Szczury Wrocławia. Dzielnica - Robert J. Szmidt - ebook + audiobook + książka

Szczury Wrocławia. Dzielnica ebook i audiobook

Robert J. Szmidt

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Osadzona w realiach głębokiego PRL-u, oszałamiająca rozmachem, krwista i krwawa saga o ludziach minionej epoki, będąca hołdem dla cudownego miasta, które od dawna już nie istnieje.

Rok 1963. Stary porządek upadł, zombie opanowały świat. W zdziesiątkowanym plagą nieumarłych Wrocławiu trwa rozpaczliwa walka o przetrwanie. Garstka ocalonych, dowodzona przez samozwańczego generała Biedrzyckiego, wycofuje się na Wielką Wyspę. Chroniona ze wszystkich stron wodami Odry enklawa nie jest jednak tak bezpieczna, jak by się z pozoru wydawało. Strefa śmierci, w którą zamieniło się skażone prochami nieumarłych Sępolno, budzi przerażenie, ale nie jest największym zagrożeniem, z jakim będą musieli zmierzyć się ludzie. Na rogatkach miasta pojawia się bowiem kolumna rosyjskich wojsk, których dowódca, generał Mariachin, pragnie jednego – przejęcia miasta i rządzenia nim niepodzielnie, nawet jeśli ma to oznaczać zagładę większości ocalonych. Zdesperowani mieszkańcy zdają sobie sprawę, czym będzie dla nich powrót komunistycznego terroru, lecz skupiając całą uwagę na najeźdźcach, nie zauważają jeszcze gorszego wroga – ten zaś w ukryciu przygotowuje atak zagrażający unicestwieniem wszystkich, zarówno obrońców, jak i Rosjan.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 922

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 24 godz. 5 min

Oceny
4,4 (46 ocen)
27
13
3
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pkwiatkowska

Nie oderwiesz się od lektury

Jak w każdej poprzedniej części: nie należy przywiązywać się do poszczególnych bohaterów, bo szybko się zużywają.
10
Asja78

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsza seria.o zombie-apokalipsie :)
00
Book_Luke_Book

Nie oderwiesz się od lektury

wow
00

Popularność




Re­dak­cjaUr­szula Gard­ner
Ko­rektaJa­nusz Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładkiDark Crayon
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Ro­bert J. Szmidt, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze w tej edy­cji
ISBN 978-83-83294-09-4
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

WPRO­WA­DZE­NIE

Wie­czo­rem 9 sierp­nia 1963 roku mi­li­cjanci pil­nu­jący izo­la­to­rium na Psim Polu są świad­kami mro­żą­cych krew w ży­łach zda­rzeń. Część pod­da­nych kwa­ran­tan­nie cy­wi­lów za­mie­nia się w krwio­żer­cze be­stie. Prze­ło­żeni lek­ce­ważą pierw­sze do­nie­sie­nia o nie­umar­łych, ale gdy sy­gnały za­czy­nają na­pły­wać z in­nych miejsc od­osob­nie­nia, ma­jor Bie­drzycki, se­kre­tarz Nie­syto, pod­se­kre­tarz Bre­mer i ka­pi­tan Łu­kasz Bran­dys, za­stę­pu­jący pod­czas fe­ral­nego week­endu naj­waż­niej­szych dy­gni­ta­rzy, zo­stają zmu­szeni do pod­ję­cia zde­cy­do­wa­nych dzia­łań. Sy­tu­acja w mie­ście wy­myka się jed­nak spod kon­troli po­mimo wy­sła­nia do ak­cji nie tylko zwy­kłych mi­li­cjan­tów, ale też eli­tar­nych od­dzia­łów ZOMO.

De­cy­denci, wi­dząc bez­na­dziej­ność sy­tu­acji, rej­te­rują ko­lejno, po­zo­sta­wia­jąc walkę z hor­dami zom­bie „mło­dym wil­kom”. Bie­drzycki i jego to­wa­rzy­sze nie za­mie­rzają się jed­nak pod­dać. Do ak­cji wkra­cza więc we­zwane woj­sko, ale i ono nie jest w sta­nie po­wstrzy­mać rzesz ty­sięcy nie­umar­łych, tym bar­dziej że po­czy­nione wcze­śniej kroki za­rad­cze, ta­kie jak pa­le­nie uniesz­ko­dli­wio­nych cho­dzą­cych tru­pów, oka­zują się śmier­tel­nie groźne dla tych, któ­rzy wciąż żyją. Dymy za­snu­wa­jące mia­sto roz­no­szą za­razę w re­jony, które do tej pory wy­da­wały się bez­pieczne.

Do­cho­dzi do ma­sa­kry. Za­tło­czone dworce stają się ma­so­wymi gro­bami tych, któ­rzy pró­bują zbiec z mia­sta. Upada także Ko­menda Wo­je­wódzka, z któ­rej kie­ro­wano dzia­ła­niami sił zbroj­nych. Po­zba­wieni do­wódz­twa żoł­nie­rze de­zer­te­rują dzie­siąt­kami. Zda­wać się może, że nie ma już żad­nej na­dziei.

In­for­mo­wany o sy­tu­acji to­wa­rzysz Za­tylny, ostatni z se­kre­ta­rzy PZPR, jacy po­zo­stali w mie­ście, zwraca się naj­pierw do władz cen­tral­nych, a za ich zgodą do Ro­sjan, z prośbą o brat­nią po­moc, czyli o zrzu­ce­nie na mia­sto bomby ter­mo­nu­kle­ar­nej, po­nie­waż tylko jej moc może – jego zda­niem – po­wstrzy­mać tę po­tworną za­razę. Ter­min na­lotu wy­zna­czono na go­dzinę szó­stą trzy­dzie­ści na­stęp­nego ranka, ska­zu­jąc tym sa­mym na pewną śmierć nie tylko tych miesz­kań­ców Wro­cła­wia, któ­rzy oca­leli, ale także ty­siące mun­du­ro­wych, któ­rzy z po­świę­ce­niem wła­snego ży­cia sta­rają się za­pa­no­wać nad cha­osem.

Tym­cza­sem w mie­ście trwa ak­cja ewa­ku­acji de­cy­den­tów. Elita ko­mu­ni­stycz­nych władz za­mie­rza prze­trwać bom­bar­do­wa­nie w schro­nie prze­ciw­ato­mo­wym, który mie­ści się pod gma­chem Ko­mi­tetu Wo­je­wódz­kiego PZPR, jed­nakże i de­cy­denci na­po­ty­kają na swo­jej dro­dze prze­szkody, gdyż nad wie­loma dziel­ni­cami pa­nują już hordy krwio­żer­czych ży­wych tru­pów.

Próby po­dej­mo­wane przez ma­jora Bie­drzyc­kiego, który chce od­wieść Za­tyl­nego od po­peł­nie­nia po­twor­nej zbrodni, nie przy­no­szą skutku, lecz atak nie na­stę­puje, po­nie­waż apo­ka­lipsa zom­bie, która roz­po­częła się we Wro­cła­wiu, w ciągu kilku go­dzin obej­muje nie­mal cały świat. Wi­rus czar­nej ospy, jak się oka­zuje, był ka­ta­li­za­to­rem, który przy­śpie­szył roz­wój wy­pad­ków w sto­licy Dol­nego Ślą­ska, ale pro­blem do­ty­czy wszyst­kich kon­ty­nen­tów.

