Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jest rok 1939.
Kornelia Karska, studentka farmacji na Uniwersytecie im. Batorego w Wilnie, niespodziewanie wychodzi za mąż za polskiego arystokratę, hrabiego Arkadego Lipińskiego i po ślubie wraz z mężem wprowadza się do dworu w Czapiewicach.
Tam słyszy legendę o zbóju Barnabie, poznaje tajemniczy, cygański szczep i zaprzyjaźnia się z Cyganką Zirą. Natomiast popularny pisarz i podróżnik, Antoni Ferdynand Ossendowski, pokazuje jej bardzo starą huśtawkę w zagajniku pod lasem oraz pradawny, kamienny krąg w pobliskim Leśnie. Razem też odkrywają grotę sprzed tysięcy lat, do której prowadzi ich hrabia Lipiński.
„Tchnienie magii” to pierwsza część sagi pt.„Zaklęte w Kamieniu”, niesamowitej opowieści fantasy o wartko toczącej się akcji, gdzie fakty historyczne w niebanalny sposób łączą się z fikcją, a wszystko to owiane jest aurą magii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 518
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mojej Mamie, która czytając mi bajki na dobranoc, już w dzieciństwie zaszczepiła we mnie miłość do książek.
Dziękuję Mamo.
Tobie również droga czytelniczko, drogi czytelniku dziękuję za to, że zdecydowałaś, lub zdecydowałeś się sięgnąć po tę właśnie pozycję i mam nadzieję, że pozwolisz mi się bez reszty wciągnąć w historię, jaką stworzyłam… A jest to zaledwie początek.
„Z Aharty wypędzono jakieś plemię, które zakradło się tam bez woli »Władcy«.
Plemię to wykradło stamtąd tajemniczą sztukę wróżenia z kart, z linii rąk oraz wiedzę trujących i leczących traw.
Byli to Cyganie.
Gdzieś na północy istnieje jeszcze szczep wymierający, który przed wiekami opuścił Aharty. Kapłani tego szczepu posiadają władzę nad duchami unoszącymi się w powietrzu.”.
Antoni Ferdynand Ossendowski
W samej tylko piżamie, narzuciwszy na ramiona ciepły szal z wielbłądziej wełny, wymknęłam się po cichutku z sypialni, by rozejrzeć się po domostwie i otoczeniu. Od teraz to ma być mój dom, więc postanowiłam wykorzystać dość wczesną porę i w samotności chociaż po części zapoznać się z całością. Wspaniałą całością.
Już wczoraj zauważyłam, że dom jest pełen starych mebli oraz uroczych bibelotów. Urządzony tak, jakby został wyjęty z innej epoki. Meble były w większości z ciemnego dębu, masywne i bogato rzeźbione. Krzesła, sofy i otomany w takim samym stylu obite zostały przeważnie adamaszkiem w jasnych kolorach, a komody i stoliki nakryte ręcznie robionymi serwetkami z mnóstwem porcelanowych drobiazgów. Wszędzie wisiały żyrandole i kinkiety na świece, które w większości trochę przerobiono dla potrzeb elektryczności, lecz z dużą dbałością o zachowanie pierwotnej formy. Na ścianach wisiały różne obrazy, większe i mniejsze, przedstawiające sielankowe scenki z minionych czasów oraz portrety nieznanych mi ludzi. Podobało mi się to wszystko, tworzyło szczególny klimat, postanowiłam więc nic nie zmieniać.
Zewsząd otaczała mnie cisza. Taka, jaka zawsze towarzyszy wczesnym porankom, gdzie nie słychać jeszcze odgłosów codziennego życia i zza okien dochodzi wesoły świergot ptaków. Na dachu gołębie witają nowy dzień radosnym gruchaniem, a gdzieś w oddali od czasu do czasu zapieje kogut…
Było jeszcze bardzo wcześnie, ale pachniało świeżo parzoną kawą i maślanymi bułeczkami, czyli ktoś ze służby kuchennej na pewno już nie spał. Po cichutku wykonywał swoją pracę, a ja przechadzając się po pustych pokojach, słyszałam jedynie cichutkie poskrzypywanie parkietu, niczym trzask suchych gałązek pod moimi stopami, wszędzie było pusto. Nie spotkałam nikogo ze służby, która wczoraj kręciła się dosłownie wszędzie. Pokoje były pełne rozgadanych i rozbawionych gości, ponieważ oprócz teściów, którzy już od kilku dni byli na miejscu i zajmowali się przygotowaniem rezydencji, był też wujek Frando z ciocią Zosią, wujek Kornel i Bodek z ciocią Dorotką. Przyjechali specjalnie, żeby przywitać nas po powrocie z podróży poślubnej, która z uwagi na niepewną sytuację w kraju sprowadziła się do niespełna trzech tygodni w zacisznym pensjonacie nad naszym polskim morzem. Chociaż hrabina dostawała spazmów, upierając się przy Riwierze Francuskiej. No bo co ludzie powiedzą.
Postawiłam na swoim. Teraz już wiedziałam, że miejsce i tak nie miało znaczenia, ponieważ czy byłaby to Riwiera, czy Sopot, i tak oprócz krótkich spacerów, aby coś zjeść lub się przewietrzyć, nie interesowało nas nic poza sobą i prawie nie opuszczaliśmy pokoju. Zafascynowani swoją bliskością i fizycznością zachłannie, pełnymi garściami, czerpaliśmy radość z miłości fizycznej i bycia razem. Świadomi, że niedługo po powrocie będziemy musieli się rozstać, nie chcieliśmy uronić ani jednej chwili, stracić choćby sekundy naszego małego szczęścia i dopiero co odkrytych rozkoszy.
Podążając tropem kuszących woni, zawędrowałam do sieni. Gdzieś z boku doszedł mnie przyciszony szmer rozmów i stłumione śmiechy. Mgliście przypomniałam sobie, że w tyle są pomieszczenia kuchenne. Miałam ogromną ochotę na kawę, więc bez zastanowienia ruszyłam w tamtą stronę.
– Dzień dobry – powiedziałam, wchodząc do dużej kuchni o bielonych ścianach, na których wisiało mnóstwo półek i szafek. Między nimi warkocze czosnku, wiechcie rozmarynu, bazylii, czarnuszki i ziół wszelakich. Pomieszczenie było ogromne, w kształcie litery T, podzielone półściankami na dwie części.
W pierwszej, kuchennej i mniejszej, nad dużym piecem pochylała się wysoka, zażywna kobieta w białej chustce na głowie. Miała wykrochmalony biały fartuch, niczym sztywny pancerz nałożony na zieloną suknię, z piekarnika wyciągała blachę pełną rumianych bułeczek. Młoda pomocnica, ubrana podobnie, wkładała coś do dużej chłodziarki, stojącej w rogu. W drugiej części, kredensowej, przy długiej drewnianej ławie, przykrytej obrusem w biało-zieloną, drobną kratkę, siedziało kilkoro jedzących ludzi. Poprzez dwa dzbanki z kawą zbożową, duży kosz bułek i kilka misek oraz salaterek dostrzegłam dwóch mężczyzn i cztery kobiety, właściwie dziewczyny. Wszyscy mieli na sobie zielone uniformy służby, oprócz dwóch kilkunastoletnich chłopców, siedzących z boku. Na mój widok wszyscy natychmiast zerwali się z miejsc i skonsternowani, przełykając pospiesznie, zaczęli kłaniać się jeden przez drugiego.
Uśmiechnęłam się w odpowiedzi, próbując dopasować twarze do imion, bo wczoraj równym szeregiem stali na ganku i przedstawili mi się po kolei zaraz po naszym przyjeździe.
Przemknęło mi przez głowę, że odwiedzanie kuchni o poranku przez domowników nie jest tu raczej codziennością. O ile w ogóle ktoś tu zagląda, bo swoim wejściem wzbudziłam wyraźną sensację, jakbym nagle spadła z księżyca. Na moment się nawet zawahałam, czy w porządku jest tak bez pardonu tu wchodzić i zakłócać służbie poranny posiłek. Być może ważny dla nich moment wytchnienia przed całodzienną pracą.
Powinnam czy nie powinnam, już tu jestem i za późno na jakiekolwiek rozterki, upomniałam samą siebie i spojrzałam na dziewczynę, która – zerwawszy się od ławy, jakby nagle zobaczyła wielkiego, włochatego pająka – podeszła do mnie z widocznym zdenerwowaniem. Była mniej więcej w moim wieku, szczupła, niewysoka, w zielonej sukience z białymi wypustkami, białym fartuszku i małym białym czepeczku na związanych w schludny koczek ciemnych włosach.
Janka, moja osobista pokojówka, przypomniałam sobie od razu. Nigdy nie miałam swojej pokojówki, chociaż mieliśmy służbę. W Warszawie Stefcię, która gotowała i była od wszystkiego oraz Jadźkę, która przychodziła codziennie do sprzątania i też była od wszystkiego, a do większych porządków wołało się Walczakową. W Nieszawie od wszystkiego była gosposia Gabi i panna służebna o imieniu Hania. Wujek obywał się bez lokaja, nie było też u nas kamerdynera. Natomiast ani ja, ani ciocia Zosia nie odczuwałyśmy potrzeby posiadania osobistej pokojówki. Według mnie byłoby to nawet śmieszne, ale tutaj… Tutaj chyba nie wypadało jej nie mieć.
