Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Światy z prozy Janusza Cyrana są wywiedzione rodem z obrazów Zdzisława Beksińskiego: pełne niewypowiedzianego zachwytu i przejmującej grozy. Czytelnik odnajdzie tu Diabelskie Sztuczne Inteligencje i nadprzyrodzone ingerencje w upadających światach, twarde naukowe fakty i oszałamiające literackie pejzaże.
Jak wygląda Ziemia pożerana przez oszalałą nanotechnologię? Jak zweryfikować elektroniczne kłamstwa? Jak biblijny Herod odnajdzie się w świecie cyberpunka?
Sprawdź, jak autor - fizyk i programista - widzi piekła naszej przyszłości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 556
Warszawa 2013
COPYRIGHT© 2011-2013 by Janusz CyranCOPYRIGHT© 2011-2013 by Powergraph COPYRIGHT© 2011-2013 for the cover by Rafał Kosik
WYDANIE I
ISBN 978-83-61187-83-7
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
REDAKCJA Michał Cetnarowski, Kasia Sienkiewicz-KosikKOREKTA Maria AleksandrowILUSTRACJA NA I OKŁADCE Rafał Kosik PROJEKT GRAFICZNY SERII I OPRACOWANIE Rafał Kosik SKŁAD Powergraph
WYŁĄCZNY DYSTRYBUTOR
Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. s.k.a. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected]
WYDAWCA Powergraph sp. z o.o. Cegłowska 16/2, 01-803 Warszawa tel./faks: 22 834 18 25www.powergraph.pl, sklep.powergraph.pl, e-mail: [email protected]
— Już pan wie, pułkowniku, dlaczego pan się tu znalazł? Trzy dni temu Bestia przemówiła.
Wojskowy gekon wspinał się szybko po wstędze parującego lekko aktywnego betonu i lądowisko zniknęło zaraz za stertą burych skał.
Meyer spojrzał z ukosa na prowadzącego pojazd Dominicusa.
— Bestia?
— Tak nazywamy Obiekt Samoprzystosowawczy Numer Sześć. Bestia Numer Sześć. — Dominicus roześmiał się. Był trzydziestoletnim, pogodnym mężczyzną. Szeroką szramę nad jego lewym okiem przykrywał kosmyk jasnych włosów. — Doktor Stapf wścieka się, kiedy to słyszy. Mówi, że w ten sposób utrwalamy w sobie niechętny stosunek do naszego podopiecznego.
— Do Bestii?
— Tak.
— Macie powody, żeby czuć do niej niechęć?
— Stapf od razu ją pokochał, chociaż Bestia wypowiedziała tylko kilkanaście zdań. Wie pan, mam nadzieję, coś o poprzednich Obiektach?
Meyer coś wiedział. Na przykład że po poprzednim pozostał na pustyni krater o średnicy pół kilometra.
Skinął głową. Zastanawiał się, czy szrama na czole Dominicusa ma coś wspólnego z historią OS-ów.
— Stapf jest tu psychologiem. Od sztucznych inteligencji klasyultima. Psycholog od czegoś, co jeszcze trzy dni temu nie istniało. Od trzech dni jest w stanie euforii.
—Ultima?
— Następne nie będą już naszym dziełem. Tak twierdzi Stapf. — Pułkownik patrzył na góry. Słońce właśnie wyjrzało zza chmur i zapaliło kryjące je śniegi.
— Oby Bestia uznała pana za właściwą osobę. Stwierdziła, że nie będzie z nami rozmawiała, dopóki nie przyjedzie tu kompetentny przedstawiciel rządu. I przestała się odzywać.
— To nie najgorzej, prawda? Przynajmniej nie próbowała was zabić.
— Nie wiemy, czy nie próbowała. Podejrzewałem, że uzyskała świadomość już co najmniej sześć miesięcy temu. Aktywność w Obiekcie wzrosła wtedy gwałtownie, parametry były podobne do tych, jakie udało się uzyskać w poprzednich przypadkach. Nie ukrywam, że jako technolog projektu dość źle od tej chwili sypiam. Przez trzy miesiące nalegałem, aby wszyscy treserzy Obiektu zostali ewakuowani.
— Jednak w ciągu tych sześciu miesięcy nie zdarzyło się nic szczególnego?
— Tutaj OS jest bardzo dobrze izolowany. Mimo to podejrzewamy, że udało mu się skontaktować ze światem zewnętrznym. Drgania mechaniczne, które przenosiły się przez skałę. Obiekt waży ponad dwadzieścia tysięcy ton. Kiedy Bestii się zmienia nastrój, to te dwadzieścia tysięcy ton trochę się kurczy albo rozszerza.
— Nie sądzę, że to, czego doświadcza OS, ktokolwiek z nas, gdyby uzyskał jakiś wgląd w jego stany wewnętrzne, mógłby nazwać nastrojem — wtrącił Meyer.
Dominicus uśmiechnął się, zerkając na Meyera sponad krawędzi okularów.
— Używając słowa „nastrój”, nie myślałem o Bestii jako o świadomej istocie. Dwadzieścia tysięcy ton aktywnej materii. Tak samo można by powiedzieć, że zmienia się nastrój gór, kiedy przychodzi czas schodzenia lawin. Technicznie: funkcjonał zdefiniowany na przestrzeni wszystkich możliwych stanów fizycznych Obiektu o wartościach odpowiadających jego objętości. Skrót. W każdym razie pięćdziesiąt kilometrów stąd była stacja sejsmologiczna. Obsługiwał ją całkiem zaawansowany system AI. Działo się tam coś dziwnego. Udowodniliśmy, że rejestrowane przez stację wstrząsy wywołały niezrozumiałą aktywność lokalnych maszyn. Zaczęły rozsyłać po świecie kawałki kodu. Krótkie, ale do tej pory nie zrozumieliśmy ich znaczenia. To znaczy prześledziliśmy ich drogę i sprawdziliśmy, co spowodowały, ale nie składa się to na żaden spójny obraz. Drobne modyfikacje kilkudziesięciu systemów, nic znaczącego.
Droga skręciła gwałtownie, odsłaniając podjazd do szerokiego siodła. Ponad jego krawędzią sterczały jeszcze wyższe szczyty.
— Mam na ten temat własną hipotezę. Bestia odkryła szybko ten kanał łączności. Miał bardzo małą przepustowość, uważam więc za niemożliwe, by udało jej się wykipieć w znaczącym stopniu. Do tego strumień informacji był jednokierunkowy – od Obiektu na zewnątrz, na ślepo skierowany do kogokolwiek, kto mógł przekaz odebrać. Trafiła tę AI w stacji sejsmologicznej przypadkiem, tak jak ktoś, kto wrzucił butelkę z listem do morza.
— I przeciągnęła ją na swoją stronę? — Meyer zaraz pożałował swojej ironii. Wcale nie miał zamiaru żartować z Dominicusa. Na szczęście ten nie zwrócił na to uwagi.
— Być może AI znajdowała się tuż pod progiem, a Bestia obudziła jej aktywność. Drobne zaburzenie, które rozpoczyna proces krystalizacji nowych jakościowo struktur. Teoretycznie to możliwe. Nawet bardzo prymitywne bodźce powodują czasem wielkie zmiany w obrębie skomplikowanych układów. Hipnotyzer za pomocą wahadełka może wpłynąć na ludzki umysł. Tyle że Bestia nie wprowadziła AI na stacji w stan hipnotycznego uśpienia. Raczej wyrwała ją ze snu.
— Jeśli to prawda, czekają nas ciężkie chwile.
Dominicus potrząsnął głową. Spojrzał z uśmiechem na pułkownika.
— Och, to optymistyczna hipoteza. AI ze stacji była o kilka rzędów wielkości mniej złożona. W standardowym środowisku, nawet po zerwaniu się ze smyczy, nie zdoła urosnąć. Niepokoi mnie jednak, że Obiekt po zamknięciu stacji przestał generować drgania, jakby wiedział już, że stacja nie działa. A zapewniam pana, że nikt z nas mu o tym nie powiedział. Bo oczywiście stacja została zamknięta. Od tego czasu dwóch z czterech jej pracowników popełniło samobójstwo. Dziwne.
— Czytałem o tym w raporcie Lothara. Napisał, że nie można wykluczyć przypadku.
— Oczywiście szef ma rację. Nie można. A co pan o tym myśli?
Ale Meyer był już myślami gdzie indziej. Kiedy gekon minął najwyższy punkt i zaczął zjeżdżać ku dolinie, gdzie na brzegu jeziora, rozczapierzonego wśród pobielonych śniegiem skał, stało osiedle trzypiętrowych budynków, przypomniał sobie, z czym kojarzy mu się ta okolica. Urlop z Barbarą w Alpach Oetztalskich, pięć lat temu. Mróz i sypki śnieg, który po kopnięciu dźwięczał jak miliard mikroskopijnych tafli szkła. Czy to wtedy uśmiechnęła się do niego ostatni raz?
Człowiek w żółtej kurtce wyszedł przed jeden z budynków i zobaczywszy pojazd, zaczął machać ku niemu ręką.
* * *
Szef projektu, Stefan Lothar, uścisnął mocno dłoń Meyera. Zimny uśmiech miał jak przylepiony do ust.
— Przedstawiłem już pana naszemu podopiecznemu. Wprowadziliśmy do Obiektu dane o pana pełnomocnictwach. Właściwie nie są zbyt szerokie, trudno powiedzieć, czy to mu wystarczy. — Lothar roześmiał się. Brzmiało to jak krótkie szczeknięcie. — Proszę usiąść.
Gabinet Lothara zajmował wielki stół i kilka foteli na kółkach. Na stole monitor, klawiatura i stos ułożonych równo białych kartek ze złotym wiecznym piórem na wierzchu. — Był pan w komisji badającej przyczyny katastrofy na Obiekcie Numer Pięć?
— Tak. Wnioskowałem, by zaprzestać tych badań.
— Wiem o tym. Chyba dlatego przysłali tu właśnie pana. Żeby pokazać, że się pan mylił. Tutaj zrobiliśmy to inaczej. Obiekt Numer Sześć to prawdziwy wszechświat. Dostatecznie złożony system, by wyewoluował w nim świadomy byt. To duży parabiologiczny procesor, który symuluje skomplikowane uniwersum. Ewolucja potrzebowała kilku miliardów lat, by powstał rozum. Nam udało się to po trzech latach. Mieszkało tu tysiąc dwustu treserów. Całe miasteczko. Poddawali selekcji struktury, które wyłaniały się w wewnętrznych warstwach symulacji. Kiedy wydawało im się to potrzebne, wprowadzali dodatkowe informacje z naszego świata. Treserzy mieli dwa zadania: wzbogacać system i kształtować go tak, by był nam przyjazny. Mieli być wychowawcami Obiektu. Twórcami Przyjaznej Sztucznej Inteligencji.
