Kilka pierścionków, złoty naszyjnik i stare monety, które zbierałam od dłuższego czasu. Był tam też śliczny kamyk, kawałek kwarcu, który znalazłam na pustyni. Kiedy wyjęłam go ze szkatułki i podniosłam trochę wyżej, bliżej światła, od razu się roziskrzył. Dla mnie wyglądało to przepięknie, bo smoki kochają wszystko, co się skrzy, lśni i błyszczy. Mają to we krwi.
Kamyk z powrotem powędrował do szkatułki, a ja spojrzałam na siebie, oczywiście w lustrze wiszącym nad komódką. Na niewysoką drobną nastolatkę o rudych, trochę nastroszonych włosach, czyli Ember Hill w ludzkiej postaci. Bardzo długo nie mogłam się do takiej Ember przyzwyczaić. Ale było, minęło. Teraz rudowłosa istota rodzaju ludzkiego po drugiej stronie lustra nie była mi już obca.
Zerknęłam na nią, odwróciłam się na pięcie i pomknęłam do drzwi, zamierzając pobiec tam, dokąd już od pierwszej chwili tak okropnie mnie ciągnęło. Szarpnęłam za klamkę, drzwi otwarły się… I niestety ani kroku dalej, bo natrafiłam na żywą zaporę.
– O nie… – jęknął staranowany przeze mnie Dante, szybko cofając się o krok, podczas gdy ja starałam się za wszelką cenę odzyskać równowagę, żeby się na niego nie wywalić. Na mego brata, który również zdążył już się przebrać w szorty i luźny T-shirt. Ale nie uczesał się, bo rude włosy były rozwichrzone. Jak zwykle!
Spojrzał na mnie spode łba, demonstracyjnie masując klatę, jakby doznał nie wiadomo jakich obrażeń.
– Miałem zamiar wyciągnąć cię na plażę – wymamrotał. – Ale widzę, że już o tym pomyślałaś…
– Jasne! – zawołałam, uśmiechając się prowokująco. – Ścigamy się! Kto pierwszy dobiegnie do wody!
Na co Dante, jak to Dante, zrobił odpowiednio zbolałą minę i takimż tonem odparł:
– Daj spokój, siostra. Nie jesteśmy na szkoleniu!
Oczywiście nie słuchałam go, tylko wyrwałam do przodu. Dante, jak można się było spodziewać, pognał za mną i na dwór wypadliśmy już jednocześnie. Ramię w ramię zbiegliśmy po schodkach, przeskoczyliśmy przez płot o spiczastych sztachetach, a potem już sprint, by jak najszybciej dopaść do turkusowej tafli oceanu. Bardzo lubiłam biegać. Kochałam wszystkie czynności wymagające szybkości i wysiłku, kiedy mięśnie masz napięte do granic, kiedy wiatr owiewa twarz. Z tym że oczywiście moją największą miłością było latanie, bo niczego nie da się porównać z tym cudownym uczuciem, kiedy fruniesz między chmurami. Zawsze jest cudownie, bez względu na to, czy udało ci się wyprzedzić kochanego braciszka, czy wleczesz się w ogonie.
Do wody dopadliśmy jednocześnie i w tym samym momencie wskoczyliśmy w turkusową toń. Po czym ja od razu wydałam z siebie zduszony krzyk, ponieważ nagle, nie wiadomo skąd, pojawiła się koło mnie wielka fala i zalała mnie całą, brutalnie zwalając z nóg.
Dante, brnąc przez wodę, podszedł do mnie i wyciągnął rękę, żeby pomóc mi wstać. Cały czas ryczał ze śmiechu, w związku z czym sam był na granicy upadku, więc postanowiłam mu to ułatwić i chwyciwszy mocno pomocną dłoń, pociągnęłam z całej siły. W rezultacie, chcąc nie chcąc, Dante znalazł się obok mnie, również już nie w pozycji stojącej. A następna fala, też niemała, zakryła nas oboje.
Kiedy poszła już sobie, Dante natychmiast, krztusząc się i plując, zerwał się na równe nogi i potrząsając mokrą głową, zaczął wyżymać koszulkę. Ja też już stałam, co prawda na chwiejnych, bardzo nieposłusznych nogach, bo miały wielką ochotę podążać razem z ustępującą falą.
– Czy wiesz, że przed wejściem do wody należy zdjąć wierzchnie ubranie? – wymamrotał Dante, dalej zajęty swoim T-shirtem. – Normalny człowiek zawsze tak robi!
A ja nie byłabym sobą, a do tego siostrą, gdybym mu nie docięła.
– Super! – wykrzyknęłam, uśmiechając się od ucha do ucha. – W takim razie po co katujesz ten T-shirt? Ściągaj go, wtedy będziesz mógł zademonstrować wszystkim swój kaloryfer na brzuchu, nad którym pracowałeś przez cały rok!
Na co Dante bardzo głośno i wyraźnie:
– Ha! Ha! – A zaraz potem, wskazując palcem gdzieś za mną: – O, popatrz! Rekin!
Oczywiście odwróciłam się błyskawicznie, a Dante równie błyskawicznie popchnął mnie prosto w nadpływającą falę. Naturalnie wrzasnęłam, ale udało mi się nie polecieć na tyłek. Dante oczywiście zaczął zwiewać. Ja za nim brzegiem oceanu, cała zachwycona, kiedy spieniona woda chlupotała pod bosymi stopami. Przebiegliśmy spory kawałek, potem daliśmy sobie spokój z tym bieganiem i dalej szliśmy już nie za szybko, krokiem spacerowym, mijając po drodze plażowiczów, zarówno pojedyncze osoby, jak i całe rodziny wylegujące się na piasku. Co chwilę popatrywałam na ocean, na surferów śmigających na kolorowych deskach po falach o wiele większych niż te przy brzegu i nie po raz pierwszy zastanawiałam się, jak to naprawdę jest z tym surfowaniem. Czy istotnie jest to coś podobnego do latania? Może i tak, może nie. Najlepiej przekonać się o tym na własnej skórze, czyli samemu śmignąć na kolorowej desce.
Na skraju plaży między dwoma słupkami rozciągnięta była siatka do siatkówki plażowej. Kilka osób właśnie grało, czterech chłopaków w szortach i dwie dziewczyny w bikini. Wszyscy spaleni na brąz, jakby całe życie spędzili na słońcu. Dziewczyny szczupłe, ładne, chłopcy z nagimi torsami wysportowani, wspaniale umięśnieni. Z boku, na piasku leżały dwie lśniące żółte deski, czyli wśród tych siatkarzy musieli być surferzy, co oczywiście wzbudziło moją ciekawość. Zatrzymałam się, żeby przyjrzeć im się lepiej, oczywiście dyskretnie, z pewnej odległości, jednak Dante miał inną koncepcję. Szturchnął mnie w ramię i ruchem głowy wskazując siatkarzy, mruknął:
– Idziemy tam.
I od razu ruszył w ich stronę. Oczywiście poszłam za nim, ale na pewno minę miałam niewyraźną.
