Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
89 osób interesuje się tą książką
Oto powieść, w której przepowiedziano przyszłość, i to z przyprawiającą o dreszcz grozy precyzją!
Jak byś postąpił, gdybyś posiadał nadnaturalne moce? Gdybyś umiał czytać w myślach lub narzucać innym swoją wolę? Czy stałbyś się bohaterem, czy raczej złoczyńcą? A może wybrałbyś inne, spokojniejsze życie, udając jasnowidza oferującego swoje usługi każdemu, kto jest gotowy dobrze zapłacić: policji, zdesperowanym rodzinom osób zaginionych, chciwym korporacjom i bezwzględnym politykom.
Przyjmując ofertę służb specjalnych, telepata Edmund Lis trafia w sam środek toczonej od dekad bezlitosnej wojny, w której o wiele potężniejsi od niego esperzy walczą o dominację nie tylko nad Polską, ale też całą ludzkością.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 341
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
OD WYDAWCY
Ten tekst powstał kilka lat przed rokiem 2010, a mimo to znalazło się w nim wiele wyjątkowo trafnych przewidywań dotyczących przyszłości (wygląd wieżowca Sky Tower, późniejsza o osiem lat prezydentura Bronisława Komorowskiego, katastrofa/zamach, w której ginie większość prominentnych członków partii rządzącej, trick Putina polegający na wymianie stanowisk i powrocie w 2012 roku na fotel prezydenta Federacji Rosyjskiej, a nawet przyznanie Polsce organizacji Euro2012, które nastąpiło dopiero pięć lat po powstaniu tego tekstu!). Okazały się one tak celne, że postanowiliśmy nie wprowadzać korekt prostujących kilka drobnych nieścisłości, byś mógł obcować z pierwotną wizją autora słynącego z przepowiadania w swoich książkach wydarzeń z przyszłości.
Przyjemnej lektury... i czuj się ostrzeżony!
Bazylikę Świętego Piotra przebudowywano wiele razy. Daleka była droga od wizji Bramantego, przez projekty Rafaela, aż do Michała Anioła, który na szkicach tego pierwszego oparł ostateczną wersję świątyni. Tę znaną nam dzisiaj. Górującą nad Wiecznym Miastem. Nie tylko głoszącą wśród pielgrzymów chwałę Najwyższego, ale także powalającą na kolana niezwykłym pięknem i majestatem tych, którym wydaje się, że w Boga nigdy nie uwierzą.
Podobne wrażenie odnosi pielgrzym spoglądający na symbolizujące czterech ewangelistów strzeliste, acz wciąż nieukończone wieże barcelońskiej Sagrada Família. Bazylika ta jest tak odmienna od wyobrażenia klasycznego kościoła, że człowiek, wkraczając w jej mury, czuje się, jakby wstępował do zupełnie innego świata. Patrząc na niesamowite, obce wręcz kształty budowli, nawet ktoś dobrze obeznany ze sztuką architektury musi przyznać, że jego wiedza jest niczym w porównaniu z geniuszem Gaudiego.
Nie brak na świecie mistycznych budowli sakralnych od wieków urzekających pięknem, i nic w tym dziwnego: ich twórcy czynili wszystko co w ludzkiej mocy, by dzieło było godne Boga. Mając w pamięci te cuda, trudno zrozumieć, czym kierowali się projektanci domu Bożego stojącego w samym sercu Białegostoku. Betonowa bryła, przypominająca raczej halę hipermarketu aniżeli kościół, niewiele miała w sobie gotyckiej wyniosłości. Nie była też wzorem stylu modernistycznego, a już z pewnością nie wywierała należytego wrażenia na wiernych, którzy całkiem niedaleko mogli znaleźć zacisze do modłów w jednej z pereł europejskiej architektury sakralnej. Tyle że tamten budynek zdobiły prawosławne krzyże.
Wnętrze betonowej świątyni też było surowe, białe jak oblicze śmierci, chłodne jak jej oddech, mimo że na dworze panował właśnie trudny do zniesienia upał. Masywne drzwi zamknęły się za wchodzącym z głuchym łomotem, lecz nikt z obecnych nie odwrócił głowy. Przebrzmiały już akordy organów, za chwilę miało rozpocząć się kazanie; kapłan wspinał się właśnie po stopniach niewysokiej ambony.
– Jedno jest królestwo w niebiesiech... – powiedział ubrany na biało mężczyzna o długich siwych włosach i przeraźliwie szczupłej twarzy, wchodząc między ostatnie rzędy pustych ławek. – Czyż nie tak mówi Biblia?
Wierni jak na komendę odwrócili głowy ku idącemu środkiem nawy przybyszowi. Otwierający Pismo Święte kapłan zamarł z uniesioną do błogosławieństwa ręką, patrząc z nieskrywanym zaskoczeniem na zbliżającą się do ambony postać. W absolutnej ciszy każde zetknięcie podkutych obcasów z imitacją marmuru na posadzce brzmiało w uszach zgromadzonych niczym uderzenie kowalskiego młota.
– Dlaczego więc, miast wspólnie głosić chwałę Zbawiciela, rozłupujecie wciąż Królestwo Chrystusowe na kolejne, niewiele różniące się od siebie odłamki? – zapytał przybysz, a głos miał mocny, donośny, choć zarazem bardzo spokojny.
Zgromadzeni w świątyni widzieli go teraz lepiej. Orli, wydatny nos. Zrytą zmarszczkami wychudłą twarz. Pokryte dwudniowym, ale rzadkim zarostem zapadłe policzki. I oczy... Niesamowite, lśniące i tak niebieskie jak królestwo, o którym mówił. Mężczyzna zatrzymał się przy pierwszych ławkach. Przyklęknął ostrożnie na jedno kolano i przeżegnał się zamaszyście, pochylając głęboko głowę.
– Dla srebrników to czynicie, jak Judasz? – zadał kolejne pytanie, powstając z ironicznym uśmiechem na szerokich ustach. – A może dla chwili złudnej władzy?
– O kim... mowa? – wyjąkał zaskoczony proboszcz. W jego głosie dało się wyczuć niepewność i zbyt twardy jak na te strony akcent.
