Buntownik - Kagawa Julie - ebook

Buntownik ebook

Kagawa Julie

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Samotnie upadną, razem powstaną

Od wieków członkowie Zakonu Świętego Jerzego polowali na smoki. Ukrywając się pod ludzką postacią, smoki przetrwały. Stworzyły Talon, potężną organizację, w której każdy smok ma wyznaczone miejsce i służy wspólnej sprawie. Z czasem stały się silne i przebiegłe, gotowe przejąć władzę nad światem.

Ale są wśród nich buntownicy, którzy pragną żyć w zgodzie z ludźmi.

Należy do nich Ember. Dotąd posłuszna organizacji, opuszcza Talon, by wspierać przywódcę buntu, Rileya. Najpierw jednak chce spłacić dług wdzięczności wobec Garreta, żołnierza Zakonu, który uratował jej życie.

Ember i Riley uwalniają Garreta z celi śmierci i uciekają do Las Vegas, by wśród tłumu turystów ukryć się przed pogonią. Ale potężni wrogowie nie dają za wygraną. To tylko kwestia czasu, kto dopadnie ich pierwszy – agenci Talonu czy żołnierze Zakonu Świętego Jerzego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 590

Oceny
4,0 (24 oceny)
12
5
2
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
enderia

Nie polecam

Zaczęłam czytać, nastawiona dość entuzjastycznie … i no nie dałam rady … Ciągnie się to jak flaki z olejem , bohaterowie tak egzaltowani, że strach. Opisany świat taki lekko z kartonu. Naprawdę tylko dla wytrwałych
00
forxiga

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo przyjemnie się czytalo. Czekam na ciąg dalszy.
00
Emi-book

Z braku laku…

Cóż, rozczarowałam się. Czytając pierwszy tom jeszcze dawałam radę, a momentami dziwne formułowanie zdań starałam się zrzucić na tłumaczenie (chociaż nadal nie jestem do końca pewna, czyja to wina...). W tym tomie akcja chwilami była tak powolna, że potrzebowałam przerw od czytania. Styl, w którym historia ta została napisana, odczuwam jako dość nienaturalny i, subiektywnie, nieprzyjemny. W tomie drugim zabrakło już elementów, które pozwalały mi to w pierwszym tolerować.
00

Popularność




Julie Kagawa

Buntownik

Tłumaczenie:

Dla Laurie i Tashy

CZĘŚĆ I

ODLICZANIE

GARRET

Stałem przed milczącym, czujnym stołem, spoza którego spoglądało na mnie sześć par oczu serwujących spojrzenia bardzo różne, od podejrzliwych po taksujące, z tym że wszystkie były jednakowo przenikliwe, bo tak przede wszystkim spoglądali na mnie ci mężczyźni w czarno-szarych mundurach z dumnym emblematem Zakonu na piersiach. Z czerwonym krzyżem na białym tle. Mężczyźni o twarzach surowych, pooranych zmarszczkami, twarzach ludzi, których życie upływa na wojnach i walkach. Niektórych znałem tylko ze słyszenia, niektórych osobiście, ponieważ szkolili mnie, a pod rozkazami niektórych zdarzyło mi się walczyć.

Porucznik Gabriel Martin siedział na końcu stołu, spojrzenie jego czarnych oczu było puste, a twarz kamienna. Niczego nie można było z niej wyczytać. Martina znałem prawie od zawsze. To on mnie ukształtował, to dzięki niemu koledzy z drużyny już po pierwszych stoczonych przeze mnie walkach okrzyknęli mnie wzorowym żołnierzem. Choć czasami, gdy któregoś z nich coś ugryzło, dowiadywałem się, że jestem prawdziwym cudem natury, albo też po prostu zwykłym skurczybykiem, co to zawsze ma farta. Większość moich sukcesów zawdzięczałem porucznikowi Martinowi, bo to on wyczuł potencjał w cichym, smutnym chłopcu, który stracił wszystkich bliskich. Mobilizował mnie nieustannie. Wciąż słyszałem, że mam się postarać, mam zrobić jeszcze więcej, o wiele więcej niż inni. Więc starałem się, bardzo się starałem, i w rezultacie pod względem liczby zabitych smoków biłem swoich rówieśników na głowę. Tego lata na pewno wykończyłbym ich jeszcze więcej, gdyby nie wydarzyło się właśnie to. To, czego nikt nigdy by się nie spodziewał po wzorowym żołnierzu, jednym z najlepszych wychowanków porucznika Martina.

Sędziego, który zajmował miejsce w środku tego siedzącego szeregu, widziałem po raz pierwszy. Ten kompletnie nieznany mi człowiek, osoba postronna, razem z pozostałymi mężczyznami siedzącymi za tym stołem miał tego dnia zadecydować o moim dalszym losie.

Sala, w której toczyła się rozprawa, była niewielka i urządzona po spartańsku. Posadzka wyłożona kafelkami, w niskim suficie lampy sufitowe dające bardzo mocne światło. I żadnych okiem. W tej sali zwykle zbierano się po zakończeniu misji, by złożyć raport, albo i w innym celu, w każdym razie nie była to sala sądowa. Długi stół zawsze stał na środku, a nie tak jak teraz, pod ścianą. Ale salę sądową Zakon posiadał tylko jedną, w kwaterze głównej w Londynie. W komandoriach nie tworzono specjalnych sądowych pomieszczeń, bo nie było takiej potrzeby. Przypadki nagannego zachowania wśród żołnierzy Zakonu zdarzały się bardzo rzadko, przypadki dezercji prawie nigdy. A o zdradzie nikt nigdy dotąd nie słyszał, bo lojalność wobec wspólnej sprawy była dla żołnierzy Świętego Jerzego czymś oczywistym, absolutnie podstawowym i nienaruszalnym.

Mężczyzna, który zajmował miejsce w samym środku tego szeregu mężczyzn za lśniącym drewnianym blatem, nazywał się John Fischer, kapitan, cieszący się wielkim szacunkiem w Zakonie. Bohater z wielu pól bitewnych. Lewa strona twarzy pokryta była bliznami, ale on śmiało ukazywał ją światu, jak Medal Honoru. Całą twarz, surową, nieruchomą, zmaltretowaną, teraz też, gdy splatając palce również poznaczonych bliznami dłoni, donośnym głosem wygłaszał krótką mowę oskarżycielską:

– Garrecie Xavierze Sebastianie! Za naruszenie reguł Zakonu, za napaść na towarzysza broni, za zbratanie się z wrogiem i umożliwienie ucieczki trzem znanym nam wrogom Zakonu zostajecie oskarżeni o zdradę Zakonu Świętego Jerzego! – Spojrzenie niebieskich oczu, twarde i nieustępliwe, przeszywało mnie na wylot. – Czy rozumiecie, żołnierzu, o co zostaliście oskarżeni?

– Tak, rozumiem.

– Dobrze. W takim razie zaczynamy. – Spojrzał gdzieś za mnie, czyli na mężczyzn siedzących na krzesłach ustawionych pod przeciwległą ścianą: – Tristanie St. Anthony! Wystąpcie!

Krzesło skrzypnęło, potem usłyszałem ciche kroki, kiedy mój partner podchodził do sędziowskiego stołu. Stanął niby obok mnie, ale w sporej odległości. Widziałem go tylko kątem oka, nadal przecież patrzyłem prosto przed siebie. Stanął w identycznej pozie jak ja, wyprostowany, ręce złożone z tyłu. Tristan jest wysokim szczupłym żołnierzem o krótko przystrzyżonych ciemnych włosach, starszym ode mnie o kilka lat. Zwykle jego twarz zdobił charakterystyczny uśmieszek. Teraz twarz ta była nieskończenie ponura.

– Proszę zdać sądowi jak najdokładniejszą relację z wydarzeń, które poprzedziły tę nieudaną akcję. Także z tego, co wydarzyło się potem.

Tristan wyraźnie zastanawiał się, a ja wiele bym dał, by dowiedzieć się, co myśli w tym właśnie momencie, tuż przed złożeniem zeznań. Chwila namysłu nie trwała długo, sekundę zaledwie, może dwie, i Tristan zaczął mówić, a czynił to głośno i rzeczowo:

– Tego lata Sebastian i ja zostaliśmy wysłani jako tajni agenci do Crescent Beach w Kalifornii. Otrzymaliśmy rozkaz inwigilowania miejscowej ludności w celu odszukania uśpionego szpiega i zlikwidowania go.

Mężczyzna, ten w samym środku, czyli kapitan John Fischer, podniósł rękę.

– Żeby wszystko było jasne… Talon wysłał do Crescent Beach swojego agenta, a wy zostaliście wysłani, by tego agenta odszukać.

– Tak jest! – Tristan kiwnął głową. – Wysłano nas, byśmy tego smoka odszukali i zabili.

Oczywiście. Od chwili powstania Zakonu sprawa była jasna. Każdy żołnierz Świętego Jerzego wiedział doskonale, o co walczy, czego broni, o co w tym wszystkim chodzi. Nasza wojna, nasza święta misja nie zmieniła się od setek lat. Naturalnie miecze i kopie zastąpiły nowoczesna broń i technologie, ale nadal przyświecał nam ten sam wspólny cel, któremu każdy żołnierz poświęcał całe swoje życie.