– Dante, jesteś pewien, że robimy dobrze? – spytałam cicho.
– Jasne! – zapewnił, puszczając do mnie oko. – W końcu mamy się zintegrować, prawda?
– Niby tak, ale czy musimy zaczynać już teraz? Naprawdę masz zamiar podejść do nich, do tych ludzi, i rozmawiać z nimi? Co im powiesz?
– No… zacznę chyba od „cześć” albo „hej”. Można też „siemanko”. Znam wszystkie warianty…
I szedł dalej zdecydowanym krokiem, a ja za nim z duszą na ramieniu. W chwili, gdy dochodziliśmy już do siatki, jeden z grających, chłopak niby ciemnowłosy, ale włosy miał porządnie wypłowiałe od słońca, właśnie podskoczył i odbił piłkę, nakierowując ją na jedną z dziewczyn po drugiej stronie siatki. Dziewczyna przykucnęła i zręcznie odbiła, a biała piłka poleciała prosto na nas. Dante naturalnie ją złapał, a wszyscy grający na moment znieruchomieli, spoglądając na nas.
Dante uśmiechnął się.
– Cześć! – zawołał i rzucił piłkę do jednej z dziewczyn, tak zagapionej, że chwyciła ją dosłownie w ostatniej chwili. – Może potrzebujecie jeszcze dwóch zawodników?
Cisza, bo oni dalej się gapili. Dziewczyny oczywiście na Dantego. Dosłownie jak głupie wytrzeszczały oczy. Ale nie dziwiłam się, bo wiedziałam, że mój brat bliźniak według ludzkich standardów wygląda powalająco, z czego doskonale sobie zdawał sprawę. A to, że wyglądał właśnie tak, czyli powalająco, wcale nie było dziełem przypadku. W Talonie, kiedy dobierano nam ludzką postać, która miała nam towarzyszyć do końca życia, zawsze kierowano się zasadą, że postać ta ma być zgodna z kanonami piękna obowiązującymi wśród ludzi. I dlatego też w organizacji nie było „ludzi” brzydkich. Nie bez powodu, skoro ludzie tak żywo reagowali na piękno, podobnie jak na bogactwo, władzę, charyzmę. Ktoś, kto wszystko to posiadł, mógł bardzo łatwo do nich dotrzeć i podporządkować sobie. Tak więc Dante wyglądał powalająco i dziewczyny nie odrywały od niego oczu. A co najmniej trzech chłopaków wlepiało oczy we mnie. Gapili się jak sroka w gnat, póki jeden z nich, wysoki, z długimi jasnymi włosami, nie odezwał się, wzruszając nieznacznie ramionami:
– Jasne! Im więcej nas, tym lepiej. Zdecydujcie się, z kim gracie.
I uśmiechnął się do mnie, jakby już był pewien, że stanę po tej stronie siatki co on. Ja natomiast nie miałam jeszcze żadnej pewności, czy w ogóle gdziekolwiek stanę, ale po krótkiej chwili namysłu doszłam do wniosku, że czemu nie? Mamy przecież „dostosowywać się, zaprzyjaźniać, zaadaptować się” i tak dalej. Po to przecież nas tu przysłano!
Ustawiłam się w pierwszym rzędzie obok dziewczyny, która przedtem odbiła piłkę w naszą stronę.
– Cześć! – powiedziała i odgarniając z twarzy kosmyki długich brązowych włosów, uśmiechnęła się bardzo miło. – Jesteś tu nowa, prawda? Przyjechałaś na wakacje?
Przez sekundę patrzyłam tylko na nią, bo w mojej głowie nagle zrobiła się pustka, a potem pojawiły się gorączkowe pytania jedno za drugim. Co ona powiedziała? Co ja mam teraz zrobić? Co powiedzieć? Po prostu szok, bo po raz pierwszy odezwał się do mnie człowiek, normalny człowiek – moich nauczycieli i opiekunów tu pomijam. A ja niestety nie byłam taka, jak mój brat, który w każdej sytuacji czuł się swobodnie i zawsze wiedział, co powiedzieć. Przeciwnie, bo poczułam się jak w pułapce. Najchętniej zrobiłabym w tył zwrot i wykonała drugi sprint tego dnia. Z powrotem do domu.
Milczałam, a dziewczyna, ku memu wielkiemu zdziwieniu, wcale nie zaśmiała się, nie wystąpiła z jakąś głupią uwagą na temat mego zachowania. Nawet nie spojrzała na mnie dziwnie, tylko po kilku minutach znów do mnie zagadnęła w chwili, gdy Dante odebrał piłkę i miał zaserwować. Właśnie podchodził do miejsca, gdzie na piasku stał jeden samotny sandał wyznaczający koniec boiska.
– Ale ja jestem głupia! Przecież nie przedstawiłam ci się! Jestem Lexi. A to mój brat, Calvin – powiedziała, ruchem głowy wskazując na wysokiego blondyna, który przedtem uśmiechnął się do mnie. – A ta cała reszta to Tyler, Kristin, Jake i Neil. Wszyscy jesteśmy stąd, oprócz Kristin. Jej rodzice mają tu dom letniskowy i co roku przyjeżdżają na całe lato. A wy skąd jesteście? Gdzie mieszkacie na stałe? Grałaś już kiedyś w siatkówkę?
Jedno pytanie za drugim, na szczęście nie musiałam odpowiadać od razu, ponieważ patrzyłyśmy na serwującego Dantego, który wykonał to bardzo efektownie. Najpierw piłkę podrzucił wysoko, potem piękny podskok, walnięcie i piłka śmignęła do przodu. Przeleciała nad siatką i nad moją głową, obierając sobie za cel blondyna, który odbił palcami, posyłając ją teraz do mnie. Do mnie! A ja przecież nigdy, ale to nigdy dotąd w siatkówkę nie grałam! Znałam ją tylko z telewizji, ale na szczęście smoki są niezwykle sprawne fizycznie, dlatego instynktownie wiedziałam, co mam zrobić. Podbiłam piłkę, potem uderzyłam jeszcze raz, nakierowując ją na chłopaka wypłowiałego od słońca. Uderzyłam porządnie. Piłka pruła powietrze jak rakieta. Chłopak rzucił się do niej, ale nie zdążył jej porządnie odebrać, bo odbiła się od jego ręki, pofrunęła spory kawałek w bok, upadła i potoczyła się po jaśniutkim piasku w stronę turkusowego oceanu. Wypłowiały zaklął i pobiegł za piłką, a my wszyscy po tej stronie siatki wydaliśmy radosny okrzyk.
– Super! – zawołała do mnie Lexi, tak jak wszyscy z oczami wlepionymi w Wypłowiałego, który zgarnąwszy piłkę z piasku, wracał do nas. – I chyba znam już odpowiedź na jedno z moich pytań! Niemożliwe, żebyś grała po raz pierwszy w życiu. A poza tym może powiesz, jak się nazywasz!
Poczułam, że wreszcie się odprężam. Obręcz ściskająca klatkę znika, nie mam więc najmniejszego problemu ani z odpowiedzią, ani z uśmiechaniem się nie tylko do Lexi, ale także do Calvina, który popatrywał w naszą stronę.