Zdani tylko na sie­bie obrońcy w ob­li­czu gro­żą­cej im klę­ski po­sta­na­wiają prze­gru­po­wać siły i wy­co­fać się na rza­dziej za­lud­nioną Wielką Wy­spę, by tam przy­go­to­wać plany dal­szej obrony i kontr­ataku. Z ty­sięcy żoł­nie­rzy i mi­li­cjan­tów po­sła­nych do walki z zom­bie na te­ren ogrodu zoo­lo­gicz­nego do­ciera tylko garstka, lecz to do­piero po­czą­tek walki o prze­trwa­nie.

W mie­ście za rzeką po­zo­stali wciąż cze­ka­jący na ra­tu­nek cy­wile...

1

pią­tek, 23 sierp­nia 1963, go­dzina 10:30Sę­polno, ulica Emi­lii Pla­ter 15

Ola Mar­ci­niak-Pio­trow­ska wstrzy­my­wała od­dech od dłuż­szej chwili, lecz nie­wiele to da­wało. Sza­le­jące w piersi serce wa­liło o że­bra zbyt gło­śno, by mo­gła mieć cał­ko­witą pew­ność, że z klatki scho­do­wej nie do­bie­gają żadne nie­po­ko­jące dźwięki.

– Może le­piej nie idź – szep­nęła, zer­ka­jąc przez ra­mię na męża cze­ka­ją­cego dwa kroki za nią.

– Mu­szę, Oleńko – od­po­wie­dział Ra­dek i po­pra­wił ner­wowo pa­ski ple­caka.

– To za­cze­kaj cho­ciaż – po­pro­siła, raz jesz­cze przy­kła­da­jąc ucho do drzwi.

Mi­jał wła­śnie dwu­na­sty dzień, od­kąd zo­stali uwię­zieni we wła­snym, czyli kwa­te­run­ko­wym miesz­ka­niu na od­le­głych pe­ry­fe­riach Wro­cła­wia. Wczo­raj rano otwo­rzyli ostatni wek wy­szpe­rany w prze­past­nych głę­bi­nach paw­la­cza. Litr chu­dego bi­gosu od ciotki ze wsi, u któ­rej wła­śnie spę­dzały wa­ka­cje ich dzieci, wy­star­czył do za­spo­ko­je­nia pierw­szego głodu. Stan po­zor­nej sy­to­ści szybko jed­nak mi­nął, a na na­stępny po­si­łek nie mieli wi­do­ków, co ozna­czało, że wy­prawa po nowe za­pasy była ko­niecz­no­ścią, je­śli chcieli do­żyć...

Ola skrzy­wiła się z re­zy­gna­cją. Jesz­cze ty­dzień temu try­skała opty­mi­zmem, wie­rzyła też świę­cie, że nad­cią­gnie od­siecz, ale ko­lejne dni upły­wały, a ra­tunku jak nie było, tak nie było.

Po­ten­cjalni zbawcy utknęli na do­bre po dru­giej stro­nie Wiel­kiej Wy­spy, na któ­rej le­żało Sę­polno. Echa palby nie sła­bły wpraw­dzie, grzmiały nad ich gło­wami od świtu aż po zmierzch, lecz kle­kot broni ma­szy­no­wej i huk po­je­dyn­czych wy­strza­łów z pi­sto­le­tów wciąż wy­da­wały się zbyt da­le­kie i ci­che, by mo­gła za­cho­wać wiarę w ry­chłe oca­le­nie. Na do­miar złego mi­nio­nego po­po­łu­dnia, chyba po raz pierw­szy od po­ja­wie­nia się plagi nie­umar­łych, nad Sę­pol­nem za­pa­no­wała trwa­jąca kilka go­dzin gro­bowa ci­sza.

Co zwia­sto­wało to na­głe prze­rwa­nie ognia, tego ani Ola, ani Ra­dek nie wie­dzieli. Był to albo do­bry znak, albo za­po­wiedź nad­cho­dzą­cej szyb­kimi kro­kami za­głady. Ko­mu­ni­kat pusz­czany w ra­dio co go­dzinę w ogóle się nie zmie­niał. Ge­ne­rał Bie­drzycki na­wo­ły­wał w nim po raz bo­daj trzech­setny, aby oca­leni wro­cła­wia­nie po­zo­stali w do­mach i cze­kali ze spo­ko­jem na przy­by­cie gwar­dii.

Pro­blem w tym, że czło­wiek długo nie po­cią­gnie o sa­mej wo­dzie. Ola jako dy­plo­mo­wana le­karka wie­działa to naj­le­piej i wła­śnie dla­tego stała te­raz w przed­po­koju z uchem przy­tknię­tym do drzwi wej­ścio­wych, pró­bu­jąc wy­chwy­cić każdy naj­lżej­szy na­wet ha­łas. Na klatce scho­do­wej już od pew­nej chwili pa­no­wała nie­zmą­cona ci­sza, choć jesz­cze pół go­dziny temu z niż­szego pię­tra do­bie­gały ja­kieś ło­moty i trudne do zro­zu­mie­nia wrza­ski. To chyba do­bry omen, uznała. Oży­wieńcy, jak na­zy­wano w ofi­cjal­nych ko­mu­ni­ka­tach te be­stie, nie wy­da­wali wpraw­dzie żad­nych dźwię­ków, ale po­ru­szali się tak nie­zdar­nie, że na każ­dym kroku wsz­czy­nali ru­mor.

Do­wo­dem tego były choćby stłu­mione dźwięki do­cie­ra­jące z miesz­ka­nia po­ni­żej. Jego sa­motny lo­ka­tor, pan Woj­ciech Acz­kie­wicz, czło­wiek ser­cowy, prze­mie­nił się na sa­mym po­czątku apo­ka­lipsy, ja­koś tak trze­ciego albo czwar­tego dnia, i ła­ził te­raz ich śla­dem, po­ty­ka­jąc się co rusz o me­ble i od­bi­ja­jąc od ścian. Ola wi­działa – oczy­wi­ście oczami wy­obraźni – jak nie­umarły są­siad o dłu­giej bro­dzie, upo­dab­nia­ją­cej go do Świę­tego Mi­ko­łaja, wy­ciąga upior­nie ko­ści­ste łap­ska ku su­fi­towi, za któ­rym wy­czu­wał znaj­du­jące się naj­bli­żej żywe jesz­cze osoby, czyli ją i Radka. Ten kosz­mar na­wie­dzał ją także we śnie. Bu­dziła się wtedy z krzy­kiem, sia­dała na łóżku spo­cona jak mysz w po­łogu i po­mimo wy­sił­ków opie­kuń­czego męża bar­dzo długo nie mo­gła za­snąć.

– Chyba jest... – za­częła mó­wić, ale umil­kła w pół słowa.

