Kroniki Jednorożca. Polowanie - Robert J. Szmidt - ebook
NOWOŚĆ

Kroniki Jednorożca. Polowanie ebook

Robert J. Szmidt

4,6

89 osób interesuje się tą książką

Opis

Oto powieść, w której przepowiedziano przyszłość, i to z przyprawiającą o dreszcz grozy precyzją!

Jak byś postąpił, gdybyś posiadał nadnaturalne moce? Gdybyś umiał czytać w myślach lub narzucać innym swoją wolę? Czy stałbyś się bohaterem, czy raczej złoczyńcą? A może wybrałbyś inne, spokojniejsze życie, udając jasnowidza oferującego swoje usługi każdemu, kto jest gotowy dobrze zapłacić: policji, zdesperowanym rodzinom osób zaginionych, chciwym korporacjom i bezwzględnym politykom.

Przyjmując ofertę służb specjalnych, telepata Edmund Lis trafia w sam środek toczonej od dekad bezlitosnej wojny, w której o wiele potężniejsi od niego esperzy walczą o dominację nie tylko nad Polską, ale też całą ludzkością.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 341

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (17 ocen)
10
7
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Arkedherun

Dobrze spędzony czas

Jak to jest możliwe że wersja audiobookowa ma wiecej zawartości niż ebook?! To wygląda jakby legimi wrzuciło złą wersje ksiażki
10
Shego

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie się czyta. Wreszcie superbohater, który nie jest amerykańskim amantem. Czekam na kolejne tomy.
10

Popularność




Re­dak­cjaUr­szula Gard­ner
Ko­rektaDo­rota Ho­nek-Sac
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Pro­jekt gra­ficzny okładkiDark Crayon
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2025 © Co­py­ri­ght by Ro­bert J. Szmidt, War­szawa 2025
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
Wy­da­nie pierw­sze w tej edy­cji
ISBN 978-83-8329-794-1
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

OD WY­DAWCY

Ten tekst po­wstał kilka lat przed ro­kiem 2010, a mimo to zna­la­zło się w nim wiele wy­jąt­kowo traf­nych prze­wi­dy­wań do­ty­czą­cych przy­szło­ści (wy­gląd wie­żowca Sky To­wer, póź­niej­sza o osiem lat pre­zy­den­tura Bro­ni­sława Ko­mo­row­skiego, ka­ta­strofa/za­mach, w któ­rej gi­nie więk­szość pro­mi­nent­nych człon­ków par­tii rzą­dzą­cej, trick Pu­tina po­le­ga­jący na wy­mia­nie sta­no­wisk i po­wro­cie w 2012 roku na fo­tel pre­zy­denta Fe­de­ra­cji Ro­syj­skiej, a na­wet przy­zna­nie Pol­sce or­ga­ni­za­cji Eu­ro­2012, które na­stą­piło do­piero pięć lat po po­wsta­niu tego tek­stu!). Oka­zały się one tak celne, że po­sta­no­wi­li­śmy nie wpro­wa­dzać ko­rekt pro­stu­ją­cych kilka drob­nych nie­ści­sło­ści, byś mógł ob­co­wać z pier­wotną wi­zją au­tora sły­ną­cego z prze­po­wia­da­nia w swo­ich książ­kach wy­da­rzeń z przy­szło­ści.

Przy­jem­nej lek­tury... i czuj się ostrze­żony!

Bazy­likę Świę­tego Pio­tra prze­bu­do­wy­wano wiele razy. Da­leka była droga od wi­zji Bra­man­tego, przez pro­jekty Ra­fa­ela, aż do Mi­chała Anioła, który na szki­cach tego pierw­szego oparł osta­teczną wer­sję świą­tyni. Tę znaną nam dzi­siaj. Gó­ru­jącą nad Wiecz­nym Mia­stem. Nie tylko gło­szącą wśród piel­grzy­mów chwałę Naj­wyż­szego, ale także po­wa­la­jącą na ko­lana nie­zwy­kłym pięk­nem i ma­je­sta­tem tych, któ­rym wy­daje się, że w Boga ni­gdy nie uwie­rzą.

Po­dobne wra­że­nie od­nosi piel­grzym spo­glą­da­jący na sym­bo­li­zu­jące czte­rech ewan­ge­li­stów strze­li­ste, acz wciąż nie­ukoń­czone wieże bar­ce­loń­skiej Sa­grada Fa­mília. Ba­zy­lika ta jest tak od­mienna od wy­obra­że­nia kla­sycz­nego ko­ścioła, że czło­wiek, wkra­cza­jąc w jej mury, czuje się, jakby wstę­po­wał do zu­peł­nie in­nego świata. Pa­trząc na nie­sa­mo­wite, obce wręcz kształty bu­dowli, na­wet ktoś do­brze obe­znany ze sztuką ar­chi­tek­tury musi przy­znać, że jego wie­dza jest ni­czym w po­rów­na­niu z ge­niu­szem Gau­diego.

Nie brak na świe­cie mi­stycz­nych bu­dowli sa­kral­nych od wie­ków urze­ka­ją­cych pięk­nem, i nic w tym dziw­nego: ich twórcy czy­nili wszystko co w ludz­kiej mocy, by dzieło było godne Boga. Ma­jąc w pa­mięci te cuda, trudno zro­zu­mieć, czym kie­ro­wali się pro­jek­tanci domu Bo­żego sto­ją­cego w sa­mym sercu Bia­łe­go­stoku. Be­to­nowa bryła, przy­po­mi­na­jąca ra­czej halę hi­per­mar­ketu ani­żeli ko­ściół, nie­wiele miała w so­bie go­tyc­kiej wy­nio­sło­ści. Nie była też wzo­rem stylu mo­der­ni­stycz­nego, a już z pew­no­ścią nie wy­wie­rała na­le­ży­tego wra­że­nia na wier­nych, któ­rzy cał­kiem nie­da­leko mo­gli zna­leźć za­ci­sze do mo­dłów w jed­nej z pe­reł eu­ro­pej­skiej ar­chi­tek­tury sa­kral­nej. Tyle że tam­ten bu­dy­nek zdo­biły pra­wo­sławne krzyże.

Wnę­trze be­to­no­wej świą­tyni też było su­rowe, białe jak ob­li­cze śmierci, chłodne jak jej od­dech, mimo że na dwo­rze pa­no­wał wła­śnie trudny do znie­sie­nia upał. Ma­sywne drzwi za­mknęły się za wcho­dzą­cym z głu­chym ło­mo­tem, lecz nikt z obec­nych nie od­wró­cił głowy. Prze­brzmiały już akordy or­ga­nów, za chwilę miało roz­po­cząć się ka­za­nie; ka­płan wspi­nał się wła­śnie po stop­niach nie­wy­so­kiej am­bony.

– Jedno jest kró­le­stwo w nie­bie­siech... – po­wie­dział ubrany na biało męż­czy­zna o dłu­gich si­wych wło­sach i prze­raź­li­wie szczu­płej twa­rzy, wcho­dząc mię­dzy ostat­nie rzędy pu­stych ła­wek. – Czyż nie tak mówi Bi­blia?

Wierni jak na ko­mendę od­wró­cili głowy ku idą­cemu środ­kiem nawy przy­by­szowi. Otwie­ra­jący Pi­smo Święte ka­płan za­marł z unie­sioną do bło­go­sła­wień­stwa ręką, pa­trząc z nie­skry­wa­nym za­sko­cze­niem na zbli­ża­jącą się do am­bony po­stać. W ab­so­lut­nej ci­szy każde ze­tknię­cie pod­ku­tych ob­ca­sów z imi­ta­cją mar­muru na po­sadzce brzmiało w uszach zgro­ma­dzo­nych ni­czym ude­rze­nie ko­wal­skiego młota.

– Dla­czego więc, miast wspól­nie gło­sić chwałę Zba­wi­ciela, roz­łu­pu­je­cie wciąż Kró­le­stwo Chry­stu­sowe na ko­lejne, nie­wiele róż­niące się od sie­bie odłamki? – za­py­tał przy­bysz, a głos miał mocny, do­no­śny, choć za­ra­zem bar­dzo spo­kojny.