– Ember. Mam na imię Ember, a mój brat nazywa się Dante. Przyjechaliśmy tu na całe lato.
Graliśmy, póki niebo nie zaczęło tracić błękitu, zmieniając się w różowe i pomarańczowe, czyli słońce już zachodziło i wtedy to do Dantego raptem dotarło, że wypadałoby zadzwonić do wuja Liama. I zadzwonił z pożyczonej komórki, bo kiedy wybiegliśmy z domu, żadne z nas nie myślało o zabraniu telefonu. Zadzwonił, a potem Lexi i Calvin zaprosili nas do Smoothie Hut, czyli budki z burgerami i wieloma innym rzeczami do jedzenia i picia, stojącej na skraju plaży. Skorzystaliśmy z zaproszenia i wcale tego nie żałowałam. Przeciwnie! Byłam zachwycona, kiedy siedząc obok Lexi, przeżuwałam tłuste frytki i popijałam koktajl z mango, zapełniając żołądek czymś absolutnie dotąd nieznanym. Co nie stanowiło żadnego problemu, ponieważ układ pokarmowy smoków zdolny jest wchłonąć wszystko. Bardzo mi to smakowało, a Lexi i Calvin byli super. Czyli lato zapowiadało się wspaniale. Słońce, plaża, siatkówka, no i to żarcie! Niby śmieciowe, ale jakie dobre! Poza tym żadnych nauczycieli, trenerów czy ewaluatorów z tymi ich lodowatymi rękami i jeszcze bardziej lodowatymi spojrzeniami, śledzącymi każdy nasz ruch. A te dwie deski surfingowe, które widziałam już wcześniej, stały oparte o nasz stolik, bo były to deski Lexi i Calvina. Tak! I już zaproponowali, że nauczą mnie surfować! Czyli, podsumowując, mój pierwszy dzień, który spędzałam jako istota rodzaju ludzkiego, przebiegał bezproblemowo i nadzwyczaj przyjemnie…
Nie. Bo w pewnej chwili, kiedy patrzyłam, jak zachodzące słońce definitywnie znika za horyzontem i na poszarzałym niebie zaczynają pojawiać się pierwsze gwiazdy, nagle gdzieś w okolicy karku poczułam to charakterystyczne mrowienie, które czułam zawsze, gdy byłam pod obstrzałem oczu ewaluatora. Teraz też, czyli niewątpliwie ktoś mnie obserwował. Kto? Spojrzałam szybko na parking. Dwie dziewczyny z drinkami podchodziły do camaro. Jakaś rodzina – rodzice i dwoje malutkich jeszcze dzieci – zmierzała ku wyjściu z parkingu. Wszyscy zajęci sobą. Nikt nie patrzył na mnie. Nikt, ale to niemiłe uczucie wcale mnie nie opuszczało.
I dosłownie sekundę potem na parking wjechał motocykl. Na motocyklu – smok. Oczywiście wiedziałam to od razu. Każdy smok wyczuje drugiego smoka, choćby tamten zmienił się, dajmy na to, w wiewiórkę. A to był na pewno smok, naturalnie nie w swojej pierwotnej postaci, lecz po Przemianie, czyli przybraniu ludzkiej postaci. Każdy smok potrafił już to zrobić, by uniknąć prześladowania przez Zakon Świętego Jerzego, czyli sektę utworzoną przez zagorzałych pogromców smoków, których jedynym celem życia było całkowite wytępienie naszego gatunku. Przybranie ludzkiej postaci było najlepszą formą obrony przed tymi mordercami, umożliwiało także bezproblemowe wniknięcie do świata niczego niepodejrzewających ludzi. Nikt z nas, smoków, nie paradował teraz w postaci gada. Przemiany dokonywano tylko w sytuacji wyjątkowej, kiedy na przykład trzeba było kogoś zabić.
Smok na motocyklu wyglądał więc jak człowiek. Nie byle jaki, lecz wspaniały okaz tej dwunożnej istoty. Na pewno był trochę starszy ode mnie. Wysoki, szczupły, ale w barach szeroki. Czarne włosy rozwichrzone. Zatrzymał się na brzegu parkingu. Silnik dalej ryczał, a on siedział na motocyklu i gapił się na mnie z dziwnym uśmieszkiem i dlatego, mimo tej ludzkiej i bardzo pociągającej postaci, sprawiał na mnie wrażenie kogoś, przed kim lepiej mieć się na baczności. Tym bardziej że zareagowałam na niego dziwnie. Może i z powodu tych wlepionych we mnie oczu, tak jasnych, że wydawały się prawie złociste. W każdym razie czułam, jak krew w moich żyłach nagle zaczyna krążyć szybciej. Czułam też, że się rumienię. I to było jak najbardziej zastanawiające, ta gwałtowna reakcja na widok istoty tego samego gatunku, ale całkowicie mi nieznanej.
Spojrzenie Lexi, kiedy zauważyła, że wpatruję się w parking, od razu przemknęło w tamtą stronę. I jej reakcja też była co najmniej zastanawiająca, bo nagle taka jakaś rozmarzona westchnęła:
– Och… Przecież to SKM… Znowu się pojawił!
– Przepraszam, kto? – spytałam, zastanawiając się jednocześnie, skąd ten smok tu się wziął. Przecież teoretycznie spotkanie tu, w tej okolicy, innego smoka było niemożliwe. Talon zawsze do jednego miasta wysyłał tylko jednego przedstawiciela naszego gatunku, ponieważ zbyt wiele smoków w jednym miejscu mogłoby zwabić żołnierzy z Zakonu Świętego Jerzego. Dante i ja zostaliśmy przysłani tu razem tylko dlatego, że byliśmy prawdziwym rodzeństwem, a to w naszej organizacji było wielką rzadkością.
A jednak stało się. Natknęłam się na innego smoka, który patrzył na mnie intensywnie, wręcz prowokująco.
– Super-Koleś-na-Motorku – wyjaśniła Lexi. – Tak go przezwaliśmy, bo nikt nie wie, jak się nazywa. W ogóle nie wiadomo, kto to taki. Pojawił się tu przed kilkoma tygodniami i zaczął się pokazywać w różnych modnych miejscach. Wchodził, ale z nikim nie rozmawiał, tylko rozglądał się, jakby kogoś szukał, i już go nie było…
Nagle podskoczyłam, bo droga Lexi, uśmiechnięta od ucha do ucha, ni stąd, ni zowąd rąbnęła mnie w kolano swoim kolanem, oznajmiając przy tym radośnie:
– Coś mi się jednak wydaje, że wreszcie tego kogoś znalazł!
– Co? Kogo? Kogo niby miał znaleźć? – spytałam, odrywając oczy od parkingu, na którym smoka już nie było. Nie, bo jak tak gadałyśmy, motor zaryczał jeszcze głośniej i opuścił parking. Tak samo szybko, tak samo niespodziewanie, jak się tu pojawił.