Drzwi Abram­czy­ków, są­sia­dów spod czwórki, otwo­rzyły się na­gle z hu­kiem, jakby wal­nęły o szafę albo ścianę. Znacz­nie gło­śniej­sze były jed­nak krzyki pani Ju­styny, które nik­nęły mo­men­tami w prze­raź­li­wym pi­sku dziecka. Po chwili wrza­ski umil­kły, za to roz­legł się ryt­miczny stu­kot ob­ca­sów o la­stryko. Ko­bieta i jej córka pró­bo­wały zbiec na par­ter. Wkrótce z oko­lic pół­pię­tra do­biegł urwany krzyk, po któ­rym stu­koty – za­miast cich­nąć – znów za­częły przy­bie­rać na sile.

Ola po­chy­lała się wła­śnie do ju­da­sza, by spraw­dzić, co może być po­wo­dem tego za­mie­sza­nia, ale od­sko­czyła rap­tow­nie, gdyż drzwi za­drżały pod ude­rze­niami czy­jejś pię­ści.

– Ra­tuj­cie, lu­dzie­eeee!...

Wrzask Abram­czy­ko­wej raz jesz­cze uto­nął w ogłu­sza­ją­cym pi­sku jej ośmio­let­niej có­reczki Hani, po czym – za­le­d­wie se­kundę albo dwie póź­niej – wszyst­kie ha­łasy uci­chły jak no­żem uciął. Ola i Ra­dek spoj­rzeli po so­bie nie­pew­nie. Wtem do ich uszu do­bie­gło szu­ra­nie, jakby coś cięż­kiego i mięk­kiego osu­wało się po dru­giej stro­nie drzwi.

Do­sko­nale wie­dzieli, co to ozna­cza. W miesz­ka­niu obok ktoś mu­siał się prze­mie­nić. Są­dząc po tem­brze gło­sów tych człon­ków ro­dziny, któ­rzy pró­bo­wali wy­do­stać się z matni, los ten spo­tkał albo pana Ma­cieja, albo jego pię­cio­let­niego synka, Ni­ko­dema. Chwila za­sta­no­wie­nia wy­star­czyła, by Ola uznała, że dziecko jest pew­niej­szym tro­pem. Od wczo­raj mę­czył je bo­wiem su­chy ka­szel, taki sam, na jaki uskar­żało się wcze­śniej mnó­stwo lu­dzi z głębi osie­dla, któ­rzy na­wdy­chali się cuch­ną­cych wy­zie­wów z pro­wi­zo­rycz­nego kre­ma­to­rium, urzą­dzo­nego przez mi­li­cję i woj­sko na te­re­nie ba­senu ką­pie­lo­wego przy Sta­dio­nie Olim­pij­skim.

Gry­zący dym snuł się po­noć nad oko­licz­nymi do­mami przez całą noc i po­łowę dnia. Na tym końcu osie­dla nie był tak gę­sty jak na Mic­kie­wi­cza czy Ko­sy­nie­rów Gdyń­skich, lecz i tak dał się po­waż­nie we znaki zwłasz­cza star­com i dzie­ciom.

Pio­trow­scy nie do­świad­czyli tej wąt­pli­wej przy­jem­no­ści dzięki temu, że po­ja­wili się na Emi­lii Pla­ter do­piero w so­botę dzie­sią­tego sierp­nia wie­czo­rem.

– Dla­czego za­wró­ciła? – Za­nie­po­ko­jony Ra­dek od­su­nął żonę i sam za­czął na­słu­chi­wać.

W ko­ry­ta­rzu roz­brzmie­wały te­raz może nie­zbyt gło­śne, ale za to bar­dzo nie­przy­jemne dźwięki. Chlu­pot, mla­ska­nie, od­głosy pru­cia ma­te­riału, mia­rowy stu­kot, od któ­rego znów drżały drzwi. Czyżby nie­umarli roz­szar­py­wali ofiary na na­szej wy­cie­raczce? Pio­trow­ski cof­nął się prze­ra­żony i za­raz się prze­że­gnał, mimo że nie na­le­żał do osób prze­sad­nie re­li­gij­nych.

Nie opie­rał się na­wet spe­cjal­nie, gdy Ola cią­gnęła go w głąb przed­po­koju. Par­kiet skrzy­piał zło­wiesz­czo przy każ­dym ich kroku.

– Te ło­moty, które sły­sza­łam wcze­śniej... – wy­szep­tała, choć miała świa­do­mość, że nie­umarli nie mogą jej usły­szeć. – To mu­siało być u No­waka.

– Cho­lerny me­li­niarz! – prze­klął Ra­dek, zdej­mu­jąc ple­cak. – Za­piła się menda na śmierć.

Znany wszyst­kim gra­barz z po­bli­skiego cmen­ta­rza, zaj­mu­jący lo­kal nu­mer dwa, ni­gdy nie stro­nił od al­ko­holu. W jego fa­chu to po­noć nor­malka i nic dziw­nego, skoro czło­wiek ob­cuje ze śmier­cią na co dzień. Gregu, jak na­zy­wali go kom­pani od kie­liszka, czę­sto urzą­dzał u sie­bie gło­śne li­ba­cje, skargi są­sia­dów ma­jąc oczy­wi­ście za nic. W tam­ten sądny pią­tek także za­chlał pałę, a dwa dni póź­niej, gdy wy­trzeź­wiał na tyle, by po­czuć głód, wy­pra­wił się na mia­sto. Pan Woj­ciech ostrze­gał go przed od­mień­cami, lecz wciąż nie­trzeźwy drań od­burk­nął tylko, że jest ze śmier­cią za pan brat, i po­lazł w dia­bły. Znik­nął na kilka dłu­gich go­dzin, po czym wró­cił, ale nie sam.

Po­ja­wił się na ulicy wcze­snym po­po­łu­dniem, pcha­jąc przed sobą wó­zek mle­cza­rza. Upchane na nim bu­telki dzwo­niły na ko­cich łbach od sa­mego rogu, co do za­war­to­ści na­to­miast – da­leko jej było do śnież­nej bieli. Ska­co­wany gra­barz naj­wy­raź­niej splą­dro­wał któ­rąś z oko­licz­nych mor­downi albo na­wet sklep mo­no­po­lowy i te­raz, z sze­ro­kim uśmie­chem na ogo­rza­łej twa­rzy, wiózł do domu dwie skrzynki go­rzały i ze trzy razy tyle piw­ska. Krok za nim drep­tał inny znany miej­scowy bir­bant, nie­jaki Piotr Ga­gracz, także gra­barz i rów­nie wielka, je­śli nie więk­sza mo­czy­morda. On, co cie­kawe i w pew­nym sen­sie za­ska­ku­jące, ugi­nał się pod cię­ża­rem czte­rech sia­tek wy­peł­nio­nych po same uszy pusz­kami roz­ma­itych kształ­tów i wiel­ko­ści.

Na wi­dok obu pi­ju­sów na­wet Ola za­klęła szpet­nie, choć zwy­kle stro­niła od po­spo­li­tej wer­sji ła­ciny. Za męż­czy­znami bo­wiem wle­kła się horda nie­umar­łych, któ­rych bez­myślne ochla­pusy mu­siały po­ścią­gać z przy­le­głych ulic i po­dwó­rzy. Było ich tak wielu, że za­blo­ko­wali jezd­nię i oba chod­niki od strony Dem­bow­skiego; spora część do­czła­pała wkrótce pod bramę, przed którą No­wak i Ga­gracz w umiar­ko­wa­nym po­śpie­chu roz­ła­do­wy­wali wó­zek. Tylko kilku naj­bar­dziej po­wol­nych zo­stało w tyle. Ci przy­le­pili się szybko do gru­bych mu­rów, wy­czu­wa­jąc obec­ność ży­ją­cych jesz­cze lo­ka­to­rów na­roż­nych za­bu­do­wań.