– O ludziach, którzy przybijają do wrót świątyń karteluszki ze swoimi prawami – odparł nieznajomy. – O przepełnionych grzechem pychy sługach Bożych buntujących się przeciw władzy innych, nie mniej godnych pogardy kapłanów. O chciwych wyznawcach bożka mamony opływających w luksusy pośrodku morza biedy. O fałszywych autorytetach moralnych wyprowadzających swoimi postępkami wiernych ze świątyń. O tych wszystkich, którzy zwą siebie protestantami, prawosławnymi, katolikami, choć tak naprawdę, jako dzieci tego samego Boga, zwać się powinni jedynie chrześcijanami.
Mówiąc te słowa, nie patrzył na ambonę, przyglądał się za to uważnie siedzącym wokół niego ludziom. Wierni bali się spojrzeć mu prosto w twarz, ale gdy odwracał wzrok, śledziły go dziesiątki par oczu. Czuł te spojrzenia na plecach. Palące, pełne lęku, ale jeszcze nie nienawistne.
– Synu, dlaczego przeszkadzasz w odprawianiu nabożeństwa?! – Tym razem pytanie z ambony padło ostrzejszym tonem. – Za kogo się uważasz...?
Ktoś zakasłał w jednej z ostatnich ławek po prawej. Ktoś inny natychmiast uciszył go przeciągłym syknięciem.
– Wiesz, kim jestem. Jako i wy... – Mężczyzna zatoczył koło, rozłożonymi rękami wskazując na ławy. – Choć nie chcecie w to jeszcze uwierzyć.
– Bluźnisz! – krzyknął ksiądz, opierając się dłońmi o rzeźbioną balustradę. Otwarta Biblia, popchnięta jego wydatnym brzuchem, zsunęła się z podpory i szeleszcząc kartami, poleciała wprost w wyciągnięte dłonie mężczyzny w bieli.
– Ja bluźnię? – Przybysz roześmiał się i delikatnie wyprostował zagięte stronice.
– Nie masz prawa... – zaczął proboszcz, lecz nie dokończył.
Zatrzaśnięta z hukiem Święta Księga nie tyle zagłuszyła jego słowa, ile wcisnęła mu je z powrotem do krtani. Głos przybysza wydawał się teraz niemal szeptem, ale nie było w kościele osoby, która by nie drgnęła, gdy rozległy się wypowiedziane z wyraźną pogardą słowa:
– A jakie ty masz prawo do bycia pasterzem tej trzody po tym, co stało się w Krzydlicach, Morągu, Piasecznie, Stalowej Woli? Czy twoje owieczki wiedzą, dlaczego opuszczałeś tamte parafie nocą, po kryjomu, nierzadko w asyście ochrony...?
Nalana twarz duchownego spurpurowiała, zsiniała niemal, oczy przez chwilę wyrażały bezgraniczne przerażenie, ale zaraz górę wzięła nienawiść, kąciki ust zadrgały nerwowo. Mierzyli się wzrokiem. Kapłan i nieznajomy.
– Ty urbanowa, komunistyczna gnido... – wysyczał wreszcie ksiądz, a jego twarz pojaśniała. – Tak, już wszystko rozumiem. On cię tu nasłał! Najpierw kłamliwie opisał, a teraz...
– Ten, który mnie przysyła – odpowiedział spokojnie mężczyzna w bieli, przyciskając Biblię do piersi – nie ma nic wspólnego z wymienionym przez ciebie człowiekiem.
– Już ja doskonale wiem, skąd przychodzisz i kto ci płaci! – Proboszcz wycelował palec w smutno się uśmiechającego mężczyznę. – Ale mnie tak łatwo nie przestraszysz, komuchu! Solą w oku wam jesteśmy, bo ludzi nie dajemy ogłupiać i ograbiać w biały dzień!
– À propos ograbiania... – przerwał mu bezceremonialnie człowiek w bieli. – Ta starowinka, którą namaściłeś przedwczoraj, miała całkiem sporo oszczędności w szafie. Chyba jeszcze nie zdążyłeś ich wpłacić na to konto w Arce, z którego finansujesz...
– Kłamca! Oszczerca! – wydarł się kapłan. Spojrzał błagalnie na swoich parafian, rozkładając ręce w papieskim geście. – A wy co tak siedzicie i patrzycie, kiedy waszego proboszcza prowokatorzy poniewierają?
Przybysz spojrzał z rozbawieniem na ławki, w których paru mężczyzn zaczęło się nerwowo kręcić. Trzech właśnie wstawało, zachęcanych kolejnymi wezwaniami kapłana. Siwy wskazał palcem najbliższego z nich. Ubrany w wyświechtany śliwkowy garnitur, pamiętający zapewne wczesnego Gierka, był niższy od niego o głowę i znacznie grubszy.
– A kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem... – powiedział, patrząc prosto w zmrużone, zimne oczy w kolorze stali. Na wysokim czole wskazanego mężczyzny, mimo chłodu panującego w świątyni, pojawiły się krople potu. Spływały szybko, niknąc w krzaczastych brwiach. – Pobijesz mnie, Włodziu, jak tę kobiecinę w zeszły piątek, która nie mogła oddać pożyczonych na leki pieniędzy? Skatujesz mnie jak ją za marne dwieście złotych? A może pogrozisz mi kozikiem, który wciąż nosisz w kieszeni? Tym samym, którym pociąłeś twarz Jadźki od Sobolaków. Pamiętasz ją na pewno. Może i minęło trzydzieści lat od tamtej chwili, ale przecież to była twoja pierwsza poważna robota, panie... Wsiowy Gangster. Nie lubisz, kiedy chłopcy Rogala tak na ciebie mówią... Nie lubisz, ale musisz słuchać za każdym razem, kiedy idziesz po swoje srebrniki...