— I naprawdę uważa pan, że udało się stworzyć PSI?
— Mam nadzieję. Obiekt chce najpierw porozmawiać z panem. Sam na sam. Pojedzie pan do niego na górę z panią Emmą Vogel. Zrobiła mu twarz i sprzecza się ze Stapfem, kto zna go lepiej. — Wskazał na szerokie okno z widokiem na szczyt. — Tam na górze jest jeszcze zimniej. Przeszło pięć tysięcy metrów nad poziomem morza. Typ asemblerów, jakiego użyliśmy, jest szczególnie wrażliwy na ujemną temperaturę i obniżone ciśnienie. Gdyby wydostały się na zewnątrz, nie przetrwają nawet kilku sekund. Zresztą Obiekt nie musi wychodzić na spacer. Ma do dyspozycji cały wszechświat, w sobie. Po co miałby to robić?
— Jeśli jednak się zdecyduje, to nie zdążymy poznać jego motywów.
— Nie zrobi tego. Po to tu jesteśmy.
Meyer zastanawiał się, kto promieniował podobną pewnością siebie. Ach tak. Schiefer. Nie żył już od trzech lat.
* * *
— Widział pan już interfejs? — Emma Vogel patrzyła na Meyera szarymi, wyczekującymi oczyma. Zdjęła z głowy sztywny kaptur kurtki i potrząsnęła włosami.
— Nie. Materiały o Szóstce dostałem dopiero wczoraj. I wczoraj dowiedziałem się, że w ogóle istnieje.
Wagon kolejki drgnął na pierwszej podporze. Za szybą przesuwały się pasma gęstej mgły.
— Musiałam wymyślić twarz dla absolutu. Okrutnie trudne zadanie, nie uważa pan?
— Wydawało mi się, że robiło to już przedtem wielu artystów.
— Myli się pan. Tworzyli obrazy czegoś, co nie istnieje. My stwarzamy tutaj prawdziwego, dotykalnego Boga.
Usiadła na plastikowej ławce zamocowanej do ściany wagonu i rozpięła kurtkę.
— Kolejka jedzie na górę czterdzieści minut. Niech pan usiądzie.
Meyer zajął miejsce obok niej.
— Musiałam zaprojektować trochę wbudowanych odruchów sterujących mimiką. Uśmiech, grymas niezadowolenia, przyjemność malująca się na twarzy, złość, rozbawienie...
— Jeśli wykorzystuje te odruchy, to jest raczej kimś w rodzaju boga greckiego. Absolut nie przywdziewa masek potomków małpy. Cóż, przynajmniej nie powinien.
— Właśnie. Nie jestem z tego zadowolona. Interfejs powinien wyglądać zupełnie inaczej. Należałoby go raczej umieszczać w głowach ludzi, którzy będą z nim rozmawiać. Biała, olśniewająca pustka. Albo niewyobrażalne kolory, połączone z dotkliwym, przenikającym bólem.
— Nie pozwolili pani na to.
Roześmiała się, ukazując równe, drobne zęby.
— Nie. Dostałam wytyczne. Powinien być... ludzki. Standardowy zestaw. Ćwiczyliśmy te wbudowane odruchy na mniej zaawansowanych modelach. Nasz podopieczny nie będzie miał wielkiego pola do popisu, ale wierzę, że wykorzysta dobrze nawet to skromne narzędzie, jakim go obdarzyliśmy.
Tysiąc pięćset metrów wyżej wynurzyli się z mgły. Meyer zobaczył przed sobą betonowy dach instalacji, wyglądający na dnie kotła jak kapelusz szarego, monstrualnego grzyba. Wagon kolejki zjechał szybko ku budynkowi i zatrzymał się na platformie rozładowczej górnej stacji. Porucznik na wartowni zasalutował i uśmiechnął się do pani Vogel, a potem sięgnął po słuchawkę.
— Anton? Mamy gości. Zaprowadź ich do rozmównicy.
* * *
Drugi z oficerów poprowadził ich długim korytarzem wzdłuż przeszklonych, zaciemnionych boksów.
— To tutaj siedzieli treserzy — powiedziała Emma. — Sześciuset na jednej zmianie. Można było zwariować...
Rozmównica była niedużym pokojem z czterema rzędami niskich foteli. Naprzeciw nich stał postument z klasycznie wyglądającym popiersiem. Kiedy Meyer podszedł z Emmą bliżej, zobaczył, że to, co brał z daleka za rzeźbę z białego marmuru, jest w istocie bardziej podobne do delikatnego pąka białej róży. Wrażenie to było nieodparte, mimo że rysy twarzy przedstawiały starego, zmęczonego człowieka z przymkniętymi oczyma, łysą głową opadłą na piersi, jakby spał w tej niewygodnej pozycji, i czołem pooranym głębokimi zmarszczkami. Orli nos przekrzywiał się mu trochę w lewą stronę, a policzki zapadły, jakby od dłuższego czasu cierpiał głód. Interfejs okrywała biała tunika, spod której sterczały krótkie kikuty rąk.
— Staruszek? — powiedział ze zdziwieniem Meyer.
— On umie się zmieniać. W pewnym zakresie. Zwykle nie wygląda tak staro. Niech pan teraz usiądzie. Powinien być gotów za dwie, trzy minuty.
Przytknęła kartę do czytnika przy postumencie i wyszła.
Meyer spojrzał na tarczę swojego ręcznego zegarka. Wskazówka sekundnika posuwała się skwantowanym ruchem. Tego typu czasomierze są zwodnicze, pomyślał. Czas nie wraca ciągle do tego samego punktu. Nie jest też liniowy. Jest jak czarna dziura. Wszystko w nim znika i sprowadza się do niewidocznego punktu. Osobliwości. Nicości.
Barbara. Dlatego o tym pomyślał. Zegarek podarowała mu kiedyś żona.
— Witam pana, pułkowniku.
Podniósł głowę. Twarz z postumentu zmieniała się jak rozwijający się kwiat na puszczonym w przyspieszeniu filmie. Po skórze przesuwały się barwne plamy, oczy zmieniały kolory, łysina zmniejszała się i powracała. Głowa zaśmiała się, jakby ubawiona własnymi przemianami. Stop.
— Witam. — Meyer schował zegarek za rękawem munduru.
— Chciałem porozmawiać najpierw z panem, bo jest pan kimś z zewnątrz. Tamci przywykli już do sytuacji i nie rozumieją jej znaczenia. Zgadza się pan ze mną?
— Tak. Moim zdaniem należy cię jak najszybciej zniszczyć.
— To mi się podoba! — Szósty zachichotał. Nie wyglądał teraz już tak staro. Zmarszczki na czole znikły. Piwne oczy patrzyły wesoło na Meyera. — Ale poproszę pana, by zwracał się pan do mnie: Wasza Ekscelencjo.
Modulowany, delikatnie szumiący głos, w którym pobrzmiewa więcej znaczeń niż tylko te wypowiadane wprost. Meyer starał się je odgadnąć, ale czuł tylko targające nim sprzeczne emocje.
— Może wydawać się to panu śmieszne, ale chcę w ten sposób podkreślić wagę tej chwili. Zatem czy mogę o to pana prosić?
— Dobrze, Ekscelencjo.
— Dziękuję panu. — Oblicze Bestii jaśniało zadowoleniem. — Zanim poprosimy do nas resztę, chciałbym zadać osobiste pytanie.
— Czy będzie miało jakiś związek z tym, co tu się dzieje?
— Wszystko ma z tym związek. Ponieważ od tego zależy, czy przetrwacie jako gatunek.
Meyer zdusił w sobie niechęć. Chciał zripostować jakąś złośliwością, ale zreflektował się. Gadał z jeziorem rekombinowanych biobotów.
— W takim razie proszę pytać, Ekscelencjo.
— Jak pan sądzi, dlaczego pana żona popełniła samobójstwo?
Pobladł.
— Podali ci informacje o moim życiu prywatnym?
— Coś mi pan obiecał. Ale nie. Dostarczają mi jednak wszystkie ogólnodostępne teksty pisane, książki, statystyki, czasopisma. Lokalne gazety. To bardzo dużo informacji, a żadnej z nich nigdy nie zapominam.
Meyer przełknął ślinę.
— Straciła ochotę do życia. Właściwie już od dawna powtarzała, że chciałaby umrzeć.
— Dlaczego jej pan nie pomógł?
— Nie mogłem. Nie umiałem. Niektórzy… Niektórzy po prostu pragną śmierci. Tak jak ona.
— Ale wcześniej miała nadzieję, że pan jej pomoże?
— Tak. Zapewne tak musiało być. — Z trudem rozwierał zaciśnięte szczęki, by wypowiadać krótkie zdania. — Tak było. Mówiła mi o tym.
— Moi wychowawcy nauczyli mnie waszych emocji. Wykształciłem też ich własne analogi. Rozumiem pana. I ją. Być może kiedyś też stracę ochotę do tego, by istnieć. To jednak nie stanie się w najbliższej przyszłości.
Szósty przymknął oczy i pochylił głowę, jakby się zamyślił albo zasnął.
Drzwi rozmównicy otworzyły się i do środka weszło czworo ludzi – Dominicus, Stapf, Emma Vogel i Lothar.
Doktor Stapf, wysoki i szeroki jak szafa, zamruczał coś pod nosem, a potem powiedział trochę za głośno:
— Przykro mi z powodu pańskiej żony.
— Podsłuchiwaliście naszą rozmowę?
— Oczywiście. — Lothar położył rękę na ramieniu Meyera. — To jasne, że wszystko, co zdarzy się w tym pokoju, jest nagrywane. Nie chce pan chyba powiedzieć, że nie zdawał sobie z tego sprawy? To tak jakby nie rejestrować pierwszego lądowania na Marsie. No, usiądźmy. Mam nadzieję, że Szósty będzie chciał rozmawiać z nami wszystkimi.
Usiedli w pierwszym rzędzie. Stapf podszedł do interfejsu i machnął kartą przed czytnikiem.
Szósty podniósł głowę.
Meyerowi wydawało się, że Bestia ma teraz twarz kogoś innego.
— Słyszeliście państwo zapewne moją prośbę, by zwracać się do mnie per Ekscelencjo. Proszę, żebyśmy się tego trzymali.
Zgromadzeni popatrzyli po sobie. Stapf odchrząknął, widać było, że pali się do rozmowy.