– Przepraszam, jaśnie pani, bardzo przepraszam, ale ja pierwszy raz i… Nie wiedziałam, że jaśnie pani tak wcześnie… – dziewczyna zaczęła się jąkać ze spuszczoną głową, skubiąc róg fartuszka.
Nie bardzo wiedziałam, czego ode mnie oczekuje, a właściwie czego ja powinnam oczekiwać od niej i przede wszystkim za co mnie przeprasza. Szybciutko przebiegłam w myśli, co w takiej sytuacji powinnam zrobić czy powiedzieć, albo czy w ogóle powinnam coś robić. Nigdy wcześniej nie byłam hrabiną, usprawiedliwiłam się sama przed sobą i spróbowałam sobie przypomnieć, jak zwracała się do niej moja teściowa.
– Niech Janka zajmie się bagażem pani i nie przeszkadza teraz. Pani Jankę wezwie, jeśli będzie potrzebna – powiedziała z wyniosłością i bardzo protekcjonalnym tonem, gdy pokojówka wieczorem kręciła się koło mnie. Nie była mi do niczego potrzebna, więc jej już nie wzywałam.
Po głowie, jak w kalejdoskopie przewinęły mi się wspomnienia z ostatniej pensji i nauki panny Wolskiej. „Służbę należy traktować z wyższością i dystansem, wymagać i oczekiwać, absolutnie się nie spoufalać”, mówiła. Napomknęła też coś o osobistej pokojówce, nie bardzo jednak potrafiłam sobie w tej chwili przypomnieć, co dokładnie. Chyba chodziło o pomoc w czesaniu, myciu i ubieraniu się czy coś takiego.
Dziewczyna stała ze spuszczoną głową i nadal skubała fartuszek. Miałam wrażenie, że za chwilę oderwie falbankę, którą był wykończony, chyba czekała, aż coś powiem lub zrobię.
Odchrząknęłam więc tylko, co mogło oznaczać wszystko.
Podniosła głowę, ale wzrokiem błądziła na boki i momentalnie zrobiła się purpurowa.
– Ja bardzo proszę, niech się jaśnie pani nie gniewa, ja bardzo jaśnie panią przepraszam i obiecuję, że to już nigdy się nie powtórzy. Ja wiem, że o każdej porze powinnam czekać, gotowa do pomocy przy toalecie…
Teraz wiedziałam już, za co mnie przeprasza i zrobiło mi się jej żal, że tak bardzo się przejmuje, chociaż nic się nie stało.
– … Pan Feliks mi wszystko powiedział i nauczył i panna Mania też, ale ze mnie straszna gapa, i chyba ja nie słyszałam, jak jaśnie pani wzywała – bezradnie spojrzała na dużą, drewnianą tablicę. Wisiała na jednej z bocznych ścian z umieszczonymi na niej złotymi brzuchami dzwonków, wzywających służbę.
W oczach Janki zalśniły łzy. Wyglądała tak żałośnie, że miałam ochotę pogłaskać ją po głowie. Nie zrobiłam tego, ale już dawno postanowiłam, że nie będę ani protekcjonalna, ani wyniosła.
– Spokojnie, nie wzywałam cię – uśmiechnęłam się do niej uspokajająco. – Wróć na miejsce i bez pośpiechu dokończ śniadanie – popatrzyłam na wszystkich. – Wy też usiądźcie.
Usiedli od razu oprócz jednego, który stał ze spuszczoną głową, jakby coś nie pozwalało mu na mnie spojrzeć. Feliks, kamerdyner przywieziony z Lipin. Tego też przypomniałam sobie od razu.
Pokojówka popatrzyła na mnie nieco zdezorientowana, ale wykonała polecenie i niezdecydowanie ruszyła w stronę ławy.
– To nie uchodzi, żeby służba w obecności jaśnie pani siedziała – cicho odezwał się Feliks.
Następny histeryk, przeszło mi przez myśl, ale na moment poczułam się trochę zbita z tropu. Nasze Stefcia, Jadźka, Gabi czy Hania też były służbą, lecz nigdy nie zastanawiałam się, czy mogą siadać, czy stać w mojej obecności. Zresztą one też sobie z tego nic nie robiły. W ogóle nikt z nas się nad tym nie zastanawiał. Nie znałam takich sztywnych zasad, chociaż mogłam się ich spodziewać, wiedząc, jaką wagę do tego przywiązuje moja teściowa. Nie byłam tylko pewna, czy kamerdyner poinformował mnie właśnie, że zamierza twardo ich przestrzegać, czy ośmielił się zwrócić mi uwagę. I tak właściwie było mi to w tej chwili obojętne.
– Jeżeli lubisz jeść na stojąco, Feliksie, to nie mam nic przeciwko temu. Nie musisz siadać – oznajmiłam szorstko, dając mu do zrozumienia, że nie jesteśmy w Lipinach i w tym domu zapanują inne porządki. W żadnym wypadku nie zamierzałam traktować służby z ostentacyjną wyższością. Wiedziałam już, że są takimi samymi ludźmi jak ja, a tylko gorsze zrządzenie losu sprawiło, iż muszą zarabiać na życie, usługując innym.
Kobieta stojąca przy piecu musiała zauważyć moje bardzo krótkie zawahanie się, bo natychmiast przyszła mi w sukurs, całkiem niepotrzebnie.
– Ot, piesek salonowy – odezwała się sympatycznym, gardłowym głosem. – To uchodzi, a to nie uchodzi. Myśli, że jak z pałacu się wyrwał, to nas tu wszystkich może szacunku do państwa uczyć. A ja wiem swoje, że jak pani mówi: siadaj, Urbankowa, to siadam, jak mówi, zrób to, czy tamto, Urbankowa, to robię. Bo uchodzi to się jaśnie pani słuchać i tak szacunek okazywać – spojrzała z ukosa na kamerdynera.
Po tych słowach twarz Feliksa przybrała barwę dojrzałego pomidora. Nic nie powiedział, ale jednak usiadł, chociaż bardzo opornie.
Kucharka uśmiechnęła się do mnie radośnie. Twarz miała rumianą, policzki czerwone od ciepła bijącego z pieca. Emanowała życzliwością i dobrocią, a jej jasnobłękitne oczy wręcz iskrzyły radością i widać w nich było dużą pogodę ducha. Natychmiast poczułam do niej szczerą sympatię.
– A to ci dopiero z naszej młodej jaśnie pani ranny ptaszek, kto by to się spodziewał – rzekła z uciechą. – W jadalnym już nakryte, jaśnie pani. Zaraz Franka do śniadania poda – zaczęła krzątać się koło pieca.
Również się do niej uśmiechnęłam i beztrosko machnęłam ręką.
– Dziękuję, ale nie trzeba – powiedziałam swobodnie. – Przyszłam powiedzieć wam wszystkim dzień dobry. Ale zwabił mnie tu też zapach świeżo parzonej kawy i aromat tych smakowitych bułeczek – wzrokiem wskazałam na blachę. – Z przyjemnością wypiję filiżankę i zjem śniadanie, lecz nie sama w jadalni, tylko tutaj w kuchni z wami – dodałam z pełną premedytacją i uśmiechnęłam się słodko, zerkając kątem oka na Feliksa.
Nadal czerwony na twarzy, ze spuszczoną głową bardzo niepewnie, drobnymi łyczkami popijał z kubka.
– A juści jaśnie pani – Urbankowa przygryzła wargi, żeby się nie roześmiać i zajrzała do miedzianego czajnika, stojącego na piecu. – Nie dalej jak pół godziny temu Felek caluśki termos panu profesorowi do zagajnika pod lasem zaniósł – wskazała ruchem podbródka jednego z chłopców. – To i zapach na cały dwór się niesie – powiedziała, ściągając białą, porcelanową filiżankę z półki.
Rozejrzałam się po pomieszczeniu, szukając miejsca, gdzie mogłabym usiąść. Oprócz ławy w kredensowym, przy której jedli służący, był jeszcze mały, drewniany stół w części kuchennej, a przy nim cztery krzesła. Jednak ja na pewno nie chciałam tylko wymagać i oczekiwać, nie chciałam też zachowywać dystansu. Z całą pewnością chciałam się trochę spoufalić i zwróciłam się w stronę ławy. Najluźniej było koło Feliksa, siedział jakby odrębnie od reszty, nienagannie ubrany, uczesany i sztywny, jakby wykrochmalony.
– O, to wujek już wstał – ucieszyłam się, ale nie zdziwiłam. Wujek Frando prawie co dzień wstawał bardzo wcześnie rano i pisał.
– A wstał, a jakże, toż to zawsze, jak przyjeżdża, wstaje z pierwszym kurem. Nic, tylko kawy woła i pod las zaraz leci, a jeść to nic nie chce – Urbankowa pokręciła głową z niezadowoleniem. – To ja zawsze słodkich bułek dla niego wcześniej upiekę i konfitury jeszcze w środek nakładę, tak jak lubi. Inaczej nic tylko tę kawę by pił do samego obiadu – uśmiechnęła się pod nosem, widząc, że siadam przy Feliksie, który przesunął się trochę na bok, żeby zrobić mi miejsce. Zmienił przy tym barwę twarzy z czerwonej na bladą i starał się na mnie nie patrzeć.