Mimo że od tam­tej pory mi­nęło z dzie­sięć dni, więk­szość zwa­bio­nych przez No­waka i Ga­gra­cza od­mień­ców na­dal cza­to­wała pod ka­mie­nicą. Nie­umarli nie znie­chę­cali się prędko, zwłasz­cza je­śli w po­bliżu wy­czu­wali ofiary. Kto wie, czy pan Acz­kie­wicz nie do­stał za­wału przez to ich nie­ustanne skro­ba­nie pa­zu­rami do jego okien.

Ola wzdry­gnęła się na tę myśl. Ża­ło­wała, że Ra­dek, który zszedł wtedy na dół, by opie­przyć spraw­ców nie­szczę­ścia, dał się tak ła­two uła­go­dzić pa­roma kon­ser­wami ryb­nymi. Choć oboje cie­szyli się jak dzieci, że te kilka pu­szek po­zwoli im prze­trwać do spo­dzie­wa­nego przy­by­cia gwar­dzi­stów, do niej za­częło z cza­sem do­cie­rać, że wy­dzie­la­jąc so­bie skromny dzienny przy­dział tego ra­ry­tasu, opóź­nili nie­po­trzeb­nie wy­pad do piw­nicy i zmar­no­wali je­dyną być może szansę na bez­pieczne zdo­by­cie więk­szej ilo­ści po­ży­wie­nia.

Oni sami sło­iki od ciotki trzy­mali na paw­la­czu – głów­nie ze względu na No­waka, który po pi­jaku nie sza­no­wał cu­dzej wła­sno­ści i czę­sto bu­szo­wał w piw­ni­cach są­sia­dów. W swo­jej prze­cho­wy­wali tylko ziem­niaki, lecz po­zbyli się po­prze­ra­sta­nych bulw za­le­d­wie ty­dzień przed apo­ka­lipsą, za­mie­rza­jąc jak zwy­kle od­no­wić za­pas na po­czątku wrze­śnia. Po­zo­sta­wało im więc li­czyć na to, że pan Woj­ciech za­cho­mi­ko­wał ja­kieś weki do­mo­wej ro­boty, które mu się prze­cież do ni­czego już nie przy­da­dzą.

Je­śli No­wak i jego kom­pan za­blo­ko­wali klatkę scho­dową – na co wska­zy­wa­łaby nie­dawna pa­niczna re­ak­cja pani Ju­styny – to droga do piw­nicy zo­stała od­cięta z obu stron, roz­wa­żała sy­tu­ację nie­stru­dzona Ola. Okie­nek od strony ulicy pil­nuje zgraja wy­głod­nia­łych tru­pów, a zresztą otwory są za małe, żeby prze­ci­snął się przez nie mój mąż.

Za­klęła mi­mo­wol­nie, gdy do­no­śne stuk­nię­cie w drzwi przy­po­mniało jej, że pi­jacy z par­teru nie są wy­łączną prze­szkodą, jaka dzieli ich od je­dze­nia. Cof­nęła się in­stynk­tow­nie aż pod ścianę. Obec­nie naj­więk­sze za­gro­że­nie sta­no­wili prze­mie­nieni Abram­czy­ko­wie. Na ra­zie za­do­wo­lili się krew­nia­kami, lada mo­ment jed­nak za­czną szu­kać ko­lej­nych ofiar, a wiele prze­ma­wiało za tym, że ostat­nimi miesz­kań­cami tej bramy, a może na­wet ulicy, są Pio­trow­scy.

Ola po­cią­gnęła Radka na sam ko­niec sy­pialni, je­dy­nego po­koju od po­dwó­rza, choć do­brze wie­działa, że nie­wiele to da. Żądne krwi cho­lery na­dal ich wy­czu­wały. Co­raz gło­śniej­sze skro­ba­nie i stu­ka­nie do drzwi było naj­lep­szym tego do­wo­dem.

– Nie mo­żemy tu zo­stać – szep­nęła, przy­wie­ra­jąc całą sobą do męża.

Ob­jął ją szybko ra­mie­niem, przy­tu­lił mocno, spo­glą­da­jąc rów­no­cze­śnie na so­czy­stą zie­leń za oknem, która nie wie­dzieć czemu przy ko­ściele na­brała ostat­nio żół­ta­wego od­cie­nia.

– Cze­kaj – rzu­cił, od­su­wa­jąc żonę, by wyj­rzeć na po­dwó­rze.

Wy­do­sta­nie się na dach le­żało poza za­się­giem ich moż­li­wo­ści. Rynna była za da­leko, zresztą nie utrzy­ma­łaby cię­żaru do­ro­słego czło­wieka. Co wię­cej, żadne z nich nie nada­wało się na ta­ter­nika ani akro­batę, a tylko ktoś taki zdo­łałby się wspiąć przez sze­roki na­wis znaj­du­jący się metr nad górną kra­wę­dzią okna. Ra­dek opu­ścił więc głowę i zlu­stro­wał wzro­kiem ogródki lo­ka­tor­skie wy­peł­nia­jące roz­le­głą prze­strzeń mię­dzy ty­łami ka­mie­nic tego kwar­tału. Nie zo­ba­czył ni­kogo. Tych nie­licz­nych oży­wień­ców, któ­rzy pa­łę­tali się wcze­śniej u zbiegu Dem­bow­skiego i Monte Cas­sino, mu­sieli od­cią­gnąć spod ko­ścioła obaj pi­jacy, gdy wra­cali do domu z łu­pami.

Ola do­łą­czyła do męża i w mil­cze­niu przy­glą­dała się ty­łom świą­tyni, w któ­rej na sa­mym po­czątku Ar­ma­ge­donu schro­niło się wielu bo­go­boj­nych miesz­kań­ców obu po­bli­skich osie­dli. Zwłasz­cza starsi ru­szyli tam chęt­nie i tłum­nie, le­d­wie ksiądz pra­łat ka­zał bić ran­kiem w dzwony, nikt jed­nak – przy­naj­mniej z tego, co Pio­trow­scy wie­dzieli – stam­tąd nie wró­cił. Grube ce­glane mury stały się ma­so­wym gro­bem...

– Tam są setki lu­dzi – przy­po­mniała.

– To już nie lu­dzie – po­pra­wił ją ma­chi­nal­nie Ra­dek.

– Je­śli nas wy­czują...

– Nie wy­czują. A je­śli na­wet, to po­lezą w stronę oł­ta­rza, nie do bocz­nego wyj­ścia – ar­gu­men­to­wał cał­kiem lo­gicz­nie. – My w tym cza­sie prze­bie­gniemy mię­dzy ścianą szczy­tową ka­mie­nicy przy Dem­bow­skiego a ty­łami ko­ścioła.

– Nie wiemy, jak wy­gląda sy­tu­acja na ulicy – za­pro­te­sto­wała.

– Wiemy, że No­wak ścią­gnął nam pod bramę więk­szość, je­śli nie wszyst­kich oży­wień­ców z oko­lic skrzy­żo­wa­nia. – Jej mąż upie­rał się przy swoim.