Lexi zachichotała, a ja, przypomniawszy sobie o obecności mego brata, który siedział po drugiej stronie stolika, spojrzałam szybko w tamtą stronę. Bo może też zauważył faceta na motorze. Owszem, musiał zauważyć, bo wzrok miał utkwiony w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stał tamten motocykl. A minę miał taką, że mnie przytkało. Był zły, okropnie zły. Źrenice w zielonych oczach zwężone jak dwie czarne pionowe kreski, dlatego oczy Dantego wyglądały teraz jak oczy gada.
Szybko kopnęłam go w kostkę, a on równie szybko zamrugał, dzięki czemu oczy wróciły do poprzedniego stanu, czyli znów stały się ludzkie. Odetchnęłam, ale to wcale nie znaczyło, że odzyskałam całkowity spokój. O nie! – zawołałam w duchu. Dante, co to niby miało być?!
A Dante wstał.
– Musimy już iść, Ember.
Lexi wydała z siebie cichy dźwięk oznaczający wielkie niezadowolenie, na Dantego jednak wcale to nie podziałało.
– To nasz pierwszy dzień w Crescent Beach. Ciotka i wuj na pewno niepokoją się już o nas. Lexi, Calvin, dzięki za wszystko. Mam nadzieję, że kiedyś jeszcze się zobaczymy. Co wy na to?
– Jasne! – zawołał Calvin. – My praktycznie cały dzień spędzamy na plaży. Po prostu mieszkamy tutaj. Ember, wpadniesz tu jutro po południu? Pogoda ma być super, na pewno złapiemy najlepsze fale!
Niestety Dante zdecydowanym krokiem oddalał się już od stolika, nie pozostawało mi więc nic innego, jak zawołać, że jasne, dzięki, widzimy się jutro – i pobiec za bratem. Dopadłam do niego, szturchnęłam w ramię i spytałam, oczywiście półgłosem:
– Dante, co z tobą? Wyglądałeś jak jakiś psychopatyczny jaszczur. I to przy ludziach, przy normalnych ludziach! O co chodzi? Mów!
Spojrzał na mnie z miną niewyraźną, jakby skruszony, i zaczął nerwowo przeczesywać palcami sztywne od słonej wody włosy.
– Domyślam się. Przepraszam, Ember, ale czy ty wiesz, kto tam był na tym parkingu? Przed chwilą?
– Chodzi ci o tego smoka, tak? Też go zauważyłam.
– Ember!
Dante nagle zatrzymał się, więc ja też, i wtedy spojrzał mi prosto w oczy. A mnie znów przytkało, bo w oczach Dantego, zwykle tak opanowanego, wręcz niewzruszonego, wyraźnie czaił się lęk.
A kiedy usłyszałam, co miał do powiedzenia, przeraziłam się.
– Ember! To nie był ktoś przysłany tu z Talonu! Na pewno! Gotów jestem się założyć, że to zbieg! Po prostu zbieg!
Zbieg! Smok, który z jakiegoś tam powodu uciekł z Talonu i zerwał wszystkie łączące z nim więzy. Uciekł, a Talon ucieczki nigdy nie wybaczał. Smoki, które postawiły na samodzielność, to dla Talonu zdrajcy i przestępcy. Owszem, dawano im szansę powrotu na dobrą drogę. Ale tylko raz. Jeśli tej szansy nie chcieli wykorzystać, wysyłano po nich superagentów, czyli Żmije, by z powrotem sprowadzili ich do Talonu, gdzie czekała ich kara za zdradę.
A więc to tak… Zbiegły smok wałęsający się po Crescent Beach, który gapił się na mnie tak, jakby wiedział, że tutaj będę…
– O nie… – jęknęłam. – Jak myślisz, od jak dawna jest poza Talonem?
– Myślę, że nie tak długo… – wymamrotał Dante, wpatrując się w ludzi, którzy jeszcze zostali na plaży. Wpatrywał się bardzo intensywnie, nigdy dotąd nie widziałam, by mój brat wpatrywał się w coś lub kogoś aż tak bacznie. – Ember, wujowi Liamowi i ciotce Sarah ani słowa, jasne?
– Nie mówić? Dlaczego?
– Dlatego, że zaraz powiadomią o tym Talon, a kiedy tam się dowiedzą, że jakiś zbieg krąży po tej okolicy, natychmiast każą nam wracać!
Wracać?! Tylko nie to! Jęknęłam w duchu rozpaczliwie, co Dante musiał wyczuć, bo szybko położył rękę na mym ramieniu i uśmiechnął się.
– Nie panikuj. Wszystko będzie dobrze. Zapanuję nad wszystkim.
Miał wszelkie podstawy, by tak sądzić, zawsze przecież potrafił dopiąć swego, niemniej jednak wcale nie poczułam niewysłowionej ulgi. Wcale nie, bo nie potrafiłam ot tak, po prostu wyrzucić z pamięci tego, co wydarzyło się na tym parkingu. Tylko przez chwilę, a ja i tak nie mogłam zapomnieć dziwnych oczu tamtego smoka, które patrzyły na mnie tak, że krew galopowała w moich żyłach. A kiedy napotkałam jego wzrok, poczułam, że coś się we mnie budzi, coś bardzo gorącego i pierwotnego…
Czyli nie ma co się łudzić. Zbiegły smok niewątpliwie oznacza problem.
Następny dzień już od samego początku był po prostu rewelacyjny. Spałam jak zabita, tak dobrze, jak chyba jeszcze nigdy w życiu. Obudziłam się dopiero gdzieś tak koło południa. Dantego w domu nie było, czyli musiał polecieć już na plażę. I istotnie, był tam w towarzystwie naszych rówieśników, których poznaliśmy poprzedniego dnia. Spędziliśmy z nimi całe popołudnie. Gadaliśmy, pływaliśmy, graliśmy w siatkówkę i obżeraliśmy się śmieciowym jedzeniem ze Smoothie Hut. Byłam bardzo zadowolona, bo czułam się już o wiele swobodniej, chociaż czasami ich zachowanie było dla mnie dziwne. Na przykład – dotykanie. Lexi była bardzo „dotykalska”. A to klepnęła po ramieniu, a to żartobliwie szturchnęła w bok. Na szczęście kiedy zrobiła to po raz pierwszy, udało mi się zapanować nad sobą. Nie odskoczyłam od niej, nie zasyczałam. Poza tym Lexi i Kristin bardzo dużo się śmiały i gadały jak najęte. O ubraniach, butach, zakupach i chłopakach, czyli o czymś, o czym nie miałam pojęcia. Fascynację ubraniami czy butami byłam w stanie zrozumieć, bo może ludzie po prostu kochają ubrania i buty tak jak my, smoki, kochamy drogie kamienie. Natomiast ta obsesja na punkcie innych istot rodzaju ludzkiego po prostu mnie zdumiewała. Tak, bo chyba była to już obsesja, skoro Lexi co rusz łapała mnie za ramię, piejąc z zachwytu nad kolejnym chłopakiem, który właśnie pojawił się na plaży. Kiwałam wtedy głową, mówiłam, że tak, tak, prawdziwe ciacho, chociaż nie widziałam w nim nic szczególnego.