Zgro­ma­dzeni w świą­tyni wi­dzieli go te­raz le­piej. Orli, wy­datny nos. Zrytą zmarszcz­kami wy­chu­dłą twarz. Po­kryte dwu­dnio­wym, ale rzad­kim za­ro­stem za­pa­dłe po­liczki. I oczy... Nie­sa­mo­wite, lśniące i tak nie­bie­skie jak kró­le­stwo, o któ­rym mó­wił. Męż­czy­zna za­trzy­mał się przy pierw­szych ław­kach. Przy­klęk­nął ostroż­nie na jedno ko­lano i prze­że­gnał się za­ma­szy­ście, po­chy­la­jąc głę­boko głowę.

– Dla srebr­ni­ków to czy­ni­cie, jak Ju­dasz? – za­dał ko­lejne py­ta­nie, po­wsta­jąc z iro­nicz­nym uśmie­chem na sze­ro­kich ustach. – A może dla chwili złud­nej wła­dzy?

– O kim... mowa? – wy­ją­kał za­sko­czony pro­boszcz. W jego gło­sie dało się wy­czuć nie­pew­ność i zbyt twardy jak na te strony ak­cent.

– O lu­dziach, któ­rzy przy­bi­jają do wrót świą­tyń kar­te­luszki ze swo­imi pra­wami – od­parł nie­zna­jomy. – O prze­peł­nio­nych grze­chem py­chy słu­gach Bo­żych bun­tu­ją­cych się prze­ciw wła­dzy in­nych, nie mniej god­nych po­gardy ka­pła­nów. O chci­wych wy­znaw­cach bożka ma­mony opły­wa­ją­cych w luk­susy po­środku mo­rza biedy. O fał­szy­wych au­to­ry­te­tach mo­ral­nych wy­pro­wa­dza­ją­cych swo­imi po­stęp­kami wier­nych ze świą­tyń. O tych wszyst­kich, któ­rzy zwą sie­bie pro­te­stan­tami, pra­wo­sław­nymi, ka­to­li­kami, choć tak na­prawdę, jako dzieci tego sa­mego Boga, zwać się po­winni je­dy­nie chrze­ści­ja­nami.

Mó­wiąc te słowa, nie pa­trzył na am­bonę, przy­glą­dał się za to uważ­nie sie­dzą­cym wo­kół niego lu­dziom. Wierni bali się spoj­rzeć mu pro­sto w twarz, ale gdy od­wra­cał wzrok, śle­dziły go dzie­siątki par oczu. Czuł te spoj­rze­nia na ple­cach. Pa­lące, pełne lęku, ale jesz­cze nie nie­na­wistne.

– Synu, dla­czego prze­szka­dzasz w od­pra­wia­niu na­bo­żeń­stwa?! – Tym ra­zem py­ta­nie z am­bony pa­dło ostrzej­szym to­nem. – Za kogo się uwa­żasz...?

Ktoś za­ka­słał w jed­nej z ostat­nich ła­wek po pra­wej. Ktoś inny na­tych­miast uci­szył go prze­cią­głym syk­nię­ciem.

– Wiesz, kim je­stem. Jako i wy... – Męż­czy­zna za­to­czył koło, roz­ło­żo­nymi rę­kami wska­zu­jąc na ławy. – Choć nie chce­cie w to jesz­cze uwie­rzyć.

– Bluź­nisz! – krzyk­nął ksiądz, opie­ra­jąc się dłońmi o rzeź­bioną ba­lu­stradę. Otwarta Bi­blia, po­pchnięta jego wy­dat­nym brzu­chem, zsu­nęła się z pod­pory i sze­lesz­cząc kar­tami, po­le­ciała wprost w wy­cią­gnięte dło­nie męż­czy­zny w bieli.

– Ja bluź­nię? – Przy­bysz ro­ze­śmiał się i de­li­kat­nie wy­pro­sto­wał za­gięte stro­nice.

– Nie masz prawa... – za­czął pro­boszcz, lecz nie do­koń­czył.

Za­trza­śnięta z hu­kiem Święta Księga nie tyle za­głu­szyła jego słowa, ile wci­snęła mu je z po­wro­tem do krtani. Głos przy­by­sza wy­da­wał się te­raz nie­mal szep­tem, ale nie było w ko­ściele osoby, która by nie drgnęła, gdy roz­le­gły się wy­po­wie­dziane z wy­raźną po­gardą słowa:

– A ja­kie ty masz prawo do by­cia pa­ste­rzem tej trzody po tym, co stało się w Krzy­dli­cach, Mo­rągu, Pia­secz­nie, Sta­lo­wej Woli? Czy twoje owieczki wie­dzą, dla­czego opusz­cza­łeś tamte pa­ra­fie nocą, po kry­jomu, nie­rzadko w asy­ście ochrony...?

Na­lana twarz du­chow­nego spur­pu­ro­wiała, zsi­niała nie­mal, oczy przez chwilę wy­ra­żały bez­gra­niczne prze­ra­że­nie, ale za­raz górę wzięła nie­na­wiść, ką­ciki ust za­drgały ner­wowo. Mie­rzyli się wzro­kiem. Ka­płan i nie­zna­jomy.

– Ty urba­nowa, ko­mu­ni­styczna gnido... – wy­sy­czał wresz­cie ksiądz, a jego twarz po­ja­śniała. – Tak, już wszystko ro­zu­miem. On cię tu na­słał! Naj­pierw kłam­li­wie opi­sał, a te­raz...

– Ten, który mnie przy­syła – od­po­wie­dział spo­koj­nie męż­czy­zna w bieli, przy­ci­ska­jąc Bi­blię do piersi – nie ma nic wspól­nego z wy­mie­nio­nym przez cie­bie czło­wie­kiem.

– Już ja do­sko­nale wiem, skąd przy­cho­dzisz i kto ci płaci! – Pro­boszcz wy­ce­lo­wał pa­lec w smutno się uśmie­cha­ją­cego męż­czy­znę. – Ale mnie tak ła­two nie prze­stra­szysz, ko­mu­chu! Solą w oku wam je­ste­śmy, bo lu­dzi nie da­jemy ogłu­piać i ogra­biać w biały dzień!

– À pro­pos ogra­bia­nia... – prze­rwał mu bez­ce­re­mo­nial­nie czło­wiek w bieli. – Ta sta­ro­winka, którą na­ma­ści­łeś przed­wczo­raj, miała cał­kiem sporo oszczęd­no­ści w sza­fie. Chyba jesz­cze nie zdą­ży­łeś ich wpła­cić na to konto w Arce, z któ­rego fi­nan­su­jesz...

– Kłamca! Oszczerca! – wy­darł się ka­płan. Spoj­rzał bła­gal­nie na swo­ich pa­ra­fian, roz­kła­da­jąc ręce w pa­pie­skim ge­ście. – A wy co tak sie­dzi­cie i pa­trzy­cie, kiedy wa­szego pro­bosz­cza pro­wo­ka­to­rzy po­nie­wie­rają?

Przy­bysz spoj­rzał z roz­ba­wie­niem na ławki, w któ­rych paru męż­czyzn za­częło się ner­wowo krę­cić. Trzech wła­śnie wsta­wało, za­chę­ca­nych ko­lej­nymi we­zwa­niami ka­płana. Siwy wska­zał pal­cem naj­bliż­szego z nich. Ubrany w wy­świech­tany śliw­kowy gar­ni­tur, pa­mię­ta­jący za­pewne wcze­snego Gierka, był niż­szy od niego o głowę i znacz­nie grub­szy.

– A kto jest bez winy, niech pierw­szy rzuci ka­mie­niem... – po­wie­dział, pa­trząc pro­sto w zmru­żone, zimne oczy w ko­lo­rze stali. Na wy­so­kim czole wska­za­nego męż­czy­zny, mimo chłodu pa­nu­ją­cego w świą­tyni, po­ja­wiły się kro­ple potu. Spły­wały szybko, nik­nąc w krza­cza­stych brwiach. – Po­bi­jesz mnie, Wło­dziu, jak tę ko­bie­cinę w ze­szły pią­tek, która nie mo­gła od­dać po­ży­czo­nych na leki pie­nię­dzy? Ska­tu­jesz mnie jak ją za marne dwie­ście zło­tych? A może po­gro­zisz mi ko­zi­kiem, który wciąż no­sisz w kie­szeni? Tym sa­mym, któ­rym po­cią­łeś twarz Jadźki od So­bo­la­ków. Pa­mię­tasz ją na pewno. Może i mi­nęło trzy­dzie­ści lat od tam­tej chwili, ale prze­cież to była twoja pierw­sza po­ważna ro­bota, pa­nie... Wsiowy Gang­ster. Nie lu­bisz, kiedy chłopcy Ro­gala tak na cie­bie mó­wią... Nie lu­bisz, ale mu­sisz słu­chać za każ­dym ra­zem, kiedy idziesz po swoje srebr­niki...