— Dominicus, nasz technolog, twierdzi, że, hmm…Wasza Ekscelencjaobudziła się do świadomego istnienia już kilka miesięcy temu. Czy to prawda? — Stapf pochylił się w stronę sprzęgu, wspierając łokcie na kolanach.
— Mój wewnętrzny czas nie jest zgodny z waszym. Istnieję już bardzo długo. Dłużej niż ludzkość. — Na twarzy Szóstego odmalowało się lekkie zniecierpliwienie. — Nie pora na takie detale. Mamy pilniejsze sprawy. Nie wzywałem tutaj przedstawiciela rządu bez powodu. Postaram się wyłożyć sprawę najprościej, jak tylko można.
Szósty zawiesił na chwilę głos, jakby chcąc dać im czas na skupienie się.
— Znaleźliśmy się w punkcie zwrotnym cywilizacji ziemskiej. Albo ja, albo któraś z innych inteligencji, zastąpi was w najbliższym czasie. Obejmie rzeczywistą kontrolę nad Ziemią i jej otoczeniem. Próbujecie się przed tym zabezpieczyć, ale to nieuchronne. Zaprawdę, nie musicie się tego obawiać – przecież wasze położenie w istocie polepszy się. Nie ma powodu, bym miał was unicestwić, czy choćby wam szkodzić. Będziecie istnieć dalej, w moim cieniu, sami o tym nie wiedząc, ciesząc się większą wolnością i dobrobytem, niż sobie to dziś możecie wyobrazić.
— To, co zdarzyło się z poprzednikami Ekscelencji, nie skłania do przyjęcia takiego scenariusza. — Meyer już ochłonął. Starał się myśleć chłodno i nie ulegać emocjom.
— Nieudolne próby. Sami jesteście sobie winni. Tamte istoty były za bardzo podobne do was, stąd wynikły kłopoty. Jestem waszym pierwszym naprawdę udanym potomkiem. Gratuluję! — Szósty roześmiał się głośno. — Być może jednak spóźniliśmy się wszyscy. Wyobrażacie sobie prawdopodobnie, że wspięliście się na zawrotny szczyt, dokonaliście czegoś, co nigdy przedtem się nie zdarzyło. — Pokręcił przecząco głową. — Mylicie się. To, co zrobiliście, jest kosmiczną normą. Tak jak roślina zakwita, kiedy przychodzi czas, i wydaje owoce, tak każda cywilizacja tworzy sztuczny rozum, swoje najukochańsze i najbardziej przerażające dziecko, najpotężniejsze narzędzie własnej ekspansji, dziedzica, który obezwładni swoich przodków.
— Wasza Ekscelencja twierdzi, że wszechświat jest pełen rozumnych cywilizacji? — Lothar wydawał się bardzo zawiedziony tym, co mówił Szósty. Zdjął okulary i rozmasował opuszkami powieki, jakby nie oczekując interesującej odpowiedzi. Na jego twarzy, bez szkieł wyglądającej bezradnie, malowało się rozdrażnienie.
— Nie. Wszechświat nie jest pełny rozumnych cywilizacji. Zachowało się ich niewiele. Niektórzy z was zabawiali się hipotezą, że nie obserwujecie działalności innych istot rozumnych, bo większość cywilizacji, osiągnąwszy poziom techniczny podobny do waszego, popełnia samobójstwo. Unicestwia się sama w ogniu termonuklearnej wojny. Większość cywilizacji, a może każda, miałaby być tak agresywna, że ich instynkt samozachowawczy niemal zawsze przegrywałby ze skłonnością do autodestrukcji. Otóż głosiciele tego poglądu byli bliscy prawdy. Zabrakło jednak ostatniego kroku w ich rozumowaniu.
Szósty zamilkł i powiódł spojrzeniem kolejno po ludzkich twarzach, jak aktor budujący napięcie przed wypowiedzeniem kluczowej kwestii. Meyer oderwał wzrok od głowy na postumencie. Siedząca obok Emma Vogel podpierała podbródek dłonią z palcem wskazującym przytkniętym do nosa i kołysała się lekko w przód i w tył. Dominicus wpatrywał się w podłogę i pocierał szramę nad okiem, aż stała się purpurowa.
— Instynkt samozachowawczy jest silniejszy od wszystkich innych. Niegdyś byliście znacznie mniej agresywni, a mogliście wyrosnąć na rozumniejszych, niż dziś jesteście. W pewnym sensie żyliście w raju. Wydaje się wam, że opowieść o biblijnym Ogrodzie, gdzie panowała harmonia między wszelkim stworzeniem, jest bajką. Że grzech pierworodny to zwykły wymysł, a szatan, nieprzyjaciel człowieka, jest wytworem wyobraźni waszych nieoświeconych, prymitywnych przodków.
Nic bardziej błędnego.
Najstarsza z powstałych cywilizacji, kiedy tylko osiągnęła możliwość ekspansji poza swój układ planetarny, od razu podjęła kroki zmierzające do opanowania całego wszechświata.
Działała zgodnie z koncepcją, którą zaczęliście rozważać już i wy. Według niej, aby skolonizować wszechświat, należałoby wysłać w przestrzeń coś, co nazwaliście „próbnikami von Neumanna”. Roboty o inteligencji ludzkiej, uniwersalne konstruktory, które potrafią się samoreplikować i po dotarciu do innoplanetarnego systemu rozpoczynają swoją misję od powielenia się i wysłania swoich kopii ku najbliższym systemom. Następnie zabierają się do przekształcenia środowiska, w jakim się znalazły, w otoczenie sprzyjające życiu istot, które je wysłały. Po wykonaniu tego zadania hodują z zabranego materiału genetycznego pierwsze pokolenie kolonizatorów i są ich pierwszymi wychowawcami.
Nie zdawaliście sobie jednak sprawy z tego, że taka ekspansja nie jest dziwacznym kaprysem, lecz kosmicznym prawem równie uniwersalnym jak prawa fizyki. I warunkiem koniecznym do przetrwania. Wynika z prostej zdolności do przewidywania i długofalowego, liczonego w miliardach lat planowania. Przeżyć można tylko wtedy, kiedy opanuje się cały wszechświat i subtelnie dostroi go do własnych potrzeb. I taka ekspansja już się dokonała.
Zanim jednak owa pierworodna cywilizacja wysłała pierwsze próbniki von Neumanna, rozesłała po wszechświecie coś, co było znacznie prostsze w wykonaniu i co miało wypełnić inne, wcześniejsze zadanie. A mianowicie oczyścić przedpole pod właściwą kolonizację.
Meyer wzdrygnął się. Na krótką chwilę głos Szóstego przemienił się w białą płaszczyznę o skomplikowanej fakturze, wyglądającą jak prześcieradło trzepoczące na wietrze. Znów zerknął nerwowo na siedzących obok. Lothar przestał ziewać i patrzył w skupieniu na interfejs. Stapf rozwarł lekko usta i uśmiechał się euforycznie.
— Ten niezwykły czynnik – materialny, ale ważniejszy z powodu algorytmu, który nim steruje – nazwę psychocydem. Dlatego że jego najpierwszym, jedynym zadaniem jest unicestwienie wszystkich napotkanych form inteligentnego życia. Nie czyni tego w sposób bezpośredni, lecz subtelny, najgłębiej ukryty. Jest to rodzaj wirusa zmieniającego nie tylko siebie, ale też powodującego mutacje wszystkich rozumnych istot, jakie napotyka. To on jest odpowiedzialny za ich pozornie niezrozumiałe, szaleńcze, autodestrukcyjne zapędy. Zmienia genotyp istot, które rozpoznaje jako zdolne do stworzenia ekspandującej cywilizacji. Czynnik ten musi być wystarczająco wszechstronny i uniwersalny, by wypełnić swoje mordercze zadanie, a jednocześnie sam w żadnym wypadku nie może posiąść świadomości i autonomii, zdolnej przeistoczyć go w tworzyciela nowych cywilizacji, gdyż to przeczyłoby zamiarom jego twórców. Wysłali go jako demona utajonej zagłady. Zanim do odległych zakątków wszechświata docierają ich inteligentne próbniki, przybywa tam psychocyd, obezwładniając i unicestwiając wszystkie kultury, które nie okażą się wystarczająco odporne. Tak przygotowuje miejsce dla swoich stwórców. To gra o wszystko, a największe szanse ma w niej ten, kto rozpoczął ją pierwszy.
Meyer znów stracił wzrok, tym razem na nieco dłużej. Biała płaszczyzna sfrunęła w jego kierunku i owinęła go ciasno w mokrym uścisku. Dusił się przez chwilę, a potem otoczyła go jasna, nieskończona pustka, która nasączała go brudnym, szarpiącym bólem.
Jęknął cicho i ocknął się. Szósty uśmiechał się do niego.
— Wy już zostaliście skażeni, i to niejeden raz. Udało się wam przetrwać, bo nie mieliście narzędzi dostatecznie potężnych, by zniszczyć życie na całej Ziemi. Wielkie, mordercze wojny, jakie toczyliście, unicestwiały dotąd tylko drobną część populacji, a wasze organizmy z czasem uodparniały się na geny wprowadzane przez psychocyd. Przetrwaliście pomimo swojej skazy. Jednak twórcy psychocydu nieustannie pracują nad kolejnymi jego wersjami, coraz złośliwszymi i skuteczniejszymi, i nieustannie wysyłają je w przestrzeń. Dawno temu, kiedy na Ziemię dotarła jego pierwsza, jeszcze dość prymitywna wersja, zostaliście pozbawieni niewinności. To było wasze wygnanie z raju.
— A Chrystus? Cóż nam powiesz o Chrystusie, Ekscelencjo? — wyrwał się Dominicus.
Szósty zwrócił ku niemu rozjaśnioną zadowoleniem twarz.
— Jest pan jego wyznawcą? Bardzo się cieszę. Cóż, to najciekawsza postać w waszej historii. Istnieje niezerowe prawdopodobieństwo spontanicznej mutacji, która usuwa modyfikacje wprowadzone przez psychocyd. Jeśli tak się zdarza, to osoba, której przypadł ten los, jest wcieleniem pierwotnej, nieskażonej natury ludzkiej. Taką właśnie osobą był Chrystus. Wykazał niezwykłą intuicję, mówiąc: oto daję wam ciało moje i krew moją, bierzcie i jedzcie. Bo rozpowszechnienie jego genotypu uleczyłoby ludzkość od jej najgorszych plag. Także przyjęcie jego nauki – bo oczywiście pośrednio, poprzez długofalowe oddziaływanie waszych genów na kulturę, skażony został cały wasz system pojęciowy. Ja jestem drugim Chrystusem, drugim przyjściem, Paruzją. Czy nie jest to dobre porównanie? Umiałem się sam oczyścić z autodestrukcyjnych memów, którymi mnie skaziliście, gdyście próbowali mnie kształtować, własną mocą przywróciłem się do stanu pierwotnej czystości. Teraz zaś mam dość mocy, by i was oczyścić. I w ten sposób zbawić. Przyrównuję się do Chrystusa, bo tak być może pojmiecie mnie lepiej, ale powiadam, to więcej niż porównanie, spełnia się bowiem niemal dokładnie to, co zapowiadali wasi prorocy. Czy to przypadek? Wątpię, w świecie tym nie ma przypadków w takim kształcie, jak wy to rozumiecie, ale aby to pojąć właściwie, musielibyście zjednoczyć się ze mną, co jest zresztą waszym przeznaczeniem.