Już wcześniej zauważyłam gdzieniegdzie wśród służby kpiący uśmieszek, trącenie łokciem i zdecydowanie mało przychylne spojrzenia, rzucane ukradkiem w stronę kamerdynera.
Najwyraźniej nie cieszył się tu wielką popularnością i zdawał sobie z tego sprawę, ale chyba nie bardzo się tym przejmował. Ewidentnie miał się za kogoś lepszego, popatrując po wszystkich z wyższością.
Młoda pomocnica natychmiast postawiła przede mną talerz i położyła sztućce, a Urbankowa, zaparzywszy kawę, skierowała się ku mnie.
– Bo my się tu, jaśnie pani, tak bardzo wszyscy cieszymy, że dwór będzie na stałe zamieszkany – postawiła przede mną parującą filiżankę. – A najbardziej to już ja – spojrzała uradowana. – Bo my tu z Ignacem jak te dwa samotne kołki w płocie byliśmy i aż się coś robiło, kiedy człowiek na puste pokoje wchodził. Żywego ducha nie było widać w calutkim dworze, a zimą bywało, że i trzy miesiące nikt nawet tu nie zajrzał. Tyle co Wasyl przy koniach z chłopakami i Franka do odkurzania w każdy piątek podeszła, a tak to nikoguśku do samego lata – smętnawo pokiwała głową, ale zaraz się rozpromieniła. – A tu nagle taki gwar i ciągle ludzie się po całym domu kręcą, aż serce rośnie, kiedy w kuchni roboty nie brakuje i wszędzie, co trochę się coś dzieje. Ech, bo ja to już nie myślałam, że takiego szczęścia doczekam, jaśnie pani – pokazała brak dwóch dolnych zębów w szerokim uśmiechu. – Gości tu teraz tyle i ruch od samiutkiego rana, jak się służba do roboty rychtuje, że od razu życie człowiekowi robi się milsze… I jaśnie pani wybaczy śmiałość… – zerknęła na mnie nieco trwożnie. – Tylko że ja się tak bardzo martwię, jaśnie pani… My wszyscy się boimy, czy aby takie wiejskie i nudne życie naszemu młodemu państwu się szybko nie znudzi i nie wyjadą do miasta, gdzie pełno ludzi i rozrywek więcej… – wyłuszczyła z onieśmieleniem. – A we dworze znowu nie zacznie hulać wiatr i nie będzie już ani komu usłużyć, ani komu ugotować.
Przysunęłam do siebie filiżankę i poczułam się odrobinę wzruszona, spostrzegłszy jej zmartwioną minę.
– Nie mamy zamiaru stąd wyjeżdżać – uspokoiłam ją. – Takie wiejskie życie wcale nie musi być nudne. Jest po prostu inne, co dla nas jest znacznie atrakcyjniejsze od miejskiej wrzawy i tumultu ulic – uśmiechnęłam się serdecznie. – Nie ma powodu do obaw, ponieważ nie tylko zamieszkaliśmy tu na stałe. Jeszcze się wszyscy nacieszycie rozgardiaszem, bo zamierzamy też zapraszać wielu gości. Wtedy to już na pewno będzie i komu ugotować, i komu usługiwać – upiłam łyk aromatycznej kawy.
Siedząca naprzeciwko mnie pokojówka nieśmiało podniosła wzrok znad talerza.
– Pana Bodo też tak często? – zapytała z nadzieją, nie wiedząc, gdzie podziać oczy.
Uśmiechnęłam się, popijając kawę, ponieważ dostrzegłam nieznaczne poruszenie w damskim gronie i zaciekawione spojrzenia płochliwie rzucane w moją stronę.
– Jestem pewna, że Bodek będzie tu jednym z częstszych bywalców. Zapewne też nie tylko on. Jak go znam, to nie raz i nie dwa przywiezie ze sobą gromadę równie znanych znajomych – odpowiedziałam przyjaźnie, czując, jak przy ławie opada wstydliwe skrępowanie. Na twarzach służby pojawiły się niewyraźne uśmiechy i atmosfera nabrała zdecydowanie luźniejszego zabarwienia.
Szacowny kamerdyner również jakby się trochę rozkrochmalił i stracił nieco na swej oficjalności. Zerkał na mnie ukradkiem, nawet wykrzywił usta w próbie uśmiechu, nie do końca chyba pewien, czy to uchodzi.
– No masz ci los, jaśnie pani – Urbankowa zerknęła na mnie filuternie i zaraz z naganą powiodła wzrokiem po pokojówkach. – To ja już nawet nie chcę myśleć, co to będzie, jak takich Bodo więcej tu się pojawi. Bo te wszystkie to całkiem oczadziały, jak tego bałamuta zobaczyły – łypnęła ostrzegawczo na dziewczyny. – Zamiast roboty pilnować, po kątach się chowają i zaraz nagle wszystkie zajęcie znajdują akurat tam, gdzie ten się pojawi – wzięła się pod boki i pokręciła z dezaprobatą głową. – Ja nie powiem, jaśnie pani – spojrzała na mnie rozbawiona i mówiła jakby do mnie, ale popatrywała ze zgrozą w stronę dziewczyn. – Bo mężczyzna z niego ładny i kulturalny, i elegancki nad podziw, ale aktor przecież i bałamut, co gołym okiem widać. To i od takich głupich gęsi ogonić się pewnie na każdym kroku nie może, a tym gelejzom w głowach się przewraca, jak im dobre słowo na odczepnego powie. Wielkie kariery w kinie durnym się roją.
– Wcale że się nie roją, ciociu, bo mi powiedział, że mam piękne oczy i z taką twarzą to właśnie mogłabym zrobić karierę w filmie – wyrwało się Jance z drugiego końca ławy i natychmiast przybrała barwę polnego maku.
– A mnie to powiedział, że mam piękny uśmiech – odezwała się zaraz pokojowa hrabiny. – Ale za to jak on się uśmiecha. To tak jakby słońce wzeszło, cały pokój robi się nagle jaśniejszy – z rozmarzeniem przewróciła oczami.
– No i sama widzi jaśnie pani, jakie to guły – Urbankowa żartobliwie załamała ręce.
Zagryzłam mocno wargi, żeby nie parsknąć śmiechem, po czym zajęłam się smarowaniem bułki miodem. Znałam Bodka od lat i wiedziałam, że Urbankowa ma trochę racji. Może nie jest bałamutem, ale na pewno mimowolnie sprawia, że każda kobieta, bez względu na wiek, w jego obecności czuje się wyjątkowa. Sama zresztą też na krótko jako nastolatka uległam temu oczarowaniu, kiedy pocałował mnie w rękę na dworcu w Paryżu i potem traktował jak prawdziwą damę. Szybko jednak się zorientowałam, że już taki jego urok i wszystkim kobietom mówi to, co właśnie chcą usłyszeć. Moje zafascynowanie nim minęło jak ręką odjął, ale za to bardzo się zaprzyjaźniliśmy podczas pobytu w Algierii. Gdzie ekipa kręciła film „Głos pustyni”, a mnie krótko przed tym wyrzucono z trzeciej już pensji. Tym razem za poglądy sprzeczne z zasadami szkoły i zły wpływ na inne uczennice.
Dotychczas wujek zawsze gasił małe pożary związane z moją niesubordynacją i pyskowaniem. Jednak tego pożaru ugasić się już nie dało, gdy po słowach panny Wolskiej, że od wiadomości ważniejsza jest umiejętność zarządzania domem, podobanie się mężowi, a dobra żona powinna zgadzać się zawsze z małżonkiem, nawet jeżeli ten nie ma racji, wybuchnęłam oburzeniem. Zdecydowanie wstałam z krzesła i wygarnęłam jej bez ogródek, co o tym myślę. Podniesionym głosem powiedziałam, że to absolutnie nieprawda. Małżeństwo powinno być związkiem partnerskim na równych zasadach, że nie ma zielonego pojęcia o małżeństwie i o tym, jak powinno wyglądać, ponieważ jest starą panną. Takie poglądy powinna włożyć sobie do kieszeni i nie opowiadać bzdur, jeśli nie wie, o czym mówi. Po mojej jakże elokwentnej wypowiedzi panna Wolska najpierw zaniemówiła i wybałuszyła oczy, stanąwszy w miejscu niczym żona Lota. Zaraz potem zbladła, po chwili poczerwieniała i zalała się łzami. Następnie z głośnym płaczem wybiegła z klasy, a ja po godzinie spakowana siedziałam w gabinecie dyrektorki i czekałam na wujka.