Całkowita likwidacja smoków, naszych odwiecznych wrogów.

O czym wiedzieliśmy tylko my. Inni ludzie nie wiedzieli nic ani o Zakonie, ani o wojnie, którą toczyliśmy. Nie mieli pojęcia, że smoki istnieją, nie mieli też możliwości się dowiedzieć, bo ten fakt trzymany był w najgłębszej tajemnicy zarówno przez Zakon, jak i przez same smoki. Dlatego w dzisiejszym świecie powszechnie uważa się, że smoków nie ma. To tylko wytwór fantazji. Owszem, w ostateczności pewne gatunki jaszczurek można uważać za ich nędzną namiastkę, ale prawdziwe smoki, te ogromne, uskrzydlone i zionące ogniem potwory istnieją tylko w bajkach i legendach. Europejskie smoki są zachłanne, spragnione bogactwa, w krajach Orientu życzliwe ludziom, zsyłające upragniony deszcz.

I to było właśnie to, w co ludzie mieli wierzyć. Czego chciały obie strony, i Zakon, i smoki.

Z biegiem lat zmiany następowały nie tylko w Zakonie Świętego Jerzego, ale również wśród naszych wrogów. Przede wszystkim, zgodnie z doktryną Świętego Jerzego, smoki, gdy były już bliskie wyginięcia, zawarły pakt z diabłem, dzięki czemu posiadły umiejętność dokonywania Przemiany, czyli przybierania postaci ludzkiej. Niezależnie od tego, czy rzeczywiście paktowały z diabłem, czy nie, faktycznie potrafiły w jednej chwili stać się wierną kopią człowieka. Nie tylko wyglądały, ale zachowywały się jak stuprocentowi ludzie, w związku z czym rozpoznanie smoka po Przemianie wśród zwyczajnych śmiertelników było prawie niemożliwe. Ile smoków egzystowało w dzisiejszym świecie? Nie wiadomo, ponieważ, podobnie jak agenci Zakonu, potrafiły idealnie wręcz wtopić się w otoczenie. Ich głównym celem było całkowite zniewolenie ludzi, uczynienie z nich gatunku podrzędnego. A naszym zadaniem, zadaniem Zakonu Świętego Jerzego, było wyszukiwanie tych potworów i zabijanie. Mamy to robić systematycznie i konsekwentnie, póki liczebność smoków nie spadnie drastycznie, co doprowadzi do całkowitego wyginięcia tego gatunku.

Jak każdy żołnierz świętego Jerzego wierzyłem w to po prostu ślepo.

Dopóki nie spotkałem Ember.

– Czytałem wasz raport, St. Anthony – mówił dalej Fischer. – Z tego raportu wynika, że razem z Sebastianem nawiązaliście kontakt z podejrzaną i rozpoczęliście śledztwo.

– Tak jest! – odparł Tristan. – Nawiązaliśmy kontakt z Ember Hill, natomiast Garret zgodnie z rozkazem nawiązał z nią bliższą znajomość, by ustalić, czy Ember Hill naprawdę jest uśpionym szpiegiem, czy nie.

Ember… Kiedy usłyszałem jej imię, serce od razu zabiło szybciej. Ember Hill, która cały mój świat wywróciła do góry nogami. Przed przybyciem do Crescent Beach wiedziałem dokładnie i bez żadnych wątpliwości, kim jestem. Żołnierzem Świętego Jerzego, który ma do spełnienia ważną misję. Ma nawiązać kontakt z naszym celem, ustalić, czy ów cel faktycznie jest smokiem, a jeśli jest, to należy go zlikwidować. Czyli wszystko jasne.

Niestety jednak nie, ponieważ okazało się, że cel, który ewentualnie mam zlikwidować, jest śliczną zielonooką dziewczyną. Dziewczyną bardzo odważną i pełną temperamentu, uwielbiającą surfing w ekstremalnym wydaniu, a przy tym dziewczyną uroczą i wesołą, która potrafiła mnie rozśmieszyć i czymś mile zaskoczyć podczas każdego naszego spotkania. A ja spodziewałem się, że natrafię na bezlitosną, obłudną kreaturę, która tylko potrafi genialnie udawać, że odczuwa ludzkie emocje.

Ember była tego całkowitym przeciwieństwem.

– I co zostało ustalone? – pytał dalej Fischer. – Czy dziewczyna faktycznie okazała się uśpionym szpiegiem?

– Tak – odparł Tristan, nadal z ponurą miną zapatrzony gdzieś przed siebie. – Ember Hill okazała się smokiem, którego mieliśmy wyeliminować.

– Rozumiem… – Fischer pokiwał głową. – A teraz opowiedzcie, co wydarzyło się tamtego wieczoru, kiedy razem z Sebastianem pojechaliście za uśpionym szpiegiem na plażę.

Przełknąłem, zebrałem się w sobie, by być psychicznie gotowy na to, co zaraz nastąpi. Całe to szacowne gremium wysłucha szczegółowej relacji o mojej zdradzie. Co zrobiłem i czego się dopuściłem, co w konsekwencji doprowadziło mnie przed sędziowski stół.

– Namierzyliśmy kryjówkę naszego celu – zaczął Tristan równym, spokojnym głosem. – Gniazdo smoków. Sądziliśmy, że są tylko dwa, okazało się jednak, że jest ich tam więcej. To była standardowa akcja. Wejść, zlikwidować cele, wyjść. Ale smoki miały wokół domu systemy alarmowe, kiedy więc wkroczyliśmy do środka, były już w trakcie ucieczki. Jednego raniliśmy, ale mimo to też uciekł.

I to była moja wina, bez żadnych wątpliwości moja i tylko moja. Nasze cele uciekły, bo kiedy zobaczyłem Ember, zawahałem się. Tak, mimo że zgodnie z rozkazem miałem strzelać do wszystkiego, co się rusza. I do ludzi, i do smoków. A ja stałem jak kołek i gapiłem się na Ember, całkowicie niezdolny nacisnąć na spust. I to właśnie zadecydowało o niepowodzeniu całej akcji, ponieważ Ember, wykorzystując tę moją chwilę wahania, błyskawicznie dokonała Przemiany i zionęła ogniem. W tym ogniu stanął cały pokój. Siłą rzeczy zrobiło się niezłe zamieszanie, dzięki czemu Ember i pozostałym smokom udało się wycofać na tyły domu i uciec na klif. A cały dom spłonął doszczętnie.

Nikt nie wiedział, co się wydarzyło w tamtym pokoju, gdy przed sobą, ponad lufą, zobaczyłem Ember. Nikt nie wiedział, że wtedy właśnie wzorowy żołnierz po raz pierwszy w życiu zwątpił.

Ale to nic w porównaniu z tym, co wydarzyło się potem.

– Czyli atak zakończył się niepowodzeniem – stwierdził oschle Fischer. – Co działo się dalej?

I wtedy Tristan po raz pierwszy spojrzał na mnie. Tylko przelotnie, prawie niezauważalnie, ale wystarczyło, by moje serce zabiło jeszcze szybciej. Przecież Tristan wiedział. Może nie wszystko, niemniej coś niecoś wiedział o tym, co wydarzyło się tuż po nieudanym ataku, kiedy to w kwaterze głównej zapadała decyzja, co robić dalej, a ja raptem zniknąłem. Po jakimś czasie Tristan mnie odszukał i ruszyliśmy w pogoń za naszymi celami, ale do tego czasu już stało się to, co się stało.

Co dokładnie? O tym nie wiedział nikt. O tym, że jeszcze tego samego dnia wieczorem zadzwoniłem do Ember i poprosiłem, by spotkała się ze mną na samotnym klifie. Po co? Chciałem ją zabić. Tak, przecież była smokiem, a ja żołnierzem Świętego Jerzego, o czym oczywiście nie wiedziała, ponieważ podczas ataku na gniazdo smoków miałem, jak każdy z nas, twarz zasłoniętą maską.

W trakcie tej krótkiej rozmowy przez telefon była wyraźnie podminowana, wręcz zdenerwowana. Co mnie nie zdziwiło, byłem przecież pewien, że wszystkie smoki, wiedząc, że jesteśmy w tej w okolicy, gorączkowo szykują się do ucieczki z miasta. Ember oczywiście też, razem ze swoim bratem, niemniej jednak zgodziła się na spotkanie. Prawdopodobnie dlatego, że chciała się ze mną pożegnać.

Naprawdę zamierzałem ją zabić, chociażby dlatego, że akcja nie powiodła się z mojej winy, więc chciałem to jakoś naprawić. Niestety, kiedy znów zobaczyłem po drugiej stronie lufy zielonooką dziewczynę, tę właśnie, która nauczyła mnie surfować i tańczyć, tę właśnie, która czasami uśmiechała się tylko do mnie, to cóż… po raz kolejny zawiodłem. Nie, nie mogłem tego zrobić, i to było na pewno coś więcej niż chwila wahania czy zwykły efekt zaskoczenia pod wpływem myśli, że może jednak coś jest nie tak. Z czymś tak nikłym bym sobie poradził w ułamku sekundy, żołnierze Świętego Jerzego już tacy są, natychmiast wracają do pionu i są gotowi do działania. Było jednak inaczej. Po prostu mnie sparaliżowało, gdy znów stanąłem twarzą w twarz z naszym celem. Uroczym, zielonookim, ale przecież naszym śmiertelnym wrogiem!