Ola także nie za­mie­rzała od­pu­ścić.

– To było z dzie­sięć dni temu. Do tej pory mo­gło na­zła­zić się no­wych.

– Po­dwó­rze jest na tyle sze­ro­kie, że zdo­łamy ich ja­koś wy­ma­new­ro­wać. Poza tym nie mamy wiel­kiego wy­boru. Albo to, albo zo­sta­jemy w domu. – Wzru­szył ra­mio­nami.

Ola obej­rzała się bo­jaź­li­wie. Ło­motu nie dało się dłu­żej igno­ro­wać. Nie­umarli na­pie­rali na drzwi wej­ściowe, ude­rzali w nie wła­snymi cia­łami, ze­skro­by­wali farbę pa­zu­rami. Po­je­dyn­czy cho­dzący trup nie sfor­so­wałby ta­kiej prze­szkody, ale kil­koro oży­wień­ców prę­dzej czy póź­niej roz­wali po­nie­miec­kie drzwi, ma­jące naj­lep­sze czasy dawno za sobą. Czer­wo­no­ar­mi­ści już się o to po­sta­rali w maju czter­dzie­stego pią­tego, wy­sie­dla­jąc stąd siłą Niem­ców, któ­rzy nie zdą­żyli uciec przed na­dej­ściem frontu, a póź­niej­sze po­ko­le­nia fa­chow­ców z ad­mi­ni­stra­cji osie­dla nie przy­kła­dały się spe­cjal­nie do ro­boty.

Ra­dek prze­szedł na drugi ko­niec sy­pialni, wy­chy­lił się ostroż­nie zza fra­mugi, by spraw­dzić, czy po­na­pra­wiane nie­mal dwie de­kady temu zamki na­dal się trzy­mają. Są­dząc po spoj­rze­niu po­sła­nym żo­nie, nie było do­brze.

– Mamy co naj­wy­żej kilka mi­nut – pod­su­mo­wał, co­fa­jąc się w głąb po­koju. – Leć po ap­teczkę, ja zajmę się resztą – do­dał i prze­szedł za ciężką, rów­nież po­nie­miecką ko­modę.

Jego żona wy­ko­nała po­le­ce­nie. Nie bez obawy wśli­zgnęła się do kuchni, by za­brać sto­jącą na kre­den­sie torbę le­kar­ską, do któ­rej spa­ko­wała środki opa­trun­kowe i leki wy­nie­sione z od­działu. Tam­tej pa­mięt­nej nocy, gdy świat sta­nął na gło­wie, więk­szość jej ko­le­ża­nek i ko­le­gów wpa­dła w pa­nikę. Spora część za­łogi szpi­tala ucie­kła, za­nim kosz­mar roz­pę­tał się na do­bre, Ola jed­nak zo­stała. Nie od­stę­po­wała od łó­żek pa­cjen­tów w głów­nej mie­rze dla­tego, że zbyt­nio się bała sa­mot­nej prze­prawy przez nie­mal całe mia­sto. Wśród in­nych le­ka­rzy i sprzętu me­dycz­nego czuła się naj­bez­piecz­niej. Wi­działa przez okna nie­prze­rwany sznur ka­re­tek, któ­rymi zwo­żono ran­nych funk­cjo­na­riu­szy i żoł­nie­rzy. Sły­szała sze­rzące się lo­tem bły­ska­wicy plotki – naj­pierw o za­ra­żo­nych sza­leń­cach, po­tem o zmar­twych­wstań­cach, ale jak na ra­cjo­na­listkę przy­stało, brała je za prze­ja­skra­wione wy­my­sły, które są nie­od­łącz­nym ele­men­tem każ­dego po­waż­nego kry­zysu.

Otrzeź­wie­nie przy­szło do­piero wtedy, gdy pod szpi­ta­lem po­ja­wił się Ra­dek. Przy­je­chał po nią z po­li­tech­niki na swoim ju­naku. Wszedł chył­kiem na od­dział, wziął żonę na bok i ka­zał jej spa­ko­wać do torby tyle le­ków i środ­ków opa­trun­ko­wych, ile zdoła po­mie­ścić, a póź­niej wcią­gnął ją za rękę do windy, nie zwa­ża­jąc na zdzi­wione spoj­rze­nia pa­cjen­tów i per­so­nelu.

Ola za­drżała na to wspo­mnie­nie. Gdyby po­ja­wił się kilka mi­nut póź­niej, by­łoby po niej. Do ma­sa­kry na trze­cim pię­trze szpi­tala przy Trau­gutta do­szło, za­nim zdo­łali do­biec do za­par­ko­wa­nego na pod­jeź­dzie mo­toru. Stała jak spa­ra­li­żo­wana, pa­trząc na lu­dzi wy­ska­ku­ją­cych z okien, wielu z nich prze­cież do­brze znała. Jesz­cze więk­szy szok prze­żyła, wi­dząc, że po upadku z wy­so­ko­ści kilku pię­ter pod­no­szą się, po­ła­mani, oka­le­czeni, i ru­szają w jej kie­runku, nie dba­jąc o wy­sta­jące z ciała ko­ści i roz­włó­czone flaki. Ra­dek mu­siał ją strze­lić w twarz, by oprzy­tom­niała.

Gnali po­tem przez po­grą­żone w cha­osie mia­sto. Ma­zo­wiecką w dwie mi­nuty do­stali się na most Grun­waldzki, który prze­je­chali, ko­rzy­sta­jąc z chod­nika, bo jezd­nię blo­ko­wały w obu kie­run­kach dłu­gie rzędy woj­sko­wych cię­ża­ró­wek. Wy­brze­żem Wy­spiań­skiego do­tarli do głów­nego bu­dynku po­li­tech­niki, gdzie za­mknęli się na głu­cho, za­mie­rza­jąc prze­cze­kać naj­gor­sze w od­da­le­niu od in­nych lu­dzi. Nie­stety nie oni jedni wpa­dli na ten po­mysł. Na­za­jutrz zro­biło się na tyle tłoczno, że dali stam­tąd dyla. Mo­stem Zwie­rzy­niec­kim przedarli się na Wielką Wy­spę i jej – no­men omen – wy­mar­łymi uli­cami do­je­chali w kilka mi­nut do domu, omi­ja­jąc tu i ów­dzie po­je­dyn­czych od­mień­ców.

Mocno zdy­szani i wy­stra­szeni za­ry­glo­wali za sobą drzwi miesz­ka­nia, od­ci­na­jąc się od świata do­słow­nie w ostat­nim mo­men­cie. Ju­naka zo­sta­wili na środku ulicy, na wprost bramy. Ra­dek zdą­żył po­ża­ło­wać tej po­chop­nej de­cy­zji, kiedy się oka­zało, że No­wak i jego kom­pan ścią­gnęli na Emi­lii Pla­ter hordę ży­wych tru­pów. Gdyby po­świę­cił jesz­cze chwilę i od­sta­wił mo­tor do ga­rażu na po­dwó­rzu, mo­gliby te­raz wy­je­chać z tego prze­klę­tego mia­sta w cho­lerę, choćby za Oławę, do miesz­ka­ją­cej tam ro­dziny, i do­łą­czyć do dzieci. Dzieci...