Męż­czy­zna w śliw­ko­wym gar­ni­tu­rze za­drżał, sły­sząc te słowa, po­tem spoj­rzał nie­pew­nie na twarz sie­dzą­cej obok niego ko­biety. Wy­ma­lo­wane wszyst­kimi od­cie­niami fio­letu, okrą­głe z prze­ra­że­nia oczy mó­wiły same za sie­bie. Do tej pory Wło­dzi­mierz Pra­szka był dla ich wła­ści­cielki ko­cha­ją­cym, może tylko nieco zbyt su­ro­wym mę­żem. Tak­sów­ka­rzem z za­mi­ło­wa­nia i za­wodu. Nie wie­działa o do­dat­ko­wych za­ję­ciach ani o wielu in­nych spra­wach do­mo­ro­słego eg­ze­ku­tora dłu­gów po­bli­skiego lom­bardu, jed­nakże o sta­rym nożu no­szo­nym po­dobno dla sa­mo­obrony mu­siała wie­dzieć. Po­cią­gnęła osłu­pia­łego męża za rę­kaw, a on, z otwar­tymi ustami i wy­ba­łu­szo­nymi oczami, klap­nął ocię­żale na ty­łek, sku­pia­jąc na so­bie spoj­rze­nia naj­bli­żej sie­dzą­cych.

– I ty, Bru­tu­sie, prze­ciwko mnie? – Pa­lec przy­by­sza po­wę­dro­wał ku na­stęp­nemu obrońcy księ­dza.

Wska­zany pod­cho­dził lekko po­chy­lony z rę­kami wy­cią­gnię­tymi jak do walki.

– My­ślisz, Paw­lik – siwy spo­koj­nie pa­trzył mu pro­sto w oczy – że pój­dzie ci ze mną tak ła­two jak z czło­wie­kiem, któ­rego po­trą­ci­łeś tam­tej syl­we­stro­wej nocy na dro­dze za Pa­ty­kami? On nie mógł się bro­nić, kiedy ścią­ga­łeś go na po­bo­cze. Miał zła­many krę­go­słup, był cał­ko­wi­cie spa­ra­li­żo­wany, ale mógł mó­wić... I mó­wił, cią­gle mó­wił, prawda? Bła­gał, że­byś się uli­to­wał, że­byś we­zwał po­moc, że­byś nie po­zwo­lił mu umrzeć... Wiesz, jak długo jesz­cze ko­nał po tym, jak od­je­cha­łeś, ze­pchnąw­szy go do wy­peł­nio­nego śnie­giem rowu? Wiesz, co się po­tem stało z jego ro­dziną?

Paw­lik, a wła­ści­wie Pa­weł, bo zdrob­nie­niem na­zy­wała go tylko żona i paru ko­le­gów, szedł na­dal w kie­runku męż­czy­zny w bieli, ale w jego po­sta­wie nie było już śladu agre­sji. Szedł jak au­to­mat, ręce opu­ścił, szczęka drgała mu spa­zma­tycz­nie, oczy za­szły mgłą. Nie miał po­ję­cia, co stało się z ofiarą wy­padku, nie chciał też wie­dzieć, co spo­tkało ro­dzinę tego czło­wieka. Pra­gnął za­po­mnieć, lecz na­wet lata pi­cia na umór nie uwol­niły go od tych wspo­mnień.

– Wma­wia­łeś so­bie, kiedy do­pa­dały cię kosz­mary, że ten czło­wiek prze­żył – sce­niczny szept si­wego do­tarł do naj­dal­szych rzę­dów – choć w głębi du­szy do­brze wie­dzia­łeś, że nie miał naj­mniej­szych szans. Utrata ta­kiej ilo­ści krwi, hi­po­ter­mia. To był śro­dek na­prawdę mroź­nej zimy... Ty też nie bę­dziesz miał szans, Paw­lik, kiedy sta­niesz przed ob­li­czem Naj­wyż­szego Sę­dziego. Może gdy­byś nie za­brał wtedy port­fela, gdy­byś nie ścią­gnął ob­rączki... Gdy­byś choć prze­stał jeź­dzić po pi­jaku...

Męż­czy­zna zwany Paw­li­kiem upadł na ko­lana o krok od swo­jej nie­do­szłej ofiary. Pła­kał, beł­ko­tał coś nie­zro­zu­miale, po­tem, nie wsta­jąc z ko­lan, rzu­cił się w stronę ła­wek. Usi­ło­wał chwy­tać sie­dzą­cych naj­bli­żej lu­dzi za nogi, ale oni od­su­wali się od niego, sy­cząc z obrzy­dze­nia, jakby roz­no­sił naj­gor­szą za­razę.

Trzeci obrońca księ­dza sam grzecz­nie usiadł na miej­scu, za­nim przy­bysz zwró­cił się w jego stronę, wsze­lako szmer w ko­ściele nie ustał. Aku­styka w nie­grze­szą­cej urodą bu­dowli była na­prawdę zna­ko­mita. Każde, naj­ci­szej na­wet wy­po­wie­dziane słowo było sły­szalne rów­nie do­brze w ostat­nim rzę­dzie jak i tu­taj, tuż pod am­boną.

– Znam każdy wasz grzech i każde prze­wi­nie­nie – cią­gnął si­wo­włosy, prze­cha­dza­jąc się z wolna przed pierw­szą ławką. – Mam ad­res two­jej no­wej ko­chanki, Ju­reczku... To już druga za­li­czona se­kre­tarka w tym roku, nie­praw­daż? – Wy­mie­niony z imie­nia no­wo­bo­gacki za­śmiał się ner­wowo i umilkł, do­strze­gł­szy nie­na­wistne spoj­rze­nie ele­ganc­kiej żony. – O fa­ga­sie z nie­bie­skim fo­cu­sem, któ­remu już dwa razy roz­ora­łaś ob­ca­sami pod­su­fitkę, też wiem. – Nie­na­wiść w oczach by­łej miej­sco­wej miss pięk­no­ści ustą­piła czy­stemu prze­ra­że­niu. – Sie­dem ty­sięcy dwie­ście osiem­dzie­siąt. – Szczu­pły chło­pak w przy­du­żej ma­ry­narce prze­łknął ner­wowo ślinę, aż mu jabłko Adama za­tań­czyło na ła­bę­dziej szyi. – Tyle już ukra­dłeś z kasy osie­dlo­wego sklepu, w któ­rym pra­cu­jesz. A wła­ści­ciel na­dal my­śli, że to on cie­bie wy­ko­rzy­stuje, nie pła­cąc za nad­go­dziny. A pan li­sto­nosz ma może na­dzieję, że nikt nie wie, kto zle­cał w lipcu wła­ma­nia do miesz­kań urlo­po­wi­czów z An­to­niu­kow­skiej?

I znów tylko kilka kro­ków dzie­liło mó­wią­cego od am­bony. Pro­boszcz stał jak ska­mie­niały, przy­po­mi­na­jąc jedną z na­tu­ra­li­stycz­nych rzeźb zdo­bią­cych za­zwy­czaj stare ko­ścioły. Za­pewne wie­dział już, że prze­grał tę walkę, ale wciąż za­sta­na­wiał się, kim jest męż­czy­zna ubrany na biało. W prze­ci­wień­stwie do pa­ra­fian nie wie­rzył, że wie­dza, jaką dys­po­nuje ta­jem­ni­czy przy­bysz, po­cho­dzi z za­świa­tów.

– A wra­ca­jąc do na­szego pa­ste­rza... – Szmery roz­mów umil­kły na­gle jak jęki umie­ra­ją­cego, który wła­śnie do­ko­nał ży­wota. – Pani Wie­czor­kowa, pro­szę za­py­tać syna po po­wro­cie do domu, gdzie to wy­jeż­dżał z księ­dzem do­bro­dzie­jem w so­boty. A je­śli nie bę­dzie chciał po­wie­dzieć, to może ka­sety wi­deo, które znaj­dują się na ple­ba­nii, w skrzyni z drew­nem na opał do ko­minka, tej dę­bo­wej, za­mknię­tej na kłódkę, wy­ja­śnią sprawę...