Znów nie byłem w stanie nacisnąć na spust, znów stałem jak kołek, a Ember w tym czasie dokonała błyskawicznej Przemiany. Zielonooka dziewczyna znikła, jej miejsce zajął wydający groźne pomruki smok, który rzucił się na mnie, powalił i przygniótł całym ciężarem niemałego przecież ciała. Smocze szpony były o kilka centymetrów od mojego gardła. Byłem pewien, że zginę rozszarpany tymi szponami albo spalony żywcem ogniem buchającym z paszczy smoka. Zginę dlatego, że raptem zacząłem na smoka reagować całkiem inaczej, niż przystało na żołnierza Świętego Jerzego. Natomiast reakcja Ember, reakcja smoka na żołnierza, była absolutnie uzasadniona, dlatego nie czułem do niej żalu. Może to i trochę dziwne, a jednak tak właśnie było. Po prostu kompletnie już bezbronny leżałem pod smokiem, przygotowując się psychicznie na śmierć.

I wtedy zdarzyło się coś nieprawdopodobnego. Ember puściła mnie wolno. Tak! Choć przecież nie musiała, bo co innego, gdyby raptem żołnierze Świętego Jerzego w ostatniej chwili przybyli z odsieczą. Ale nikt się nie pojawił, a my byliśmy sami w odludnym miejscu. Nikt nie usłyszałby mojego krzyku. A ona puściła mnie wolno. Ember, smok, czyli bezlitosna wyrachowana bestia, która gardzi ludźmi i nie posiada ani odrobiny empatii, ani odrobiny człowieczeństwa. Bestia, która ponad wszystko nienawidzi Zakonu Świętego Jerzego. Poza tym ta konkretnie bestia była naszym celem. Zbliżyłem się do niej tylko po to, by ją zniszczyć, a teraz wystarczy, że zionie ogniem albo zada cios, i po prostu odbierze mi życie. Byłem kompletnie bezbronny, zdany na jej łaskę i niełaskę.

Nie zabiła mnie, a gdy pozwoliła mi odejść, uprzytomniłem sobie, że Zakon się myli. Zakon, który konsekwentnie wbijał nam do głowy, że smoki to potwory, i dlatego żołnierze Świętego Jerzego zabijają je z zimną krwią, nie stawiając żadnych pytań. Ja oczywiście też ich nie stawiałem, tylko zabijałem, ale Ember, darując mi życie, zachwiała moją wiarą. Mało tego, zacząłem się nawet zastanawiać, czy wśród zabitych przeze mnie smoków, do których strzelałem bez wahania, bo taki był rozkaz Zakonu, nie było smoków podobnych do Ember.

Jeśli tak, to w takim razie moje ręce splamione są niewinną krwią. Po prostu nią ociekają.

– Po ataku – mówił dalej Tristan, naturalnie patrząc przed siebie, na tych, co za stołem – Garret i ja otrzymaliśmy rozkaz śledzenia Ember Hill, która mogła doprowadzić do pozostałych celów. Pojechaliśmy za nią na plażę, gdzie faktycznie spotkała się z dwoma innymi smokami. Jeden z nich był młody, drugi dorosły.

– Smok dorosły… – powtórzył powoli Fischer, a po sali przebiegł cichy szmer. Nie bez powodu komentowano między sobą te słowa, przecież w pełni dojrzałe smoki widywane były bardzo rzadko. Najstarsze smoki przebywały w ukryciu, chronione przez organizację. Zakon wiedział, że przywódcą Talonu jest Elder Wyrm, smok sędziwy, nikt jednak nigdy go na oczy nie widział.

– Tak, smok dorosły – potwierdził Tristan. – Mieliśmy rozkaz śledzenia i powiadomienia przełożonych, kiedy cel ukaże się w postaci smoka. Jednak kiedy pojawiliśmy się koło tej plaży, nasz cel już był w pierwotnej postaci, i nie sam, tylko w towarzystwie dwóch innych smoków. Poinformowałem o tym mego dowódcę, St. Francisa, i otrzymałem rozkaz natychmiastowego zlikwidowania każdego smoka, którego będę miał w polu widzenia…

Tristan zamilkł, natomiast Fischer odczekał moment, a potem spytał, mrużąc oczy:

– Co potem się wydarzyło, żołnierzu?

– Nie oddałem ani jednego strzału, ponieważ Garret mi to uniemożliwił.

– Czy podał jakiś powody swojego postępowania?

– Tak, podał. – Tristan odetchnął głęboko, jakby obawiał się, że to, co ma zamiar wyjawić, z trudem przejdzie mu przez gardło. – Powiedział mi… że Zakon się myli.

Zapadła cisza. I ta cisza była oznaką największego szoku, największego z możliwych oburzenia. Taka cisza, od której włos zjeżył mi się na głowie. Zarzucenie Zakonowi, że się myli, było podważeniem kodeksu, który przed wiekami został stworzony przez rycerzy. I nie był to zwykły spis zasad, ale objawienie prawdy. Kodeks Zakonu Świętego Jerzego demaskował smoki jako istoty bezduszne, jako potwory, jako sługi diabła, a ludzie, którzy są poplecznikami smoków, zdemaskowani zostali jako istoty amoralne, zepsute do szpiku kości.

– Czy to wszystko? – spytał Fischer, spoglądając lodowato, podobnie zresztą jak pozostali mężczyźni siedzący za stołem.

Tristan przez krótką chwilę milczał, potem skinął głową.

– Tak. Z tym że powiedział jeszcze, że nie pozwoli mi zabić tych smoków, bo nie wszystkie są złe, i tych właśnie, które tu są, nie wolno zabić. Oczywiście nie miałem najmniejszego zamiaru ustąpić, ale on rzucił się na mnie. Stoczyliśmy krótką walkę i zostałem znokautowany.

Mimo woli skrzywiłem się. Przecież znokautowanie partnera wcale nie było moim marzeniem, ale musiałem to zrobić, bo Tristan był strzelcem niezrównanym. Anibym się obejrzał, a już położyłby trupem co najmniej jednego z tych trzech smoków. A ja nie potrafiłbym stać i patrzeć, jak na moich oczach zabijają Ember.

– Kiedy się ocknąłem – mówił dalej Tristan – nasze cele już uciekły. Garret poddał się dowódcy naszej drużyny. Został aresztowany, a tych trzech smoków nie udało już się odnaleźć.

– I to wszystko?

– Tak.

Fischer skinął głową, po czym powiedział:

– W takim razie dziękuję, St. Anthony. – Gdy Tristan odstąpił, zabójczo lodowate spojrzenie Fischera spoczęło na mnie. – Garrecie Xavierze Sebastianie, słyszeliście, jakie oskarżenia zostały wysunięte przeciwko wam. Czy macie coś do powiedzenia w swojej obronie?

Nim zacząłem mówić, najpierw odetchnąłem głęboko.

– Tak – oznajmiłem, podnosząc głowę, by dobrze widzieć tych, co siedzieli za stołem.

Oczywiście zastanawiałem się, co powiem podczas tego procesu, a także, i to było najważniejsze, czy zbiorę się na odwagę i rzucę Zakonowi prosto w twarz, że mylił się od zawsze. Zdawałem sobie sprawę, że jeśli to zrobię, będę jeszcze bardziej przeklęty, ale czułem, że powinienem tak właśnie postąpić. Bo byłem winien to i Ember, i wszystkim smokom, które zginęły z mojej ręki.

– Słuchamy więc – ponaglił mnie Fischer.

– Kiedy przyjechałem do Crescent Beach – zacząłem i natychmiast wszystkie ponure, nieruchome spojrzenia spoczęły na mnie – spodziewałem się, że spotkam się z kolejnym smokiem. A tymczasem spotkałem dziewczynę pod wieloma względami podobną do mnie, chociaż miała swoją własną i bardzo wyrazistą osobowość. I nie była to żadna namiastka człowieka, którą wyuczono różnych gestów i udawania emocji. Absolutnie nie. Wszystko, co robiła, było autentyczne. W rezultacie nasza misja przeciągała się, ponieważ nie mogłem dostrzec żadnej różnicy między Ember Hill a zwyczajnym cywilem…

Mówiłem i mówiłem, a w całej sali panowała cisza jak makiem zasiał. Cisza wręcz zabójcza. Twarz Gabriela Martina była kamienna, a spojrzenie lodowate. Na Tristana nie odważyłem się spojrzeć, przez cały czas czułem jednak na sobie jego spojrzenie i byłem pewien, że patrzy na mnie z największym niedowierzaniem.

W gardle oczywiście poczułem suchość, więc przełknąłem.