Ale najważniejsze było to, że Lexi obiecała nauczyć mnie surfować. Tak! Obiecała też, że pokaże mi genialne miejsce, gdzie fale są najlepsze, ale tłoku nie ma, bo na szczęście mało kto wie o tym miejscu. A poza tym wieczorem siedzieliśmy przy ognisku! Kiedy słońce zaczęło znikać za horyzontem, Calvin wykopał w piasku dołek, włożył do niego kawałki drewna, które ocean wyrzucił na brzeg, i zapalił ognisko. Ogień zapłonął, a my usiedliśmy dookoła, wsuwając stopy w chłodny już piasek, i było wprost cudownie. Lexi co prawda usta się nie zamykały, ale na szczęście mówiła dość cicho. A jeden z chłopców, który przyniósł na plażę gitarę, zaczął cicho na niej brzdąkać. Ogień trzaskał, też cichutko, przepiękne złocisto-czerwone płomienie wznosiły się ku niebu, rozsiewając rozkoszne ciepło.
Patrzyłam jak urzeczona. Tak. Bo jest cudnie, bo życie nie może być lepsze. Teraz na pewno nie. Teraz jest idealnie!
I nagle tę tak urokliwą chwilę przerwał świergot mojej komórki. Najpierw mojej, a kiedy wyjmowałam ją z kieszeni, ożyła również komórka Dantego. Spojrzeliśmy na siebie znacząco, po czym każde z nas wlepiło oczy w swój telefon. Ja dostałam wiadomość od Liama i Sarah. Kiedy przeczytałam, zmroziło mnie.
Bo to był rozkaz:
Wracajcie do domu. Natychmiast.
Dante naturalnie otrzymał tę samą wiadomość, bo zerwał się na równe nogi i zaczął pośpiesznie otrzepywać się z piasku.
– Musimy już iść – oznajmił. Wszyscy naturalnie zaprotestowali, więc dodał z uśmiechem: – Niestety, sprawy rodzinne. Ember, idziemy!
A ja ani drgnęłam. Bo i niby dlaczego mamy wracać już do domu? Do północy, czyli naszej godziny policyjnej, jeszcze daleko, a Liam i Sarah mówili przecież, że możemy chodzić, dokąd chcemy, i być tam tak długo, jak chcemy. Mamy tylko obowiązek powiadomić, gdzie w danej chwili jesteśmy. W związku z powyższym nie miałam najmniejszego zamiaru wracać. Tym bardziej że Liam i Sarah to tylko ludzie. Co mogą nam zrobić? Nic! Bo na pewno nie przyjdą tutaj, nie chwycą za ucho i nie zaciągną nas siłą do domu!
– Idź sam, Dante – powiedziałam. – Ja posiedzę tu jeszcze trochę.
Wtedy spojrzał na mnie ze złością, mrużąc oczy, które zmieniły się w dwie zielone szparki, przekazujące dobitnie, jakby krzyczał pełnym głosem:
– Musimy iść, Ember. Musimy słuchać się naszych opiekunów, ponieważ są za nas odpowiedzialni. Z rozkazu Talonu. Dlatego nie rób żadnych głupstw, bo możesz zaszkodzić i sobie, i mnie.
Moje spojrzenie w tym momencie było identyczne. Też spojrzałam ze złością, moje oczy też zmieniły się w zielone szparki.
– Ale ja mam ochotę tu jeszcze zostać – odparłam tak samo bezgłośnie, ale równie dobitnie. – Bo coraz bardziej mi się tu podoba.
Złość w spojrzeniu Dantego przybrała na sile.
– Będziemy mieli przez ciebie problemy!
Na co ja wzruszyłam ramionami i zmieniłam pozycję siedzącą na półleżącą, opierając się na łokciach.
– No to idź! Kto ci broni? Bo ja zostaję.
Cały ten dialog trwał mgnienie oka i zakończył się w sposób zaskakujący. Bo złość Dantego nagle minęła. Już nie wściekał się, tylko prosił. Dante! Szeptem, prawie niesłyszalnym:
– Chodź, Ember. Proszę…
I wtedy się złamałam. Bo z rozgniewanym Dantem mogłam dyskutować, ale z wystraszonym, prawie błagającym – na pewno nie.
– Dobrze, dobrze, niech ci będzie. Idziemy.
Wstałam i otrzepałam się z piachu, z tym że nie byłabym sobą, gdybym nie posłała mu jeszcze jednego spojrzenia, takiego spode łba, oczywiście nasyconego konkretną treścią:
– Robię to tylko dla ciebie!
Na co on się uśmiechnął. A ja, rzuciwszy ostatnie tęskne spojrzenie na cudowne ognisko, na te zwycięskie złociste płomienie bezlitośnie owijające się wokół kawałków drewna, ruszyłam przez plażę w ślad za moim bratem.
Ciotka Sarah i wuj Liam czekali na nas w pokoju dziennym. Nie byli tam sami. O nie. Kiedy tylko w ślad za Dantem przekroczyłam próg, od razu poczułam na sobie ten lodowaty wzrok i od razu wszystko we mnie, tam w środku, zasyczało i zwinęło się w kłębek. Bo te dwie dodatkowe istoty w pokoju dziennym to były smoki. Oczywiście! Kiedy tylko wyczułam emanującą z nich siłę, to moje drugie ja – a właściwie pierwsze – które było smokiem, skuliło się ze strachu, pragnąc uciec jak najprędzej przed drugim, o wiele silniejszym drapieżcą. Bo i co z tego, że Talon zorganizowany był perfekcyjnie, dzięki czemu mógł rozprzestrzenić się po całym świecie, co z tego, że byliśmy teraz „ucywilizowani”! Odwieczny instynkt przetrwania wcale nie był w zaniku. Nadal istniał w całej swej mocy, i kiedy pisklak staje twarzą w twarz z dwoma groźnymi dorosłymi smokami, to mimo że smoki te przybrały postać ludzką, instynkt i tak podpowiada pisklakowi, że najlepiej podkulić ogon i znikać stąd jak najprędzej.
Jeden ze smoków, o wyjątkowo jasnych oczach rzucających spojrzenia wyjątkowo jadowite, wysunął się o krok do przodu.
– Witajcie, uczniowie!
Ten smok, którego bałam się bardziej niż tego drugiego, był kobietą. Wysoką, szczupłą, w bardzo eleganckim czarnym kostiumie od Armaniego. Jasne włosy miała gładko zaczesane w tył i upięte w ciasny kok. Drugi smok był mężczyzną w garniturze również czarnym i również od Armaniego. Włosy miał czarne, też zaczesane w tył i przylizane jak ona. Stał z rękami złożonymi przed sobą i po prostu nam się przyglądał. Chłodno, ale w nim nie wyczuwałam żadnego zagrożenia. Natomiast w tej kobiecie tak, choć niby uśmiechała się do mnie. Przez moment, bo potem ośmiocentymetrowe obcasy zastukały o podłogę, kiedy podeszła do mnie bliżej i spojrzawszy na mnie jak na jakiegoś bardzo rzadkiego robala, co wślizgnął się tu pod drzwiami, oznajmiła:
– Nastąpiła zmiana w naszych planach.