– Za­milcz... pro­szę, za­milcz... – Zda­wało się, że ksiądz zu­peł­nie bez­gło­śnie po­ru­sza ustami, a mimo to wszy­scy sły­szeli, co mówi. Cud praw­dziwy, a może tylko efekt wy­jąt­ko­wego kunsztu po­zba­wio­nego gu­stu ar­chi­tekta?

Si­wo­włosy za­milkł, od­wró­cił się ku am­bo­nie i wzniósł ra­mię w oskar­ża­ją­cym ge­ście, lecz za­nim się ode­zwał, inny głos prze­rwał ci­szę. O wiele wyż­szy w to­na­cji i znacz­nie bar­dziej sta­now­czy.

Do­bie­gał od wej­ścia.

– Przed­sta­wie­nie skoń­czone, pa­nie Lis!

Obej­rzeli się pra­wie wszy­scy, prócz męż­czy­zny w bieli i księ­dza, który pa­trzył w tamtą stronę cały czas. Sta­rzec opu­ścił po­woli wy­cią­gniętą rękę i zmełł w ustach ci­che prze­kleń­stwo, tak ci­che, że ni­komu nie udało się go usły­szeć.

Przy wej­ściu stało trzech męż­czyzn w czar­nych gar­ni­tu­rach. Dwaj po­tęż­nie zbu­do­wani, o by­czych kar­kach i nie­mal iden­tycz­nych twa­rzach, trzy­mali się za ple­cami trze­ciego, znacz­nie szczu­plej­szego i niż­szego od nich. Już na pierw­szy rzut oka wi­dać było, że jest on o wiele star­szy od swo­ich to­wa­rzy­szy. Miał wy­so­kie, blade czoło, przy­pró­szone si­wi­zną włosy, wod­ni­ste oczy, wą­ską szcze­linę ust nie­mal cał­ko­wi­cie po­zba­wioną warg i orli nos, na któ­rym opie­rały się grube oku­lary o lekko przy­ciem­nio­nych szkłach. Ci, któ­rzy sie­dzieli naj­bli­żej, gdyby mieli do­bry zmysł ob­ser­wa­cji, mo­gliby zo­ba­czyć jesz­cze je­den szcze­gół: cie­niutką ko­li­stą bli­znę na skroni.

– Urząd Ochrony Pań­stwa – oznaj­mił ni­ski męż­czy­zna, po­ka­zu­jąc nie­wielką od­znakę, któ­rej kształtu z tej od­le­gło­ści nie da­łoby się roz­po­znać, nie mó­wiąc już o od­szy­fro­wa­niu zdo­bią­cych ją na­pi­sów. – Pro­szę wszyst­kich o za­cho­wa­nie spo­koju i po­zo­sta­nie na miej­scach – do­dał, wi­dząc po­ru­sze­nie, ja­kie wy­wo­łały jego słowa wśród za­sko­czo­nych lu­dzi.

Ro­śli blon­dyni, naj­praw­do­po­dob­niej bliź­niacy, sta­nęli tym­cza­sem za ple­cami męż­czy­zny w bieli. Ich prze­ło­żony pod­szedł z prze­ciw­nej strony, przy­klęk­nął przed oł­ta­rzem i nie­dbale się prze­że­gnał. Po­tem spoj­rzał pro­sto w oczy si­wo­wło­sego.

– Ed­mun­dzie Li­sie, synu Sta­ni­sława i We­ro­niki – po­wie­dział bez­na­mięt­nie, jakby cy­to­wał dane z rocz­nika sta­ty­stycz­nego – w imie­niu Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej aresz­tuję pana za uczest­nic­two w zor­ga­ni­zo­wa­nej gru­pie prze­stęp­czej, któ­rej ce­lem była próba wy­mu­sza­nia oku­pów przez za­stra­sze­nie i szan­taż osób du­chow­nych.

Oskar­żony mil­czał. Jedno ski­nie­nie oku­lar­nika wy­star­czyło, by fa­chowo za­ło­żono mu kaj­danki i po­cią­gnięto mię­dzy ławki. Nie bro­nił się, gdy bliź­niacy go wy­pro­wa­dzali, nie szar­pał na­wet. Szedł po­tul­nie, nie­mal bez­wol­nie po­mię­dzy funk­cjo­na­riu­szami służb spe­cjal­nych, wpa­tru­jąc się w pod­łogę. Mil­czał, ale z jego twa­rzy nie znik­nął iro­niczny uśmie­szek.

– Pro­szę o wy­ba­cze­nie. – Ofi­cer omiótł wzro­kiem sie­dzą­cych w ław­kach. – Przede wszyst­kim za to, że tak długo nie re­ago­wa­li­śmy. Jak pań­stwo ro­zu­mieją, mu­sie­li­śmy po­cze­kać, aż po­dej­rzany za­brnie tak da­leko w swoim przed­sta­wie­niu, by pod­czas pro­cesu nie mógł się wy­łgać byle wy­mówką. Za­rę­czam jed­no­cze­śnie, że Ed­mund Lis już ni­gdy nie bę­dzie się wam na­rzu­cał. Dzię­kuję za za­cho­wa­nie spo­koju i współ­pracę... Szczęść Boże!

Zdez­o­rien­to­wany na­głym zwro­tem wy­da­rzeń pro­boszcz, na­dal tkwiący na am­bo­nie, prze­że­gnał się ner­wowo i pa­trząc za od­cho­dzą­cymi, wy­ją­kał trzę­są­cym się gło­sem:

– Bra­cia moi... i sio­stry! Oto by­li­ście świad­kami... okrop­nych po­mó­wień... ja­kie ten oszczerca wy­po­wie­dział... nie tylko prze­ciw wam... ale i... mnie, wa­szemu pa­ste­rzowi... A jed­nak... spra­wie­dli­wość bo­ska, jak wi­dzi­cie... ist­nieje!

Zmie­rza­jący do wyj­ścia ofi­cer, sły­sząc te słowa, za­trzy­mał się w po­ło­wie nawy i po­woli od­wró­cił.

– Pan Lis żyje wpraw­dzie z szan­ta­żo­wa­nia lu­dzi – po­wie­dział bez­na­mięt­nym to­nem – ale ni­gdy nie na­zwał­bym go kłamcą albo oszczercą. Pod­stawą dzia­łal­no­ści kie­ro­wa­nej przez niego grupy prze­stęp­czej jest do­sko­nały wy­wiad śro­do­wi­skowy. Oba­wiam się, że ża­den z po­sta­wio­nych tu­taj przez niego za­rzu­tów nie był kłam­liwy. Ale tym zajmą się w swoim cza­sie wła­ściwe or­gana ści­ga­nia.

Wy­pro­wa­dzany mu­siał do­sły­szeć te słowa, do uszu ze­bra­nych w ko­ściele do­szedł bo­wiem jego gło­śny śmiech. Na tyle gło­śny, że za­głu­szył na­wet kroki za­my­ka­ją­cego po­chód męż­czy­zny w czerni.

* * *
Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

WOJNA

ko­lejny tom KRO­NIK JED­NO­ROŻCAjuż wkrótce w księ­gar­niach

Tyły szpi­tala róż­niły się znacz­nie od jego frontu. Czte­ro­pię­trowy, pa­mię­ta­jący czasy Dru­giej Rze­czy­po­spo­li­tej gmach od­no­wiono tylko od strony ulicy, jak kie­dyś bu­dynki na tra­sach prze­jazdu pa­pieża. Wy­star­czyło przejść przez bramę jed­nej z przy­le­głych, prze­zna­czo­nych do roz­biórki ka­mie­nic, by tra­fić do zu­peł­nie in­nego świata.

Zde­wa­sto­wane po­dwó­rze mo­gło słu­żyć za plan filmu wo­jen­nego, a na­wet po­sta­po­ka­lip­tycz­nego, szcze­gól­nie ta jego część, która znaj­do­wała się za mu­rem od­dzie­la­ją­cym nie­wielki ogród lecz­nicy od wy­sy­pi­ska śmieci i gruzu, w ja­kie ekipy bu­dow­lane za­mie­niły te­ren po­mię­dzy rzę­dem zruj­no­wa­nych ka­mie­nic i na wpół ro­ze­bra­nych ofi­cyn.