– Nie proszę o łaskę. To, co wtedy zrobiłem, jest niewybaczalne. Proszę tylko, by Wysoki Sąd wziął pod rozwagę moją sugestię, że nie wszystkie smoki są takie same. Ember Hill być może jest anomalią, jest inna niż pozostałe osobniki jej gatunku. Z tego, co zauważyłem, na pewno nie chce mieć nic do czynienia z wojną. A być może wiele innych smoków myśli podobnie…

– Dziękuję, Sebastianie – przerwał mi bardzo zdecydowanym tonem Fischer i odsunąwszy się od stołu razem z krzesłem, wstał. – Sąd udaje się na naradę. Możecie odejść, Sebastianie. Spotykamy się tu ponownie za godzinę.

Po powrocie do celi usiadłem na twardym materacu, oparłem się o ścianę i podciągnąłem jedną nogę. I w takiej to pozie czekałem, co sąd zadecyduje o moim losie. Przy tym ciekawiło mnie bardzo, czy moje zeznanie, beznamiętne zeznanie byłego wzorowego żołnierza, da owemu sądowi do myślenia.

– Garret?

Poderwałem głowę i zobaczyłem za kratami wysoką, sprężystą postać Tristana. Minę miał niby obojętną, kiedy jednak przyjrzałem jej się bliżej, zauważyłem, że wcale nie jest taka kamienna, bo wypisane jest na niej wiele gwałtownych uczuć, a spojrzenie ciemnoniebieskich oczu dalekie jest od łagodnego, bo świdrujące. A ręką wykonał gest świadczący i o gniewie, i o największej desperacji.

– Garret, powiedz, co ci strzeliło do głowy?! Co?!

Spojrzałem w bok.

– Nieważne.

– A niech to szlag… – Podszedł bliżej. Było jasne, że gdyby nie kraty, oberwałbym od niego w głowę. – Jesteśmy partnerami od trzech lat. Przez te trzy lata razem walczyliśmy, razem zabijaliśmy. Kilka razy omal nas nie pożarto, a niezliczoną ilość razy ratowałem twój tyłek. Ty mój równie często. I raptem coś takiego! Może mi wyjaśnisz, partnerze, o co w tym wszystkim chodzi? Tylko nie mów żadnych głupot, jakbym był skończonym durniem, jasne?

Za odpowiedź miałem jedynie milczenie.

Palce Tristana zacisnęły się na żelaznych prętach, teraz mówił prawie błagalnie:

– Powiedz, co tak naprawdę wydarzyło się w Crescent Beach. Mów, do cholery, bo muszę to wiedzieć! Bo ja tego wszystkiego naprawdę nie rozumiem. Jesteś przecież wzorowym żołnierzem, kodeks Zakonu znasz na pamięć. Potrafisz przez sen wyrecytować wszystkie zawarte w nim zasady, od początku i od końca. I masz to wszystko teraz za nic?

– Szczerze mówiąc, sam tak do końca nie wiem…

– No tak! To ta dziewczyna, ten cholerny smok, tak ciebie przerobiła! Że też niczego nie zauważyłem! Spędzałeś z nią tak dużo czasu, a ona po prostu rzuciła na ciebie urok… diabelski urok…

– Daj spokój! To na pewno nie tak.

Kiedyś, w zamierzchłych czasach, wierzono, że smoki potrafią rzucić urok na człowieka słabego duchem, potrafią zniewolić go, sterując za pomocą czarnej magii jego umysłem. Ta teoria dawno już została oficjalnie obalona, nadal jednak w Zakonie nie brakowało takich, którzy wierzyli w różne przesądy i zabobony. Jednak Tristan do nich nie należał. Podobnie jak ja był zdecydowanym pragmatykiem i między innymi dlatego tak dobrze nam się współpracowało. Ale teraz, w tej konkretnie sytuacji, nie potrafił pogodzić się z faktem, że przyjaciel zdradził i jego, i cały Zakon, dlatego też gotów był zaakceptować fakt, że zły smok po prostu mnie zaczarował, więc trudno mnie za to winić.

A Ember przecież niczego takiego nie zrobiła, nie użyła żadnej magii. Wszystko, co się stało, stało się wyłącznie za sprawą jej osobowości. Bo Ember jest po prostu niesamowita. Taka żarliwa i dzielna, tak bardzo kocha życie. Dlatego podczas wykonywania misji najzwyczajniej w świecie zapominałem, że właśnie ta niesamowita Ember jest naszym potencjalnym celem, że może być smokiem, potworem, którego mam zabić. Kiedy byłem razem z Ember, nie widziałem w niej wroga. Widziałem po prostu ją.

– W takim razie jak?! – spytał Tristan wciąż ostro i gniewnie. – Może raczysz mi wreszcie wyjaśnić, jak to mogło się stać, że mój partner, żołnierz, który od samego początku zabija tyle smoków, że żaden jego rówieśnik nie może z nim się równać – a takiego przypadku w historii Zakonu jeszcze nie było – raptem podejmuje decyzję, że jakiegoś tam smoka nie wolno zabijać! Sprzeniewierzając się tym samym i swoim bliskim, zabitym przez smoki, i Zakonowi, który go wychował, wykształcił i dał mu życiowy cel. Bardzo chciałbym wiedzieć, dlaczego mój partner raptem stanął po stronie wroga, dlaczego walnął mnie w głowę, by ratować pieprzonego smoka, który…

Nagle zamilkł i zbladł gwałtownie, jakby właśnie dotarło do niego coś niepojętego.

A ja znów tylko mogłem milczeć.

– O nie… – wyszeptał po chwili, odsuwając się od kraty na krok. – Garret! Ty się w niej po prostu zakochałeś!

A ja szybko spojrzałem w bok, na tę ścianę, która była najdalej ode mnie.

I milczałem.

– Garret! Jak mogłeś!

Głos Tristana stał się chrapliwy i pełen odrazy, chociaż tak na moje ucho była w nim i odrobina współczucia.

– Lepiej nic już nie mów, Tristanie – powiedziałem wreszcie, nie patrząc na niego. – Przecież wiem…

Ale on i tak mówił dalej, choć teraz bardzo cicho:

– Tak, wiesz… Jak i to, że po tych twoich zeznaniach na pewno wyślą cię pod ścianę. Gdybyś powiedział, że myliłeś się, że to był jakiś obłęd, bo ten smok cię otumanił… cokolwiek w tym stylu, to wtedy Martin mógłby prosić o ułaskawienie. Dlaczego nie skłamałeś, Garret? Może wtedy nie skończyłbyś pod ścianą, jesteś przecież jednym z naszych najlepszych żołnierzy. Ale teraz… – Tristan westchnął. – Zdajesz sobie sprawę, że za zdradę Zakonu zostaniesz rozstrzelany?

Pokiwałem głową. Przecież wchodząc do sali sądowej, wiedziałem już, jaki będzie wyrok, jeśli nie pokajam się, nie potępię samego siebie, nie będę błagać o litość. Jeśli nie powiem tego, co chcą usłyszeć. Że okłamano mnie, oszukano, że nawet żołnierza Świętego Jerzego można zmanipulować. Gdybym zrobił z siebie głupka, może i przestałbym być wzorowym żołnierzem, ale miałbym szansę pozostać przy życiu.

Ale nie skłamałem. Nie. Bo ja po prostu nie kłamię.

Tristan postał jeszcze chwilę i odszedł bez słowa. Kiedy słuchałem jego oddalających się kroków, nagle dotarło do mnie, że najprawdopodobniej rozmawiam z nim po raz ostatni.

Poderwałem głowę.

– Tristanie!

Nie, wcale nie byłem pewien, czy się zatrzyma. Ale zrobił to. Zatrzymał się w pół kroku i spojrzał na mnie.

– Wybacz, Tristanie, że tak to jakoś wszystko wyszło nie najlepiej – powiedziałem, patrząc mu prosto w oczy. – W każdym razie chciałem ci podziękować, że przez tyle lat asekurowałeś mnie bardzo skutecznie.

Kąciki ust Tristana drgnęły.

– Zawsze wiedziałem, że jakiś smok w końcu będzie sprawcą twojej śmierci. Nigdy bym się jednak nie spodziewał, że stanie się to właśnie w taki sposób. Taki… pośredni… – powiedział, a raczej wymamrotał. – No cóż… Wyznaczą mi nowego partnera. Na pewno będzie czuł się nieswojo, zajmując miejsce po wzorowym żołnierzu, więc będę musiał nad nim trochę popracować.

– Poradzisz sobie. A że trochę się pomęczysz, to dobrze. Dzięki temu szybciej o mnie zapomnisz!

– Co to, to nie! – rzucił z uśmieszkiem.

Jednak uśmieszek prawie natychmiast znikł z jego twarzy. Jeszcze przez chwilę patrzyliśmy już tylko na siebie, aż wreszcie Tristan St. Anthony odszedł, rzucając mi na pożegnanie:

– Trzymaj się, partnerze!

Żadnego „do widzenia” czy „zobaczymy się później”. Obaj wiedzieliśmy aż za dobrze, że o ponownym spotkaniu nie ma mowy.

– Ty też się trzymaj – odparłem.

Tristan przekroczył próg.

– Sąd podjął decyzję.