– Szyb­ciej! – Krzyk męża wy­rwał Olę z za­my­śle­nia.

Wy­szła z kuchni do przed­po­koju i za­sty­gła, gdy zo­ba­czyła, że drzwi wej­ściowe po­ru­szają się, jakby tań­czyły w takt gło­śnych zgrzy­tów i ło­mo­tów. Przy każ­dym ude­rze­niu śruby mo­cu­jące obejmy ry­gli wy­ła­ziły z drew­nia­nej fra­mugi mi­li­metr po mi­li­me­trze, za­wiasy także po­woli pusz­czały. Jesz­cze kilka ta­kich pchnięć...

Ola wrza­snęła, gdy zimne palce za­ci­snęły się na jej prze­gu­bie. Nie­wiele bra­ko­wało, by ze­mdlała.

– Spo­koj­nie, to tylko ja. – Ra­dek ode­brał od niej torbę, na­stęp­nie po­cią­gnął ją w kie­runku sy­pialni. – Po­wiąż prze­ście­ra­dła, że­by­śmy mieli po czym zejść na dół. Szybko.

Zo­sta­wił żonę przy łóżku przed sto­sem wy­ję­tej z szafy po­ścieli i wró­cił do si­ło­wa­nia się z ko­modą. Za­mie­rzał ją prze­su­nąć, by za­blo­ko­wać tym spo­so­bem drzwi. Cho­ler­stwo było jed­nak zbyt cięż­kie. So­lidny dąb, mar­mu­rowy blat, oku­cia – praw­dziwe cudo użyt­ko­wej sto­larki nie­miec­kiej, z któ­rego byli tak dumni po wpro­wa­dze­niu, miało te­raz za­de­cy­do­wać o ich być albo nie być.

Ola po­ło­żyła dło­nie na ster­cie prze­ście­ra­deł. Nic z tego nie bę­dzie, uznała po pierw­szej, nie­zbyt uda­nej pró­bie po­łą­cze­nia dwu płacht szorst­kiej ba­wełny.

– Po­śpiesz się... – wy­stę­kał jej mąż, prze­su­nąw­szy zwa­li­sty me­bel o cen­ty­metr albo dwa.

– To na nic! – Po­ka­zała mu, jak ła­two roz­wią­zuje się zro­biony przez nią wę­zeł.

– Za wy­soko, że­by­śmy ska­kali – oce­nił, prze­ry­wa­jąc na chwilę pcha­nie. – Za­bić to się pew­nie nie za­bi­jemy, ale wy­star­czy, że któ­reś z nas zwich­nie nogę albo coś so­bie zła...

– Sznur do pra­nia! – wy­pa­liła, za­nim zdo­łał do­koń­czyć.

Pod­bie­gła do ko­mody, wy­su­nęła do po­łowy dolną szu­fladę i wy­jęła z niej zwój po­nad dwu­dzie­stu me­trów gru­bego jak jej mały pa­lec wy­bie­lo­nego de­ter­gen­tami sznura, na któ­rym za­zwy­czaj roz­wie­szali pra­nie.

– Przy­wiąż go do tej nogi od łóżka. – Ra­dek wska­zał wła­ściwe miej­sce. – Ob­wiąż go też wo­kół fra­mugi.

– Któ­rej? – Ola spoj­rzała na trój­dzielne okno.

– Obo­jętne – wy­sa­pał, wra­ca­jąc do ro­boty.

W sy­pialni mieli kom­plet po­nie­miec­kich dę­bo­wych me­bli. Łoże mał­żeń­skie było tak ma­sywne, że po­winno bez trudu utrzy­mać cię­żar do­ro­słej osoby, co naj­wy­żej prze­su­nie się tro­chę, bo gru­bej to­czo­nej pod­pory ta­kie ob­cią­że­nie na pewno nie ode­rwie ani nie zła­mie.

Drzwi wej­ściowe ustą­piły, gdy Ola pro­sto­wała plecy, by prze­rzu­cić linę za okno. Wy­rwane z za­wia­sów skrzy­dło po­le­ciało na par­kiet z gło­śnym hu­kiem. Na­pie­ra­jący na nie z ko­ry­ta­rza nie­umarli także pa­dli jak kłody. Ra­dek ostatni raz ze­brał siły, tym ra­zem da­jąc z sie­bie na­prawdę wszystko. Ko­moda prze­su­nęła się z prze­raź­li­wym zgrzy­tem o ja­kieś pięć cen­ty­me­trów, niby nie­wiele, lecz to wy­star­czyło, by prze­ciw­le­gła kra­wędź blatu za­blo­ko­wała skraj drzwi. Ta prze­szkoda wpraw­dzie nie po­wstrzyma oży­wień­ców, ale po­winna ich spo­wol­nić o do­dat­kową mi­nutę albo dwie.

– No da­lej! – po­na­glił żonę Pio­trow­ski, sta­nąw­szy obok niej z wy­cią­gnię­tymi ku do­łowi złą­czo­nymi dłońmi, żeby mo­gła wspiąć się na pa­ra­pet.

– Ale...

– Nie ma żad­nego ale – prze­rwał jej bez­ce­re­mo­nial­nie i po­chy­lił się moc­niej, do­ty­ka­jąc czo­łem jej czoła. – Ura­tuję cię, ro­zu­miesz? Uciek­niemy stąd. Te cho­ler­stwa cię nie do­padną, tylko rób, co mó­wię.

– Do­brze.

Wsparła się na nim, po­sta­wiła stopę na pa­ra­pe­cie w tej sa­mej chwili, gdy nie­umarli na­tarli na drzwi sy­pialni. Do­no­śny huk spra­wił, że Ola i Ra­dek za­marli w pół ru­chu. Na ich oczach cien­kie drewno po­środku za­częło się wy­gi­nać. Mo­ment póź­niej roz­legł się zło­wiesz­czy trzask i w drzwiach po­ja­wiła się ząb­ko­wana szcze­lina, która roz­sze­rzała się z każdą upły­wa­jącą se­kundą. Cho­dzący trup już wci­skał przez wą­ski otwór łapę, nie ba­cząc na to, że ostre kra­wę­dzie zdzie­rają mu skórę i roz­ry­wają tkanki. Gę­sta bru­natna po­soka, czy inna ohyda, ście­kała stru­mie­niami po bia­łej po­wierzchni. Ten wi­dok otrzeź­wił w końcu prze­ra­żo­nych mał­żon­ków.

Ra­dek do­sko­czył do łóżka, pod wpły­wem ad­re­na­liny prze­cią­gnął je na śro­dek sy­pialni, jakby to było piórko, a nie przy­tła­cza­jący grat, chciał bo­wiem za wszelką cenę ku­pić im ko­lejną, jakże po­trzebną chwilę, blo­ku­jąc do­stęp do okna.

– Złaź już, skar­bie – po­pro­sił, nie spusz­cza­jąc oka z wy­ła­my­wa­nych drzwi. Otwór był już tak duży, że wi­dzieli całą czwórkę Abram­czy­ków, a z przed­po­koju do­biegł znów ło­mot, jakby ktoś jesz­cze tam się wy­wa­lił. – Cho­lera ja­sna! Mo­czy­mordy z dołu też tu przy­la­zły! – za­wo­łał w pa­nice.