Wśród brzęczących owadów przykucnąłem w wilgotnym, parującym poszyciu brazylijskiego lasu tropikalnego, czując, jak po okrytych kamizelką kuloodporną plecach spływają strużki potu. Tuż obok mnie, wśród paproci, klęczał nieruchomo inny żołnierz, trzymając w rękach M-16 z lufą skierowaną w bok. Reszta naszej zaledwie ośmioosobowej drużyny była za nami, rozproszona, milcząca i czujna. A przed nami, jakieś sto metrów dalej, widać było połyskujący w słońcu niski mur z surowej ziemi otaczający hacjendę. Widać było też strażników z przewieszonym przez ramię AK-47, którzy przechadzali się wzdłuż tych murów, nieświadomi, że są obserwowani. Było ich sześciu, a w środku na pewno dwa razy tyle, do tego dochodzili służący, których liczba była nieznana. Ale to nieważne. Ilu jest, tylu jest. Wiadomo, będzie walka, będą ofiary po obu stronach. Jak zwykle. A wszystko po to, by dopaść nasz cel. Nasz jedyny priorytet. Bezwzględny priorytet.
– Bravo zajął pozycję – powiedziałem cicho do mikrofonu przy słuchawkach.
– Dobrze – odparł głos w słuchawce, zniekształcony przez zakłócenia. – Po pierwszym strzale rusza jednostka specjalna. Wy ruszacie dopiero wtedy, kiedy cel sam się pokaże.
– Zrozumiałem.
Żołnierz obok mnie zrobił głęboki wdech i powoli wypuścił powietrze. Był starszy ode mnie o parę lat, twarz miał oszpeconą wielką czerwoną świecącą blizną. Brał udział w niejednej akcji, tak jak i reszta naszej drużyny, w której nie było żółtodziobów. Przeciwnie, tylko zaprawieni w bojach żołnierze, bo tacy właśnie byli tu potrzebni. Ludzie z doświadczeniem, w każdej drużynie, począwszy od nas, czyli grupy szturmowej, na przyczajonych wśród drzew snajperach Tristana skończywszy.
Przemknąłem spojrzeniem po moich ludziach, na mgnienie oka poddając się temu bolesnemu uczuciu całkowitej rezygnacji. I akceptacji. Niektórzy z nas dziś polegną. To oczywiste. Gdy się staje twarzą w twarz z tak potężnym wrogiem, śmierć musi zebrać swoje żniwo. Wszyscy byliśmy na to przygotowani. Wszyscy gotowi umrzeć za nasz Zakon.
– Zaczynają za trzydzieści sekund – przekazałem swoim żołnierzom. – Możecie zacząć odliczać.
Pokiwali głowami. Twarze kamienne, wszyscy skupieni na zadaniu. A ja, nie odrywając oczu od ścian hacjendy, zacząłem odliczać sekundy. Kiedy doszedłem do „trzy”, usłyszałem świst lecącego pocisku. Najpierw cichy, potem coraz głośniejszy i głośniejszy, a na końcówce prawie ogłuszający.
– Dwa… jeden…
Huknęło. Pocisk z moździerza trafił w hacjendę. Kiedy kawałki dachu posypały się na wszystkie strony, a w niebo buchnęły słupy dymu i ognia, żołnierze z jednostki specjalnej, czatujący na skraju polany przed domem, otworzyli ogień. Poprzez jazgot karabinów słychać było dobiegające z domu nawoływania, na podwórze zaczęli wybiegać żołnierze, przypadać do ziemi i odpowiadać na ogień. Jeden ze strażników rzucił granat, który przefrunął ponad murem i wybuchł, wzbijając tumany kurzu.
A nasi, posyłając krótkie, precyzyjne serie, parli do przodu, konsekwentnie zbliżając się do budynku. Pociski odbijały się rykoszetem od drzew i bruku. Ludzie krzyczeli, huk wystrzałów niósł się daleko ponad dachem hacjendy. Z domu co chwila wybiegał jeszcze ktoś i włączał się do walki.
A nasz cel nadal się nie pojawiał.
No, dalej, wyłaź! – powtarzałem w duchu, kiedy kolejnym żołnierzem z jednostki specjalnej szarpnęło. Trysnęła krew, żołnierz osunął się na ziemię. Po nim następny, bo na otwartej przestrzeni przed hacjendą trudno się było ukryć przed wrogiem przyczajonym za niskim murem.
Kiedy znów jeden z naszych padł, przymrużyłem oczy.
Rusz się, gadzino, połknij wreszcie haczyk! – rozjuszony krzyczałem w duchu. Wiemy, że tam jesteś. Wyłaź!
I wreszcie stało się. Kiedy żołnierze z jednostki specjalnej pokonali mur i byli już w połowie trawnika, dach domu eksplodował i wyłoniło się z niego gigantyczne cielsko pokryte ciemnoniebieskimi łuskami, rozsiewając dookoła kawałki drewna i dachówek. Wyprysnęło w górę i przefrunęło nad zadaszeniem nad frontowymi drzwiami. Był ogromny. Dorosły, dojrzały osobnik o wysokości słonia i trzy razy od niego dłuższy. Z wąskiej czaszki wyrastały zagięte spiralnie rogi, szyja i cały grzbiet do nasady potężnego ogona pokryte były kolcami. Wielkie skórzaste skrzydła rzucały na ziemię złowrogi cień, kiedy na moment zawisł w powietrzu, spoglądając na to, co się dzieje w dole. A potem skrzydła załopotały i smok przypikował. Wylądował na trawniku, wydając z siebie ryk, od którego zatrzęsła się ziemia, i zionął ogniem. Prosto w szeregi żołnierzy.
I zaczęło się piekło. Przeraźliwe krzyki, kiedy żołnierzami miotało na wszystkie strony, kiedy ogień smoka trawił ich jak suche drewno. Nie tylko, bo zakończone szponami potężne łapy chwytały żołnierzy i miażdżyły, ugniatając jak plastelinę, a bezwładne ciała ciskały na ziemię. Jednocześnie smok przez cały czas młócił potężnym ogonem, odrzucając na bok skradających się z tyłu żołnierzy.
Teraz!
Poderwałem się z ziemi, a razem ze mną wszyscy moi ludzie, i otworzyliśmy ogień. Wycelowałem w bok gigantycznego gada, tuż za przednią łapą, tam, gdzie było serce. M-16 zaterkotał, wypluwając z siebie trzystrzałowe serie. Z opancerzonego cielska trysnęła krew. Smok zachwiał się, wydając ogłuszający ryk, czyli pociski przebiły się przez łuski, ale niestety jeszcze nie zabiły. Parłem więc do przodu, celując w słabe punkty w ogromnym cielsku. Strzelałem bez przerwy, świadomy przecież, że im szybciej zabije się bestię, tym mniej wyrządzi szkody, tym mniej istot pozbawi życia. Dlatego nie było mowy o żadnym ociąganiu się. Przecież wiadomo, że albo on – albo my. Innej opcji nie ma.