I znów znalazłem się w prowizorycznej sali sądowej, przed sędziowskim stołem, przed sędzią, który wstał i rozpoczął już swoją przemowę. Spojrzałem przelotnie na Martina. Owszem, patrzył w moją stronę, ale idealnie pustym wzrokiem i nie na mnie, tylko wyżej, gdzieś ponad moją głową.

– Garrecie Xavierze Sebastianie! – zaczął Fischer dźwięcznym, donośnym głosem. – Na mocy jednomyślnej decyzji zostaliście uznani winnym zdrady Zakonu Świętego Jerzego i skazani na rozstrzelanie. Wyrok zostanie wykonany jutro o świcie. Oby Bóg ulitował się nad twoją duszą.

DANTE

Piętnaste piętro. I dalej odliczanie.

W windzie było zimno. Gdzieś nad głową słychać było niegłośną, ale żwawą melodyjkę, a wszędzie dookoła lustra, a z luster tych patrzyły na nas nasze odbicia. Czyli mężczyzna w szarym garniturze, pod krawatem, i chłopak, a więc ja, również w garniturze. Czarnym, znakomicie skrojonym. Rude włosy ostrzyżone na krótko, perfekcyjnie, czerwony jedwabny krawat zawiązany idealnie. Czarne buty lśniły jak lustro, no i przede wszystkim ten wypas na grubym pasku na ręku, czyli wielki złoty rolex. Podsumowując, w niczym już nie przypominałem beztroskiego chłopaka z Crescent Beach, który najlepiej czuł się w szortach i podkoszulku, z rozwichrzonymi włosami. Ten czas minął bezpowrotnie. Okres asymilacji dobiegł końca i Talon orzekł, że się sprawdziłem. Zaliczyłem wszystkie testy, przeszedłem każdą próbę, udowadniając, że można mi zaufać i że ponad wszystko zależy mi na zachowaniu naszego gatunku.

Z całego serca życzyłbym sobie, by moja siostra znalazła się w sytuacji identycznej. Niestety Ember obecnie przebywała w całkiem innej rzeczywistości, i z tego to powodu zarówno jej przyszłość, jak i moja stały pod znakiem zapytania. Również z powodu Ember wezwano mnie tu dzisiaj, nie miałem jednak pojęcia, co będzie przedmiotem rozmowy i czego Talon oczekuje ode mnie.

Winda zatrzymała się na trzydziestym piętrze. Posykując cichutko, drzwi rozsunęły się i wszedłem do wspaniałego holu wyłożonego złocistymi i czerwonymi płytkami. Wszedłem, rozejrzałem się i uśmiechnąłem do siebie. Bo było tu właśnie tak, jak to sobie wyobrażałem. Tu, czyli w miejscu bardzo dla mnie kuszącym, z którym wiązałem niejakie plany.

Pewnego dnia to ja będę tutaj pociągał za wszystkie sznurki.

Mój instruktor – czyli po prostu pan Smith, bo tak właśnie kazał mi się do siebie zwracać od razu na samym początku szkolenia – wprowadził mnie do jednego z pokoi i spojrzał na mnie z uśmiechem. W przeciwieństwie do wielu smoków, których uśmiech był zdecydowanie sztuczny i wymuszony, uśmiech pana Smitha wydawał się bardzo naturalny. Dopóki się nie zauważyło chłodu w jego oczach.

– Gotowy?

– Naturalnie – odparłem, starając się, by nie zabrzmiało to za bardzo stanowczo.

Niestety pan Smith, podobnie jak rekin krew, doskonale wyczuwał moje zdenerwowanie i strach. Na pewno, bo jego uśmiech zdecydowanie poszerzał, a spojrzenie jeszcze bardziej stwardniało.

– Spokojnie, Dante. Na pewno dasz radę – powiedział, kładąc dłoń na moim ramieniu.

Owszem, był to gest dodający otuchy, w tym przypadku jednak tylko teoretycznie, wiedziałem przecież doskonale, że w wykonaniu pana Smitha nic nie znaczy. Bo to on osobiście wbijał mi do głowy, żebym nigdy nie wierzył cudzym słowom i gestom. Mam tylko udawać, że wierzę, by ci inni właśnie w to uwierzyli.

– Proszę się nie martwić o mnie – powiedziałem, zdecydowany jak najlepiej udawać oazę spokoju, chociaż byłem jednym wielkim kłębkiem nerwów. – Doskonale wiem, z jakiego powodu tu się znalazłem, i wiem też doskonale, co mam robić.

Pan Smith jeszcze raz ścisnął mnie za ramię, i rzecz dziwna, bo choć zdawałem sobie sprawę, że to tylko pozory, trochę jednak się odprężyłem i zdecydowanie lżejszym krokiem podążyłem za swoim mentorem. Szliśmy wąskim korytarzem, mijając drzwi do gabinetów. Mijaliśmy je, mijaliśmy, aż wreszcie korytarz skręcił i okazało się, że dotarliśmy do jego kresu. Były tam już tylko jedne drzwi, wielkie, na których widniał napis wykonany wielkimi złotymi literami: „A. R. Roth”.

I niestety znów poczułem ucisk w dołku. Pan Roth był jednym ze starszych wiceprezesów Talonu, czyli należał do smoków, które co prawda nie były jeszcze tak wysoko w hierarchii Talonu, by osobiście kontaktować się z Elderem Wyrmem, ale na pewno były już tego bardzo bliskie.

I to właśnie on, pan Roth, chciał ze mną porozmawiać! Niestety, na pewno o Ember, o tym, jakie kroki zamierzają w jej sprawie podjąć.

Ember! Od razu się we mnie zagotowało, ale poczułem też i strach. Moja krnąbrna, szalona siostra, uparta i zuchwała, odwróciła się plecami do organizacji, która ją wychowała, do całego swego gatunku, i nie zważając na konsekwencje, uciekła ze znanym zdrajcą. I tych właśnie konsekwencji bardzo się bałem, bo zwykle w takich przypadkach posyłano za zbiegiem Żmiję, bezlitosną morderczynię, by ze zdrajcą się rozprawiła. Bałem się, choć doskonale wiedziałem, że aż tak radykalne środki są konieczne, ponieważ zbiegłe smoki to osobniki niezrównoważone, bardzo niebezpieczne, zagrażające naszemu gatunkowi. Taki zbieg, przebywając poza strukturą Talonu, mógł mimo woli – a może i specjalnie – zdradzić ludziom fakt naszego istnienia. A to z kolei byłoby dla nas katastrofą, bo ludzie absolutnie nie powinni wiedzieć, że smoki to nie bajka, że żyją wśród nich. Ludzie od stuleci nosili w sobie lęk przed potworami. Gdyby dowiedzieli się o istnieniu smoków, ten strach mógłby zawładnąć nimi całkowicie i w rezultacie smoki znów znalazłyby się o krok od wyginięcia. Zrozumiałe więc, że zdecydowane działania wobec zbiegłych smoków były niezbędne. Eliminowano zdrajców także dlatego, by ci, co nie chcieli należeć do organizacji i wybrali własną drogę życia, nie pociągnęli za sobą innych. I z tym nie zamierzałem dyskutować. Ale Ember, moja siostra, nie była zdrajczynią. Została wprowadzona w błąd przez zbiegłego smoka. Zawsze była postrzelona i dość łatwowierna, a on na pewno naopowiadał jej niestworzonych historii i w rezultacie moja siostra zwróciła się przeciwko Talonowi, przeciwko swemu gatunkowi, przeciwko mnie. To ten zbieg jest winien, to on powinien ponieść karę. Ember zawsze miała pewne problemy ze zwierzchnikami, ale to nie znaczy, że nie potrafiła myśleć, dostrzec przyczyny takiego a nie innego stanu rzeczy, i pojąć, jaka jest prawda.

Tak było. Dopóki nie spotkała tego zbiega.

Zacisnąłem zęby. Gdyby Ember wróciła do organizacji, na pewno zrozumiałaby swój błąd i dostrzegła prawdę. Zbiegowie są bardzo niebezpieczni, a Talonowi leży na sercu tylko i wyłącznie nasze dobro, dobro smoków. Jedynym sposobem na przetrwanie smoków w świecie ludzi jest współpraca. Zwyciężymy, jeśli ramię w ramię służyć będziemy wspólnej sprawie. Bo w jedności siła.

Dla mnie zawsze było to największym priorytetem. Ember też kiedyś w to wierzyła. Kiedyś…

Przekroczyliśmy próg i znaleźliśmy się w wielkim chłodnym gabinecie, urządzonym bardzo skromnie. Całą jedną ścianę zajmowały okna, przez które widać było drapacze chmur Los Angeles, lśniące w słońcu na tle odległych gór.

– Panie Roth, to jest Dante Hill – oznajmił pan Smith i skinął na mnie, bym wysunął się do przodu.

Mężczyzna usadowiony za wielkim czarnym biurkiem uśmiechnął się, wstał i podszedł do nas z wyciągniętą ręką. Ubrany był w granatowy garnitur, poza tym miał zegarek jeszcze bardziej imponujący niż mój, a z kieszonki marynarki wystawało złote wieczne pióro. Ciemne włosy krótko przystrzyżone, ciemne oczy patrzyły taksująco, a silna dłoń omal nie zmiażdżyła mojej.