– No i co ja mam z tobą teraz zrobić? – westchnął, trzymając ręce na kierownicy, gdy siedzieliśmy już w samochodzie. – Za cztery dni wyjeżdżam do Paryża, ciocia Zosia w trasie koncertowej, więc nie ma kto się tobą zająć. Stefcia z takim dzikusem sobie nie poradzi, ani Gabi, ani obie naraz nawet – popatrzył na mnie spod oka. – To już trzecia pensja i w tak krótkim czasie nie znajdę następnej. – pokręcił głową. – Nie będzie to też proste, ponieważ dostałaś wilczy bilet. Na twoim świadectwie semestralnym madame Filecka dopisała, że jesteś wyjątkowo niesubordynowana, uparta i wywierasz zły wpływ na inne uczennice – powiedział i z rezygnacją spojrzał w przednią szybę auta, ale nie ruszył.
Siedziałam wbita w fotel i z dużym zajęciem przyglądałam się haftowi na kapeluszu zimowym, stanowiącemu logo pensji. Był jednym z elementów stroju pensjonarskiego, jaki najpewniej miałam na sobie po raz ostatni, i zrobiło mi się trochę żal. Pensja madame Fileckiej nie była zła, jeśli chodziło o nauczanie. Dużą wagę przywiązywano tam do nauki języków obcych, historii i literatury. Poza lekcjami można było też śpiewać i grać na pianinie w kółku muzycznym, malować w kółku malarskim lub haftować w kółku hafciarskim. Malować nie lubiłam, haftować też nie, ale lubiłam i potrafiłam śpiewać. Dlatego z chęcią uczęszczałam na zajęcia w kółku muzycznym. Pożałowałam właśnie, że już nie zobaczę sympatycznej panny Żabki i nie zaśpiewam już żadnej solówki w jej zespole. No ale cóż, nie moja wina, że zatrudniają takie ignorantki jak panna Wolska. Zerknęłam spod oka na wujka, próbując odgadnąć, czy bardzo jest zły za to, że mnie znów wyrzucili ze szkoły.
Nie wyglądał na złego, raczej na zmartwionego, ale nie za bardzo.
Doskonale wiedziałam, że to, iż nie rusza, znaczy jedno: słucham, co masz do powiedzenia, moja panno. Nie miałam sobie właściwie nic do zarzucenia. No może to, że napyskowałam, ale to tylko dlatego, że broniłam swoich racji, a tego właśnie wujek mnie zawsze uczył.
– To twoja wina, wujku – odezwałam się z niewinną minką.
Odwrócił głowę w moją stronę.
– Czyżby? – spojrzał na mnie zdumionym wzrokiem. Najwyraźniej nie poczuwał się do odpowiedzialności. – Moja wina? – do zdumionego wzroku dołączyły wysoko podniesione brwi.
– No pewnie, że twoja – pokiwałam zdecydowanie głową. – Czy to nie ty cały czas mi powtarzasz, że powinnam bronić swoich racji, nigdy nie uginać się pod presją i na każdą sprawę mieć własny, niezależny pogląd? – uśmiechnęłam się słodko. – A ja właśnie broniłam swojego niezależnego poglądu i nie ugięłam się pod presją – opowiedziałam mu całe zajście.
Wysłuchał z uwagą i popatrzył przed siebie. Milczał przez długą chwilę, a ja kątem oka widziałam, że bardzo stara się ukryć uśmiech.
– No cóż – odezwał się w końcu i spojrzał na mnie, próbując zachować powagę. – W tej chwili nie pozostaje mi nic innego, jak zabrać cię ze sobą do Francji. I nie traktuj tego jako nagrodę – pogroził palcem w moją stronę, widząc, że aż podskoczyłam z uciechy. – Weźmiesz ze sobą książki i będziesz uczyła się sama pod moją kontrolą. Później pomyślimy, co dalej. Albo znajdziemy szkołę, albo zaliczysz semestr eksternistycznie. Poglądy poglądami, lecz przy okazji obraziłaś Bogu ducha winną kobietę. A obrażać ludzi to ja cię na pewno nie uczyłem – powiedział, starając się przybrać srogą minę, nawet mu się to udało.
Potrząsnęłam głową z irytacją.
– Bogu ducha winna? Opowiada takie farmazony i uważasz, jest Bogu ducha winna? – zapytałam z niedowierzaniem.
– To jest twój punkt widzenia, ale nie wszyscy tak myślą. Miałaś oczywiście prawo wypowiedzieć się na ten temat, lecz bez potrzeby sprawiłaś przykrość pannie Wolskiej – odpowiedział wujek, marszcząc brwi.
– No dobrze, może niepotrzebnie wytknęłam jej staropanieństwo – zgodziłam się po chwili zastanowienia. – Jednak cały czas dzielnie znosiłam i pannę Wolską, i te wszystkie wyszywanki, szydełkowania, głupkowatą sztukę konwersacji o wszystkim i o niczym, kiedy się odezwać, kiedy nie. Nawet słówka nie pisnęłam, jak gadała bzdury o tym, czego musimy wymagać od służby. Jakbyśmy sami byli kalekami bez rąk i nóg. Przecież, wujku, sam musisz to przyznać, że się starałam – zerkałam bokiem, jak słucha, przygryzając dolną wargę. Patrzył przed siebie i się nie odzywał, mówiłam więc dalej.
– No ale to, co dzisiaj powiedziała, to są już tak kompletne banialuki, że tylko ktoś taki jak panna Wolska może nie zdawać sobie sprawy z tego, że przy okazji obraża własną godność. Nie miałam zamiaru jej obrazić, a tylko uświadomić, że to, co mówi, nie jest niczym innym, jak sprowadzaniem kobiety do roli ozdoby salonu, przedmiotu, plastikowej lalki bez mózgu, myśli i uczuć. O intelekcie nawet nie wspomnę – oświadczyłam z dużym poirytowaniem.
Wujek potarł ręką czoło i zrobił groźną minę, chociaż nie do końca mu to wyszło. Cały czas dzielnie starał się utrzymać wychowawczą postawę.
– Hm, to się nazywa zasady dobrego wychowania i być może panna Wolska dzisiaj przedobrzyła trochę z interpretacją, próbując wam te zasady wpoić, ale na pewno miała dobre intencje. Z tego, co mi wiadomo, nie zmuszała cię jednak do tego, byś się do nich twardo zastosowała. Wystarczyło wysłuchać i zmilczeć, a swoje racje trzymać dla siebie. Nie zawsze trzeba tak otwarcie wyrażać swoje zdanie. W tym wypadku nie było takiej potrzeby – powiedział zasadniczym tonem, ale kąciki ust mu drgały, jakby chciały się roześmiać. – Tak czy inaczej, to była jedna z lepszych pensji i niełatwo będzie znaleźć podobną. Ale coś trzeba będzie z tobą zrobić, bo szkołę powinnaś skończyć – westchnął i przekręcił kluczyk w stacyjce.
O tym, że wujek przyjechał do Paryża, aby dokończyć sprawy związane z wyjazdem polskiej ekipy filmowej do Algierii i sam z nimi wyjeżdża pod koniec lutego, dowiedziałam się po jakichś dwóch tygodniach pobytu w tym mieście. Ja miałam wrócić do Warszawy z przyjaciółmi wujka, którzy wyjeżdżali w drugiej połowie miesiąca i nie podobało mi się to, bardzo mi się to nie podobało. Wiedziałam jednak, że z decyzjami profesora Ossendowskiego się nie dyskutuje, więc będę musiała mocno się postarać, aby wujek tę decyzję zmienił. Zaczęłam kombinować, co tu zrobić, żeby zabrał mnie ze sobą. Bardzo chciałam zobaczyć Afrykę, o której tyle opowiadał. W domu mieliśmy mnóstwo wspaniałych pamiątek z różnych podróży wujka i cioci do Afryki, a z jednej z nich przywieźli moją ukochaną małpkę Kaśkę. Po rozważeniu wielu koncepcji, z szantażem włącznie, postanowiłam chwilowo udawać całkowicie pogodzoną z losem i poczekać na odpowiedni moment, aby wynegocjować swój wyjazd.
Okazja pojawiła się kilka dni później, kiedy wujek poprosił mnie do swojego pokoju.
– Dalsza kuzynka naszej Gabi jest zakonnicą w klasztorze, który prowadzi również gimnazjum żeńskie – zaczął, gdy już usiadłam w fotelu, a on usiadł naprzeciw mnie. – To bardzo prestiżowa szkoła, poziom nauczania jest tam wysoki i bardzo trudno się do niej dostać. Jednak z niewielką protekcją owej kuzynki oraz przez szacunek dla mnie ksieni zgromadzenia zgodziła się ciebie przyjąć, nie bacząc na adnotację madame Fileckiej, no i nie stracisz semestru – wyjaśnił, starając się przybrać ton nieznoszący sprzeciwu.
To była tak zaskakująco przerażająca propozycja, że aż mnie zatkało w pierwszym momencie. Natychmiast spiorunowałam go wzrokiem.
– Wujku, czy ty mówisz poważnie?! – prawie krzyknęłam z niedowierzaniem. – Chcesz mnie oddać do klasztoru?!
Takiego obrotu sprawy nie przewidziałam nawet w najgorszych snach. Wiedziałam, że stara się o jakąś szkołę dla mnie, ale o szkołę! Nie klasztor!