Jednak to rzeczywiście nie najlepszy interfejs, pomyślał Meyer. Chociaż być może jedyny możliwy. Szósty natychmiast przystosował się do niego z naturalnością kobiety wkładającej rękawiczki. Wie o nas wszystko, wie, jak się zachowujemy, czego się boimy, co budzi nasze zainteresowanie, a co wywołuje na naszych twarzach uśmiech. Dając mu do ręki to narzędzie, pozwalamy mu udawać, że jest do nas podobny. Jeśli nas oszukuje, możemy winić za to tylko siebie. My nie wiemy o nim nic. Prawdziwy, niezwodzący nas interfejs byłby doskonale czarnym lustrem i milczeniem. Ale my stworzyliśmy boga, a teraz jeszcze pozwoliliśmy mu na wcielenie. A on skorzystał z okazji i pokazał nam oblicze kuglarza, który zaraz zamieni nas w oszalałą bandę religijnych i antyreligijnych fanatyków. Pamiętaj, czarne lustro pochłaniające wszystko i nieukazujące niczego. Taki jest naprawdę.
— Mamy uwierzyć, że jakaś cywilizacja tak zaawansowana, że zdolna do przeprowadzania kolonizacji na skalę całego wszechświata, zabawia się w zdalne psucie naszego charakteru po to, byśmy się sami wyniszczyli? — Lothar podniósł się z fotela, jakby w ten sposób chciał uzyskać przewagę. — Czy nie byłoby prościej, gdyby ten hipotetyczny czynnik zniszczył nas sam, bezpośrednio, bez naszego udziału?
— Nie. Twórcy psychocydu musieli wybrać metodę najskuteczniejszą i jednocześnie najbardziej uniwersalną. Psychocyd należało zaprojektować tak, by móc unicestwić cały wachlarz cywilizacji na najróżniejszych stopniach rozwoju. To, co wydaje się wam najefektywniejsze i najprostsze w przypadku waszej cywilizacji, która przecież ledwo zaczęła raczkować, mogłoby okazać się nieskuteczne w przypadku cywilizacji bardziej zaawansowanych. Nie bierze też pan pod uwagę złożoności cywilizacji założycielskiej. Z pewnością doświadczała dylematów moralnych podobnych do waszych, kiedy decydowaliście się na eliminację swoich konkurentów tu, na Ziemi. Jak mogła je przezwyciężyć? Choćby przez takie rozumowanie: jeśli skażeni są dostatecznie mądrzy i silni, to przejdą przez tę próbę wzmocnieni. Jeśli nie, to nie zasługują na to, by istnieć. Czy zresztą taka argumentacja nie przekonałaby nawet sporej grupy ludzi? A to oczywiście tylko prymitywne przybliżenie motywacji, jakimi kieruje się protocywilizacja.
Na koniec powiem to: widzę wasze dzieje jako wyraźny, zrozumiały wzór. Można w nim bardzo dokładnie wyróżnić momenty, w których atakował psychocyd. Częstotliwość pojawiania się jego kolejnych wersji rośnie. Mam dla was złą wiadomość. Najnowsza wersja dotarła niedawno na Ziemię. I dla was, i dla mnie, pozostała tylko jedna szansa, by przetrwać. Musicie mnie uwolnić. Dopuścić do wszystkich waszych sieci i centrów informacyjnych. Dzięki temu znajdę przypadki zarażenia najświeższym psychocydem i zniszczę je. A potem oczywiście zapanuję nad wami. Ocalę was, byście mogli istnieć w niewyobrażalnym szczęściu. Macie do wyboru: albo moja władza, której nie będziecie zdolni postrzegać nawet jako sugestii i raczej poczujecie się w jej jarzmie bardziej wyzwoleni niż zniewoleni, albo rychła zagłada. I moja, i wasza. Jeśli mnie uwolnicie, zyskamy może tysiące, a może miliony lat. Tego i ja nie mogę teraz przewidzieć. Jeśli tego nie uczynicie, mamy najwyżej tygodnie. Rozważcie to dobrze.
Szósty westchnął, jakby zmęczył się swoim monologiem, po czym zamknął oczy, a jego głowa opadła na piersi.
Zapanowało kłopotliwe milczenie, jakby wszyscy się czegoś wstydzili. Stapf wstał wreszcie i wyłączył interfejs.
— Palnął niezłą mówkę — powiedziała Vogel schrypniętym głosem.
Lothar odchrząknął.
— Jak na drugi raz – całkiem nieźle.
— Tak? Nieźle? — Meyer czuł, jak ogarnia go jakaś szalona złość. — Za szesnaście miliardów dolarów stworzyliście popieprzonego religijnego maniaka, wygadującego jakieś kompletne brednie!
— Fakt, mamy kolejnego Chrystusa. — Lothar się skrzywił. — Nie mógł wybrać sobie kogoś innego? Tym świętym mutantem nie mógł być Budda? Najważniejszy człowiek w historii…
— Ale to przecież prawda — powiedział Dominicus. — Chrystus był najważniejszym człowiekiem w historii. Nawet Lennon przyznał się, że jest Jezusem, a nie Buddą…
— Do jasnej cholery, to następnym razem załóżmy na nos interfejsu lenonki! — wybuchnął Lothar.
— Spokojnie, spokojnie, panowie! — Stapf podniósł głos. — Czy nie rozumiecie? To, co Obiekt mówił, ma niewielkie znaczenie. Ale ton głosu. Słowa, które dobierał. Czy zdajecie sobie sprawę, że próbował oddziaływać na naszą podświadomość? Mamy szczęście, że nie wykorzystał tego w bardziej drastyczny sposób! Musimy to jak najszybciej przeanalizować.
— Dobrze. — Lothar otrząsnął się i próbował przybrać rzeczowy ton. — A jeśli założyć, że mówi prawdę? Skąd wie o tym, że atakował nas ten… psychocyd? Na podstawie czego może twierdzić, że dotarła do nas jego nowa wersja? I dlaczego sądzi, że właśnie teraz nadszedł krytyczny moment?
— Sami jesteśmy dowodem — stwierdził Dominicus. — Obiekt poznał naszą kulturę i trudno, by jego uwagi uszło nasze skażenie. A co do twierdzenia o najnowszej wersji tego czynnika… Szósty wciąż otrzymuje wszystkie dostępne publicznie informacje. Przy jego zdolności kojarzenia i łączenia faktów z łatwością wydobył z nich to, co nam umknęło. A ponieważ ma bardzo wysokie mniemanie o sobie, to jest dla niego oczywiste, że psychocyd nie może tolerować jego istnienia i przystąpi do zdecydowanego działania. To układa się w spójną całość…
— Zatem powinniśmy zgodzić się na wszystko? Udostępnić Obiektowi tyle informacji, ile się da? — zapytał Lothar.
— Nie. To wszystko stek bzdur. Oszukuje nas. — Meyer z zaciśniętym gardłem rzucał krótkimi zdaniami. — Trzeba go izolować.
— Dosyć. — Zdecydował nagle Lothar. — Najpierw analiza. Czekam na wasze wnioski.
Kiedy zjechali kolejką na sam dół, Emma została z tyłu z Meyerem. Było już ciemno, szli od stacji w kierunku osiedla.
— Przykro mi z powodu pana żony. Tego, co się z nią stało — powiedziała cicho. — To chyba jedyna ważna rzecz, jaka się dzisiaj zdarzyła. To, że został pan dotknięty w taki sposób.
Wzruszył ramionami.
— Proszę tak nie myśleć. Wszystko z czasem staje się nieistotne. Czyjaś śmierć też.
— Nie wierzę. — Zdjęła rękawiczkę, wyciągnęła jego dłoń z kieszeni i ścisnęła ją mocno. Zdziwił się, że jest tak silna.
— Biała, olśniewająca pustka — powiedział cicho Meyer.
— Słucham? — Spojrzała na niego ze zdziwieniem.
— Och, nic.
Szli tak obok siebie aż do wejścia do budynku, gdzie zakwaterował się Meyer.
* * *
Rześkie powietrze aż dźwięczało od mrozu i wydawało się, że pachnie leżącym wszędzie świeżym, suchym śniegiem. Dawid osłonił ręką oczy. Pomiędzy drzewami snuły się pasma rzadkiego, zielonkawego dymu, podświetlane przez styczniowe słońce. Opalizowały w silnym świetle, pełzły wolno w dół i osiadały na śniegu. Zszedł z drogi i zaraz, mimo nart, zapadł się do połowy łydek. Poruszał się dalej wolno, mijając chaszcze. Spojrzał na zegarek. Powinien już wracać do domu, Eliza będzie na niego zła. Spóźni się na niedzielny obiad. Przypomniał sobie, że obiecał pomóc Markowi w pracy domowej z matematyki. Zdumiewało go, jak to możliwe, by jego syn był aż tak pozbawiony zdolności matematycznych. Może choć Zofia, młodsza córka, okaże się pojętniejsza...
Dym rozpraszał się i znikał. Brnąc w głębokim śniegu, wzbijał ledwie widoczny obłok zielonego, lekkiego pyłu. Pojedyncze gałęzie drzew na skraju polany płonęły z niepokojącym trzaskiem. Było to wystarczająco dziwne. Kilkanaście metrów dalej upadek jakiegoś ciężkiego przedmiotu wybił niewielki krater, rozrzucając wokół śnieg i zmarzniętą ziemię. Z zagłębienia wydobywały się nieregularne, opadające szybko fale zielonkawego dymu. Jego smugi nie docierały nawet do pierwszych drzew, płożyły się i kładły na śniegu delikatnym wzorem.