Mężczyzna w śliwkowym garniturze zadrżał, słysząc te słowa, potem spojrzał niepewnie na twarz siedzącej obok niego kobiety. Wymalowane wszystkimi odcieniami fioletu, okrągłe z przerażenia oczy mówiły same za siebie. Do tej pory Włodzimierz Praszka był dla ich właścicielki kochającym, może tylko nieco zbyt surowym mężem. Taksówkarzem z zamiłowania i zawodu. Nie wiedziała o dodatkowych zajęciach ani o wielu innych sprawach domorosłego egzekutora długów pobliskiego lombardu, jednakże o starym nożu noszonym podobno dla samoobrony musiała wiedzieć. Pociągnęła osłupiałego męża za rękaw, a on, z otwartymi ustami i wybałuszonymi oczami, klapnął ociężale na tyłek, skupiając na sobie spojrzenia najbliżej siedzących.
– I ty, Brutusie, przeciwko mnie? – Palec przybysza powędrował ku następnemu obrońcy księdza.
Wskazany podchodził lekko pochylony z rękami wyciągniętymi jak do walki.
– Myślisz, Pawlik – siwy spokojnie patrzył mu prosto w oczy – że pójdzie ci ze mną tak łatwo jak z człowiekiem, którego potrąciłeś tamtej sylwestrowej nocy na drodze za Patykami? On nie mógł się bronić, kiedy ściągałeś go na pobocze. Miał złamany kręgosłup, był całkowicie sparaliżowany, ale mógł mówić... I mówił, ciągle mówił, prawda? Błagał, żebyś się ulitował, żebyś wezwał pomoc, żebyś nie pozwolił mu umrzeć... Wiesz, jak długo jeszcze konał po tym, jak odjechałeś, zepchnąwszy go do wypełnionego śniegiem rowu? Wiesz, co się potem stało z jego rodziną?
Pawlik, a właściwie Paweł, bo zdrobnieniem nazywała go tylko żona i paru kolegów, szedł nadal w kierunku mężczyzny w bieli, ale w jego postawie nie było już śladu agresji. Szedł jak automat, ręce opuścił, szczęka drgała mu spazmatycznie, oczy zaszły mgłą. Nie miał pojęcia, co stało się z ofiarą wypadku, nie chciał też wiedzieć, co spotkało rodzinę tego człowieka. Pragnął zapomnieć, lecz nawet lata picia na umór nie uwolniły go od tych wspomnień.
– Wmawiałeś sobie, kiedy dopadały cię koszmary, że ten człowiek przeżył – sceniczny szept siwego dotarł do najdalszych rzędów – choć w głębi duszy dobrze wiedziałeś, że nie miał najmniejszych szans. Utrata takiej ilości krwi, hipotermia. To był środek naprawdę mroźnej zimy... Ty też nie będziesz miał szans, Pawlik, kiedy staniesz przed obliczem Najwyższego Sędziego. Może gdybyś nie zabrał wtedy portfela, gdybyś nie ściągnął obrączki... Gdybyś choć przestał jeździć po pijaku...
Mężczyzna zwany Pawlikiem upadł na kolana o krok od swojej niedoszłej ofiary. Płakał, bełkotał coś niezrozumiale, potem, nie wstając z kolan, rzucił się w stronę ławek. Usiłował chwytać siedzących najbliżej ludzi za nogi, ale oni odsuwali się od niego, sycząc z obrzydzenia, jakby roznosił najgorszą zarazę.
Trzeci obrońca księdza sam grzecznie usiadł na miejscu, zanim przybysz zwrócił się w jego stronę, wszelako szmer w kościele nie ustał. Akustyka w niegrzeszącej urodą budowli była naprawdę znakomita. Każde, najciszej nawet wypowiedziane słowo było słyszalne równie dobrze w ostatnim rzędzie jak i tutaj, tuż pod amboną.
– Znam każdy wasz grzech i każde przewinienie – ciągnął siwowłosy, przechadzając się z wolna przed pierwszą ławką. – Mam adres twojej nowej kochanki, Jureczku... To już druga zaliczona sekretarka w tym roku, nieprawdaż? – Wymieniony z imienia nowobogacki zaśmiał się nerwowo i umilkł, dostrzegłszy nienawistne spojrzenie eleganckiej żony. – O fagasie z niebieskim focusem, któremu już dwa razy rozorałaś obcasami podsufitkę, też wiem. – Nienawiść w oczach byłej miejscowej miss piękności ustąpiła czystemu przerażeniu. – Siedem tysięcy dwieście osiemdziesiąt. – Szczupły chłopak w przydużej marynarce przełknął nerwowo ślinę, aż mu jabłko Adama zatańczyło na łabędziej szyi. – Tyle już ukradłeś z kasy osiedlowego sklepu, w którym pracujesz. A właściciel nadal myśli, że to on ciebie wykorzystuje, nie płacąc za nadgodziny. A pan listonosz ma może nadzieję, że nikt nie wie, kto zlecał w lipcu włamania do mieszkań urlopowiczów z Antoniukowskiej?
I znów tylko kilka kroków dzieliło mówiącego od ambony. Proboszcz stał jak skamieniały, przypominając jedną z naturalistycznych rzeźb zdobiących zazwyczaj stare kościoły. Zapewne wiedział już, że przegrał tę walkę, ale wciąż zastanawiał się, kim jest mężczyzna ubrany na biało. W przeciwieństwie do parafian nie wierzył, że wiedza, jaką dysponuje tajemniczy przybysz, pochodzi z zaświatów.
– A wracając do naszego pasterza... – Szmery rozmów umilkły nagle jak jęki umierającego, który właśnie dokonał żywota. – Pani Wieczorkowa, proszę zapytać syna po powrocie do domu, gdzie to wyjeżdżał z księdzem dobrodziejem w soboty. A jeśli nie będzie chciał powiedzieć, to może kasety wideo, które znajdują się na plebanii, w skrzyni z drewnem na opał do kominka, tej dębowej, zamkniętej na kłódkę, wyjaśnią sprawę...
– Zamilcz... proszę, zamilcz... – Zdawało się, że ksiądz zupełnie bezgłośnie porusza ustami, a mimo to wszyscy słyszeli, co mówi. Cud prawdziwy, a może tylko efekt wyjątkowego kunsztu pozbawionego gustu architekta?