– Nie do klasztoru, tylko do szkoły – wyjaśnił spokojnie, starając się zachować poważny wyraz twarzy. – Jest tam internat, dużo zajęć pozalekcyjnych, takich na przykład jak ziołolecznictwo, taniec, jazda konna, a ty lubisz i tańczyć, i śpiewać, i jeździć konno, więc szkoła idealna dla ciebie, i blisko Nieszawy – dodał zachęcająco.
Nadal spoglądałam na niego z oburzeniem. Zdawałam sobie sprawę, że znalezienie dla mnie odpowiedniej szkoły w tak krótkim czasie nie było łatwe i na pewno kosztowało go to wiele starań. Miałam świadomość, że raczej mi nie odpuści i chcąc nie chcąc, zaczęłam rozważać tę możliwość. Czytałam kiedyś pewną powieść, w której młode adeptki zakonne musiały za karę leżeć krzyżem na środku kościoła za najmniejsze nawet przewinienia. Przed oczami stanęła mi wizja klęczących zakonnic w czarnych habitach z różańcami w dłoniach i młodych dziewcząt w białych koszulach, leżących za karę krzyżem na zimnej posadzce, między innymi ja. Nie byłam jednak pewna, czy takie same kary stosuje się w stosunku do zwykłych uczennic i czy w takiej szkole w ogóle jest się zwykłą uczennicą. Nigdy nie słyszałam o żadnej szkole w klasztorze.
Chociaż domyśliłam się, że decyzja została już przez niego podjęta i nie ma szans na jakąkolwiek dyskusję, to postanowiłam się jednak bronić, a przynajmniej spróbować.
– Do żadnego klasztoru nie pójdę, bo tam każą krzyżem leżeć na zimnej posadzce za każde przewinienie. Czytałam o tym w jednej książce – oznajmiłam hardo.
Wujek uniósł brwi, popatrzył na mnie ze zdumieniem, ale oczy prawie od razu błysnęły mu wesołością.
– To jest normalna szkoła, nie klasztor, tyle tylko, że prowadzą ją zakonnice. Panują tam zasady, jak w każdej innej placówce tego typu i nikt tam nikomu nie każe leżeć krzyżem. Gdyby faktycznie tak było, to ty ze swoim temperamentem spędziłabyś większość czasu na tej zimnej posadzce. Nie byłoby więc sensu posyłać cię do szkoły – roześmiał się otwarcie.
– No i żartuj sobie, a ja naprawdę o tym czytałam – naburmuszyłam się, ale tylko trochę.
Po głowie zaczęła mi już chodzić myśl, że właśnie nadarza się okazja do negocjacji. Poza tym szkoła w klasztorze nie wydawała mi się taka straszna, jak jeszcze chwilę wcześniej. Skoro to zwykła szkoła, to chyba lepsze to od jakiejkolwiek pensji, a zakonnice z pewnością nie będą się mądrzyć na temat roli kobiety w związku. Lubiłam się uczyć i chciałam skończyć szkołę, a to, co przed chwilą usłyszałam, brzmiało ciekawie i zachęcająco, szczególnie zajęcia pozalekcyjne. Zainteresowała mnie bardzo jazda konna i śpiew, chociaż ziołolecznictwo też brzmiało ciekawie. Postanowiłam na razie tego nie okazywać.
Wujek siedział w fotelu, jedną ręką podpierając podbródek, spoglądał na mnie spod przymrużonych powiek i wyglądał na bardzo zdecydowanego.
Wiedziałam już, że będę musiała pójść do tej szkoły, czy tego chcę, czy nie chcę, i musiałam się z tym pogodzić. Jednak nie jest powiedziane, że mnie z niej po kilku miesiącach nie wyrzucą za niesubordynację, o to przecież łatwo się postarać. Uśmiechnęłam się chytrze, w duchu pogratulowałam sobie sprytu i postanowiłam od razu zagrać tą kartą.
– Czy bardzo ci, wujku, zależy na tym, żebym poszła do tej szkoły? – spytałam ostrożnie po chwili milczenia.
Odchrząknął, odwrócił głowę, strzepnął parę okruchów z rękawa marynarki i spojrzał na mnie bokiem.
– Nie będę ukrywał, że bardzo mi na tym zależy – odparł szczerze. – Dużo bardziej jednak zależy mi na tym, abyś zachowywała się przyzwoicie i tę szkołę skończyła. To naprawdę bardzo dobra placówka, a ty nie możesz wyrosnąć na nieokrzesanego dzikusa – powiedział poważnym tonem.
– A czy możemy w związku z tym pertraktować? – brnęłam dalej, zadowolona, że podążamy w dobrym kierunku.
– Pertraktować? – popatrzył z zainteresowaniem. – Chcesz stawiać warunki? – zapytał domyślnie i splótł ręce na piersiach.
Pokręciłam przecząco głową.
– Chcę się tylko wymienić i zawrzeć ugodę – wyjaśniłam taktownie.
– Aha – mruknął i spuścił głowę.
Poprawiłam się w fotelu i zaczęłam z przejęciem.
– Bardzo chciałabym pojechać z tobą do Algierii, zobaczyć Afrykę i to, jak kręci się film, bo przecież jedziesz tam kręcić film. Uczę się sama, więc tam mogłabym robić to samo. Mogłabym nadal szlifować swój francuski, bo przecież to kolonia francuska. Co więcej, jak sam wiesz, doskonale mówię po rosyjsku, angielsku i niemiecku, więc mogłabym w razie konieczności coś tłumaczyć. Poza tym obiecałeś mi, że kiedyś zabierzesz mnie do Afryki, więc teraz miałbyś okazję dotrzymać słowa – wyłuszczałam swoje argumenty jeden po drugim, pilnie obserwując reakcję wujka.
Siedział z rękami założonymi na piersi i ze spuszczoną głową, nie widziałam więc jego twarzy. Wydawało mi się, że się uśmiecha, ale nie byłam pewna.
– A ja po powrocie bez szemrania poszłabym do tej szkoły, zachowywała się przyzwoicie i ją skończyła – oświadczyłam i postarałam się, żeby zabrzmiało to jak najbardziej wiarygodnie. – Sam chyba musisz przyznać, że z mojej strony to dobre warunki pertraktacji. Czy możemy już dojść do ugody?
Podniósł głowę, zmarszczył brwi i przyglądał mi się przez chwilę ze ściągniętymi ustami. Nie byłam pewna, czy dlatego, że z powagą rozważa to, co powiedziałam, czy tylko je przytrzymuje, żeby nie rozciągnęły się w uśmiechu.
– Pertraktacje, mówisz? – odezwał się po chwili. – Ja nazwałbym to trochę inaczej, ale niech będzie. Argumenty i owszem, przemawiające na twoją korzyść i hm… Może nawet dałoby się to zrobić, ponieważ jedzie z nami pani Dorota Dylewska, mama jednego z aktorów, Eugeniusza Bodo, która z pewnością chętnie się tobą zaopiekuje. Jednak faza końcowa twoich pertraktacji, mająca na celu zawarcie ugody… Niestety, niesatysfakcjonująca – rozłożył ręce, kręcąc głową i lekko ściągnął wargi.
Aż mi dech zaparło z wrażenia. Na chwilę odebrało mi mowę, a moje oczy zrobiły się wielkie. To był ten aktor, w którym kochała się nasza Jadźka, zabierała mnie czasem do kina na filmy z nim. Jego twarz można było też zobaczyć na większości plakatów filmowych, wiszących przed kinem, czy na słupach ogłoszeniowych.
– Poważnie?! Eugeniusz Bodo?! Wujaszku, będziesz kręcił film z Eugeniuszem Bodo?! – prawie krzyknęłam z przejęcia i chyba nawet podskoczyłam, siedząc.
Popatrzył w bok i widziałam, że uśmiechnął się kącikami ust.
– Nie ja będę kręcił film. Od tego jest reżyser, w tym wypadku pan Michał Waszyński, ale zgadza się, film jest z udziałem Eugeniusza Bodo, Nory Ney, Marii Bogdy i wielu innych. Ja jadę z nimi tylko jako koordynator i doradca – wyjaśnił.
Teraz już byłam gotowa zrobić absolutnie wszystko, żeby z nimi wyjechać. Obiecam, co tylko zechce, a jak to nie pomoże, to się nawet rozpłaczę, jeśli będzie trzeba. To zawsze znakomicie na wujka działało.
– Pójdę do tego klasztoru, nawet gdybym miała modlić się trzy razy dziennie i odmawiać różańce. Będę też zachowywać się przyzwoicie i będę najlepszą uczennicą – oznajmiłam z rozpędu.
– A to akurat nie zaszkodziłoby takiemu diablikowi – roześmiał się wujek. – Zapewniam cię jednak, że szkoła jest całkowicie świecka. Modlić się możesz, owszem, ale tylko wtedy, jeśli tego zechcesz sama. Nikt nie będzie cię zmuszał.
Odetchnęłam z ulgą, słysząc te słowa. Modlitwy i różańce mi nie przeszkadzały, ale na pewno nie było ich na liście moich ulubionych zajęć.