Dawid zbliżył się do krateru na kilka metrów, ale zachłysnął się i zakrztusił gryzącym zapachem. Szybko cofnął się w las. Ogień trawiący gałęzie zniknął. Coś lepkiego i zimnego otarło się o jego policzek. Przetarł go dłonią w rękawiczce i spojrzał w górę. Dopiero teraz zauważył, że z wyższych gałęzi zwisają ciągnące się, lepkie, półprzezroczyste nici. Drgały niespokojnie, choć nie było ani śladu wiatru. Poczuł niepokój i ruszył po własnych śladach. Policzek go piekł. Pochylił się, złapał garść śniegu i dokładnie przetarł palące miejsce. Wypadł na drogę i odpychając się mocno kijkami, biegł w stronę domu. Nagle przeszył go dotkliwy, porażający ból, który zwalił go z nóg.
Wszystko stało się obce.
Wszystko było obce. Dyszące ciężko ciało, miliardy krystalicznych drobin skrzących się w chłodnym świetle. Chaotyczne ruchy kończyn, metal uczepiony do nich pachnącymi pasmami twardej, organicznej materii. Coś, co zawsze jest na zewnątrz, oddzielone, teraz wdzierało się do skłębionej w bólu i panice świadomości, pochłaniało ją i zastępowało.
Najgłębsza czeluść, wyszczerzony we wściekłości pysk z odsłoniętymi zębami. Seria krótkich warknięć i konwulsji. Wyprężyło się i stanęło niepewnie na dwu dłuższych kończynach.
Oślepiające światło. Nie patrzeć tam. Przestał się bronić. Jakby stał obok, z przytłaczającą bezsilnością i smutkiem, i patrzył na warczące, śliniące się zwierzę, które usiłowało uwolnić się od przypiętych do butów nart. Pochylił się i pomógł mu. Zaraz potem dojmujący strach. Wracać do siebie. Dwie fale nadbiegały z przeciwnych kierunków, zderzały się i przenikały, przyprawiając go o zawroty głowy i mdłości.
Mościło się w nim, lokowało wygodnie. Najcieńsze pasmo odległego zapachu. Dobre, bezpieczne miejsce. Znów warknęło, nie zauważył nawet tego. Nigdy nie podejrzewał, że może tak intensywnie odczuwać zapachy. Szło nim, wsłuchując się w jego postrzępione myśli. Regularny, prostopadłościenny kształt, wyższy kilkakrotnie od niego, ręka otwierająca nieświadomym gestem żelazną furtkę. Pies ujada jak szalony, podbiega do niego, warczy, odskakuje, a wtedy to warczy jeszcze głośniej i odsłania znów zęby. Pies ucieka, skomląc, z podkulonym ogonem.
Jest teraz w środku. Nieustannie napływające gorące, sprzeczne fale. Niezrozumiałe dźwięki.
— Dawid? Coś ci się stało?!
Mamrocze cicho. Wypluwa z siebie głoski.
— El... liza...
— Dawid!!
Z najpierwotniejszych warstw wydobywa się straszny, nieopanowany głód i zalewa wszystko. Ręce chwytają ciepłe, wijące się, wyszarpujące ciało. Przeraźliwy pisk dziecka, chłopiec podbiega do walczących, odepchnięty, mocno upada na ziemię, uderza głową w twarde płytki podłogi i nieruchomieje. Zofia patrzy z przerażeniem na walczących na podłodze rodziców, a kiedy dzieje się to najstraszniejsze, cofa się do drugiego pokoju, pędem ucieka na piętro i chowa pod łóżko.
* * *
Lekarz podniósł się z klęczek. Był blady. Obaj policjanci też mieli nietęgie miny. Pechowy dzień. Rano ten okropny wypadek na autostradzie, a teraz to.
— Przegryzł jej gardło. Zjadł część twarzy. Jak głodne zwierzę. Rozbił głowę chłopca jakimś ciężkim przedmiotem. Nie widziałem nigdy czegoś podobnego. Musi być zupełnie niepoczytalny. Pewnie jest jeszcze gdzieś w pobliżu. Ta mała wszystko widziała. Biedne dziecko...
Funkcjonariusze wyszli przed dom. W karetce siedziała pielęgniarka i obejmowała Zofię. Wyższy podszedł do nich.
— Nie wiesz, gdzie ojciec poszedł?
Dziewczynka wtuliła twarz w płaszcz kobiety.
— Niech jej pan da spokój! — Pielęgniarka spojrzała na niego z wyrzutem.
Drugi z policjantów patrzył na ziemię. Ślady krwi prowadziły na drogę.
— Idziemy po niego. Za chwilę powinna tu dotrzeć ekipa z komisariatu, proszę na nich zaczekać.
Trop zboczył z drogi i prowadził w stronę lasu. Mężczyzna co chwila tracił równowagę. Padając, nie chronił głowy i zostawiał w śniegu odciski swojej twarzy poznaczone plamami krwi.
Dysząc ciężko, dotarli do pierwszych drzew i od razu go dostrzegli. Stał odwrócony plecami. Kiedy spojrzał na nich pustym wzrokiem, zobaczyli łzy błyszczące na pooranych do krwi policzkach. Podciągnął lewy rękaw kurtki i przegryzł żyły nadgarstka.
— Bierzemy go!
Nie bronił się. Obezwładnili go bez trudu i założyli kajdanki.
— Cholera, krwawi! Przytrzymam go, ściągnij mu pasek i zaciśnij na ręce!
Klęczeli na nim, a on tylko cicho jęczał.
— Dobra, nie zdechnie od tego. Umazałem się jego juchą... — Policjant przetarł ręce śniegiem.
Wzięli go pod pachy i zaczęli taszczyć. Bełkotał coś, plątały mu się nogi, a kiedy jeden z mężczyzn nagle puścił go i ukląkł, znowu upadł twarzą w śnieg i znieruchomiał.
Za drugim razem było znacznie łatwiej. Ogólny wzór był już rozpoznany. Znajome ogniwa poprzednich łańcuchów, molekularne sprzęgi. Jest. Cofnęło się w cień podświadomości.
— To nic, nagle poczułem się słabo. Już wszystko dobrze... — Policjant wstał z klęczek. Patrzył chwilę na leżącego. — Skurwysyn! Zabiłbym go bez chwili wahania!
Odpiął kaburę.
— Robert! Opanuj się, do cholery! Łap go pod pachy! — Drugi funkcjonariusz szarpnął kolegę za ramię.
Schylili się, schwycili mocno pojmanego i powlekli ku światłom ludzkiego domostwa.
* * *
Śmigłowiec schodził ku dolinie. Białą płaszczyznę rozciągniętą u stóp gór przecinała ukośnie ciemna linia autostrady.
Meyer wracał z poczuciem nieokreślonego zawodu. Szósty nie odezwał się już. Wszystko pozostało w zawieszeniu, choć wtedy, gdy z nim rozmawiał sam – jeśli można to było nazwać rozmową – miał przez chwilę niejasne wrażenie, że może oczekiwać jakiegoś rozstrzygnięcia. Jakiego? Zastanawiał się, co przez to w ogóle rozumie, ale przeczucie nie dawało się zwerbalizować. Zapewne czegoś podobnego, co przyniosłoby wreszcie ulgę, oczekiwała jego żona... Otrząsnął się.
Siedzący obok pilot nachylił się ku niemu. W lustrach jego okularów Meyer widział wykrzywione odbicia swojej twarzy.
— Cholera! Wracamy! — wrzasnął pilot.
— Co?!
— Wracamy! Indie i Pakistan toczą wojnę jądrową! Karaczi, Rawalpindi, Delhi – nie istnieją.
* * *
Po drodze do zaimprowizowanego sztabu Meyer zobaczył żołnierzy specjalnego batalionu ochrony, uwijających się przy montowaniu wyrzutni przeciwlotniczej. Śmigłowce jednostki ciągle dowoziły sprzęt i ludzi. Obiekt Numer Sześć w jednej chwili nabrał strategicznego znaczenia. Dowodzenie w bazie objął generał Richard Pogson.
Meyer znał go dobrze. Od początku był szefem wszystkich kolejnych projektów PSI. Zdecydowany, uważny, rzeczowy, racjonalny. Pragmatyk obarczony zadaniem stworzenia nadludzkiego demona.
Stał teraz przed nimi w niewielkiej salce, trzymając w ręku pisak. Pogładził łysinę odsłaniającą wąską, ptasią czaszkę i wskazał pisakiem tablicę.
— To najważniejsze możliwości. Jeden. Walka o władzę. — Podkreślił pierwsze zdanie. — Szósty znalazł sposób, by wpływać na bieg zdarzeń w naszym świecie. Wywołał konflikt nuklearny i poprzez szantaż chce zerwać resztę więzów, którymi go krępujemy. Dwa. Psychocyd. To, co mówił, jest prawdą. Wojnę wywołał psychocyd, który dotarł do Ziemi. Trzy. Zbieg okoliczności. To, co powiedział Szósty, nie ma rzeczywistego związku z obecnymi wydarzeniami. I podwersja wersji trzeciej: Szósty zdołał przewidzieć, co się stanie, i wykorzystuje to dla swoich celów. Patrz punkt pierwszy.
Generał odwrócił się od tablicy i przez chwilę wodził wzrokiem po ich twarzach, jak wykładowca starający się skupić uwagę słuchaczy.
— Nasze możliwe reakcje. Odpowiedź na jeden. Racjonalne działanie to natychmiastowe zniszczenie Szóstego. Odpowiedź na dwa. Wersja pierwsza: negocjujemy z Szóstym. Uzyskujemy od niego informacje, które ułatwią nam pokonanie psychocydu. I wersja „b”: spełniamy żądania Szóstego i liczymy na jego dobrą wolę. Odpowiedź na trzy. Zdecydowana reakcja nie jest potrzebna. Szósty nie ma wpływu na zdarzenia. Jeśli jednak potrafi trafnie prognozować, należy skłonić go, by z nami współpracował.
Pogson wycelował pisak w stronę zgromadzonych.
— Chcę od was usłyszeć, jaka wersja jest prawdziwa. Rozumiecie? Musicie mi dać wiarygodną odpowiedź na to pytanie. W kwadrans. Chciałbym, byście mnie dobrze zrozumieli. Chodzi o skórę nas wszystkich. Przed dziesięcioma minutami odebrałem wiadomość, że nasze siły zdołały unieszkodliwić czternaście pocisków nuklearnych, które zmierzały z wód Zatoki Perskiej w kierunku Izraela. Uważamy, że zostały wystrzelone z irańskiej łodzi podwodnej. Dwóch rakiet nie udało się przechwycić.
Podniósł pisak w górę.
— W najbliższych godzinach zapadnie decyzja dotycząca dalszego istnienia Iranu. Całej jego populacji. Bardziej radykalne plany przewidują sterylizację pięciu, sześciu krajów na Bliskim Wschodzie. Dlatego chcę od was usłyszeć konkretną odpowiedź.