Siwowłosy zamilkł, odwrócił się ku ambonie i wzniósł ramię w oskarżającym geście, lecz zanim się odezwał, inny głos przerwał ciszę. O wiele wyższy w tonacji i znacznie bardziej stanowczy.
Dobiegał od wejścia.
– Przedstawienie skończone, panie Lis!
Obejrzeli się prawie wszyscy, prócz mężczyzny w bieli i księdza, który patrzył w tamtą stronę cały czas. Starzec opuścił powoli wyciągniętą rękę i zmełł w ustach ciche przekleństwo, tak ciche, że nikomu nie udało się go usłyszeć.
Przy wejściu stało trzech mężczyzn w czarnych garniturach. Dwaj potężnie zbudowani, o byczych karkach i niemal identycznych twarzach, trzymali się za plecami trzeciego, znacznie szczuplejszego i niższego od nich. Już na pierwszy rzut oka widać było, że jest on o wiele starszy od swoich towarzyszy. Miał wysokie, blade czoło, przyprószone siwizną włosy, wodniste oczy, wąską szczelinę ust niemal całkowicie pozbawioną warg i orli nos, na którym opierały się grube okulary o lekko przyciemnionych szkłach. Ci, którzy siedzieli najbliżej, gdyby mieli dobry zmysł obserwacji, mogliby zobaczyć jeszcze jeden szczegół: cieniutką kolistą bliznę na skroni.
– Urząd Ochrony Państwa – oznajmił niski mężczyzna, pokazując niewielką odznakę, której kształtu z tej odległości nie dałoby się rozpoznać, nie mówiąc już o odszyfrowaniu zdobiących ją napisów. – Proszę wszystkich o zachowanie spokoju i pozostanie na miejscach – dodał, widząc poruszenie, jakie wywołały jego słowa wśród zaskoczonych ludzi.
Rośli blondyni, najprawdopodobniej bliźniacy, stanęli tymczasem za plecami mężczyzny w bieli. Ich przełożony podszedł z przeciwnej strony, przyklęknął przed ołtarzem i niedbale się przeżegnał. Potem spojrzał prosto w oczy siwowłosego.
– Edmundzie Lisie, synu Stanisława i Weroniki – powiedział beznamiętnie, jakby cytował dane z rocznika statystycznego – w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej aresztuję pana za uczestnictwo w zorganizowanej grupie przestępczej, której celem była próba wymuszania okupów przez zastraszenie i szantaż osób duchownych.
Oskarżony milczał. Jedno skinienie okularnika wystarczyło, by fachowo założono mu kajdanki i pociągnięto między ławki. Nie bronił się, gdy bliźniacy go wyprowadzali, nie szarpał nawet. Szedł potulnie, niemal bezwolnie pomiędzy funkcjonariuszami służb specjalnych, wpatrując się w podłogę. Milczał, ale z jego twarzy nie zniknął ironiczny uśmieszek.
– Proszę o wybaczenie. – Oficer omiótł wzrokiem siedzących w ławkach. – Przede wszystkim za to, że tak długo nie reagowaliśmy. Jak państwo rozumieją, musieliśmy poczekać, aż podejrzany zabrnie tak daleko w swoim przedstawieniu, by podczas procesu nie mógł się wyłgać byle wymówką. Zaręczam jednocześnie, że Edmund Lis już nigdy nie będzie się wam narzucał. Dziękuję za zachowanie spokoju i współpracę... Szczęść Boże!
Zdezorientowany nagłym zwrotem wydarzeń proboszcz, nadal tkwiący na ambonie, przeżegnał się nerwowo i patrząc za odchodzącymi, wyjąkał trzęsącym się głosem:
– Bracia moi... i siostry! Oto byliście świadkami... okropnych pomówień... jakie ten oszczerca wypowiedział... nie tylko przeciw wam... ale i... mnie, waszemu pasterzowi... A jednak... sprawiedliwość boska, jak widzicie... istnieje!
Zmierzający do wyjścia oficer, słysząc te słowa, zatrzymał się w połowie nawy i powoli odwrócił.
– Pan Lis żyje wprawdzie z szantażowania ludzi – powiedział beznamiętnym tonem – ale nigdy nie nazwałbym go kłamcą albo oszczercą. Podstawą działalności kierowanej przez niego grupy przestępczej jest doskonały wywiad środowiskowy. Obawiam się, że żaden z postawionych tutaj przez niego zarzutów nie był kłamliwy. Ale tym zajmą się w swoim czasie właściwe organa ścigania.
Wyprowadzany musiał dosłyszeć te słowa, do uszu zebranych w kościele doszedł bowiem jego głośny śmiech. Na tyle głośny, że zagłuszył nawet kroki zamykającego pochód mężczyzny w czerni.
WOJNA
kolejny tom KRONIK JEDNOROŻCAjuż wkrótce w księgarniach
Tyły szpitala różniły się znacznie od jego frontu. Czteropiętrowy, pamiętający czasy Drugiej Rzeczypospolitej gmach odnowiono tylko od strony ulicy, jak kiedyś budynki na trasach przejazdu papieża. Wystarczyło przejść przez bramę jednej z przyległych, przeznaczonych do rozbiórki kamienic, by trafić do zupełnie innego świata.
Zdewastowane podwórze mogło służyć za plan filmu wojennego, a nawet postapokaliptycznego, szczególnie ta jego część, która znajdowała się za murem oddzielającym niewielki ogród lecznicy od wysypiska śmieci i gruzu, w jakie ekipy budowlane zamieniły teren pomiędzy rzędem zrujnowanych kamienic i na wpół rozebranych oficyn.
W takim miejscu nie powinno być żywej duszy, zwłaszcza o tej porze w niedzielę, lecz Mundek doskonale wiedział, że nie jest sam. Miał przed sobą pięć osób, których nie zobaczy jeszcze przez co najmniej minutę, dopóki nie minie załomu ogrodzenia przy pokrytej liszajami poczerniałego tynku ścianie najbliższego z rozbieranych budynków. Nie zwolnił jednak, uśmiechnął się tylko pod nosem.
Tego mu było trzeba.