– Dante Hill… Witaj! Miło cię poznać. Jak minęła podróż?

– Dziękuję, bardzo dobrze – odparłem, też uśmiechając się, bo już byłem do tego zdolny, skoro łaskawie wypuścił moją rękę z żelaznego uścisku.

A odpowiedziałem tak, jak wypadało, choć podróż wcale nie była przyjemna. Przede wszystkim nudna, bo przez całą drogę mój instruktor mnie dokształcał, wbijając mi do głowy główne kierunki działań biznesowych Talonu, poza tym musztrował mnie, pouczając, jak ja, nic nieznaczący pisklak, mam się zachować podczas rozmowy z wiceprezesem odpowiedzialnym za ten region, który jest ponadto smokiem starszym ode mnie o kilkaset lat i ważną figurą w hierarchii Talonu. Oczywiście miałem zrobić na nim jak najlepsze wrażenie i w żadnym wypadku na nic się nie uskarżać, a już zwłaszcza na organizację.

– Ani się obejrzałem, a byliśmy na miejscu – dodałem.

– Wspaniale – oświadczył pan Roth i wskazał ręką obite skórą krzesło przed biurkiem. – Proszę, niech pan siada. Może napije się pan czegoś?

– Nie, dziękuję panu – odparłem zgodnie z instrukcją i ostrożnie usiadłem na wychłodzonej skórze. Oczywiście usiadłem elegancko, czyli wyprostowany.

Pan Smith też usiadł, zakładając nogę na nogę. A pan Roth oczywiście wrócił na swoje miejsce za wielkim czarnym biurkiem.

– A więc, panie Hill, może przystąpimy od razu do rzeczy – powiedział, kładąc ręce na blacie i dalej uśmiechając się do mnie.

Ja oczywiście zachowywałem się zgodnie z tym, jak mnie uczono, to znaczy patrzyłem tak, by nie patrzeć mu prosto w oczy. Bo patrzenie prosto w oczy było nie tylko oznaką złego wychowania. Mogło okazać się bardzo niebezpieczne, zwłaszcza kiedy miało się do czynienia ze smokiem płci męskiej o wiele starszym od siebie. Wytrzymywanie jego spojrzenia uważane było za prowokację, a nawet groźbę. Co się dziwić, że w takich sytuacjach nieraz dochodzi do walki, choć obecnie dzieje się to rzadziej. Natomiast w dawnych czasach zdarzało się to naprawdę często, zwłaszcza między rywalizującymi ze sobą smokami alfa. Podczas walki przeciwnicy kąsali się nawzajem, rozszarpywali i zadawali ciosy, aż wreszcie jeden z nich uciekał. Albo i nie, tylko martwy zostawał na polu walki. Jednak w obecnych czasach trudno, żeby dwa rywalizujące ze sobą smoki raptem gdzieś, w środku miasta, rzuciły się na siebie, choć oczywiście jest wiele innych sposobów na wykończenie konkurenta, nie brudząc sobie przy tym szponów.

I szczerze mówiąc, taka metoda postępowania zdecydowanie bardziej mi odpowiada.

– Pańska siostra zbiegła – powiedział pan Roth, przyglądając mi się bardzo uważnie. Naturalnie był ciekaw mojej reakcji, dlatego, choć z oczywistych powodów spięło mnie od razu i na maksa, zachowałem twarz nieprzeniknioną. – Ember Hill w oczach Talonu jest zdrajczynią, a Talon do tego zawsze podchodzi bardzo poważnie. Pan z pewnością wie, jaką politykę stosujemy wobec zbiegów. Słyszałem też, że w tym przypadku organizacja życzy sobie, by pan, panie Hill, skłonił swoją siostrę do powrotu.

– Tak – przytaknąłem, starając się nie robić tego zbyt skwapliwie. – Zrobię wszystko, co trzeba zrobić, by tak się stało.

Pan Roth uniósł znacząco brew.

– Na pewno? Bo jednak słychać głosy podające w wątpliwość pańską lojalność wobec Talonu i naszej wspólnej sprawy. Jest pan bratem zdrajczyni, stąd poważne zastrzeżenia wobec pańskiej osoby. Chciałbym więc wiedzieć, czy jest pan naprawdę głęboko przekonany, że chce wykonać to zadanie? Czy możemy zaufać panu, panie Hill?

Uśmiechnąłem się.

– Tak, proszę pana. Znam moją siostrę nie od dziś – powiedziałem równym, spokojnym głosem. – Owszem, zdarzało się, że Ember i ja mieliśmy różne zdania na temat naszej organizacji. Zdaję sobie też sprawę, że moja siostra potrafi być lekkomyślna i uparta, wiem, że nie zawsze jest posłuszna, ale na pewno nie jest zdrajczynią. Jest tylko naiwna i postrzelona, i właśnie to moim zdaniem wykorzystał ten zbiegły smok, Cobalt. Po prostu naopowiadał jej kłamstw o organizacji, a także o mnie, i doprowadził do tego, że odwróciła się do nas plecami…

Mówiłem, a pan Roth słuchał, mierząc mnie tym swoim superchłodnym spojrzeniem. Twarz nadal miał nieprzeniknioną, podobnie jak ja. No, w każdym razie taką miałem nadzieję.

– Tamtego dnia, panie Roth, Ember próbowała mnie namówić, bym razem z nią i tym zbiegiem wyjechał z Crescent Beach. Ale nie zgodziłem się. Nie ze względu na konsekwencje, lecz dlatego że wiem, gdzie jest moje miejsce. – Teraz uniosłem głowę trochę wyżej, nieznacznie, by nie wyglądało to na prowokację, a jednocześnie podkreślało moje zdecydowanie. – Moja lojalność wobec Talonu, panie Roth, jest całkowita i niezachwiana. Jestem też nieskończenie wdzięczny, że Elder Wyrm zdecydował się oszczędzić moją siostrę i podjęto wobec niej… mniej radykalne środki. Zrobię wszystko, by sprowadzić Ember z powrotem do Talonu. Tam, gdzie jest jej miejsce.

Pan Roth skinął głową.

– Wspaniale, panie Hill. Właśnie to chciałem usłyszeć. – Nacisnął na guzik, by połączyć się z sekretarką. – Proszę, niech panna Anderson już tu wejdzie. – Wstał, ja naturalnie też, a on obszedł biurko i stanął obok mnie. – To, co pan powiedział, panie Hill, jest dla nas bardzo cenne, dlatego Talon gotów jest stworzyć panu najlepsze warunki do wykonania tego zadania. Odszukania siostry i nakłonienia jej do powrotu. Za chwilę pokażą panu pańskie biuro, przedtem jednak chciałbym, by pan kogoś poznał.

Skinąłem głową, może nawet i uśmiechnąłem się przelotnie, choć w głowie miałem gonitwę myśli. Warunki… Najlepsze… O co chodzi? Naturalnie byłem bardzo zadowolony, że Talon chce mnie wesprzeć, bo to dowód, że widzą we mnie potencjał. Niemniej jednak to wszystko razem wcale nie było normalne. Talon, wielka organizacja, która działała praktycznie na całej kuli ziemskiej, miał co robić, chociażby troszczyć się o majątek wart miliony dolarów. A tu raptem sprawą wielkiej wagi staje się zniknięcie jednego pisklaka. Dlaczego? Skąd się bierze ta ich determinacja?

Ember, co ty takiego zrobiłaś?!

Drzwi gabinetu otwarły się i pan Roth uniósł rękę na powitanie.

– Bardzo proszę, panno Anderson, niech pani wejdzie. Czy miała kiedyś pani okazję poznać pana Hilla?

– Niestety, nie miałam jeszcze tej przyjemności – odparła głosem tak przyjemnym i melodyjnym, że natychmiast się wyprostowałem i odwróciłem w stronę nowo przybyłej. Która nie była człowiekiem. Na pewno smokiem, pisklakiem, co było dla mnie przeżyciem, bo oprócz siostry nigdy dotąd nie widziałem żadnego pisklaka. A ten pisklak, starszy ode mnie może o rok, dwa, był szczupłą jasnowłosą dziewczyną w jasnoniebieskiej spódniczce i butach na obcasach, w czym chyba nie czuła się najlepiej. Jakby na co dzień chodziła w dżinsach i T-shircie. Włosy miała bardzo jasne, prawie srebrzyste, upięte na czubku głowy. Oczy wielkie jak dwa jasnoniebieskie kryształy, spoglądające na mnie bardzo chłodno.

– To Mist – powiedział pan Roth. – Panno Anderson, to pan Hill. Mam nadzieję, że będzie wam się dobrze współpracowało.

Byłem zaskoczony, że podczas tej prezentacji pan Roth użył tylko imienia, co można było wytłumaczyć wyłącznie w jeden sposób. Pan Roth dawał Mist do zrozumienia, że w tym duecie to ja jestem szefem, choć przecież byłem od niej młodszy. Niewiele, niemniej było to dla mnie zastanawiające. Poza tym ciekawe, czy Mist ta podległość będzie odpowiadać…

W każdym razie powitała mnie nader chłodno, choć naturalnie bardzo uprzejmie.