Nagle z gęstych zarośli, tuż przed nami, wyjechał czarny dżip, wzbogacając kakofonię dźwięków o terkot zamontowanego na nim browninga M2. Dżip pędził wprost na gada, który wzięty w krzyżowy ogień, wydał ten swój ogłuszający ryk, rozpostarł skórzaste skrzydła i wzbił się w powietrze.
A w moich słuchawkach rozległo się powarkiwanie dowódcy:
– Celuj w skrzydła! Nie daj mu odlecieć!
Warczał, choć ja już strzelałem metodycznie, celując właśnie tam, w skórzastą błonę gigantycznych skrzydeł. Z tym że smok wcale nie miał zamiaru odlatywać. Przeciwnie. Obrócił się w powietrzu i znów przypikował. Piętnaście ton łusek, zębów i szponów zwaliło się na dżipa, natychmiast go unieruchamiając. Zmiażdżyło maskę, kierowcę wgniotło w przednią szybę, strzelec przekoziołkował przez tył samochodu i rozpłaszczył się na ziemi między paprociami. A smok, teraz z triumfalnym rykiem, przewrócił dżipa i zmiażdżył, zmieniając błyskawicznie w kupę złomu. Zmiażdżył oczywiście z tym kimś, kto był w środku, dlatego skrzywiłem się mimo woli. Ale na tym koniec, bo nie była to odpowiednia pora na rozmyślanie o tym, że znowu życie z kogoś uleciało. Poległym oddaje się cześć po zwycięskim zakończeniu bitwy.
Cała moja drużyna ponownie wzięła sobie za cel bok smoka, który zalany krwią szarpnął się, miotnął długą szyją i wlepiając w nas czerwone, rozjarzone ślepia, zaczął wściekle bić ogonem. Naturalnie wydając z siebie kolejny wściekły ryk.
– Trzymać pozycje! – wrzasnąłem do swoich żołnierzy. – Spróbuję go odciągnąć! A wy nie przerywajcie ognia!
Kilku z nich spojrzało na mnie posępnie, ale nie dyskutowali. To ja dowodziłem, to ja wydawałem rozkazy. Stanie się tak, jak zadecydowałem, a jeśli zginę i dzięki temu moi towarzysze broni będą mogli walczyć dalej, to moje poświęcenie nie pójdzie na marne. Wiedziałem to i ja, i oni.
Wyszedłem z kryjówki i ruszyłem prosto na smoka, cały czas posyłając krótkie serie. Wyczuł mnie, bo się obejrzał i nabrał głęboko powietrza w smocze płuca. Co oczywiście zauważyłem, a mój puls osiągnął apogeum. Błyskawicznie przypadłem do ziemi, w chwili gdy z paszczy smoka wydobyły się jęzory ognia. Złociste wstęgi przefrunęły ponad trawnikiem, ku drzewom, które stanęły w ogniu. Zerwałem się na nogi, a gigantyczny jaszczur z rozdziawioną paszczą szedł prosto na mnie. Serce waliło mi jak młot, ale ręce nie zadrżały, kiedy uniosłem karabin, celując w rogaty łeb. Wiedziałem przecież, że gruby rogowy napierśnik skutecznie osłania klatę piersiową i brzuch gada. Dlatego trzeba celować właśnie tam, w łeb. Trafiłem w czoło i kość policzkową. Smok wzdrygnął się, miotnął łbem. I dalej szedł na mnie.
Kiedy rozdziawiona paszcza raptem wysunęła się do przodu, błyskawicznie odskoczyłem na bok. Paszcza zamknęła się dokładnie tam, gdzie byłem przed ułamkiem sekundy, a smok szybko jak wąż obrócił łeb w moją stronę i ponownie zaatakował. Szponom o długości kilkunastu centymetrów udało mi się wymknąć, ale wielki rogaty łeb przywarł do mego boku i zęby, które bez trudu mogły przegryźć słup telefoniczny, wbiły się w moje ciało. Mimo grubej kamizelki kuloodpornej ból był straszny we wszystkich żebrach z tej strony. Jednocześnie ziemia oddalała się ode mnie. Unosiłem się coraz wyżej i wyżej, potem świat wokół mnie zawirował i poleciałem w dół. Rąbnąłem o ziemię. Przeturlało mnie kilkakrotnie. Kiedy w końcu zatrzymałem się, wiadomo, najważniejsze było spojrzeć w górę. Zaciskając zęby z bólu, oparłem się na łokciach i uniosłem głowę…
Napotkałem szkarłatny wzrok wroga.
Stał nade mną gigantyczny stwór z na wpół rozłożonymi skrzydłami rzucającymi na ziemię gigantyczny cień. Przedstawiciel prastarego, obcego mi gatunku, o spojrzeniu zimnym i bezlitosnym, pełnym nienawiści. I triumfu. Nozdrza gada rozdęły się. Znów nabierał głęboko powietrza, było więc oczywiste, że ponownie zionie zabójczym ogniem. Ale we mnie nie było ani odrobiny strachu czy żalu nad sobą. Byłem żołnierzem z Zakonu Świętego Jerzego, byłem przygotowany na śmierć, jedynym moim życzeniem było zginąć z honorem podczas walki z odwiecznym wrogiem.
I wtedy, w tej chwili już ostatecznej, padł strzał. Jeden strzał, który odbił się szerokim echem i słychać go było doskonale nawet w takim chaosie jak tutaj. Smok zaryczał i odskoczył, a z jego boku trysnęła fontanna jasnej krwi. Bo ten, kto strzelał, celował precyzyjnie, właśnie tam, w bok smoka, tuż za przednią łapą, wysyłając prosto w smocze serce pocisk przeciwpancerny kaliber .50. Z takiej właśnie precyzji znany był Tristan St. Anthony.
I wreszcie wokół zadrżało, wreszcie smoka zwaliło z nóg. Runął na ziemię, zajęczał i ryjąc szponami glebę, starał się za wszelką cenę podnieść. Skrzydła i ogon rozpaczliwie młóciły powietrze. Rozpaczliwie, ale coraz wolniej. Bo umierał. Żołnierze strzelali do niego ze wszystkich stron. Widziałem, jak rogaty łeb z głuchym odgłosem huknął o ziemię. Widziałem, jak opuszczają go resztki sił, jak po ostatnich, rozpaczliwych próbach nieruchomieje, tylko żebra jeszcze unoszą się odrobinę i opadają, a potężny ogon drży konwulsyjnie. Jedyne oznaki, że w smoku nadal tli się życie.
Leżał i dyszał. Łeb drgnął, skośne, jasnoczerwone ślepia spojrzały wyraźnie w moją stronę. Przez chwilę patrzyliśmy sobie prosto w oczy. Smok i jego pogromca uwięzieni w zamkniętym kręgu wojny i śmierci.
Skłoniłem głowę, tak jednak, by mieć smoka nadal w polu widzenia, i wypowiedziałem te sakramentalne słowa:
– In nomine Domini Sabaoth, sui filiiqui ite ad Infernos!