Pojawienie się starszego mężczyzny w idealnie skrojonym białym garniturze, ani trochę niepasującego do tej scenerii, zaskoczyło czterech młodych mężczyzn otaczających półkolem klęczącą na betonie zapłakaną dziewczynę, przed którą leżał zakrwawiony pies.
– Panowie! – Przybysz powitał miejscową żulię szerokim, choć niezbyt przyjaznym uśmiechem.
Czwórka dresiarzy zmierzyła go pogardliwym wzrokiem. Stary, chudy jak szczapa, odstrzelony lepiej niż stróż w Boże Ciało nie mógł stanowić zagrożenia, zwłaszcza że na pewno nie miał przy sobie broni. Zdejmując marynarkę i przewieszając ją przez ramię, odsłonił ściśle przylegającą do ciała kamizelkę, a do tego obrócił się, gdy kawał tynku odpadł od na wpół zburzonej ściany, dzięki czemu przekonali się, że nie ukrył pistoletu za paskiem z tyłu.
– Wypad! – warknął Byku, najpostawniejszy z czwórki oprychów, dwudziestoletni nieformalny przywódca zalążka blokerskiego gangu. Wskazał przy tym najbliższą bramę zakrwawionym prętem zbrojeniowym.
– Nie przeszkadzajcie sobie. – Lis zignorował polecenie, rozglądając się za miejscem, gdzie mógłby usiąść.
Miał do wyboru ułożone w stos belki stropowe z rozbieranej przedwojennej oficyny i przewróconą na bok pordzewiałą skrzynię. Zdecydował się na drewno, choć nie było o wiele czystsze od metalu. Ponieważ wszystko, czego by tutaj dotknął, musiało pozostawić ślad na jego nowym garniturze, przysiadł najostrożniej jak umiał na wyciągniętej z kieszeni sporej lnianej chusteczce.
– Spierdalaj, i to już! – Oprych poczuł się dotknięty tak jawnym lekceważeniem.
Pozował na twardziela – dwa lata poprawczaka, potem odsiadka półrocznego wyroku za kradzież z włamaniem stawiały go wysoko w hierarchii lokalnego dresiarstwa – nie mógł więc sobie pozwolić na podobne traktowanie. Zwłaszcza w obecności leszczy, których urabiał od miesięcy.
– Wypalę jednego i znikam, macie moje słowo – zapewnił obojętnym tonem Mundek.
– Ty jakiś niedorozwój jesteś? – Rozjuszony Byku ruszył w jego kierunku, ale po dwóch krokach dotarło do niego, że nie tak to powinien rozegrać. – Zyga! – Spojrzał przez ramię na skołtunionego rudzielca, który nie sięgał mu nawet do pachy. – Pochlastaj zgreda, jeśli nie ruszy dupy.
Lis zapalił w tym czasie papierosa i zaciągnął się głęboko, mrużąc powieki z rozkoszy, jakby siedział nie na tym zasyfionym praskim podwórzu, ale na ławce pośrodku Łazienek.
Tego mu było trzeba. Dokładnie tego.
Wywołany dresiarz wyjął z kieszeni brzytwę, starą fryzjerską mojkę, jak nazywano to zabójcze narzędzie w czasach młodości Mundka. Rozłożył ją wprawnym ruchem, szczerząc pożółkłe zęby, i machnął kilkakrotnie, jakby ciął wyimaginowanego przeciwnika. Szybki był, zwinny, mógł sprawić problemy każdemu przeciwnikowi, nawet uzbrojonemu. Na ubranym w biały garnitur starszym mężczyźnie nie zrobił jednak wrażenia, co rozjuszyło go bardziej niż zlekceważonego wcześniej Byka.
Ludzie zazwyczaj pokornieli na widok tego ostrza. Rzadko musiał taplać je we krwi, ale robił to z ochotą, nawet gdy nie było takiej konieczności. Kręciło go zadawanie bólu, uwielbiał wsłuchiwać się w błagania ofiar i napawał się ich strachem, ale dzisiaj ten dziadyga odbierał mu całą przyjemność. Zapłaci za to kilkoma naprawdę paskudnymi bliznami.
Zyga ruszył w kierunku Mundka, nie przestając wymachiwać brzytwą. Wykonywał coraz bardziej skomplikowane ewolucje, jakby chciał udowodnić, że może zrobić z nią wszystko, co zechce. Zanim postawił piąty z dwudziestu kroków, jakie dzieliły go od celu, Lis wydmuchnął siny dym po kolejnym głębokim sztachnięciu i przekrzywiwszy lekko głowę, odezwał się konwersacyjnym tonem:
– Uważaj, przyjacielu, bo jeszcze się potkniesz i sam sobie...
Zamilkł, kiedy Zyga zahaczył czubkiem buta o wystającą krawędź spękanego betonu, którym dziesiątki lat wcześniej wylano całe podwórze.
W tym właśnie momencie uzbrojona w brzytwę ręka dresiarza wykonywała ruch imitujący podcinanie gardła. To wystarczyło, by próba naśladownictwa ciałem się stała. Srebrne ostrze przecięło skórę na pokrytej rzadkim rudym zarostem szyi mniej więcej od tchawicy po nasadę ucha, przy okazji przepoławiając dobrze widoczną tętnicę. Zdziwiony Zyga przystanął, broń wypadła mu z ręki na kilka sekund przed tym, nim sam osunął się na kolana, brocząc krwią jak – nie przymierzając – zarzynana świnia. Co ciekawe, nie próbował się ratować, zupełnie jakby zaskoczenie odebrało mu władzę we wszystkich członkach. Parę chwil później stracił przytomność i zwalił się bezwładnie na twarz. Nie znieruchomiał jednak od razu – jego ciało wciąż podrygiwało, a nogi wierzgały, jakby chciał biec na leżąco.
Pozostali dresiarze stali w milczeniu jak słupy, tylko klęcząca za nimi dziewczyna zapiszczała przeraźliwie, kuląc się odruchowo, jakby to ją dosięgnęło ostrze brzytwy.
– Co jest, kurwa? – wymamrotał Dzidek, może o pół głowy niższy od Byka, ale za to dwa razy szczuplejszy. Był najbardziej rozgarnięty z całej czwórki, grał rolę prawej ręki samozwańczego szefa.