– Miło mi poznać pana, panie Hill.

Ja natomiast spokojnie wytrzymałem jej lodowate spojrzenie i ściskając dłoń, uśmiechnąłem się, mówiąc przy tym:

– Mnie również bardzo miło.

– Panna Anderson jest naszą agentką od niedawna – powiedział pan Roth, chyba nieświadomy napięcia między mną a Mist. A może po prostu nie przywiązywał do tego żadnej wagi. – Poleciła nam ją jej instruktorka. Naszym zdaniem umiejętności panny Anderson będą bardzo pomocne w pańskich poszukiwaniach… Panno Anderson, czy mogłaby pani pokazać panu Hillowi jego biuro i zapoznać z pozostałymi członkami zespołu? Zrobiłbym to sam, ale za kilka minut mam spotkanie z pani instruktorką. Panie Hill, mówił pan, że dobro siostry leży panu na sercu, prawda? Więc będzie pan miał okazję to udowodnić, sprowadzając ją z powrotem do Talonu. A my będziemy z ciekawością śledzić pańskie poczynania.

Uprzejmie skinąłem głową, oczywiście doskonale świadomy, co się za tymi słowami kryje. Będziemy się ci przypatrywać, a ty nie próbuj nas tylko rozczarować!

Bez obaw. Nikogo nie rozczaruję. Taką właśnie obietnicę złożyłem sobie w duchu i odwróciłem się, by podążyć za Mist. Kiedy byliśmy już prawie w progu, okazało się, że ktoś właśnie zamierza wejść do gabinetu. Ktoś, na kogo omal nie wpadłem, dlatego przeprosiłem i szybko usunąłem się na bok. A ten ktoś, przekraczając próg, spojrzał na mnie przelotnie i wtedy mnie zmroziło. Bo to zimne spojrzenie jadowitozielonych oczu było mi doskonale znane, ponieważ oczy te należały do Lilith, jednej z najlepszych Żmij Talonu. Rozpoznała mnie od razu. Skinęła głową, weszła do środka i starannie zamknęła za sobą drzwi.

Lilith… Skąd się tu wzięła? Prawdopodobnie to ona jest tą instruktorką Mist, z którą miał spotkać się pan Roth. Niewątpliwie. I to również jest zastanawiające…

Poszliśmy do windy ramię w ramię, z tym że Mist nie spojrzała na mnie ani razu, nie odezwała się ani słowem. Dopiero kiedy weszliśmy do windy i ruszyliśmy w dół, nagle usłyszałem:

– A więc to pan jest Dante Hill!

Co zabrzmiało wręcz prowokująco, czyli najprawdopodobniej nie tak szybko dojdziemy do porozumienia. Oczywiście mogłem z tego nie robić problemu. Jestem szefem, Mist ma obowiązek wykonywać moje polecenia. Niemniej jednak wolałbym, żeby stosunki między nami nie były napięte. Wiadomo przecież, że zniechęceni pracownicy są mało wydajni, a ja chciałem odnaleźć Ember jak najszybciej.

Uśmiechnąłem się i stanąłem w tak zwanej pozie niedbałej, czyli oparty o ścianę. Ręce oczywiście włożyłem do kieszeni..

– Zgadza się. To ja, a pani chyba jest tym zaskoczona. Dlaczego? Spodziewała się pani, że jestem wyższy?

Mist zadbała o to, by jej twarz była nadal kompletnie pozbawiona wyrazu, ale docięła mi.

– O proszę. Znakomicie wyszkolony Kameleon, który stara się za pomocą żartu rozładować napiętą sytuację!

A ja dalej z uśmiechem:

– I co? Zadziałało?

Zamrugała, kąciki jej ust wyraźnie drgnęły. Czyli pierwsze małe zwycięstwo.

– Nie – odparła niby chłodno, ale kryształowe oczy wyraźnie zaiskrzyły. – Zostałam porządnie wyszkolona w najrozmaitszych technikach, więc urok Kameleona niestety na mnie nie działa. Niemniej dziękuję, że pan się stara.

– Pożyjemy, zobaczymy…

Winda minęła parter i nadal jechała w dół, mijając kolejne kondygnacje.

– Ma pani coś przeciwko Kameleonom? – spytałem, zastanawiając się jednocześnie w duchu, ile to może być tutaj kondygnacji podziemnych. Chyba niemało, tym bardziej że numery tych kondygnacji przestały się już wyświetlać.

– Oczywiście, że nic. Kameleony są istotnym elementem Talonu, w którym każdy z nas ma swoje miejsce – odparła Mist, świdrując mnie tym swoim kryształowym spojrzeniem. – Nie podoba mi się coś innego, mianowicie to, że zatajono przede mną pewną istotną informację, którą powinnam uzyskać przed podjęciem tej pracy.

– Sądzi pani, że coś przed nią ukrywam?

– Absolutnie nie, panie Hill. Chodzi o to, że Talon aż do takiego stopnia interesuje się pańską siostrą. Sam pan przyzna, że sytuacja jest nietypowa. Bo co innego Cobalt. Jest wyjątkowo niebezpieczny, bardzo szkodzi organizacji i jego działań nie wolno dłużej ignorować. A wygląda na to, że Talonowi zależy przede wszystkim na powrocie pańskiej siostry, choć Ember Hill jest pisklakiem, który Talonowi w niczym nie zaszkodził. Dlaczego więc jest dla Talonu taka ważna?

Miała rację. Przecież nieraz zastanawiałem się nad tym, że cała ta sytuacja z Ember jest co najmniej dziwna. Na ściągnięcie jej tu z powrotem Talon zamierza przeznaczyć znaczne środki, kiedy mógł po prostu wysłać za nią Żmiję i byłoby po sprawie. Zastanawiający był jeszcze jeden fakt. Dlaczego mnie tu wezwali? Owszem, jestem bratem Ember, nikt jej nie zna tak dobrze jak ja, ale przecież tą sprawą mógł pokierować ktoś inny. Po co mnie w to włączają?

Naturalnie przynajmniej w tej chwili nie miałem zamiaru dzielić się swoimi wątpliwościami z Mist. Bo jeśli to ja mam ściągnąć Ember z powrotem do Talonu, jeśli tu, w Talonie, widzę swoją przyszłość, to dla innych mam być kimś, kto zawsze panuje nad sytuacją. Nie wolno mi okazywać żadnych słabości ani lęku, bo Talon ze smoków, które zawodzą, nie ma żadnego pożytku. A ja nie miałem zamiaru zawieść.

– Przykro mi, ale nie wolno mi dzielić się z nikim pewnymi szczegółami – oznajmiłem. – Mist spojrzała na mnie chłodno, ale chyba nie była zaskoczona, bo w Talonie informacji udzielano tylko wtedy, gdy było to konieczne. – Gdybym mógł, oczywiście przekazałbym je pani. Ale nie mogę. W każdym razie wiadomo, że naszym największym priorytetem jest odnalezienie Ember. Elder Wyrm życzy sobie, by powróciła do organizacji, a powody jego decyzji nie powinny nas obchodzić.

W tym momencie winda zatrzymała się i drzwi się rozsunęły. Mist spojrzała na mnie przelotnie, skinęła głową i odezwała się już znowu chłodno, beznamiętnie, jak profesjonalistka:

– Naturalnie. Bardzo proszę za mną, panie Hill. Przedstawię panu pozostałych członków naszego zespołu.

– Proszę mówić do mnie po imieniu – zaproponowałem oczywiście ze względów taktycznych, by zdobyć jej lojalność.

Na co nie raczyła odpowiedzieć, tylko poprowadziła mnie długim, jasno oświetlonym korytarzem do samego końca, do ostatnich drzwi, które pchnęła bardzo energicznie. Przekroczyliśmy próg, a za progiem, co zrozumiałe, ciekawie rozejrzałem się dookoła. I już byłem pod wrażeniem. Pokój był ogromny. Wszędzie biurka i komputery, a przed każdym komputerem człowiek z nieruchomym szklistym wzrokiem utkwionym w migotliwym ekranie. Cała przeciwległa ściana był to gigantyczny ekran podzielony na kwadraty, w których widać było między innymi fragmenty map, a także obrazy przekazywane przez anteny satelitarne i kamery nadzorujące. Tyle dla oczu, a w uszach cała gama dźwięków – szmer przyciszonych głosów, dzwonki telefonów, szum komputerów i postukiwanie w klawiaturę.

– To nasze centrum operacyjne – powiedziała Mist, przeprowadzając mnie przez ten ogromny pokój.

Zwróciłem uwagę, że wszyscy ludzie, których mijaliśmy, i ci, którzy przechodzili obok, i ci przy biurkach, nie patrzyli na nas. Mist nie mogła tego nie zauważyć, niemniej jednak z jej strony nie było żadnej reakcji.

Po prostu mówiła dalej:

– Talon ma kilkanaście takich placówek rozsianych po całym świecie. Monitorują majątek Talonu, śledzą działania Zakonu Świętego Jerzego, a także innych ludzi, których organizacja uzna za podejrzanych. Nasz zespół ma pod sobą zachodnie rejony Stanów, a tam właśnie, jak przypuszczamy, przebywa pańska siostra.