Czyli:
W imię Boga, Pana Zastępów, i Jego Syna – idź do piekła!
Zaklęcie, które znał każdy żołnierz Świętego Jerzego. Wszyscy wierzyli przecież święcie, że smoki to demony i podejmując ostatnią próbę pozostania w naszym świecie, mogą zawładnąć naszą duszą. Dlatego ja też je wypowiedziałem, chociaż w tej kwestii miałem swoje zdanie. Dla mnie smoki nie były demonami, tylko istotami z krwi i kości. Kiedy przebije się przez ich łuski i pancerz, umierają tak jak wszyscy. Są naszymi śmiertelnymi wrogami, tak, ale trzeba przyznać, że są też wielkimi wojownikami wykazującymi się niebywałym męstwem.
W gigantycznej piersi konającego smoka zadudniło. Paszcza otwarła się i wydobył się z niej niski głos, głos niezwykły, bo głos smoka:
– Jeszcze nie zwyciężyłeś, Święty Jerzy – wycharczał, spoglądając na mnie z pogardą. – Ja jestem tylko jedną łuską na ciele Talonu. Przetrwamy, tak jak zawsze, a nawet będziemy coraz silniejsi, bo wasza rasa niszczy się sama. Już niebawem nadejdzie ten dzień, kiedy ty i cały twój gatunek padniecie przed nami na kolana!
Światło w szkarłatnych oczach gasło. Powieki smoka opadły, łeb osunął się na ziemię. Gigantyczne ciało ostatni raz zadrżało konwulsyjnie. Skrzydła już bez życia, ogon przestał bić o ziemię. Wielki gad znieruchomiał, jakby ostatecznie zrezygnował z walki o życie.
Spośród drzew zaczęli wybiegać żołnierze, potrząsając karabinami i wydając triumfalne okrzyki. A trawnik wokół ogromnego cielska zasłany był ciałami tych, którzy w tej bitwie polegli, walcząc po obu stronach. Niektórzy ruszali się jeszcze, niektórzy już nie, spaleni, zwęgleni jak poczerniałe łupiny. Między drzewami nadal widać było migotanie ognia, ciemne słupy dymu wznosiły się ku niebu. Na środku trawnika tliły się jeszcze żałosne resztki dżipa, widome świadectwo nadzwyczajnej siły wielkiego gada.
Wymiana ognia ze strażnikami skończyła się. Smoczy szef już nie żył, więc niedobitki z jego obstawy zaczęły uciekać do lasu. Nikt ich nie ścigał, bo takiego rozkazu nie było. A dlaczego? Bo zadanie wykonane. Smok zabity i za kilka minut pojawi się helikopter z ludźmi, którzy pozbierają to, co należy zebrać, przede wszystkim ciała, a potem zetrą hacjendę z powierzchni ziemi i nikt nigdy się nie dowie, że tego dnia w tym właśnie miejscu legendarny potwór zionący ogniem zakończył życie.
Wokół martwego smoka zbierali się żołnierze. Zadowoleni, uśmiechnięci, poklepywali się nawzajem po ramieniu, podchodzili też bliżej do gigantycznego truchła i potrząsali głową ze zdumieniem, że jakaś istota może osiągnąć aż takie rozmiary. Na ich twarzach widać było odrazę i lęk. Ja nie podchodziłem, bo widok martwego smoka nie był dla mnie nowością, chociaż z takim gigantem nigdy dotąd nie walczyłem. Zmagałem się z takim okazem po raz pierwszy. Ciekawe, czy również po raz ostatni…
A walczyłem, bo każdemu przecież żołnierzowi z Zakonu Świętego Jerzego wbijano do głowy, że smoki są złe.
„Są demonami. To Żmije samego diabła. Dążą do całkowitego zniewolenia ludzi, a my jako jedyni stajemy między tymi mordercami a ludźmi, którzy nie zdają sobie sprawy z zagrożenia”.
O tym, że nasz wróg jest silny, przebiegły i bezlitosny, wiedziałem doskonale. Moi rodzice i siostra zostali zamordowani przez smoka. Byłem wtedy jeszcze bardzo mały, miałem niespełna trzy lata. Uratował mnie Zakon, przygarnął i wyszkolił do walki z potworami. Więc walczę z nimi i zabijam, bo każdy zabity smok oznacza uratowanie co najmniej kilku istnień ludzkich. Brałem udział w wielu bitwach i wiem bardzo dobrze, do czego te potwory są zdolne. Bezlitosne, całkowicie pozbawione uczuć stwory o niebywałej sile, której z wiekiem wcale nie ubywa. Przeciwnie, są coraz silniejsze. Na szczęście starych smoków musiało być już niewiele, bo do walki coraz częściej stawały smoki młodsze, już nie tak monstrualnych rozmiarów. Z tym że pokonanie dojrzałego smoka dawało wielką satysfakcję. Kiedy zabijałem taką bestię, nie czułem żadnych wyrzutów sumienia. Teraz też nie, bo pokonaliśmy smoka, który grał pierwsze skrzypce w południowoamerykańskich kartelach i miał na sumieniu śmierć tysięcy ludzi. Dobrze, że odszedł, bo bez niego świat będzie lepszy. Może dzięki temu, że nie żyje, jakieś małe dziecko nie zostanie sierotą nieznającą swoich rodziców. Przynajmniej tyle mogłem zrobić. Zabijać. I nie miałem żadnych oporów, bo byłem winien to swoim bliskim.
Zacisnąłem mocno zęby, bo znów przeszył mnie okropny ból. Nic dziwnego. Walka dobiegła końca, skończyła się adrenalina i poturbowane ciało daje znać o sobie. Niestety kamizelka kuloodporna, choć zwykle bardzo przydatna, tym razem nie spisała się na medal. Bolało bardzo. Byłem pewien, że gad połamał mi co najmniej dwa żebra.
– Ale ubaw! Wiesz, stary, jak ci się znudzi żołnierski los, możesz zrobić karierę jako piłka futbolowa dla smoków! Po tym ostatnim kopniaku odrzuciło cię o co najmniej pięć albo i sześć metrów!
Radosny głos wydobywał się z niewielkiego pagórka, tak jak wszystko dookoła pokrytego mchem, listkami i gałązkami. Pagórka ruchomego, bo teraz przesuwał się ku mnie, a z boku owego kopczyka wystawała ręka, również cała w liściach i mchu, dzierżąca karabin snajperski barret M107A1 kaliber .50. Druga ręka zsunęła w tył kaptur, odsłaniając uśmiechniętą twarz Tristana St. Anthony’ego, mojego partnera. Ciemnowłosego, o oczach niby niebieskich, ale tak ciemnych, że właściwie już czarnych.
Tristan przykucnął obok mnie, odłożył broń i zaczął ściągać z siebie maskujące ubranie.
– Jak z tobą, Garret? Wszystko w porządku? Nie połamał cię?
– Ujdzie… – wysyczałem przez zaciśnięte zęby, bo nadal bolało jak diabli. – Ale pogruchotał mnie. Co najmniej dwa żebra.