Mundek jeszcze przez chwilę przyglądał się dogorywającemu brzytwiarzowi, a gdy ten w końcu znieruchomiał, podniósł spojrzenie.
– A uprzedzałem... – rzucił beznamiętnie, zanim papieros trafił ponownie między jego wargi.
– Kim ty, kurwa, jesteś? – zapytał Byku, opuszczając pręt, którym kilka minut wcześniej zabił psa.
– Zgadujcie – odparł rozbawiony Lis.
Dresiarze popatrzyli po sobie. Nie mieli zbyt tęgich min. Jeden z nich właśnie skonał, wykrwawiając się na śmierć, a temu dziwnemu wapniakowi nawet nie drgnęła powieka.
Niezręczne milczenie przeciągało się, więc Mundek dodał:
– Dobra, panowie, mała podpowiedź. Słowo na trzy litery... – Urwał, po czym zaśmiał się szczerze ubawiony, choć nie padła żadna odpowiedź. – Nie, nie, nie. Nie to słowo. Wiem, że możecie mieć trudności z ogarnięciem... tak się chyba teraz mówi... tematu, ale słowo, o którym pomyślał jeden z was, piszemy przez „ch”, żeby uniknąć rusycyzmu. Zresztą nieważne, próbujcie dalej.
Znów zaciągnął się dymem, a oni pobledli. Szczególnie Siwy, ostatni z czwórki, który na końcu języka miał wyraz wspomniany przez faceta w białym garniturze.
– To... to... – stękał skołowany Dzidek.
– Dobrze kombinujesz – pochwalił go Mundek.
– Bóg? – wybąkał chłopak grający rolę prawej ręki Byka.
– Mocne słowo, przyznaję, aczkolwiek bardzo przesadzone. Choć z waszego punktu widzenia...
Lis zawiesił głos, skupiając wzrok na klęczącej dziewczynie. Skóra wokół jej prawego oka była mocno opuchnięta i zaczynała już nabierać sinej barwy. Spojrzenie na Dzidka ujawniło jeszcze jeden szczegół. Rozpięty rozporek dryblasa, tak samo jak tok jego myśli, wskazywał dobitnie, w czym tak naprawdę przeszkodził intruz w białym garniturze.
– Ty jebana kanalio... – wysyczał Byku, zaciskając palce na kawałku pordzewiałego żelaza, które przynajmniej jego zdaniem miało po raz wtóry zakosztować krwi.
Jego towarzysze sięgnęli po noże. Nie zaczęli jednak nimi wymachiwać jak ich dopiero co zmarły kumpel – czyli nie byli aż tak głupi, na jakich wyglądali.
Mundek już otwierał usta, by odpowiedzieć na inwektywę, gdy krępującą ciszę przerwały dźwięczne tony mazurka Chopina.
– Chwileczkę... – rzucił, po czym włożył na wpół wypalonego papierosa do ust, by sięgnąć do kieszeni spodni po komórkę. Ku zdziwieniu obserwującej tę scenę dziewczyny dresiarze zastygli w pół ruchu, jakby posłuchali prośby mężczyzny. – Tak? – odezwał się zwięźle Lis. – Jestem na tyłach szpitala, a gdzie mam być. – Znów zamilkł na kilka sekund, by wysłuchać tego, co ma do powiedzenia rozmówca. – Potrzebuję jeszcze paru minut – odpowiedział nieco zniecierpliwiony. – Tak, wiem, że nie mamy dużo czasu, ale trafiłem tutaj na... drobny problem. – Przerwał, by się zaciągnąć. – Nie panikuj, Młody, to nie oni. Daj mi jeszcze pięć, maksymalnie dziesięć minut. Jak tylko sprawdzę, czy teren jest czysty, dam wam znać. Tak, wiem. Będę się śpieszył, masz moje słowo.
Komórka zniknęła w kieszeni, lecz facet w białym garniturze siedział jeszcze przez moment z przymkniętymi oczyma, jakby się nad czymś zastanawiał. Kiedy rozwarł w końcu powieki, wszystko wróciło do normy.
A raczej prawie wszystko.
Dresiarze się poruszyli, ale nie poszli dalej, stanęli tylko w bardziej naturalnych pozach. Ich twarze pobladły, czego niedoszła ofiara gwałtu nie mogła zobaczyć.
– Ech... – Sztachnąwszy się raz jeszcze, Mundek posłał niedopałek za ogrodzenie mocnym pstryknięciem. – Wiesz, Byku, jest coś, co nas łączy. I tobie, i mnie wydaje się, że mamy wszystko pod kontrolą, ale tak nie jest. Serio. Weźmy Siwego. Niby taki posłuszny, cichutki, usłużny, ale... cicha woda brzegi rwie. – Zaśmiał się, wiedząc, że nawiązanie do piosenki z jego młodości będzie zupełnie nieczytelne dla bandy prymitywów słuchających wyłącznie częstochowskich rymów, zwanych nie wiedzieć czemu rapem, w których podobni im kretyni sławili picie browarów na ławkach, rżnięcie lachonów i obijanie sobie mord. Stojący naprzeciw niego ludzie, o ile można było ich określić tym mianem, byli tak obcy, że równie dobrze mógł przemawiać do gołębi gruchających w ruinach oficyn wysoko nad ich głowami. – Zapytaj go na przykład, co robił wczoraj wieczorem – dokończył, wstając.
Byku spojrzał na kumpla, który – biały jak kreda – poruszał rytmicznie ustami.
– Ty mi tu nie odpierdalaj świątecznego karpia, tylko nawijaj! – Ostre warknięcie otrzeźwiło Siwego.
– No wiesz... Ja tylko... Ona...
– Ona? – Drągal w pasiastych spodniach od dresu i spranej koszulce ozdobionej wielkim logo Adidasa obrócił się w stronę kompana. – Jaka ona?
– Ja... no... – Spocony nieludzko Siwy ponownie się zaciął.