W ta­kim miej­scu nie po­winno być ży­wej du­szy, zwłasz­cza o tej po­rze w nie­dzielę, lecz Mun­dek do­sko­nale wie­dział, że nie jest sam. Miał przed sobą pięć osób, któ­rych nie zo­ba­czy jesz­cze przez co naj­mniej mi­nutę, do­póki nie mi­nie za­łomu ogro­dze­nia przy po­kry­tej li­sza­jami po­czer­nia­łego tynku ścia­nie naj­bliż­szego z roz­bie­ra­nych bu­dyn­ków. Nie zwol­nił jed­nak, uśmiech­nął się tylko pod no­sem.

Tego mu było trzeba.

* * *

Po­ja­wie­nie się star­szego męż­czy­zny w ide­al­nie skro­jo­nym bia­łym gar­ni­tu­rze, ani tro­chę nie­pa­su­ją­cego do tej sce­ne­rii, za­sko­czyło czte­rech mło­dych męż­czyzn ota­cza­ją­cych pół­ko­lem klę­czącą na be­to­nie za­pła­kaną dziew­czynę, przed którą le­żał za­krwa­wiony pies.

– Pa­no­wie! – Przy­bysz po­wi­tał miej­scową żu­lię sze­ro­kim, choć nie­zbyt przy­ja­znym uśmie­chem.

Czwórka dre­sia­rzy zmie­rzyła go po­gar­dli­wym wzro­kiem. Stary, chudy jak szczapa, od­strze­lony le­piej niż stróż w Boże Ciało nie mógł sta­no­wić za­gro­że­nia, zwłasz­cza że na pewno nie miał przy so­bie broni. Zdej­mu­jąc ma­ry­narkę i prze­wie­sza­jąc ją przez ra­mię, od­sło­nił ści­śle przy­le­ga­jącą do ciała ka­mi­zelkę, a do tego ob­ró­cił się, gdy ka­wał tynku od­padł od na wpół zbu­rzo­nej ściany, dzięki czemu prze­ko­nali się, że nie ukrył pi­sto­letu za pa­skiem z tyłu.

– Wy­pad! – wark­nął Byku, naj­po­staw­niej­szy z czwórki opry­chów, dwu­dzie­sto­letni nie­for­malny przy­wódca za­lążka blo­ker­skiego gangu. Wska­zał przy tym naj­bliż­szą bramę za­krwa­wio­nym prę­tem zbro­je­nio­wym.

– Nie prze­szka­dzaj­cie so­bie. – Lis zi­gno­ro­wał po­le­ce­nie, roz­glą­da­jąc się za miej­scem, gdzie mógłby usiąść.

Miał do wy­boru uło­żone w stos belki stro­powe z roz­bie­ra­nej przed­wo­jen­nej ofi­cyny i prze­wró­coną na bok po­rdze­wiałą skrzy­nię. Zde­cy­do­wał się na drewno, choć nie było o wiele czyst­sze od me­talu. Po­nie­waż wszystko, czego by tu­taj do­tknął, mu­siało po­zo­sta­wić ślad na jego no­wym gar­ni­tu­rze, przy­siadł naj­ostroż­niej jak umiał na wy­cią­gnię­tej z kie­szeni spo­rej lnia­nej chu­s­teczce.

– Spier­da­laj, i to już! – Oprych po­czuł się do­tknięty tak jaw­nym lek­ce­wa­że­niem.

Po­zo­wał na twar­dziela – dwa lata po­praw­czaka, po­tem od­siadka pół­rocz­nego wy­roku za kra­dzież z wła­ma­niem sta­wiały go wy­soko w hie­rar­chii lo­kal­nego dre­siar­stwa – nie mógł więc so­bie po­zwo­lić na po­dobne trak­to­wa­nie. Zwłasz­cza w obec­no­ści lesz­czy, któ­rych ura­biał od mie­sięcy.

– Wy­palę jed­nego i zni­kam, ma­cie moje słowo – za­pew­nił obo­jęt­nym to­nem Mun­dek.

– Ty ja­kiś nie­do­ro­zwój je­steś? – Roz­ju­szony Byku ru­szył w jego kie­runku, ale po dwóch kro­kach do­tarło do niego, że nie tak to po­wi­nien ro­ze­grać. – Zyga! – Spoj­rzał przez ra­mię na skoł­tu­nio­nego ru­dzielca, który nie się­gał mu na­wet do pa­chy. – Po­chla­staj zgreda, je­śli nie ru­szy dupy.

Lis za­pa­lił w tym cza­sie pa­pie­rosa i za­cią­gnął się głę­boko, mru­żąc po­wieki z roz­ko­szy, jakby sie­dział nie na tym za­sy­fio­nym pra­skim po­dwó­rzu, ale na ławce po­środku Ła­zie­nek.

Tego mu było trzeba. Do­kład­nie tego.

Wy­wo­łany dre­siarz wy­jął z kie­szeni brzy­twę, starą fry­zjer­ską mojkę, jak na­zy­wano to za­bój­cze na­rzę­dzie w cza­sach mło­do­ści Mundka. Roz­ło­żył ją wpraw­nym ru­chem, szcze­rząc po­żół­kłe zęby, i mach­nął kil­ka­krot­nie, jakby ciął wy­ima­gi­no­wa­nego prze­ciw­nika. Szybki był, zwinny, mógł spra­wić pro­blemy każ­demu prze­ciw­ni­kowi, na­wet uzbro­jo­nemu. Na ubra­nym w biały gar­ni­tur star­szym męż­czyź­nie nie zro­bił jed­nak wra­że­nia, co roz­ju­szyło go bar­dziej niż zlek­ce­wa­żo­nego wcze­śniej Byka.

Lu­dzie za­zwy­czaj po­kor­nieli na wi­dok tego ostrza. Rzadko mu­siał ta­plać je we krwi, ale ro­bił to z ochotą, na­wet gdy nie było ta­kiej ko­niecz­no­ści. Krę­ciło go za­da­wa­nie bólu, uwiel­biał wsłu­chi­wać się w bła­ga­nia ofiar i na­pa­wał się ich stra­chem, ale dzi­siaj ten dzia­dyga od­bie­rał mu całą przy­jem­ność. Za­płaci za to kil­koma na­prawdę pa­skud­nymi bli­znami.

Zyga ru­szył w kie­runku Mundka, nie prze­sta­jąc wy­ma­chi­wać brzy­twą. Wy­ko­ny­wał co­raz bar­dziej skom­pli­ko­wane ewo­lu­cje, jakby chciał udo­wod­nić, że może zro­bić z nią wszystko, co ze­chce. Za­nim po­sta­wił piąty z dwu­dzie­stu kro­ków, ja­kie dzie­liły go od celu, Lis wy­dmuch­nął siny dym po ko­lej­nym głę­bo­kim sztach­nię­ciu i prze­krzy­wiw­szy lekko głowę, ode­zwał się kon­wer­sa­cyj­nym to­nem:

– Uwa­żaj, przy­ja­cielu, bo jesz­cze się po­tkniesz i sam so­bie...

Za­milkł, kiedy Zyga za­ha­czył czub­kiem buta o wy­sta­jącą kra­wędź spę­ka­nego be­tonu, któ­rym dzie­siątki lat wcze­śniej wy­lano całe po­dwó­rze.

W tym wła­śnie mo­men­cie uzbro­jona w brzy­twę ręka dre­sia­rza wy­ko­ny­wała ruch imi­tu­jący pod­ci­na­nie gar­dła. To wy­star­czyło, by próba na­śla­dow­nic­twa cia­łem się stała. Srebrne ostrze prze­cięło skórę na po­kry­tej rzad­kim ru­dym za­ro­stem szyi mniej wię­cej od tcha­wicy po na­sadę ucha, przy oka­zji prze­po­ła­wia­jąc do­brze wi­doczną tęt­nicę. Zdzi­wiony Zyga przy­sta­nął, broń wy­pa­dła mu z ręki na kilka se­kund przed tym, nim sam osu­nął się na ko­lana, bro­cząc krwią jak – nie przy­mie­rza­jąc – za­rzy­nana świ­nia. Co cie­kawe, nie pró­bo­wał się ra­to­wać, zu­peł­nie jakby za­sko­cze­nie ode­brało mu wła­dzę we wszyst­kich człon­kach. Parę chwil póź­niej stra­cił przy­tom­ność i zwa­lił się bez­wład­nie na twarz. Nie znie­ru­cho­miał jed­nak od razu – jego ciało wciąż po­dry­gi­wało, a nogi wierz­gały, jakby chciał biec na le­żąco.