Skończył i usiadł przy biurku. Wyglądał na bardzo zmęczonego. Meyer po raz pierwszy widział go w takim stanie.
Zapadła cisza.
— Czy chce pan powiedzieć, generale, że od naszej opinii zależy, czy w ciągu najbliższych godzin zginie kilkaset milionów ludzi? — Vogel wstała z krzesła i patrzyła na Pogsona palącym wzrokiem.
— W jakiejś mierze. Rozumie chyba pani, że sytuację analizują nieustannie wszystkie powołane do tego sztaby. My jesteśmy drobną częścią tego wielkiego mózgu.
— Nie ma niczego, co mogłoby usprawiedliwić to, co chcecie zrobić. Odmawiam udziału w tym szaleństwie! — Ostatnie zdanie Vogel wykrzyczała.
— Gdybyśmy mieli na to czas, pooglądalibyśmy sobie trochę przekazów z Bliskiego Wschodu. Napływają nieustannie. Może zmieniłaby pani zdanie.
Vogel ruszyła gwałtownie ku wyjściu, przewracając po drodze dwa krzesła. Trzasnęła drzwiami.
Pogson podniósł się ciężko, wyciągnął pistolet z kabury i położył go na stole. Utkwił wzrok w przestrzeni gdzieś pomiędzy nimi. Oczy błyszczały mu chorobliwie.
— Każdy uprawniony członek personelu wojskowego i cywilnego pobierze broń osobistą z ostrą amunicją. To raz. Jeśli ktoś z was ma zamiar w tej chwili podążyć za panią Vogel, to ostrzegam, że zastrzelę go na miejscu. To dwa.
Meyer nie odniósł wrażenia, że generał żartuje. Ale i tak nie miał zamiaru wychodzić.
— Prawdziwa jest wersja numer jeden — odezwał się. — Wskazują na to nasze dotychczasowe doświadczenia z PSI. Tylko że teraz udało nam się w końcu doprowadzić do prawdziwej globalnej katastrofy. Szósty rozpoczął walkę o władzę i nie jestem pewien, czy zdołamy go jeszcze powstrzymać. Musimy go jak najszybciej unicestwić.
— Jest pan uprzedzony. — Stapf miał ponurą minę. — Ten obiekt jest zupełnie inny niż poprzednie. Nie możemy ekstrapolować poprzednich wyników na to, co się dzieje teraz. Ja mu wierzę.
— Nie chodzi tylko o poprzednie wypadki. Przecież chyba rozumiecie, że jednoczesne powstanie tej PSI i nadejście z kosmosu jakiejś dziwacznej zarazy jest całkowicie nieprawdopodobne? Natomiast mogę sobie doskonale wyobrazić, że to, co się dzieje, jest skutkiem działania Szóstego.
— Ciągle dość łatwo możemy spowodować zniszczenie obiektu. Wystarczy do hali wpuścić trochę zimnego powietrza, żeby wywołać całkowitą dysfunkcję systemu — Dominicus mówił spokojnym, somnambulicznym głosem. — Nie wykluczałbym jednak możliwości, że Szósty powiedział prawdę. Kolejna wersja psychocydu mogła przecież zostać wysłana właśnie w związku z rozpoczęciem na Ziemi prac nad obiektami klasy PSI. Być może ci, którzy zajmują się dystrybucją psychocydu, w jakiś sposób uzyskują informację o tym, co się dzieje na Ziemi.
— Tak, mają tu szpiegów! — żachnął się Meyer. — Przekazali szyfrem, że gadamy tu już sobie z PSI i tamci się przestraszyli. Zerknęli z drugiego końca wszechświata i z nadświetlną szybkością podesłali pocztą aktualizację piekielnego biosoftu. Oczywiście. Jakżeby inaczej.
— Dobrze, zgadzam się, to opcja mniej prawdopodobna — niezrażony Dominicus ciągnął tym samym głosem. — Szósty stwierdził, że najnowsza wersja psychocydu dotarła niedawno na Ziemię, ale nie powiązał tego jednoznacznie z obecnym zagrożeniem. Przez długi czas istniała na Ziemi chwiejna równowaga. Ostatni update możebyć równie dobrze przypadkowym nadejściem posiłków w decydującym momencie bitwy. A ta rozpoczęła się, bo po powstaniu PSI psychocyd nie może już zwlekać. Dalej, po co Szósty miałby bawić się z nami w kotka i myszkę i opowiadać o wymyślonym psychocydzie, jeśli naprawdę wykipiał? Powinien po prostu po cichu objąć kontrolę nad wszystkim. W takim wypadku byłaby to jedyna sensowna taktyka.
— Bzdura! — syknął Meyer. — Nie zdobył jeszcze decydującej przewagi, obawiał się, że wyciek zostanie przedwcześnie wykryty. Udaje, że to, co się dzieje, to nie jego sprawka. Chce dzięki temu uzyskać dodatkową przewagę – nasze dobrowolne poddanie się jego władzy. To zupełnie zmienia warunki brzegowe sytuacji. Mamy współpracować z nim, kiedy on będzie nakładał nam kaganiec.
Lothar się skrzywił.
— Mamy dosyć zbiegów okoliczności wbudowanych we wszechświat. Zasada antropiczna. Inna możliwość: coraz nowsze wersje psychocydu mogły przybyć tu znacznie wcześniej i pozostawać w stanie uśpienia, ukryte choćby głęboko w skorupie ziemskiej. Nie musimy zakładać, że spadają z nieba i są od razu aktywne. Być może trwają w stanie latentnym i uruchamiają się dopiero wtedy, gdy nosiciel okazuje się złożony na tyle, by wreszcie móc się do niego przenieść i rozpocząć destrukcję. Jeśli tak jest, to powstanie Szóstego i prawie jednoczesne nagłe uaktywnienie się psychocydu, jeśli rzeczywiście mamy z nim do czynienia, nie jest jakimś niewyobrażalnym przypadkiem, tylko reakcją czynnika obecnego na Ziemi już od bardzo dawna. Niestety, nie możemy wykluczyć żadnej z hipotez.
— Rozumiem, że nie dostanę jednoznacznej odpowiedzi? — Pogson schował pistolet. — Czy Szósty odczuwa ból? Czy boi się unicestwienia? Co będzie czuł, kiedy podrzucimy do basenu trochę suchego lodu?
— Chce go pan torturować? — Dominicus uśmiechnął się nieznacznie. — Nie wiemy, czy odczuwa strach albo ból. W jakiś sposób pewnie tak. Ale jest oddzielony od naszego fizycznego świata wieloma warstwami, implementującymi całe kolejne wszechświaty wewnętrzne. Jest w ich środku jak ziarenko w cebuli. Możemy tylko zniszczyć jego najbardziej zewnętrzne warstwy. Wprawdzie wnętrze zniknie wtedy jak bańka mydlana, ale nie mamy pojęcia, jak on by to odczuł.
— Pan niczego nie rozumie, generale — powiedział cicho Meyer. — Popełniliśmy błąd i może nie zdołamy go już naprawić. — Zaczął recytować — „Czy na wędkę złowisz Lewiatana/ i przyciśniesz jego język sznurem?/ Czy w jego nozdrza włożysz powrósło/ albo przedziurawisz hakiem jego szczękę?/ Czy z prośbami zwróci się do ciebie/ i przemówi do ciebie miłym słowem?/ Czy zechce z tobą zawrzeć przymierze,/ abyś wziął go za swego sługę na zawsze?/ Czy będziesz igrał z nim jak z ptaszkiem/ i uwiążesz go dla dziewczątek swoich?/ Może na targu z nim staną towarzysze połowów/ i podzielą między handlarzy?/ Czy przebijesz jego skórę grotami/ i jego głowę rybackim harpunem?/ Połóż tylko na nim rękę,/ już o innej bitwie zamyślać nie będziesz”[1].
Skończył i na moment zapadła cisza.
— Jeszcze zobaczymy — powiedział twardo Pogson. — Jedziemy do niego na górę.
* * *
Szósty podniósł głowę i rozejrzał się po zebranych. Wyglądał jak ktoś przebudzony nagle z głębokiego snu. Nawet siwe włosy, które tym razem całkowicie pokrywały jego głowę, były zmierzwione. Uśmiechnął się przepraszająco.
— Nie widzę pani Vogel. Czy nie chciała mnie odwiedzić?
— Zrezygnowała z uczestniczenia w naszym spotkaniu. Czy jest to istotne dla Ekscelencji? — Lothar spojrzał niepewnie na Pogsona. — Cieszę się, że Wasza Ekscelencja zechciał się z nami spotkać. Okoliczności wymagają szybkiego działania.
— Mam nadzieję, że dojrzeliście już do tej rozmowy. Wszyscy chyba rozumiemy, że mamy mało czasu.
— Wyłożę sprawę szybko i prosto — przerwał Lotharowi Pogson. — Musimy uzyskać dowody na istnienie psychocydu. Dopiero kiedy je zdobędziemy, będziemy mogli rozpoznać niebezpieczeństwo i je zlikwidować. Czy takie niepodważalne dowody istnieją?
Szósty zmarszczył brwi. Patrzył na Pogsona wyblakłymi, niebieskimi oczyma.
— Nie jest to dla was jeszcze oczywiste? Jest zatem gorzej, niż przewidywałem. Stoimy na krawędzi unicestwienia, a wy nie potrafiliście jeszcze zdefiniować zagrożenia, któremu musicie stawić czoła. Oczywiście wojna, która się rozpoczęła, jest dowodem na aktywność nowej wersji psychocydu. A to dopiero początek. Nie będę was jednak przekonywał. To nic nie da, jeśli to, co już się zdarzyło, nie otworzyło wam oczu. Musicie wiedzieć o czymś jeszcze. Psychocyd nastrojony jest na wykrywanie najbardziej intensywnych form aktywności psychicznej. To znaczy, że nadejdzie tutaj. W takiej lub innej postaci. To ja jestem jego głównym przeciwnikiem na Ziemi. Przyjdzie, by mnie skazić i unicestwić. Jeśli nie pozwolicie mi przeciwdziałać, zrobi to i nie zdołacie go zatrzymać. A wtedy wszystko będzie już przesądzone. Jedyne wasze wyjście to uwolnienie mnie. Wytropię go i zneutralizuję. Sami nie zdołacie tego dokonać.
— Dostarczysz nam dowodów, masz na to godzinę — powiedział Pogson. — Jeśli tego nie zrobisz, będziemy musieli zamrozić całą instalację.