– Panowie, naprawdę nie mam czasu na te cyrki – wtrącił Mundek po tym, gdy już strzepnął kilkakrotnie chusteczkę, by ją złożyć i schować do kieszeni. – Mówiąc w skrócie, blondas posuwa twoją najmłodszą siostrę, i to od paru miesięcy. A gdybyś nie wiedział, po co był jej ten hajs, który wyżebrała od ciebie dwa tygodnie temu, to sprawdź ceny skrobanek u Wisiakowej, może to ci bardziej rozjaśni obraz.
Byku spurpurowiał nie tylko na twarzy, ale i na karku. Żyły wystąpiły mu na skroniach, grube, pulsujące.
– Dżesi... – wycharczał. – Śmiałeś tknąć moją siorę?!
Siwy rozglądał się w panice. Drgnął raz i drugi, jakby chciał odwrócić się i uciec, ale jego stopy nie wykonały najmniejszego ruchu. Miał wrażenie, że wrosły w beton, co dodatkowo potęgowało strach. Nie rozumiał, co się dzieje. Facet w białym garniturze wciskał kit. Nie tknął Dżesiki, nie śmiałby tego zrobić, nawet gdyby ta durna pinda raczyła go zauważyć, jednakże zamiast zaprzeczeń z jego ust wydobywał się nieartykułowany bełkot, którym ku swemu szczeremu przerażeniu potwierdzał słowa starego. Zupełnie jakby ktoś przejął kontrolę nad jego językiem.
– Gdyby numerowali tych, którym dawała dupy, pewnie nie zmieściłbym się w pierwszej setce – wypalił, także wbrew własnej woli unosząc głowę.
– Ty chuju złamany!
Byku doskoczył do niego, wykonując zamach prętem. Nie od góry, tylko z dołu. Mający prawie centymetr średnicy karbowany walec wbił się w brzuch zaskoczonego Siwego tuż pod mostkiem, przeszywając pod ostrym kątem wypełniony piwem żołądek i sięgając serca. Choć blondyn skonał na miejscu, rozjuszony prowodyr dalej okładał go prętem i kopał, nim zdołał w końcu ochłonąć.
– Ten biedny zjeb nie kłamał – rzucił rozbawionym tonem Mundek, nadal nie ruszając się spod stosu belek. – Zapytaj Dzidka.
– Co? – Byku potrząsnął głową, jakby wyrwał się z głębokiego snu.
– Jak myślisz, kto ją naraił temu siurkowi, żeby pozbyć się kłopotu?
– Co?! – powtórzył siny na twarzy dresiarz, któremu naprawdę niewiele brakowało do apopleksji.
Dzidek nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko, przerzucając nóż z ręki do ręki. Jeszcze przed chwilą był nie mniej zaskoczony niż Siwy, którego przecież dobrze znał, ale teraz, gdy usłyszał kolejne słowa pieprzonego szkieletora w białym garniturze, poczuł nagle ochotę, by zadźgać Byka. Wszystko inne przestało mieć znaczenie, nawet fakt, że nigdy nie tknął tej chudej dziwki, choć miał na nią ochotę, bo kręciła dupą jak żadna inna szmata na dzielni, a i cyc miała cudny, nic tylko miąchać i rżnąć taką, aż dym pójdzie uszami.
Obaj byli równie szybcy i zaprawieni w walce, dlatego pierwsze ciosy i pchnięcia nie sięgnęły celu. To mógłby być naprawdę pasjonujący pojedynek, ale Lis nie miał czasu. Pozwolił im więc tylko na minutę swobodnego starcia, a gdy zauważył, że nie przyniesie ono spodziewanego rezultatu, postanowił zaingerować.
Byku skończył z nożem w podbródku. Dwudziestocentymetrowe ostrze przebiło skórę i język, a potem przez podniebienie dotarło do mózgu. Jego przeciwnik miał mniej szczęścia, gdyż to on był pomysłodawcą zbiorowego gwałtu na Ewelinie, dziewczynie, która nieostrożnie zapędziła się na to zapomniane przez Boga i ludzi podwórko za niemłodym już, ale wciąż niesfornym psem, największą miłością jej życia.
Lis ominął szerokim łukiem wyjącego z bólu rannego, który słabnącymi rękoma próbował wyciągnąć zardzewiałe żelastwo z głębokiej rany. Zignorował jego prośby, doskonale wiedząc, że mógłby zakończyć cierpienia ofiary jednym ruchem, jedną myślą nawet. Ani myślał skracać mąk takiej świni. Gdyby dano mu wolną rękę, wyludniłby tę dzielnicę jak dżuma, robiąc przysługę nie tylko miastu, ale i światu.
Niestety nie miał na to czasu. Nie po to tu przyszedł.
Zbliżył się do roztrzęsionej dziewczyny. Jej na razie nie tykał – chciał, by zobaczyła na własne oczy, co zrobił z oprawcami. By choć przez moment wiedziała, że zostali ukarani tak, jak na to zasługiwali.
– Nie bój się, dziecko – powiedział, stając nad nią nieco z boku, ponieważ pochylała się wciąż nad martwym spanielem, a on nie chciał wdepnąć w kałużę krwi.
– Kim pan jest? – zapytała, nie podnosząc głowy.
Bała się go bardziej nawet niż te chwasty, które musiał powyrywać.
– Czy to ważne? – odpowiedział pytaniem na pytanie. – Liczy się tylko to, że mogę ci pomóc.
– Jak?
– Mogę spowodować, że o wszystkim zapomnisz. – Wskazał dłonią na martwych dresiarzy, konającego wciąż Dzidka i psa.
– To pan sprawił, że zwrócili się przeciw sobie, że się pozabijali... – Mówiąc, gładziła zakrwawioną sierść martwego pupila.
– Tak.
Choć milczała, Mundek słyszał jej myśli, skłębione, urywane. Były mało czytelne, w jej głowie szalał wir wizji, słów i obrazów. Próbowała ogarnąć to, co niemożliwe do zrozumienia, uczepiła się nadziei, że...
– Tego nie jestem w stanie zrobić – powiedział ze smutkiem, zanim zdążyła otworzyć usta.
– Przecież dysponuje pan mocą. Boską mocą...
Mundek przykucnął.