Zatrzymała się przy biurku, na którym stały dwa monitory plecami do siebie, i przed każdym z nich oczywiście ktoś siedział. Mężczyzna z nadwagą i drobna kobieta w okularach. Kiedy tylko cień Mist padł na blat, unieśli głowy i uśmiechnęli się do niej uprzejmie.

A ona nawet na nich nie spojrzała, zwracając się tylko do mnie:

– Pan Davids i pani Kimura zajmują się zlokalizowaniem pańskiej siostry. Starają się ją namierzyć już od chwili, gdy opuściła Crescent Beach. Niestety nie udało im się natrafić na żaden ślad ani jej, ani Cobalta. Chyba że coś zmieniło się podczas mojej nieobecności… – Dopiero teraz spojrzała na osoby siedzące za biurkiem.

A oni oboje, i mężczyzna z nadwagą, i drobna kobieta w okularach, wyraźnie zbledli.

– Nie, proszę pani – powiedział szybko Davids. – Nadal nie mamy niczego, co by nas naprowadziło na ślad Ember Hill lub zbiegłego smoka Cobalta. Wiemy tylko, że są gdzieś w Kalifornii.

– A gdzie szukacie dokładnie? – spytałem, a wtedy cała trójka spojrzała na mnie.

Mist dodatkowo uniosła brwi. Zła czy rozbawiona? Nieważne. A tamtych dwoje na pewno zastanawiało się intensywnie, kim jest ten chłopak w biznesowym garniturze, który raptem włącza się do sprawy. Ja z kolei uśmiechałem się nadal i spokojnie przemykałem spojrzeniem po ich twarzach. Spojrzeniem uprzejmym, ale też i wyczekującym.

Po krótkiej chwili oboje spojrzeli z powrotem na ekrany.

– Już jakiś czas temu udało nam się namierzyć gniazda Cobalta, czyli kryjówki zbiegłych smoków – poinformował mnie Davids. – Monitorujemy je na bieżąco, mamy bowiem nadzieję, że powróci do jednej z nich. Niestety, tak się nie stało.

– A co z internetem? Przecież na pewno kontaktuje się z tymi gniazdami przez internet i można go wtedy namierzyć.

– Niestety, nie udaje nam się złamać zabezpieczeń – odrzekła Kimura.

– A co ze Świętym Jerzym? Też go monitorujecie? Przecież dzięki Zakonowi również można wpaść na jakiś trop, to oczywiste! – powiedziałem, a cała trójka znów wlepiła we mnie oczy.

– Oczywiście, że tak – odparła kobieta w okularach, czyli pani Kimura. – Mamy bardzo rozbudowany system monitorowania Zakonu. Śledzimy każdy ich ruch. Wiemy, że żołnierze, którzy zostali wysłani do Crescent Beach, powrócili już do swojej komandorii. Kiedy panna Hill i Cobalt uciekli z miasta i znikli bez śladu, Zakon zrezygnował z dalszych poszukiwań. Nie operują już na tamtym terenie.

– A wiecie, gdzie jest ta komandoria?

I znów trzy spojrzenia skierowane na mnie i jeszcze bardziej zaskoczone niż poprzednio.

– Nie, ale prawdopodobnie uda nam się ją namierzyć – oświadczył otyły Davids, marszcząc czoło. – Z tym że, jak powiedziałem, Zakon ostatnio nie przejawia żadnej aktywności. Dlatego skoncentrowaliśmy się na kryjówkach Cobalta…

– I dajcie sobie z tym spokój – przerwałem, spoglądając na wielki ekran na przeciwległej ścianie. – Ember na pewno nie ma w żadnej z tych kryjówek. I nie będzie, bo dobrze znam swoją siostrę i wiem, że byłaby nieszczęśliwa, gdyby kazali jej się gdzieś schować i nie ruszać z zamknięcia. Dlatego moim zdaniem kryjówki należy sobie darować. Najlepiej skupić się na Zakonie. Na początek należy zlokalizować tę komandorię, i to koniecznie. Kiedy tylko wam to się uda, proszę mnie o tym powiadomić.

Davids i Kimura sprawiali teraz wrażenie po prostu osłupiałych. A może przez zwykłą uprzejmość nie zamierzali ze mną dyskutować. Co innego Mist, która nie omieszkała spytać bardzo chłodno:

– Chce pan, panie Hill, żebyśmy przestali próbować namierzyć ich w sieci? Mimo że taki jest wyraźny rozkaz Talonu? Czyżby wiedział pan o czymś, o czym my nie wiemy?

– Może i tak – mruknąłem, nadal wpatrując się w jedną z map widoczną na wielkim ekranie. Tak, właśnie w tę mapę, choć nie miałem przecież żadnego dowodu. Były to tylko przypuszczenia, które prześladowały mnie od jakiegoś czasu, nim jeszcze wyjechałem z Crescent Beach. I tych przypuszczeń raczej nie należało lekceważyć, bo intuicja zawodziła mnie bardzo rzadko, prawie nigdy, dlatego słuchałem jej zwłaszcza wtedy, gdy chodziło o moją siostrę.

Tak. Teraz też posłucham. Wreszcie, bo na pewno powinienem był zrobić to już wcześniej.

– Chodzi o pewnego człowieka. – Gdy to powiedziałem, cała trójka spojrzała na mnie jak na wariata. – Poznałem go w Crescent Beach. Znajomy mojej siostry. Widziałem go raz czy dwa i było w nim coś, co bardzo mi się nie spodobało. A już szczególnie gdy zobaczyłem go podczas bijatyki. Walczył jak ktoś, kto jest znakomicie wyszkolony. Poza tym pojawił się w Crescent Beach nagle i nie wiadomo skąd, i od razu zaczął kręcić się koło mojej siostry.

– Ale to chyba jeszcze nie powód, żeby go podejrzewać – zauważyła cierpko Mist. – Chyba nie spodziewa się pan, że rzucimy wszystko i zaczniemy realizować całkiem inny plan tylko dlatego, że coś tam się panu wydaje.

Ja jednak zignorowałem tę chłodną uwagę i mówiłem dalej:

– Tamtego dnia, kiedy Ember wieczorem miała już opuścić Crescent Beach, powiedziała mi, że chce się jeszcze spotkać się z pewnym człowiekiem, pożegnać się. Wtedy… widziałem ją po raz ostatni… – Tu króciutka przerwa, bo wspomnienie o tamtym dniu było zbyt bolesne. – Nie wiem na sto procent, czy ten chłopak należy do Zakonu, ale podejrzewam, że tak, tym bardziej że właśnie tamtego wieczoru Ember i Lilith zostały zaatakowane przez Świętego Jerzego. A Ember do tego chłopaka bardzo się zbliżyła, mogła więc mu coś powiedzieć. O nas, o Talonie. Dlatego uważam, że powinniśmy go namierzyć, bo kto wie, czy to nie on naprowadzi nas na Ember.

– A jeśli nie?

To, oczywiście, Mist.

Zmrużyłem oczy.

– Wtedy ja ponoszę całą winę! A teraz uważam, że warto zaryzykować, bo lepsze to niż szukanie w miejscach, w których moim zdaniem Ember nigdy się nie pojawi, czy też kolejne próby włamania się do systemu, który praktycznie jest nie do ruszenia.

– Dobrze, panie Hill – powiedziała po krótkiej chwili milczenia Mist. – W końcu i tak nie mamy wyboru, skoro pan Roth panu powierzył kierownictwo. – I odwróciła się do ludzi siedzących przy biurku: – Słyszeliście, co powiedział pan Hill. Macie zlokalizować tę komandorię. Zacznijcie więc monitorować ruchy Zakonu w tym rejonie. Wystarczy, że ktoś tam kichnie, a ja od razu mam o tym wiedzieć! – A potem znów do mnie, niemal prowokująco: – Czy udało się panu ustalić, jak ten człowiek się nazywa?

Skinąłem głową, czując, jak zaczyna się we mnie gotować, jak budzi się gniew. Na smoka zbiega, na Świętego Jerzego, na tych drani, co zabrali mi siostrę, przy okazji wszystkie moje plany, które wiązałem z Talonem, stawiając pod znakiem zapytania.

Ale i tak ją znajdę. Znajdę i z powrotem sprowadzę do Talonu.

– Oczywiście, że tak. Nazywa się Garret Xavier Sebastian.

Tytuł oryginału:

Rogue

Pierwsze wydanie:

MIRA Books, 2015

Opracowanie graficzne okładki:

Kuba Magierowski

Redaktor prowadzący:

Grażyna Ordęga

Opracowanie redakcyjne:

Władysław Ordęga

Korekta:

Sylwia Kozak-Śmiech

© 2015 by Julie Kagawa

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o.Warszawa, 2015

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieł w jakiejkolwiek formie.

Wydanie niniejsze zostało opublikowane licencji Harlequin Books, S.A.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak firmowy nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A. Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25

www.harlequin.pl

ISBN: 978-83-276-1597-8

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com