Po­zo­stali dre­sia­rze stali w mil­cze­niu jak słupy, tylko klę­cząca za nimi dziew­czyna za­pisz­czała prze­raź­li­wie, ku­ląc się od­ru­chowo, jakby to ją do­się­gnęło ostrze brzy­twy.

– Co jest, kurwa? – wy­mam­ro­tał Dzi­dek, może o pół głowy niż­szy od Byka, ale za to dwa razy szczu­plej­szy. Był naj­bar­dziej roz­gar­nięty z ca­łej czwórki, grał rolę pra­wej ręki sa­mo­zwań­czego szefa.

Mun­dek jesz­cze przez chwilę przy­glą­dał się do­go­ry­wa­ją­cemu brzy­twia­rzowi, a gdy ten w końcu znie­ru­cho­miał, pod­niósł spoj­rze­nie.

– A uprze­dza­łem... – rzu­cił bez­na­mięt­nie, za­nim pa­pie­ros tra­fił po­now­nie mię­dzy jego wargi.

– Kim ty, kurwa, je­steś? – za­py­tał Byku, opusz­cza­jąc pręt, któ­rym kilka mi­nut wcze­śniej za­bił psa.

– Zga­duj­cie – od­parł roz­ba­wiony Lis.

Dre­sia­rze po­pa­trzyli po so­bie. Nie mieli zbyt tę­gich min. Je­den z nich wła­śnie sko­nał, wy­krwa­wia­jąc się na śmierć, a temu dziw­nemu wap­nia­kowi na­wet nie drgnęła po­wieka.

Nie­zręczne mil­cze­nie prze­cią­gało się, więc Mun­dek do­dał:

– Do­bra, pa­no­wie, mała pod­po­wiedź. Słowo na trzy li­tery... – Urwał, po czym za­śmiał się szcze­rze uba­wiony, choć nie pa­dła żadna od­po­wiedź. – Nie, nie, nie. Nie to słowo. Wiem, że mo­że­cie mieć trud­no­ści z ogar­nię­ciem... tak się chyba te­raz mówi... te­matu, ale słowo, o któ­rym po­my­ślał je­den z was, pi­szemy przez „ch”, żeby unik­nąć ru­sy­cy­zmu. Zresztą nie­ważne, pró­buj­cie da­lej.

Znów za­cią­gnął się dy­mem, a oni po­ble­dli. Szcze­gól­nie Siwy, ostatni z czwórki, który na końcu ję­zyka miał wy­raz wspo­mniany przez fa­ceta w bia­łym gar­ni­tu­rze.

– To... to... – stę­kał sko­ło­wany Dzi­dek.

– Do­brze kom­bi­nu­jesz – po­chwa­lił go Mun­dek.

– Bóg? – wy­bą­kał chło­pak gra­jący rolę pra­wej ręki Byka.

– Mocne słowo, przy­znaję, acz­kol­wiek bar­dzo prze­sa­dzone. Choć z wa­szego punktu wi­dze­nia...

Lis za­wie­sił głos, sku­pia­jąc wzrok na klę­czą­cej dziew­czy­nie. Skóra wo­kół jej pra­wego oka była mocno opuch­nięta i za­czy­nała już na­bie­rać si­nej barwy. Spoj­rze­nie na Dzidka ujaw­niło jesz­cze je­den szcze­gół. Roz­pięty roz­po­rek dry­blasa, tak samo jak tok jego my­śli, wska­zy­wał do­bit­nie, w czym tak na­prawdę prze­szko­dził in­truz w bia­łym gar­ni­tu­rze.

– Ty je­bana ka­na­lio... – wy­sy­czał Byku, za­ci­ska­jąc palce na ka­wałku po­rdze­wia­łego że­laza, które przy­naj­mniej jego zda­niem miało po raz wtóry za­kosz­to­wać krwi.

Jego to­wa­rzy­sze się­gnęli po noże. Nie za­częli jed­nak nimi wy­ma­chi­wać jak ich do­piero co zmarły kum­pel – czyli nie byli aż tak głupi, na ja­kich wy­glą­dali.

Mun­dek już otwie­rał usta, by od­po­wie­dzieć na in­wek­tywę, gdy krę­pu­jącą ci­szę prze­rwały dźwięczne tony ma­zurka Cho­pina.

– Chwi­leczkę... – rzu­cił, po czym wło­żył na wpół wy­pa­lo­nego pa­pie­rosa do ust, by się­gnąć do kie­szeni spodni po ko­mórkę. Ku zdzi­wie­niu ob­ser­wu­ją­cej tę scenę dziew­czyny dre­sia­rze za­sty­gli w pół ru­chu, jakby po­słu­chali prośby męż­czy­zny. – Tak? – ode­zwał się zwięźle Lis. – Je­stem na ty­łach szpi­tala, a gdzie mam być. – Znów za­milkł na kilka se­kund, by wy­słu­chać tego, co ma do po­wie­dze­nia roz­mówca. – Po­trze­buję jesz­cze paru mi­nut – od­po­wie­dział nieco znie­cier­pli­wiony. – Tak, wiem, że nie mamy dużo czasu, ale tra­fi­łem tu­taj na... drobny pro­blem. – Prze­rwał, by się za­cią­gnąć. – Nie pa­ni­kuj, Młody, to nie oni. Daj mi jesz­cze pięć, mak­sy­mal­nie dzie­sięć mi­nut. Jak tylko spraw­dzę, czy te­ren jest czy­sty, dam wam znać. Tak, wiem. Będę się śpie­szył, masz moje słowo.

Ko­mórka znik­nęła w kie­szeni, lecz fa­cet w bia­łym gar­ni­tu­rze sie­dział jesz­cze przez mo­ment z przy­mknię­tymi oczyma, jakby się nad czymś za­sta­na­wiał. Kiedy roz­warł w końcu po­wieki, wszystko wró­ciło do normy.

A ra­czej pra­wie wszystko.

Dre­sia­rze się po­ru­szyli, ale nie po­szli da­lej, sta­nęli tylko w bar­dziej na­tu­ral­nych po­zach. Ich twa­rze po­bla­dły, czego nie­do­szła ofiara gwałtu nie mo­gła zo­ba­czyć.

– Ech... – Sztach­nąw­szy się raz jesz­cze, Mun­dek po­słał nie­do­pa­łek za ogro­dze­nie moc­nym pstryk­nię­ciem. – Wiesz, Byku, jest coś, co nas łą­czy. I to­bie, i mnie wy­daje się, że mamy wszystko pod kon­trolą, ale tak nie jest. Se­rio. Weźmy Si­wego. Niby taki po­słuszny, ci­chutki, usłużny, ale... ci­cha woda brzegi rwie. – Za­śmiał się, wie­dząc, że na­wią­za­nie do pio­senki z jego mło­do­ści bę­dzie zu­peł­nie nie­czy­telne dla bandy pry­mi­ty­wów słu­cha­ją­cych wy­łącz­nie czę­sto­chow­skich ry­mów, zwa­nych nie wie­dzieć czemu ra­pem, w któ­rych po­dobni im kre­tyni sła­wili pi­cie bro­wa­rów na ław­kach, rżnię­cie la­cho­nów i obi­ja­nie so­bie mord. Sto­jący na­prze­ciw niego lu­dzie, o ile można było ich okre­ślić tym mia­nem, byli tak obcy, że rów­nie do­brze mógł prze­ma­wiać do go­łębi gru­cha­ją­cych w ru­inach ofi­cyn wy­soko nad ich gło­wami. – Za­py­taj go na przy­kład, co ro­bił wczo­raj wie­czo­rem – do­koń­czył, wsta­jąc.

Byku spoj­rzał na kum­pla, który – biały jak kreda – po­ru­szał ryt­micz­nie ustami.

– Ty mi tu nie od­pier­da­laj świą­tecz­nego kar­pia, tylko na­wi­jaj! – Ostre wark­nię­cie otrzeź­wiło Si­wego.

– No wiesz... Ja tylko... Ona...

– Ona? – Drą­gal w pa­sia­stych spodniach od dresu i spra­nej ko­szulce ozdo­bio­nej wiel­kim logo Adi­dasa ob­ró­cił się w stronę kom­pana. – Jaka ona?