Ola za­ci­snęła dło­nie na sznu­rze, szarp­nęła nim kilka razy, upew­nia­jąc się, że nie zleci na zie­mię, po­tem usia­dła ostroż­nie na pa­ra­pe­cie i nie zwal­nia­jąc chwytu, naj­pierw opu­ściła nogi, a póź­niej za­wi­sła pod oknem. Rów­no­cze­śnie drzwi pę­kły w pio­nie. Nie mo­gła tego wi­dzieć, ale ką­tem oka do­strze­gła nad sobą ja­kiś ruch – to Ra­dek sta­nął na pa­ra­pe­cie.

– Ru­chy, ko­cha­nie, ru­chy! – za­czął ją po­ga­niać, oglą­da­jąc się za sie­bie.

Opu­ściła się ostroż­nie o dwa­dzie­ścia cen­ty­me­trów, po­tem o ko­lejne pięt­na­ście. Opa­dała mo­zol­nie, czu­jąc, że nie­na­wy­kłe do wy­siłku dło­nie palą ją ży­wym ogniem. Wresz­cie ude­rzyła sto­pami o okno miesz­ka­nia na par­te­rze. Po­łowa drogi za mną, jesz­cze chwila i będę mo­gła ze­sko­czyć na trawę...

Na­gle środ­kowa szyba, przed którą wi­siała, roz­pry­sła się na setki ka­wał­ków. Tu­taj, od strony po­dwó­rza, okna nie miały tylu szpro­sów co od frontu. Ko­ści­ste pa­lu­chy pana Woj­cie­cha, sine i po­wy­krę­cane, jak to so­bie wcze­śniej wy­obra­żała, zdo­łały po­chwy­cić połę jej nie­do­pię­tej bluzki. Nie­umarły mu­snął ją tylko opusz­kami pal­ców dru­giej ręki, ale to wy­star­czyło. Oli na­gle po­ciem­niało w oczach, świat za­wi­ro­wał, obie dło­nie roz­warły się bez­wied­nie. Spa­da­jąc, po­cią­gnęła za sobą są­siada trzy­ma­ją­cego ją wciąż za bluzkę. Drobny za ży­cia od­mie­niec na­dział się na kły spę­ka­nego szkła. Ostre jak brzy­twy kra­wę­dzie wpiły się głę­boko w mar­twe tkanki, roz­ci­na­jąc je z ła­two­ścią, a im­pet gwał­tow­nego ru­chu i gra­wi­ta­cja do­ko­nały dzieła. Kor­pus prze­po­ło­wio­nego pana Woj­cie­cha za­wisł w pół drogi mię­dzy pa­ra­pe­tem i zie­mią, nad kłę­bo­wi­skiem po­ły­sku­ją­cych w słońcu wnętrz­no­ści.

Ola le­żała na tra­wie pod oknem, dy­sząc ciężko. Choć pa­nika za­wład­nęła jej umy­słem, nie była w sta­nie się ru­szyć. To nie strach ją jed­nak pa­ra­li­żo­wał, lecz... skrajne wy­cień­cze­nie? Czuła się tak słaba, jakby coś wy­ssało z jej ciała pra­wie całą ener­gię. Mo­gła tylko bez­rad­nie pa­trzeć, jak tors nie­umar­łego zsuwa się ku niej bar­dzo po­woli. To nie może tak się skoń­czyć, po­my­ślała, prze­ły­ka­jąc wy­jąt­kowo gę­stą ślinę, którą omal się nie udła­wiła. Wzdry­gnęła się jesz­cze, gdy padł na nią cień. Mgnie­nie oka póź­niej coś spa­dło z ło­mo­tem gdzieś za jej głową.

Usły­szała cha­rak­te­ry­styczny trzask, po­tem sko­wyt, od któ­rego do­stała gę­siej skórki. Na­dal nie­zdolna choćby drgnąć, mo­gła wy­łącz­nie ob­ser­wo­wać ma­ka­bryczne wi­do­wi­sko roz­gry­wa­jące się tuż nad nią. Górna po­łowa ciała pana Acz­kie­wi­cza zdą­żyła opaść o ko­lejne kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów, jego sine pa­lu­chy za­ci­skały się te­raz bez­po­śred­nio przed jej twa­rzą. Za­ci­snęła po­wieki. To ko­niec! Już ni­gdy wię­cej nie zo­ba­czę Radka ani dzieci.

Wy­dała z sie­bie zdu­szony pisk, gdy po­czuła, że ktoś albo coś cią­gnie ją za koł­nierz. Drugi żywy trup mu­siał czaić się w krza­kach albo... Wy­cie za jej ple­cami osią­gnęło wyż­sze re­je­stry, jakby ktoś tam ko­nał z bólu. Ale kto? Znie­nacka zmro­ziła ją myśl, że to musi być jej mąż. Była tak oszo­ło­miona, że do­piero te­raz do­tarło do niej, co ozna­czał prze­my­ka­jący nad nią cień i tam­ten ło­mot.

Zo­stała prze­cią­gnięta o kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów, po­tem jesz­cze da­lej. Pa­lu­chy nie­umar­łego nie mo­gły już jej się­gnąć. Ode­tchnęła z ulgą.

Czu­cie w człon­kach wra­cało po­woli, za­częło się od mro­wie­nia w pal­cach. Spró­bo­wała nimi po­ru­szyć. Tak, od­zy­ski­wała siły i wła­dzę nad wła­snym cia­łem. Na­brała tchu, uło­żyła stopy bo­kiem, od­cze­kała mo­ment i prze­to­czyła się na brzuch. Za­krę­ciło jej się w gło­wie. Po­trze­bo­wała kilku se­kund, by świat prze­stał wi­ro­wać, a wzrok od­zy­skał jaką taką ostrość.

Ra­dek le­żał tuż obok niej, wi­jąc się z bólu. Wy­sko­czył z okna... Ale dla­czego? Od­po­wiedź na to py­ta­nie na­su­nęła się sama. Wi­dział, jak od­mie­niec ata­kuje jego żonę, i od­ru­chowo zro­bił co w jego mocy, by ją ura­to­wać.

Pod­nio­sła się ostroż­nie, wsparta na ko­la­nach i dło­niach dy­szała przez dłuż­szą chwilę, pró­bu­jąc zwal­czyć falę nud­no­ści. Nie dała rady, z jej ust na trawę po­cie­kła gę­sta wciąż ślina zmie­szana z żół­cią za­ssaną z pu­stego żo­łądka. Przy­mknęła oczy, po­tem otarła usta wierz­chem le­wej dłoni. Nie­wiele bra­ko­wało, by stra­ciła przy tym rów­no­wagę.

Zer­k­nęła za sie­bie, znów wsparta na obu rę­kach. Kor­pus nie­umar­łego na­dal wi­siał po­mię­dzy oknem a zie­mią, ale... Pa­trzyła z nie­do­wie­rza­niem na po­ru­sza­jące się sa­mo­ist­nie flaki. Je­lita zwi­jały się, kur­czyły na jej oczach, pod­cią­ga­jąc wy­ma­chu­jący ła­pami tors w górę. Tak, wzrok jej nie my­lił, re­fleksy świa­tła sło­necz­nego od­bi­ja­jące się od błysz­czą­cej po­wierzchni wnętrz­no­ści nie były efek­tem fa­ta­mor­gany ani in­nej ułudy.