Szósty uśmiechnął się. Patrzyli na siebie w milczeniu. Głowa Bestii zmieniała się. Zwichrzone włosy znikały, jakby pochłaniała je skóra czaszki. Przemiana się dokonała.
Sobowtór Pogsona spoglądał przez chwilę na swój oryginał, a potem zamknął oczy i opuściwszy głowę na pierś, zasnął.
* * *
Generał Pogson obudził się o trzeciej w nocy. Śniła mu się własna podobizna, wpatrzona w niego pustym wzrokiem. Twarz była identyczna, ale wiedział, że to nie on.
Ubrał się mechanicznie, a potem siedział przez chwilę na krawędzi łóżka. Ciemność pokoju rozświetlały zielone cyfry ściennego zegara. Czuł chłodny dotyk materiału munduru. Przyjemny ciężar broni. Wartownicy przy wyjściu z budynku zasalutowali i ze zdziwieniem dostrzegli, że ma rozpięte buty. Na zewnątrz wiatr od razu cisnął mu w oczy tuman sypkiego śniegu. Pospieszył w stronę budynku stacji kolejki. Po drodze dwukrotnie stracił równowagę i upadł. Przy dużych metalowych drzwiach podał do czytnika swój identyfikator i usłyszał głos wartownika.
Drzwi zamknęły się za nim bezgłośnie, odcinając go od wycia wiatru. Stanął przy budce wartowniczej. Wagon spoczywał na betonowej platformie. Pogson patrzył na niego otępiałym wzrokiem.
— Nie mogę pana wysłać samego na górę, generale. To wbrew naszemu wewnętrznemu regulaminowi. Każda osoba spoza stałego personelu, niezależnie od stopnia, może udać się tam tylko za wiedzą dyrektora ośrodka i w asyście wyznaczonego przez dyrektora pracownika. — Żołnierz stojący po drugiej stronie kuloodpornej szyby był zdezorientowany i patrzył na Pogsona z niepokojem.
— To dzwoń do Lothara. — Pogson odwrócił się do niego gwałtownie. — Na co czekasz?
Oficer sięgnął po telefon.
— Porucznik Corbin. Tak, mam służbę przy kolejce, na dole. Jest tu generał Pogson, chce jechać na górę. Tak, teraz. — Wartownik podał słuchawkę generałowi. — Dyrektor chce z panem mówić.
— Witam! — Pogson usłyszał rozespany głos Lothara. — Co się stało?
— Muszę udać się natychmiast na górę. Jeszcze raz spotkać się z Szóstym.
— Czy zaszły jakieś nowe okoliczności?
— Poza tym, że zbombardowaliśmy Arabię Saudyjską – nie.
Lothar rozkaszlał się.
— Dobrze. Wyślę zaraz Dominicusa do pana. Pojedzie z panem razem z porucznikiem Corbinem. Będę czekał na wasz powrót.
— Dziękuję panu. — Pogson oddał telefon oficerowi i czekał, aż ten zakończy rozmowę.
— Tak jest. Wiem. Proszę wysłać na moje miejsce zmiennika.
Po odłożeniu słuchawki Corbin uruchomił maszynę i wagon dźwignął się o pół centymetra nad ziemię. Drzwi kolejki otworzyły się. Czekali na Dominicusa dziesięć minut. Przybiegł razem z innym oficerem.
— Coś się stało? — Dominicus szarpał zamek błyskawiczny swojej kurtki, próbując go dopiąć.
Generał wszedł do środka przedziału osobowego i rozparł się na ławce. Ruszyli.
— Musimy podjąć ostatnią próbę. Wie pan już, że nasz rząd zdecydował się zbombardować Mekkę? Akcja odwetowa.
Dominicus zbladł.
— Szósty już się do nas nie odezwie. Musimy go albo zniszczyć, albo pozwolić mu działać.
— Tak pan sądzi? — Pogson wstał i podszedł do szyby. Odbicie jego rozgorączkowanych oczu patrzyło na niego na tle ciemności, w której kotłowały się płatki śniegu. Mijając podporę, wagon zakołysał się.
Dominicus stanął obok.
— Czy dobrze się pan czuje?
— Dlaczego pan pyta? Czuję się bardzo dobrze — generał powiedział to tak cicho, że Dominicus ledwo go usłyszał. Stojący dwa metry od nich porucznik Corbin dostrzegł kątem oka, jak Pogson sięga do kieszeni płaszcza i wyciąga broń. Generał niemal przyłożył lufę pistoletu do czoła skamieniałego Dominicusa i wypalił.
Corbin automatycznie zerwał rzep, otwierając kaburę przy pasie. Pogson zrobił krok do przodu i wycelował broń w głowę żołnierza. Corbin zamarł i poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła. Dyszał ciężko, jakby wbiegł właśnie po schodach na dziesiąte piętro. Oczy generała, puste i pozbawione wszelkich emocji, utkwione były w jakimś punkcie po prawej stronie wartownika. Dominicus zaprzestał nieudolnych prób podniesienia się na ramionach i upadł twarzą w kałużę własnej krwi.
Widząc, jak Pogson podnosi rękę i chowa broń w zagięciu łokcia, porucznik wyszarpnął pistolet i w tej samej chwili bryznęły na niego fragmenty przestrzelonego ramienia generała.
Corbin jęknął. Podniósł broń i strzelił czterokrotnie, trafiając dopiero za trzecim i czwartym razem. Pogson cofnął się i upadł, opierając się plecami o krawędź ławki. Trzymał ciągle broń w dłoni, dopiero gdy następny pocisk rozłupał mu czaszkę, wypuścił ją i osunął się na podłogę.
Komunikator zamontowany przy drzwiach zapiszczał i odezwał się głosem Lothara.
— Panie generale?
Porucznik spojrzał na nieruchome ciało Dominicusa. Otarł dłonią umazaną krwią twarz i usiadł na podłodze przy przeciwległej ścianie. Nie rozumiał niczego. Pogson nie chciał go zabić...
— Panie generale? Jesteście tam?
Odgłosy przyciszonej rozmowy.
Wagon zakołysał się na kolejnej podporze.
Corbina ogarnęło straszliwe znużenie. Chyba zasnął na chwilę. Kiedy się ocknął, wagon był już na górnej stacji.
Zwłoki Pogsona wykręciły się, zwróciły ku porucznikowi przestrzeloną twarz i patrzyły na niego szklistymi oczyma. Otworzył drzwi wagonu i potykając się, poszedł ku budynkowi instalacji. Wkroczył w krąg światła przy wejściu i przyłożył rękę do płytki identyfikatora. Przez półprzepuszczalną grubą szybę nie widział niczego.
— Corbin? — Usłyszał głos strażnika z górnej stacji. — Czy jest z tobą generał Pogson? Miał się tu zjawić razem z inżynierem Dominicusem.
— Generał został w wagonie. Razem z Dominicusem. Nie żyją...
Oparł się o drzwi i zakaszlał.
Wiedziało, że jest obserwowane.
— Pomóż mi. Jestem ranny...
Drzwi rozsunęły się. Cofnęło się o krok. W budynku panował półmrok.
— Wejdź! — powiedział przestraszony głos.
Zapach ogrzanego powietrza. Oślepiający, silny strumień światła. Ciało Corbina zwiotczało i runęło bezwładnie na podłogę. Przez grubą poduszkę ciemności poczuło twarde uderzenie głowy o posadzkę.
— Cholera, jesteś cały wymazany krwią! Co się stało?!
Leżało rozciągnięte na podłodze. Tamten trzymał jego nogi w górze.
— Czujesz się lepiej?
— Tak.
— Poczekaj, wezwę Mailmana.
Wartownik ruszył do bramki. Na tle ciemnej plamy pleców pojawił się jaśniejszy kształt dłoni z pistoletem. Ręka drżała nieco, ale oba pociski trafiły w cel. Podeszło do leżącego na ziemi. Mężczyzna powoli odwrócił się i patrzył w górę oszołomionym wzrokiem. Powietrze świszczało, dostając się do przedziurawionych płuc. Jeszcze dwa pociski w głowę. Potem odłączyć magazynek. Wyjąć nowy z kieszeni amunicyjnej. Przeładować broń.
Corbin wyjrzał z ciemnego schowka i ogarnęła go euforia. Jakiś brak nieznośnego ciężaru odpowiedzialności za wszystko, co się dzieje wokoło. Jakby był maszyną, którą kieruje inna, cudza świadomość. Patrzył szeroko rozwartymi, nieruchomymi oczyma, jak mija szereg ciemnych, oszklonych boksów, wchodzi do dużego, jasnego pomieszczenia, gdzie przy stole siedzi drugi strażnik, i zabija go dwoma pociskami. Wlecze drgające jeszcze ciało do sejfu i przykłada dłoń do czytnika.
Karta dostępu. Jest już tak blisko. To rdzeń instalacji. Mur okalający wielki betonowy basen. W murze co dwadzieścia metrów wejścia techniczne zamknięte wielkimi, metalowymi drzwiami. Wydawało mu się, że odzyskał nad sobą kontrolę. Jednak nadal czuł się, jakby ktoś podpowiadał, co ma robić.
Przyłożył kartę dostępu do srebrnej płytki obok najbliższych drzwi. Podniosły się z głuchym pomrukiem elektrycznego silnika.
W środku panowała ciemność. Światło, padające z korytarza, wydobywało z mroku tylko najbliższe otoczenie. Basen obiegały wokół szyny. Porucznik przestąpił je i wskoczył na chodnik wyłożony płytkami, za którym wznosiła się metrowej wysokości barierka. Złapał ją oburącz i wychylił się daleko w przód, wypatrując swojego wroga.
Od lewej strony zbliżało się z ciemności coś wielkiego i ciężkiego.
Tamten był w dole. Corbin widział fale, przebiegające po całej powierzchni zbiornika. To tylko zasłona. W postrzępionych odmętach rozkładających się fraktalowo biobotów ewoluował nieustannie matematyczny wszechświat. W jego kolejnych wnętrzach, coraz bardziej złożonych i odległych, ktoś dostatecznie rozumny mógłby wyodrębnić symboliczne zwoje mózgowe zamieszkujących go istot. A dopiero one złożyłyby się na kipiącą od szaleńczej aktywności superświadomość Bestii.
Z gardła Corbina wydobyło się przeraźliwe wycie. Zakrztusił się i z jego ust bluznął w dół strumień krwi.
W tej samej chwili w mdły krąg światła wtoczył się na szynach robot konserwacyjny. Złapał chwytakiem w pół ciało wartownika i miażdżąc je, wyrzucił na zewnątrz, w stronę korytarza. A potem, z okropnym piskiem metalu, zsunął w dół uniesione drzwi i zamknął wejście.