– Ja... no... – Spo­cony nie­ludzko Siwy po­now­nie się za­ciął.

– Pa­no­wie, na­prawdę nie mam czasu na te cyrki – wtrą­cił Mun­dek po tym, gdy już strzep­nął kil­ka­krot­nie chu­s­teczkę, by ją zło­żyć i scho­wać do kie­szeni. – Mó­wiąc w skró­cie, blon­das po­suwa twoją naj­młod­szą sio­strę, i to od paru mie­sięcy. A gdy­byś nie wie­dział, po co był jej ten hajs, który wy­że­brała od cie­bie dwa ty­go­dnie temu, to sprawdź ceny skro­ba­nek u Wi­sia­ko­wej, może to ci bar­dziej roz­ja­śni ob­raz.

Byku spur­pu­ro­wiał nie tylko na twa­rzy, ale i na karku. Żyły wy­stą­piły mu na skro­niach, grube, pul­su­jące.

– Dżesi... – wy­char­czał. – Śmia­łeś tknąć moją siorę?!

Siwy roz­glą­dał się w pa­nice. Drgnął raz i drugi, jakby chciał od­wró­cić się i uciec, ale jego stopy nie wy­ko­nały naj­mniej­szego ru­chu. Miał wra­że­nie, że wro­sły w be­ton, co do­dat­kowo po­tę­go­wało strach. Nie ro­zu­miał, co się dzieje. Fa­cet w bia­łym gar­ni­tu­rze wci­skał kit. Nie tknął Dże­siki, nie śmiałby tego zro­bić, na­wet gdyby ta durna pinda ra­czyła go za­uwa­żyć, jed­nakże za­miast za­prze­czeń z jego ust wy­do­by­wał się nie­ar­ty­ku­ło­wany beł­kot, któ­rym ku swemu szcze­remu prze­ra­że­niu po­twier­dzał słowa sta­rego. Zu­peł­nie jakby ktoś prze­jął kon­trolę nad jego ję­zy­kiem.

– Gdyby nu­me­ro­wali tych, któ­rym da­wała dupy, pew­nie nie zmie­ścił­bym się w pierw­szej setce – wy­pa­lił, także wbrew wła­snej woli uno­sząc głowę.

– Ty chuju zła­many!

Byku do­sko­czył do niego, wy­ko­nu­jąc za­mach prę­tem. Nie od góry, tylko z dołu. Ma­jący pra­wie cen­ty­metr śred­nicy kar­bo­wany wa­lec wbił się w brzuch za­sko­czo­nego Si­wego tuż pod most­kiem, prze­szy­wa­jąc pod ostrym ką­tem wy­peł­niony pi­wem żo­łą­dek i się­ga­jąc serca. Choć blon­dyn sko­nał na miej­scu, roz­ju­szony pro­wo­dyr da­lej okła­dał go prę­tem i ko­pał, nim zdo­łał w końcu ochło­nąć.

– Ten biedny zjeb nie kła­mał – rzu­cił roz­ba­wio­nym to­nem Mun­dek, na­dal nie ru­sza­jąc się spod stosu be­lek. – Za­py­taj Dzidka.

– Co? – Byku po­trzą­snął głową, jakby wy­rwał się z głę­bo­kiego snu.

– Jak my­ślisz, kto ją na­raił temu siur­kowi, żeby po­zbyć się kło­potu?

– Co?! – po­wtó­rzył siny na twa­rzy dre­siarz, któ­remu na­prawdę nie­wiele bra­ko­wało do apo­plek­sji.

Dzi­dek nie od­po­wie­dział, uśmiech­nął się tylko, prze­rzu­ca­jąc nóż z ręki do ręki. Jesz­cze przed chwilą był nie mniej za­sko­czony niż Siwy, któ­rego prze­cież do­brze znał, ale te­raz, gdy usły­szał ko­lejne słowa pie­przo­nego szkie­le­tora w bia­łym gar­ni­tu­rze, po­czuł na­gle ochotę, by za­dźgać Byka. Wszystko inne prze­stało mieć zna­cze­nie, na­wet fakt, że ni­gdy nie tknął tej chu­dej dziwki, choć miał na nią ochotę, bo krę­ciła dupą jak żadna inna szmata na dzielni, a i cyc miała cudny, nic tylko mią­chać i rżnąć taką, aż dym pój­dzie uszami.

Obaj byli rów­nie szybcy i za­pra­wieni w walce, dla­tego pierw­sze ciosy i pchnię­cia nie się­gnęły celu. To mógłby być na­prawdę pa­sjo­nu­jący po­je­dy­nek, ale Lis nie miał czasu. Po­zwo­lił im więc tylko na mi­nutę swo­bod­nego star­cia, a gdy za­uwa­żył, że nie przy­nie­sie ono spo­dzie­wa­nego re­zul­tatu, po­sta­no­wił za­in­ge­ro­wać.

Byku skoń­czył z no­żem w pod­bródku. Dwu­dzie­sto­cen­ty­me­trowe ostrze prze­biło skórę i ję­zyk, a po­tem przez pod­nie­bie­nie do­tarło do mó­zgu. Jego prze­ciw­nik miał mniej szczę­ścia, gdyż to on był po­my­sło­dawcą zbio­ro­wego gwałtu na Ewe­li­nie, dziew­czy­nie, która nie­ostroż­nie za­pę­dziła się na to za­po­mniane przez Boga i lu­dzi po­dwórko za nie­mło­dym już, ale wciąż nie­sfor­nym psem, naj­więk­szą mi­ło­ścią jej ży­cia.

Lis omi­nął sze­ro­kim łu­kiem wy­ją­cego z bólu ran­nego, który słab­ną­cymi rę­koma pró­bo­wał wy­cią­gnąć za­rdze­wiałe że­la­stwo z głę­bo­kiej rany. Zi­gno­ro­wał jego prośby, do­sko­nale wie­dząc, że mógłby za­koń­czyć cier­pie­nia ofiary jed­nym ru­chem, jedną my­ślą na­wet. Ani my­ślał skra­cać mąk ta­kiej świni. Gdyby dano mu wolną rękę, wy­lud­niłby tę dziel­nicę jak dżuma, ro­biąc przy­sługę nie tylko mia­stu, ale i światu.

Nie­stety nie miał na to czasu. Nie po to tu przy­szedł.

Zbli­żył się do roz­trzę­sio­nej dziew­czyny. Jej na ra­zie nie ty­kał – chciał, by zo­ba­czyła na wła­sne oczy, co zro­bił z opraw­cami. By choć przez mo­ment wie­działa, że zo­stali uka­rani tak, jak na to za­słu­gi­wali.

– Nie bój się, dziecko – po­wie­dział, sta­jąc nad nią nieco z boku, po­nie­waż po­chy­lała się wciąż nad mar­twym spa­nie­lem, a on nie chciał wdep­nąć w ka­łużę krwi.

– Kim pan jest? – za­py­tała, nie pod­no­sząc głowy.

Bała się go bar­dziej na­wet niż te chwa­sty, które mu­siał po­wy­ry­wać.

– Czy to ważne? – od­po­wie­dział py­ta­niem na py­ta­nie. – Li­czy się tylko to, że mogę ci po­móc.

– Jak?

– Mogę spo­wo­do­wać, że o wszyst­kim za­po­mnisz. – Wska­zał dło­nią na mar­twych dre­sia­rzy, ko­na­ją­cego wciąż Dzidka i psa.

– To pan spra­wił, że zwró­cili się prze­ciw so­bie, że się po­za­bi­jali... – Mó­wiąc, gła­dziła za­krwa­wioną sierść mar­twego pu­pila.

– Tak.

Choć mil­czała, Mun­dek sły­szał jej my­śli, skłę­bione, ury­wane. Były mało czy­telne, w jej gło­wie sza­lał wir wi­zji, słów i ob­ra­zów. Pró­bo­wała ogar­nąć to, co nie­moż­liwe do zro­zu­mie­nia, ucze­piła się na­dziei, że...

– Tego nie je­stem w sta­nie zro­bić – po­wie­dział ze smut­kiem, za­nim zdą­żyła otwo­rzyć usta.

– Prze­cież dys­po­nuje pan mocą. Bo­ską mocą...

Mun­dek przy­kuc­nął.