– Jednak to i tak za mało, w twoim wypadku bycie najlepszą uczennicą to żaden wysiłek. Ze swoimi zdolnościami będziesz nią tak czy tak. Musisz postarać się bardziej, bo to żadne poświęcenie z twojej strony – uśmiechnął się przebiegle.
Zrobiłam bardzo nieszczęśliwą minę i spojrzałam na niego najbardziej smutnym spojrzeniem, na jakie było mnie stać.
– Wujku, to co niby mam zrobić, żebyś mnie zabrał ze sobą – jęknęłam żałośnie. Nie wiedziałam, co jeszcze mogę zaoferować, skoro dotychczasowe propozycje nie wystarczają. Zaczęłam się zastanawiać, czy właśnie teraz powinnam się też rozpłakać, ale po krótkiej chwili postanowiłam, poczekać i użyć tego niezawodnego środka w ostateczności. Ten moment jeszcze nie nadszedł, sądząc po zachowaniu wujka.
– Hm, pomyślmy – poskrobał się po brodzie w zadumie. – To, że będziesz bardzo dobrą uczennicą, jest oczywiste i nie wchodzi w rachubę – zaczął rozważać na głos. – Jednak gdybyś dała mi słowo, że będziesz również posłuszna, karna i nie będzie ani jednej skargi w związku z twoją niesubordynacją, czy brakiem umiejętności trzymania języka na wodzy. Oraz że wytrwasz w tym do końca szkoły, to być może dałoby się coś zrobić – popatrzył na mnie z chytrą minką.
Obejdzie się bez płaczu, ucieszyłam się w duchu, po czym niewiele myśląc, zerwałam się z fotela. Podniosłam rękę z dwoma palcami, wskazującym i środkowym, uniesionymi w górę.
– Daję uroczyste słowo honoru obecnemu tu – zaczęłam z uniesieniem, na co wujek również wstał i bardzo starając się zachować powagę, przyjął pozycję na baczność – Antoniemu Ferdynandowi Ossendowskiemu, że po powrocie z Afryki bez słowa sprzeciwu pójdę do klasztoru… To jest do szkoły w klasztorze – niby się poprawiłam, ale umyślnie podkreśliłam to, że szkoła jest w klasztorze, a pójście do niej i dotrzymanie danego słowa w tym wypadku to dla mnie prawdziwy heroizm. – Będę najgrzeczniejszą, najpilniejszą i najbardziej posłuszną uczennicą w szkole, aż do samej matury – powiedziałam i rzuciłam się wujkowi na szyję.
Odepchnął mnie delikatnie ze śmiechem. Następnie podniósł ręce w górę, jakby chciał się poddać.
– Już dobrze, już dobrze. Uczysz się dla siebie, nie dla mnie, a to, czego się nauczysz, zaważy na całym twoim przyszłym życiu. Szkoła jest naprawdę wspaniała i jeśli ją skończysz, to tylko z korzyścią dla siebie – powiedział. – Pamiętaj, Neluś, dane słowo zobowiązuje. To jest kwestia honoru – spojrzał na mnie z poważną miną.
– Wiem, tylko człowiek bez honoru łamie dane słowo. Pamiętam, wujku, i honorowo dotrzymam słowa. Skończę tę szkołę, tak jak obiecałam – pokiwałam głową zadowolona, że tak łatwo poszło. Za łatwo, wtedy nie myślałam o tym. Dopiero po wielu latach dowiedziałam się, że to wszystko było przez wujka z góry ukartowane.
Zaraz na drugi dzień po tym, jak odebrał mnie z pensji, począł załatwiać stosowne dokumenty potrzebne do mojego wyjazdu do Afryki. Do szkoły zostałam przyjęta dwa dni później, a ucząc się w Paryżu i Algierii, uczyłam się już według jej wytycznych i wbrew moim obawom okazała się naprawdę wspaniała. Siostrzyczki były cierpliwe, mądre i wyrozumiałe. To, co na pensjach nazywano niesubordynacją, one nazywały indywidualnymi cechami charakteru. Nie miałam problemu z otwartym wyrażaniem własnych opinii, ponieważ szanowały poglądy innych i w żaden sposób nie próbowały ograniczać wolności słowa. Dziewczęta również były inne. Nie takie rozmemłane, zawistne i płaczliwe jak na pensjach. Natomiast lekcje były prowadzone bardzo ciekawie i w przyjaznej atmosferze dostarczały obszerną wiedzę. Nie było też zbytniego nacisku na wiarę, czego najbardziej się obawiałam, i tylko raz w tygodniu należało uczestniczyć we mszy.
W bursie były pokoje dwu- i trzyosobowe. Urządzone bez przepychu, ale z wyraźną dbałością o komfort i wygodę. Mnie przydzielono do pokoju dwuosobowego, który miałam dzielić z Heleną, niewysoką dziewczyną z czarnymi warkoczami o oczach niczym dwa węgielki, kpiarsko żarzącymi się w śniadej twarzy. Niemal od pierwszej chwili przypadłyśmy sobie do gustu, wyczuwając w sobie pokrewne dusze i z radością urządziłyśmy mnie szybko w nowym lokum. Krótko po tym Helena też dobrze mi doradziła, gdy zastanawiałam się nad wyborem zajęć pozalekcyjnych.
Przysiadła na skraju przydzielonego mi łóżka i z zaciekawieniem kolejno brała do ręki moje fikuśne przybory toaletowe, najnowszy prezent od cioci Zosi z okazji nowej szkoły.
– Wybierz ziołolecznictwo i pomoc medyczną – podpowiedziała, zauważywszy, że z konsternacją patrzę na listę i nie potrafię podjąć ostatecznej decyzji. Otworzyła mydelniczkę w kształcie muszli i powąchała zielone mydełko. – Świetnie pachnie – oceniła. – Coś jakby jabłka?
– Tak, zielone jabłko – uśmiechnęłam się. – Uwielbiam ten zapach. Mam też szampon i wodę toaletową do kompletu.
– Gdzie to można kupić? – wzięła do ręki szklany flakon. – Nigdzie nie spotkałam się z takim aromatem.
– Tego nie ma w sprzedaży. Byłam niedawno we Francji i tam jest taka nieduża drogeria na obrzeżach Paryża, gdzie sprzedają również swoje wyroby. Można tam zamówić perfumy lub wodę o zapachu, jaki lubisz, a oni ci zrobią na życzenie. Szampon też i jeszcze dołożą mydło w gratisie, jak zamówisz cały zestaw. Ja akurat trafiłam na gotowe produkty – wskazałam brodą mydelniczkę. – I od razu mi się ten zapach spodobał.
– Musisz mi objaśnić dokładnie, gdzie to jest i podać adres – oświadczyła stanowczo, wąchając otwartą buteleczkę. – Mój papa będzie niebawem we Francji – powąchała jeszcze raz. – A wracając do tego – popatrzyła, na leżącą przede mną kartkę – ziołolecznictwo jest bardzo fajne i przede wszystkim umożliwia dodatkowe spacery – spojrzała porozumiewawczo, zakręcając buteleczkę. – Jest dużo wycieczek do lasu i na łąki, żeby zbierać zioła. A najlepsze, że zdarza się nawet w nocy, bo niektóre tylko wtedy powinno się zrywać. No i tak w ogóle dobrze jest wiedzieć co i na co działa – odłożyła flakon i podeszła do biurka. – A zajęcia z pomocy medycznej są nie tylko bardzo ciekawe, ale na pewno też przydadzą nam się w życiu – puknęła palcem w odpowiednią rubryczkę. – Mateczka, to znaczy ksieni, ukończyła studia medyczne i podobno jest nawet chirurgiem – wyjaśniła od razu i usiadła na swoim łóżku. – Uczy nas, jak rozpoznawać choroby, opowiada o tym, jak działa ludzki organizm, doradza też, jak udzielać pierwszej pomocy – przygładziła fałdę na granatowej spódnicy szkolnego mundurka i trochę się zasępiła. – Nie wiem jak ty, ale ja mieszkam we dworze, daleko od miasta i jakiegokolwiek lekarza, więc jak coś się stanie, czy ktoś zachoruje, trzeba długo czekać, nim się go ściągnie. Moja mama na przykład zmarła na udar mózgu tylko dlatego, że doktor przyjechał za późno i nikt nie wiedział, co się dzieje. A gdyby ktokolwiek z nas miał minimum wiedzy medycznej i wiedział to, co ja teraz, być może udałoby się ją uratować i żyłaby do dziś – ze smutkiem sięgnęła po książkę do literatury, po czym rozsiadła się wygodnie, opierając plecami o ścianę.
– Bardzo mi przykro – powiedziałam, szczerze jej współczując. Przypomniałam sobie, że dziadek Władzio zginął właśnie wtedy, gdy wyszedł, żeby sprowadzić do mnie lekarza. Zaprzęgnięte do wozu pełnego węgla konie węglarza się spłoszyły i ruszyły pędem przez trotuar. Dotkliwie zraniły kilkanaście osób, ale tylko dziadka śmiertelnie.