– Nie, Ewelino. Moja moc nie ma nic wspólnego z boskością. Jestem takim samym człowiekiem jak ty, tylko... – musiał poszukać właściwego określenia – bardziej uzdolnionym. Potrafię sprawić, że inni ludzie zrobią to, co chcę, że zobaczą to, czego nie ma. Mogę także spowodować, że zapomną o tym, co przeżyli i co widzieli. Ale nie ma na tym świecie siły, która przywróciłaby życie martwej istocie. Uwierz mi.
Gdy skończył mówić, podniosła głowę i popatrzyła mu w oczy. Dostrzegłby w jej spojrzeniu niewysłowiony ból, nawet gdyby nie miał zdolności telepatycznych.
– Jak więc może mi pan pomóc...? – wyszeptała.
– Powiedz tylko słowo, a zapomnisz o tym wszystkim: o nich, o tym, co miało cię spotkać, nawet o Ferdku. – Wskazał spaniela, nazywając go pieszczotliwie jak Ewelina, choć oficjalnie był Ferdynandem Wspaniałym.
Nie naciskał. Czekał cierpliwie, aż z wiru w jej głowie wyrwie się odpowiedź. Zignorował nawet ponowne natrętne dzwonienie komórki. Pozwolił Zimermanowi wyszaleć się na klawiaturze. Akcja nie zając, dodatkowa minuta zwłoki nie zniweczy ich planów, a tej dziewczynie może ocalić życie.
– Nie.
Wiedział, że Ewelina się nie zgodzi, zanim usłyszał jej szept.
– Przemyśl to jeszcze raz, proszę. Chyba zdajesz sobie sprawę, ile bólu cię czeka? Ile cierpienia? Czy to wszystko jest warte... – Zamilkł, ponieważ nagle zrozumiał.
Czytał w niej jak w otwartej księdze. To, co zobaczył, wystarczyło, by zrezygnował z dalszego jej namawiania, ona jednak o tym nie wiedziała, spuściła więc ponownie głowę i odparła:
– O nich mogę zapomnieć, o panu też, ale proszę nie odbierać mi Ferdka. Był dla mnie wszystkim przez tak wiele lat.
– Znajdziesz sobie nowego... – Znów umilkł uciszony jej gniewną myślą.
– Nie. Pan nic nie rozumie. – Spojrzała mu prosto w oczy.
Myliła się. Rozumiał. Wszystko rozumiał. Dlatego nie wymazał jej wspomnień.
Pięć minut później sięgnął po komórkę.
– Gdzie się podziewałeś, w dupę kopany telepie?! – Młody nie czekał, aż się odezwie.
– Zabezpieczałem teren – odparł spokojnie, zapalając kolejnego papierosa.
– Są tutaj? – Piotrek natychmiast spokorniał.
– Tak. Zostawili dwie czujki.
– Zająłeś się nimi?
– Można tak powiedzieć.
– Tak czy nie? – w tle rozległ się głos Karskiego.
– Jednego ruska już wyeliminowałem, teraz urabiam drugiego – wyjaśnił.
W czasie rozmowy synchronizował się z agentem, którego zadaniem była zdalna obserwacja funkcji życiowych rannego funkcjonariusza. Tomkowi pozwolono żyć tylko dlatego, by mógł być wabikiem. Sprytnie to sobie Sowieci wymyślili, musiał im to przyznać. Jeden telepata, siedzący w pobliskiej restauracji, miał na oku wejście do szpitala. Lśnił przy tym tak mocno, skanując każdego, kto zbliżał się do bramy, że wykrycie go nie nastręczało żadnych problemów. To jednak także był tylko wabik, przy tym łatwy do ominięcia. Prawdziwą pułapkę zastawiono gdzie indziej. Tutaj, w bocznej uliczce za szpitalem.
Ten Rosjanin był naprawdę dobry. Czyhał jak pająk na skraju misternie uplecionej sieci, niewidoczny, cichy, zabójczy. Jego zadaniem było monitorowanie fal mózgowych rannego, odczuwanie tego wszystkiego, co tamten przeżywa. Nadzorca nie musiał więc lśnić, mógł wtopić się w otoczenie i pozostać niezauważony, co udałoby mu się, gdyby nie jeden drobny szczegół – jego twarz. Mundek dysponował wszystkimi wspomnieniami Sabiny, przestudiował je po wielokroć niezwykle uważnie, zwłaszcza te fragmenty, które dotyczyły jej współpracowników. Dość powiedzieć, że ten agent należał – nie bez przyczyny – do grona jej faworytów. Wystarczyło zatem, że znalazł się w polu widzenia Lisa...
– I co?
Głos Młodego nie zdekoncentrował Mundka. Umysł telepaty działał inaczej niż u zwykłego człowieka. Zdolność kontrolowania wielu celów naraz pozwalała na swobodne prowadzenie rozmowy, nawet jeśli rozpracowywany równocześnie przeciwnik był tak doświadczonym esperem.
– Daj mi jeszcze chwilę. Oddzwonię.
To, co zamierzał zrobić Lis, nie było proste. Semen, bo tak miał na imię człowiek Trofima Jegorycza, musiał się zdekoncentrować choćby na moment. W grę nie wchodziła jednak najmniejsza nawet ingerencja telepatyczna, gdyż tej klasy agent wykryłby ją błyskawicznie. To musiało być coś, co będzie wyglądać na przypadkowe i całkowicie naturalne wydarzenie. Zwłaszcza że Rosjanin pozostawał w ciągłym kontakcie z innymi, rozsianymi po okolicy esperami, którzy mieli zareagować w razie alarmu. Na przykład po zdjęciu wabika z restauracji albo próbie unieszkodliwienia jego przyczajonego partnera.
Mundek zdawał sobie sprawę, że nie ma najmniejszych szans na wyeliminowanie wszystkich przeciwników, wiedział również, że przerwanie jednego z połączeń w ich sieci natychmiast uruchomi alarm i postawi na nogi całą siatkę Trofima Jegorycza. Zdawać się więc mogło, że stoi przed niewykonalnym zadaniem. Tymczasem w jego głowie kiełkował już nowy plan.
Genialny plan.
Ciąg dalszy nastąpi.