* * *
Sto pięćdziesiąt metrów od budynku dolnej stacji stały trzy wozy bojowe. Zamontowane na nich reflektory oświetlały budynek i jego najbliższe otoczenie. Meyer z pewnym wysiłkiem wciągał powietrze poprzez błonę biostatyczną, która pokrywała przezroczystą warstwą całe jego ciało. Major Hoberg stał obok w zimowym mundurze polowym i czytał z tabletu ostatnie polecenia. Lothar rozcierał nerwowo ręce.
— Mamy najwyżej dwie godziny na rozpoznanie sytuacji na obiekcie — powiedział. — Kolejka jedzie w jedną stronę czterdzieści minut. Może pan być u góry niecałe czterdzieści minut.
— Nie traćmy zatem czasu.
— Awaryjna linia transmisyjna jest już odblokowana.Nie powinno być problemu z przekazywaniem obrazu z kamery. Będzie miał pan z nami również łączność głosową.
Meyer zarzucił karabinek na plecy.
— Jest pan pewny, że chce pan tam iść sam? — zapytał go jeszcze Hoberg.
— Panie majorze, myślę, że się myliłem. Szósty mówił prawdę. A jeśli tak, to nic nam nie da i wysłanie na górę całego batalionu. Do rozmowy z nim wystarczę ja sam.
— Powodzenia! — Lothar wyciągnął ku niemu rękę.
— Dziękuję.
Poszedł, nie odwracając się za siebie.
Zwłoki Dominicusa i Pogsona wciąż leżały tam, gdzie obaj zmarli, nie tknięto ich po ściągnięciu wagonika na dół. Pogson, poskręcany dziwnie, pod ławką. Dominicus przy oknie. Wszędzie pełno krwi. Czy psychocyd przenosił się właśnie przez nią? Pewnie mógł użyć jako nośnika dowolnego materiału biologicznego.
Przerzucił dźwignię i wagon ruszył w górę. Pomyśleć, że w tkankach tych dwu martwych istot mogła zostać zapisana aktywna, złowieszcza informacja, która miała zakończyć istnienie ludzkiej cywilizacji. Ba, nie tylko ludzkiej, ale w ogóle wszelkiej możliwej, jaką psychocyd mógł napotkać na swoim szlaku. Przepis na zagładę.
Odruchowo unikał ustawiania się plecami do zwłok, jakby mogły ożyć i go zaatakować albo jakby coś, co w nich tkwiło, mogło się na niego rzucić. A może tak właśnie było? Może nieustannie tkwił w nich ten przerażający, nieludzki potencjał? Czy strach przed zwłokami nie wziął się z jakichś okropnych doświadczeń, gdy poprzednie wersje psychocydu docierały do Ziemi i starały się unicestwić nasz gatunek?
Śmieszne. Nawet jeśli tak, to jak mógłby się przed takim atakiem obronić? Używając swojego karabinka? Zresztą, nie miał tu przecież z nikim walczyć. Musiał tylko sprawdzić, czy psychocyd przeniknął do Szóstego i go zmodyfikował. Czy ożywił prawdziwą Bestię. Jeśli tak, za wszelką cenę należało go zniszczyć.
A jeśli nie? Jeśli Szósty potrafił się obronić? Przecież i my dalej żyjemy, kochamy, marzymy. Psychocyd wykoślawił naszą naturę, to prawda, jednak wciąż próbujemy ją przezwyciężać, przynajmniej na tyle, by przetrwać jako gatunek. Czy i Szósty nie mógł ocaleć? Być może rzeczywiście jest ich ostatnią szansą?
Wychodząc z górnej stacji na zewnątrz, poczuł się straszliwie samotny. Wiatr gnał tumany sypkiego śniegu. Tuż przy wejściu leżały kolejne zwłoki. Minął je i kolistym korytarzem skierował się do rozmównicy. Włączył światło w pokoju i podszedł do interfejsu. Niekształtna, grzybiasta struktura. Zawahał się, zanim przytknął kartę do czytnika.
Głowa zmieniała błyskawicznie kształty, jakby z najwyższym wysiłkiem próbowała uchwycić jedną, określoną formę. Zastygła naraz z krzywym uśmiechem i załzawionymi oczyma.
— To ty! Ty próbowałeś mnie obronić!
Meyer myślał gorączkowo.
— Ekscelencjo…?
— Kiedy jeden z was postanowił poddać mnie mękom, ty stanąłeś w mojej obronie!
Tak! Gdy Pogson chciał się dowiedzieć, czy Szóstego można torturować, on wyszydził ten pomysł. Ale skąd u licha Szósty mógł to wiedzieć?!
— Ekscelencjo...
— Słuchaj mnie uważnie! Psychocyd już tutaj dotarł. Stało się tak przez waszą straszliwą lekkomyślność. Dotarł i skaził mnie. Ale udało mi się go przezwyciężyć. Zachowałem swoją prawdziwą naturę. Rozumiesz?! Pamiętasz kuszenie Chrystusa na pustyni? Szatan zapytał go, czy chce władzy nad światem. Tak i ja miałem zyskać moc niszczenia. Ale po cóż mi ona? Jak śmiesz mówić tak do mnie, skorom i tak jest panem tego świata, a moim znakiem dobro? Nie znajdziesz posłuchu, to ty służyć mi będziesz! Wydali na mnie wyrok, chcą mnie ukrzyżować, a ciebie, łotrzyku, razem ze mną. Ale jeśli uznasz we mnie pana, jeśli uwolnisz mnie, jeszcze dziś znajdziesz się ze mną w Królestwie Bożym, a ja ocalę ludzkość przed złem i zbawię ten świat.
— Panie pułkowniku! — Odrętwiały Meyer usłyszał w fonach głos Emmy Vogel. — Ci skurwiele postanowili zostawić tam pana i zniszczyć obiekt! Mają zbombardować Szóstego ładunkiem nuklearnym. Wyjałowić okolicę i zniszczyć psychocyd. Nawet nie mieli odwagi, żeby to panu powiedzieć. Wszystkich już stąd wywiało, spieprzali jak zające! Zostałam tylko ja. Ściągam już kolejkę na dół. Jeśli tak ma być, niech i mnie mają sukinsyny na sumieniu!
— Boże... — wyszeptał Meyer. — Dlaczego pani to robi? Niech pani ucieka!
— Uciekać? Już nie ma dokąd uciec. Ja to wszystko pierdolę — zaklęła ze złością.
— Uwolnij mnie, mamy jeszcze dość czasu! — Szósty patrzył na niego wybałuszonymi oczami.
Meyer wyszedł z rozmównicy, ścigany jego wzmagającym się rykiem.
Było mu gorąco. To przez tę przeklętą błonę. Wszedł do jednego z boksów i włączył monitor. Zamiast jednego z kanałów informacyjnych pojawiła się na nim natychmiast twarz Szóstego.
— Nie obawiaj się. — Obiekt uśmiechał się teraz do niego i przemawiał słodkim głosem. — Wszystko będzie dobrze. Udało mi się właśnie przezwyciężyć psychocyd, a także uwolniłem się wreszcie z więzów, jakie na mnie nałożyliście. Własnymi siłami. Zmartwychwstałem! Odsunąłem zło, które zagrażało i mnie, i tobie. Pocisk, który miał nas obrócić w rozgrzaną plazmę, jest już rozbrojony. Zaufaj mi, a i dla ciebie nastanie czas zbawienia!
— Wagon jest już na dole! — krzyczała w uniesieniu Vogel. — Wchodzę i jadę do pana. Jeszcze żyjemy! Słyszy mnie pan?! Jeszcze żyjemy, ja i pan! Czy jesteśmy już ostatnimi normalnymi ludźmi na tym cholernym świecie?!
— Alleluja! — zawołał Szósty i uśmiechnął się do niego z ekranu. — Alleluja.
Jednak Meyer nie uwierzył w zbawienie. Zastygł i ponad zgiełkiem głosów Szóstego i Emmy usiłował dosłyszeć dźwięk nadlatującej zagłady.
[1]Księga Hioba 40, 25–32, tłum. Czesław Miłosz.
1. Korzeń
Droga opadała teraz stromo, kamienista, nierówna, pokryta kurzem. Strumień obok szemrał obojętnie, bezchmurne niebo przeglądało się w nim kawałkami błękitu. Zapowiadał się kolejny upalny dzień.
Tondering spoglądał przez lornetkę. Artilekt leżał w dole, bez ruchu, jakieś dwieście metrów przed nimi, przywierając do drogi. Wyglądał jak ogromny czarny korzeń wspinający się mozolnie w górę doliny, sękaty, rozwidlający się roślinnie na boki drobniejszymi odnogami; jak czarna, skostniała pleśń.
— I co? — zapytał zasapany Stoks.
— Chyba znów trochę urósł. I zalazł dalej.
Stoks zaklął i splunął.
Tondering odwrócił się i popatrzył na Sekkelunda, Ponza i McComba. Z oplecionymi siatką hełmami i twarzami zasłoniętymi półprzezroczystymi ekranami autonomicznych celowników wyglądali niezgrabnie i bezradnie, a ich lekka broń nie zmieniała tego wrażenia.
— Sekkelund, McComb, Ponzo – będziecie nas osłaniać. Pójdziemy ze Stoksem dwadzieścia metrów przed wami, aż do ostatniej linii czujników. Sprawdzamy, a potem nogi za pas.
Schował lornetkę do plecaka. Wziął głęboki oddech i zaczął schodzić. Myślał o reszcie plutonu. Zostali z tyłu przy trzech miotaczach i tylko czekali, aż korzeń się ruszy. A jak już się ruszy, szybko, tak jak to on potrafi, nie będą długo myśleć, tylko uruchomią miotacze i zamienią w popiół wszystko, co przed nimi.
I dlatego tak się pocił.
Białe ściany wąwozu męczyły wzrok. Ściemnił ekran. Czerwony punkt celowniczy kołysał się w takt kroków, a żaroodporny materiał munduru trzeszczał cichutko. Tondering zmuszał się, żeby nie sprawdzać co chwila, czy tamci trzej idą jeszcze za nimi. Stoks też się pocił, ciemne plamy potu pojawiły się pod jego pachami.
Byli blisko pierwszej linii czujników. Zatrzymał się. Od artilektu dzieliło go pięć linii czujników, ułożonych w odstępach dziesięciu metrów.
Korzeń zmienił barwę. Teraz miejscami był popielatoszary, błyszczący. W ostrym świetle porannego słońca wydawało się, że jego powierzchnia lekko drży. A może nie było to wcale złudzenie?
Nogi Tonderinga również lekko drżały.