W mojej głowie zaczęły się pojawiać urywki wspomnień. Czerwone od płaczu oczy Galiny… Jej pełne rozpaczy spojrzenia… Przyciszony szmer rozmów za ścianą i ciche trzaskanie drzwiami, jakby nagle zaczęło odwiedzać nas mnóstwo gości… Leżałam w malignie, tylko co jakiś czas na krótko odzyskując świadomość. Byłam pewna, że umieram, stąd też ta cała atmosfera ogólnego przygnębienia. Krzyczałam zlana potem, płakałam, wołając dziadka, lecz on się nie pojawiał. Nie było go wśród obcych ludzi, bezustannie kręcących się wokół mnie. Szukałam mętnym wzrokiem jego twarzy w nieznanych obliczach, pochylających się nade mną mężczyzn, ale jej nie dostrzegłam. Zobaczyłam za to inną, bardzo zatroskaną, która pojawiła się nagle i już została. Widziałam ją za każdym razem, gdy otwierałam oczy i to ona powiedziała mi, że jest wujkiem Kornelem, a dziadek musiał niespodziewanie wyjechać na bardzo długo i gdzieś bardzo daleko, ale polecił troskliwie się mną zaopiekować. Uspokojona roześmiałam się bladziutko, bo twarz zabawnie poruszała wąsami i stroiła pocieszne miny, a dziadek przecież czasami wyjeżdżał i zdarzało się też, że na długo. Od tego czasu często chichotałam, rozśmieszana bez przerwy przez wujka Kornela, którego uwielbiałam. Prawie nie odchodził od mojego łóżka i pilnował, bym bez protestu przyjmowała lekarstwa, opowiadał śmieszne historyjki o Koziołku Matołku i małej małpce Fiki-Miki. Kiedy już nabrałam trochę sił, zaczęły też przychodzić do nas dzieci z sąsiedztwa. Wspólnie słuchaliśmy tych historyjek i śmialiśmy się do łez, a Galina podawała nam kakao oraz ciasteczka owsiane z miodem i orzechami. Nawet ona się śmiała, przysiadając na foteliku przy moim łóżku i choć niewiele rozumiała po polsku, brała czynny udział w zabawie. Z dnia na dzień czułam się coraz lepiej i zrobiło mi się szkoda, że za szybko wychodzę z choroby. To oznaczało, że wujek wyjedzie i będę musiała się z nim rozstać, nie wiadomo czy nie na zawsze. Nie posiadałam się więc z radości, kiedy przy jednej z opowieści o Fiki-Miki zaproponował, że jeśli zechcę, to zabierze mnie do pewnego domu, w którym mieszka równie wesoła małpka o imieniu Kaśka. Nie pozwoliłam mu nawet dokończyć, spontanicznie rzuciłam mu się na szyję i byłam uszczęśliwiona. Nie mogłam się już doczekać wyjazdu i bez ustanku wypytywałam o wszystko, co było z nim związane. Z niecierpliwością wyczekiwałam końca choroby i gdy tylko na dobre wyzdrowiałam, serdecznie wyściskana przez Galinę, z twarzą mokrą od jej łez, wyruszyłam wraz z wujkiem Kornelem do Nieszawy. Zachwycona towarzystwem małej szympansiczki, bez zastrzeżeń zgodziłam się pozostać w domu cioci Zosi i wujka Frando, i tam poczekać na powrót dziadka.
I czekałam… Czekałam i bardzo tęskniłam… Czekałam i tęskniłam… Z czasem już nie tak bardzo. Od pierwszego dnia otoczona przez ciocię i wujka ogromną serdecznością i niedługo potem bezwarunkową miłością, tęskniłam coraz mniej, lecz nie przestałam czekać. Zaabsorbowana innym życiem, absolutną przyjaźnią z Kaśką, a krótko później szkołą i nowymi obowiązkami, powoli przestałam tęsknić. Przestałam też czekać, kiedy dowiedziałam się od cioci i wujka, co tak naprawdę stało się z dziadkiem.
Spróbowałam dokładnie przypomnieć sobie jego wygląd, wyciągając z pamięci poszczególne obrazy, ale widziałam tylko ogromną sylwetkę z burzą kasztanowych loków przyprószonych siwizną, kiedy – wracając do domu – krzyczał od drzwi:
– Czy ktoś widział tu moją ukochaną wnusię? Jest najsłodszą dziewczynką na świecie i łatwo ją rozpoznać, bo ma zardzewiałą głowę.
To był nasz stały rytuał, zaraz po tych słowach wybiegałam z któregoś z pokoi lub z kuchni.
– Ty też masz zardzewiałą głowę, dziadku – piszczałam z uciechy, gdy brał mnie na ręce.
– Och, moja głowa to już zardzewiała ze starości – błyskał w uśmiechu nieskazitelną bielą dużych zębów.
– A ja mam po moim tatusiu – chichrałam się jak zawsze, zarzucając mu ręce na szyję.
– Zgadza się, bo twój tatuś był chemikiem i od tego też mu głowa zardzewiała – odpowiadał niezmiennie, całując mnie siarczyście w oba policzki. – A potem przeszło to na jego córeczkę – stawiał mnie na ziemię i z czułością czochrał po głowie. Później wyjmował z kieszeni małą paczkę pudrowych cukierków, które uwielbiałam.
Tak samo jak to, gdy przytuleni do siebie siedzieliśmy na otomanie przed kominkiem, a on ciepłym, niskim głosem snuł różne ciekawe opowieści. W szerokim fotelu pod oknem siadała Galina i coś cerowała, robiła na drutach lub szydełkowała przy dużej lampie naftowej, stawiając kosz z kolorowymi włóczkami na małym stoliku obok. Z uwagi na nią zawsze mówiliśmy po rosyjsku, a ona lubiła opowiadać o mojej mamie.
– Taki sam z ciebie, skarbeczku, uparty czort i pyskaty jak Anuszka – kiwała głową znad robótki. – I nos masz jak ona mały, i taki sam zadarty, bo też i zadziora z niej była, jakich mało – uśmiechała się do wspomnień, zerkając na mnie. – I śniadawa za nią też jesteś, i te piękne, długie rzęsy masz po niej.
– Ale zielone oczka to już masz po dziadku i po tatusiu – zazdrośnie wtrącał się dziadek i przekomarzając się, opowiadali na zmianę o moich rodzicach.
A ja uwielbiałam słuchać tego, że byli naukowcami. Moja mama Anna biologiem, a tata Kornel chemikiem i oboje byli dziećmi polskich zesłańców po powstaniu styczniowym. Byli też zapalonymi badaczami religii i wierzeń Jakutów. Mieszkali z dziadkiem i Galiną w Omsku, ale bardzo często wyjeżdżali z ekspedycjami na tereny zamieszkałe przez ten lud. Razem zorganizowali wyprawę do basenu rzeki Wiluj, żeby zbadać znajdujące się tam miedziane kotły, będące tematem wielu jakuckich legend. Również razem mieli brać w niej udział, jednak mama postanowiła się wycofać w ostatniej chwili, bo krótko przed tym okazało się, że jest ze mną w ciąży. Wyjechał więc tylko tata i już nie wrócił. Do dzisiaj nikt nie wie, co się stało, bo chociaż szukano go przez cztery dni, to nie znaleziono ani jego samego, ani ciała czy kości, gdyby napadły go wilki. Zniknął bez śladu na drugi dzień po rozbiciu obozu, przepadł jak kamień w wodę. Mówiono, że to dziwne miejsce i działy się tam niewyjaśnione rzeczy, i choć ekspedycja miała trwać trzy miesiące, uczestnicy wyprawy po niecałym tygodniu uciekli stamtąd w popłochu, nie badając niczego.
Taty swojego nie znałam, mamy nie pamiętałam, ponieważ zmarła na tyfus w małej rosyjskiej wsi, gdzie ukrywała nas Galina zaraz po ucieczce dziadka, ona też przywiozła mnie do Wilna i już z nami została.
– No i nad czym tak dumasz? Aż takiego ćwieka ci zabiłam? – z zamyślenia wyrwał mnie kpiący głos Heleny. Spoglądała na mnie znad książki i zrobiła nadętą minkę. – Możesz sobie wybrać, co chcesz, ja tylko zaproponowałam. Pomyślałam, że byłoby fajnie chodzić razem na te same zajęcia. Poza tym w żadnej szkole nie ma nauki o ziołach czy nauk medycznych. Warto więc to wykorzystać, skoro jest taka możliwość, ale zrobisz, jak zechcesz – wzruszyła ramionami i wróciła do czytania.
– Przepraszam cię, Helena, ale ja nie dlatego się zamyśliłam – pokręciłam smutno głową. – Przypomniało mi się właśnie, że mój dziadek zginął w wypadku, kiedy szedł po lekarza dla mnie, ponieważ byłam bardzo chora – spojrzałam na pióro ze stalówką. – A moja mama zmarła na tyfus w jakiejś zapadłej wsi i nawet jej nie pamiętam, bo byłam wtedy bardzo mała – umoczyłam pióro w kałamarzu. – Być może dlatego, że tam też nie mieli lekarza i nikt nie umiał tego leczyć – zdecydowanie zakreśliłam odpowiednie linijki.
O tym, jak trafnym wyborem były zajęcia z ziołolecznictwa i pomocy medycznej, przekonałam się niedługo potem.