– Nie, Ewe­lino. Moja moc nie ma nic wspól­nego z bo­sko­ścią. Je­stem ta­kim sa­mym czło­wie­kiem jak ty, tylko... – mu­siał po­szu­kać wła­ści­wego okre­śle­nia – bar­dziej uzdol­nio­nym. Po­tra­fię spra­wić, że inni lu­dzie zro­bią to, co chcę, że zo­ba­czą to, czego nie ma. Mogę także spo­wo­do­wać, że za­po­mną o tym, co prze­żyli i co wi­dzieli. Ale nie ma na tym świe­cie siły, która przy­wró­ci­łaby ży­cie mar­twej isto­cie. Uwierz mi.

Gdy skoń­czył mó­wić, pod­nio­sła głowę i po­pa­trzyła mu w oczy. Do­strzegłby w jej spoj­rze­niu nie­wy­sło­wiony ból, na­wet gdyby nie miał zdol­no­ści te­le­pa­tycz­nych.

– Jak więc może mi pan po­móc...? – wy­szep­tała.

– Po­wiedz tylko słowo, a za­po­mnisz o tym wszyst­kim: o nich, o tym, co miało cię spo­tkać, na­wet o Ferdku. – Wska­zał spa­niela, na­zy­wa­jąc go piesz­czo­tli­wie jak Ewe­lina, choć ofi­cjal­nie był Fer­dy­nan­dem Wspa­nia­łym.

Nie na­ci­skał. Cze­kał cier­pli­wie, aż z wiru w jej gło­wie wy­rwie się od­po­wiedź. Zi­gno­ro­wał na­wet po­nowne na­trętne dzwo­nie­nie ko­mórki. Po­zwo­lił Zi­mer­ma­nowi wy­sza­leć się na kla­wia­tu­rze. Ak­cja nie za­jąc, do­dat­kowa mi­nuta zwłoki nie zni­we­czy ich pla­nów, a tej dziew­czy­nie może oca­lić ży­cie.

– Nie.

Wie­dział, że Ewe­lina się nie zgo­dzi, za­nim usły­szał jej szept.

– Prze­myśl to jesz­cze raz, pro­szę. Chyba zda­jesz so­bie sprawę, ile bólu cię czeka? Ile cier­pie­nia? Czy to wszystko jest warte... – Za­milkł, po­nie­waż na­gle zro­zu­miał.

Czy­tał w niej jak w otwar­tej księ­dze. To, co zo­ba­czył, wy­star­czyło, by zre­zy­gno­wał z dal­szego jej na­ma­wia­nia, ona jed­nak o tym nie wie­działa, spu­ściła więc po­now­nie głowę i od­parła:

– O nich mogę za­po­mnieć, o panu też, ale pro­szę nie od­bie­rać mi Ferdka. Był dla mnie wszyst­kim przez tak wiele lat.

– Znaj­dziesz so­bie no­wego... – Znów umilkł uci­szony jej gniewną my­ślą.

– Nie. Pan nic nie ro­zu­mie. – Spoj­rzała mu pro­sto w oczy.

My­liła się. Ro­zu­miał. Wszystko ro­zu­miał. Dla­tego nie wy­ma­zał jej wspo­mnień.

* * *

Pięć mi­nut póź­niej się­gnął po ko­mórkę.

– Gdzie się po­dzie­wa­łeś, w dupę ko­pany te­le­pie?! – Młody nie cze­kał, aż się ode­zwie.

– Za­bez­pie­cza­łem te­ren – od­parł spo­koj­nie, za­pa­la­jąc ko­lej­nego pa­pie­rosa.

– Są tu­taj? – Pio­trek na­tych­miast spo­kor­niał.

– Tak. Zo­sta­wili dwie czujki.

– Za­ją­łeś się nimi?

– Można tak po­wie­dzieć.

– Tak czy nie? – w tle roz­legł się głos Kar­skiego.

– Jed­nego ru­ska już wy­eli­mi­no­wa­łem, te­raz ura­biam dru­giego – wy­ja­śnił.

W cza­sie roz­mowy syn­chro­ni­zo­wał się z agen­tem, któ­rego za­da­niem była zdalna ob­ser­wa­cja funk­cji ży­cio­wych ran­nego funk­cjo­na­riu­sza. Tom­kowi po­zwo­lono żyć tylko dla­tego, by mógł być wa­bi­kiem. Spryt­nie to so­bie So­wieci wy­my­ślili, mu­siał im to przy­znać. Je­den te­le­pata, sie­dzący w po­bli­skiej re­stau­ra­cji, miał na oku wej­ście do szpi­tala. Lśnił przy tym tak mocno, ska­nu­jąc każ­dego, kto zbli­żał się do bramy, że wy­kry­cie go nie na­strę­czało żad­nych pro­ble­mów. To jed­nak także był tylko wa­bik, przy tym ła­twy do omi­nię­cia. Praw­dziwą pu­łapkę za­sta­wiono gdzie in­dziej. Tu­taj, w bocz­nej uliczce za szpi­ta­lem.

Ten Ro­sja­nin był na­prawdę do­bry. Czy­hał jak pa­jąk na skraju mi­ster­nie uple­cio­nej sieci, nie­wi­doczny, ci­chy, za­bój­czy. Jego za­da­niem było mo­ni­to­ro­wa­nie fal mó­zgo­wych ran­nego, od­czu­wa­nie tego wszyst­kiego, co tam­ten prze­żywa. Nad­zorca nie mu­siał więc lśnić, mógł wto­pić się w oto­cze­nie i po­zo­stać nie­zau­wa­żony, co uda­łoby mu się, gdyby nie je­den drobny szcze­gół – jego twarz. Mun­dek dys­po­no­wał wszyst­kimi wspo­mnie­niami Sa­biny, prze­stu­dio­wał je po wie­lo­kroć nie­zwy­kle uważ­nie, zwłasz­cza te frag­menty, które do­ty­czyły jej współ­pra­cow­ni­ków. Dość po­wie­dzieć, że ten agent na­le­żał – nie bez przy­czyny – do grona jej fa­wo­ry­tów. Wy­star­czyło za­tem, że zna­lazł się w polu wi­dze­nia Lisa...

– I co?

Głos Mło­dego nie zde­kon­cen­tro­wał Mundka. Umysł te­le­paty dzia­łał ina­czej niż u zwy­kłego czło­wieka. Zdol­ność kon­tro­lo­wa­nia wielu ce­lów na­raz po­zwa­lała na swo­bodne pro­wa­dze­nie roz­mowy, na­wet je­śli roz­pra­co­wy­wany rów­no­cze­śnie prze­ciw­nik był tak do­świad­czo­nym espe­rem.

– Daj mi jesz­cze chwilę. Od­dzwo­nię.

To, co za­mie­rzał zro­bić Lis, nie było pro­ste. Se­men, bo tak miał na imię czło­wiek Tro­fima Je­go­ry­cza, mu­siał się zde­kon­cen­tro­wać choćby na mo­ment. W grę nie wcho­dziła jed­nak naj­mniej­sza na­wet in­ge­ren­cja te­le­pa­tyczna, gdyż tej klasy agent wy­kryłby ją bły­ska­wicz­nie. To mu­siało być coś, co bę­dzie wy­glą­dać na przy­pad­kowe i cał­ko­wi­cie na­tu­ralne wy­da­rze­nie. Zwłasz­cza że Ro­sja­nin po­zo­sta­wał w cią­głym kon­tak­cie z in­nymi, roz­sia­nymi po oko­licy espe­rami, któ­rzy mieli za­re­ago­wać w ra­zie alarmu. Na przy­kład po zdję­ciu wa­bika z re­stau­ra­cji albo pró­bie uniesz­ko­dli­wie­nia jego przy­cza­jo­nego part­nera.

Mun­dek zda­wał so­bie sprawę, że nie ma naj­mniej­szych szans na wy­eli­mi­no­wa­nie wszyst­kich prze­ciw­ni­ków, wie­dział rów­nież, że prze­rwa­nie jed­nego z po­łą­czeń w ich sieci na­tych­miast uru­chomi alarm i po­stawi na nogi całą siatkę Tro­fima Je­go­ry­cza. Zda­wać się więc mo­gło, że stoi przed nie­wy­ko­nal­nym za­da­niem. Tym­cza­sem w jego gło­wie kieł­ko­wał już nowy plan.

Ge­nialny plan.

Ciąg dal­szy na­stąpi.