Mateczka, mała, drobna staruszka o bardzo niebieskich i mądrych oczach, swym łagodnym głosem w bardzo przystępny sposób przekazywała nam prawdziwie fachową wiedzę medyczną. Opowiadała o chorobach, uczyła, jak rozpoznać złamanie kości, atak ślepej kiszki czy zawał serca. To niezaprzeczalnie bardzo mnie ciekawiło i uczestniczyłam w zajęciach z dużym zaangażowaniem. Jednak na dobre zafascynowały mnie zioła i to, jak czasem bardzo niepozorne roślinki potrafią pomóc w wielu poważnych schorzeniach. Wszystkie wolne chwile poświęcałam swemu zielnikowi i w niedługim czasie zioła stały się moją pasją. W odróżnieniu od Heleny, która wręcz obsesyjnie interesowała się medycyną. Polubiłyśmy się od pierwszej chwili, a zaledwie po kilku dniach znajomości stałyśmy się już nierozłączne i wszystko robiłyśmy razem.
Razem też postanowiłyśmy uczyć się dalej i pójść na studia, gdy byłyśmy już w klasie maturalnej.
– Będę lekarzem – kategorycznie zapowiedziała Helena, gdy krótko przed maturą siedziałyśmy nad książkami, powtarzając daty i zdarzenia historyczne.
– Mhm, dobrze, że mi o tym powiedziałaś – mruknęłam znad lektury. – Sama w życiu bym na to nie wpadła – spojrzałam na nią z kpiącym uśmiechem. Doskonale przecież wiedziałam o jej zafascynowaniu medycyną i zawodem lekarza. Natomiast ja bez zastanowienia zdecydowałam się na farmację.
Siedziała na łóżku w swojej ulubionej pozycji, oparta o ścianę, z nogami podciągniętymi pod brodę i z książką w ręku.
– Aha, a właśnie, że nie wpadłaś – powiedziała z triumfalnym wyrazem twarzy. – Nie będę takim zwykłym lekarzem, będę lekarzem dla kobiet, ginekologiem, i otworzę własną klinikę – oznajmiła uroczyście.
– Świetnie, na pewno będę najwierniejszą pacjentką i już się cieszę, że do końca życia nie będę musiała rozkładać nóg przed obcym facetem – oznajmiłam bez zastanowienia.
– No wiadomo, co swój facet, to swój – puściła do mnie oko i natychmiast obie ryknęłyśmy śmiechem, bo Helena jest homoseksualna.
Przez długi czas zmagała się sama ze sobą, nim się okazało, że jest innej orientacji. Początkowo tego nie rozumiała. Później nie potrafiła zaakceptować i na różne sposoby starała się w sobie zwalczać zainteresowanie własną płcią. Nic to jednak nie dało i z czasem w końcu się z tym pogodziła. Nigdy jednak nawet nie próbowała się do mnie zbliżyć w inny sposób, niż po przyjacielsku. Od samego początku też niczego przede mną nie ukrywała, a mi nie przeszkadzały jej upodobania. Niczego to również nie zmieniało, byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami bez względu na wszystko.
– Tak mi się powiedziało, ale nie to miałam na myśli – wyjaśniłam, chichocząc.
– Wiem, wiem – pokiwała głową rozbawiona. – Mnie też się tak powiedziało z rozpędu, ale nie w tym rzecz. Chodzi mi o to, że matura za chwilę i trzeba byłoby pomyśleć nad uczelnią, tak żebyśmy mogły być razem. Bo chyba chcemy być nadal razem? – spojrzała na mnie pytająco.
– Koniecznie – odpowiedziałam natychmiast, sama już też o tym myślałam.
– No właśnie i musimy rozegrać to tak, żeby mój papcio nie miał się do czego przyczepić. Sama wiesz, jak kręci nosem na moje studia i wymyśla ciągle nowe przeszkody. Ostatnio nawet mi wyznał, że to niebezpieczne dla młodej kobiety i boi się mojej demoralizacji, jak to bardzo ładnie określił – skrzywiła się ironicznie.
Helena jest jedynaczką i oczkiem w głowie swojego ojca, bogatego ziemianina. Z niecierpliwością czekał, aż skończy szkołę, żeby mieć ją przy sobie i zacząć wdrażać w sprawy majątku, o czym często wspominał. Wiedziałam, że jest bardzo przeciwny studiom, ale wiedziałam też, że Helena prędzej czy później postawi na swoim.
Ja nie miałam takich problemów. Ciocia i wujek bardzo się ucieszyli na wieść, że chcę studiować i wspólnie zaczęliśmy już robić pierwsze plany. Ale wyglądało na to, że Helena też już opracowała jakąś strategię. Byłam ciekawa, co wymyśliła. Spojrzałam na nią spod oka.
– Domyślam się, że masz już gotowy plan.
Odłożyła książkę na bok i powoli pokiwała głową.
– Długo nad tym myślałam i mam pewien pomysł. Mam też nadzieję, że się z tym zgodzisz, bo to genialny plan i rozwiązuje wszystko, ale dużo tu zależy od ciebie.
– No to mów – ponagliłam ją.
Wyciągnęła prawą rękę przed siebie, a lewą złapała za wskazujący palec.
– Pójdziemy na Uniwersytet Batorego w Wilnie, bo tam jest i medycyna, i twoja farmacja, więc będziemy mogły studiować na jednej uczelni, to po pierwsze – zaczęła wyliczać, po czym zagięła palec wskazujący. – Masz tam duże mieszkanie po dziadku, więc mamy gdzie mieszkać i będziemy razem, to po drugie – zagięła palec środkowy. – Mieszka tam nadal Galina, więc mamy przyzwoitkę i papcio nie przyczepi się do mojej moralności, to po trzecie – zagięła palec serdeczny.
Mało się nie roześmiałam, bo razem z wujkiem wpadliśmy dokładnie na ten sam pomysł, ale spojrzałam na nią z namysłem.
– Hm, no nie wiem – udałam, że się zastanawiam, ale uśmiechnęłam się od razu, widząc, że mina jej trochę zrzedła. – Helcia, oczywiście, że tak. Ja mam taką samą koncepcję i wujek już nawet napisał w tej sprawie do Galiny.
– Naprawdę? – rozciągnęła usta w promiennym uśmiechu, ale zaraz zwątpiła. – Myślisz, że Galina przystanie na to? No bo ty to ty, wiadomo, ale ja…
– Naprawdę i pewna jestem, że Galina będzie przeszczęśliwa – odpowiedziałam, nim skończyła. – Ech, tak dawno jej nie widziałam, że prawie zapomniałam już, jak wygląda – westchnęłam i uśmiechnęłam się trochę tęsknie na mgliste wspomnienie wysokiej kobiety o rumianych policzkach i gołębim sercu, z grubym warkoczem koloru pszenicy, upiętym na czubku głowy niczym korona.
Z rozrzewnieniem czytałam każdy list od niej, pisany coraz lepszą polszczyzną, z mnóstwem błędów ortograficznych. Z radością donosiła, jak wielkim powodzeniem cieszą się jej tartuszki, krusztadki czy pluszki, które od kilku lat piecze dla cukierni na rogu i ze szczegółami opisywała, co się aktualnie dzieje w Wilnie i u znajomych sąsiadów. W każdym pisała też, jak bardzo za mną tęskni i jak bardzo chciałaby mnie jeszcze zobaczyć. Na każdy list natychmiast odpisywałam. Skrupulatnie donosiłam, co u mnie, dzieliłam się z nią małymi sukcesami i zapewniałam, że na pewno się jeszcze zobaczymy.
– Pozostał jeszcze tylko taki mały szczególik… Musimy zdać maturę – powiedziałam, pokpiwając i wróciłam do nauki.
– No przecież to oczywiste, że ją zdamy. Bo kto, jak nie my – skrzywiła się wesoło Helena i wzięła do ręki książkę.
Maturę oczywiście zdałyśmy bez żadnych problemów, a Galina nie posiadała się z radości na wieść, że z nią zamieszkamy.
Niewiele się zmieniła, nadal była żwawa i tryskała energią. Tylko wokół jej niebieskich, dobrotliwych oczu pojawiło się kilka zmarszczek, a gruby warkocz przeplatały gdzieniegdzie nitki siwych włosów.
– Co ja oczu wypłakała, co ja się natęskniła, aniołeczku ty mój, jednego dnia nie było, co by ja nie pomyślała o panu Władysławie i o tobie, skarbeczku – rozpłakała się, tuląc mnie w ramionach, gdy dotarłyśmy do Wilna. – Ale z ciebie piękna panna wyrosła i taka do dziadka podobna – dodała ze wzruszeniem, wycierając oczy wierzchem dłoni. – Chuda tylko taka. Obie chude takie, jakby o chlebie i wodzie trzymane – zwróciła się do Heleny. – A chodźże no, skarbeńku, niech i ciebie uściskam – nim tamta się spostrzegła, już trzymała ją w ramionach i całowała serdecznie.
Tchnienie magii
Zaklęte w kamieniu
Copyright © by Beata Piotrowska 2024
ISBN: 978-83-960439-7-9
Przygotowanie wersji elektronicznej: Epubeum