Nieco tym pod­nie­siona na du­chu Ola sku­piła całą uwagę na cier­pią­cym mężu. Już pierw­szy rzut oka uświa­do­mił jej, że nie jest do­brze. Prawa noga Radka była pod­wi­nięta pod ta­kim ką­tem, że rzepka nie mo­gła prze­trwać w ca­ło­ści. Lewą miał zła­maną w po­ło­wie pisz­czeli. Kość nie roz­darła wpraw­dzie no­gawki, lecz na­pię­cie gru­bego płótna w tym miej­scu mó­wiło samo za sie­bie.

Przy­tom­nie­jąc z chwili na chwilę, ro­zej­rzała się do­koła. Torba z le­kami i środ­kami opa­trun­ko­wymi spo­czy­wała metr da­lej, przy niej wa­lało się też, nie wie­dzieć czemu, kilka zmię­tych prze­ście­ra­deł, z któ­rych pró­bo­wała zro­bić wcze­śniej linę. Unio­sła rękę, by otrzeć czoło, i zdę­biała. Dłoń miała uma­zaną krwią, a skóra na gło­wie za­pie­kła, jakby ją przy­pa­lano. Po­pa­trzyła na przed­ra­miona – pełno w nich było na­cięć i okru­chów szkła. Jej twarz mu­siała wy­glą­dać po­dob­nie, są­dząc po bólu, jaki od­czu­wała przy naj­lżej­szym gry­ma­sie. To tylko po­wierz­chowne rany, mogą po­cze­kać. Masz te­raz waż­niej­sze sprawy na gło­wie, na­po­mniała się, się­ga­jąc po torbę.

Mąż le­żał nie­ru­chomo, po­ję­ku­jąc ci­cho przy każ­dym płyt­kim od­de­chu.

– Wy­trzy­maj jesz­cze mo­ment – po­pro­siła, za­wi­sa­jąc nad nim.

Przy­gry­zła dolną wargę i spró­bo­wała wy­pro­sto­wać jego prawą nogę, ale za­wył po­tę­pień­czo, le­d­wie nią po­ru­szyła. Co po­cząć? Roz­pro­sto­wała plecy, zer­k­nęła po­now­nie za sie­bie, lecz od­mie­niec po­zo­stał tam, gdzie był przed­tem, tylko kapkę wy­żej. Na ra­zie nie mu­siała się więc przej­mo­wać nie­umar­łym są­sia­dem. Ani nim, ani tam­tymi na pię­trze; łóżko chyba speł­niło swoje za­da­nie, bo nie wi­działa ich jesz­cze w otwar­tym na oścież oknie. Po­mknęła wzro­kiem ku Rad­kowi. Jego wy­krzy­wioną z bólu twarz po­kry­wały wiel­kie kro­ple potu. Mu­siała mu ja­koś ulżyć.

Raz jesz­cze spró­bo­wała wy­pro­sto­wać prawą nogę, nie­stety z tym sa­mym, a na­wet gor­szym skut­kiem. Mąż się wy­prę­żył, wrzesz­cząc wnie­bo­głosy. Nie miała sił ani serca, by z nim wal­czyć. Bała się też, że szok może go za­bić.

Co ro­bić? Co ro­bić?!

Otwo­rzyła torbę le­kar­ską, po­grze­bała w niej chwilę. Na jej ustach po­ja­wił się uśmiech, gdy wy­ma­cała opusz­kami nie­wiel­kie, ema­nu­jące chło­dem, me­ta­lowe pu­dełko. Mor­fina! Da mu koń­ską dawkę, po­tem na­stawi zła­ma­nia. Su­per, ale to nie roz­wią­zuje naj­po­waż­niej­szego pro­blemu: jak się wy­do­stać z tego po­dwó­rza? Głów­ko­wała dłuż­szą chwilę, nic wię­cej jed­nak nie wy­my­śliła. To naj­lep­sze, co w tej chwili mogę zro­bić, uznała osta­tecz­nie.

Ra­dek i tak nie mógł cho­dzić, a nie­opa­trzone zła­ma­nia przy­spa­rza­łyby mu nie­ludz­kiego bólu przy każ­dym po­ru­sze­niu. Wzdry­gnęła się na samą myśl o ka­tu­szach, ja­kie prze­ży­wał. Wprost nie do wiary, że wal­czył o jej ży­cie na­wet w ta­kim sta­nie! Jak wiel­kiego sa­mo­za­par­cia wy­ma­gało od niego wy­cią­gnię­cie żony poza za­sięg łap od­mieńca? A jed­nak tego do­ko­nał. Nie była pewna, czy zdo­by­łaby się na po­dobne po­świę­ce­nie.

Na­cięła no­ży­kiem jedną z ma­leń­kich am­pu­łek, utrą­ciła pstryk­nię­ciem jej koń­cówkę i na­brała prze­zro­czy­stego płynu do przy­go­to­wa­nej uprzed­nio strzy­kawki. Ra­dek nie bro­nił się, gdy roz­pro­sto­wy­wała mu rękę i stu­kała pal­cem w zgię­cie łok­cia, by od­na­leźć żyłę. Nie za­re­ago­wał też na samo wstrzyk­nię­cie – ukłu­cie było ni­czym przy mę­kach, które obec­nie prze­ży­wał. Ola za­apli­ko­wała mę­żowi wię­cej al­ka­lo­idu opium, niż było za­le­cane, nie tak dużo jed­nak, by dawka mo­gła mu za­szko­dzić.

– Wy­trzy­maj jesz­cze mo­men­cik – po­pro­siła, gła­dząc Radka po czole zro­szo­nym tłu­stym po­tem.

Taka doza mor­finy mu­siała za­dzia­łać szybko. Dwie mi­nuty od za­strzyku od­dech ran­nego stał się bar­dziej wy­rów­nany i znacz­nie głęb­szy. Ola od­cze­kała jesz­cze chwilę, po czym szyb­kimi zde­cy­do­wa­nymi ru­chami na­sta­wiła otwarte zła­ma­nie, a po­tem roz­pro­sto­wała prawą nogę męża. Spra­wiła mu ból, do­my­śliła się tego po gry­ma­sie, który po­ja­wił się na jego twa­rzy, lecz dzięki otę­pie­niu al­ka­lo­idem Ra­dek dziel­nie zniósł i tę bru­talną in­ge­ren­cję. Na ko­niec usztyw­niła staw ko­la­nowy i pod­udzie pro­wi­zo­rycz­nymi łup­kami zro­bio­nymi z pa­ty­ków i ka­wał­ków drewna ze­bra­nych przy jed­nej z po­bli­skich al­ta­nek.

Kiedy ona opa­try­wała męża, kor­pus pana Acz­kie­wi­cza zdą­żył się pod­cią­gnąć pra­wie pod sam pa­ra­pet, gdzie utknął – chyba na do­bre. Zer­kała w tam­tym kie­runku co ja­kiś czas, po­dob­nie jak w okno na gó­rze, ale na szczę­ście dla nich obojga nie do­strze­gła no­wego za­gro­że­nia.

Uło­żyła Radka względ­nie wy­god­nie na prze­ście­ra­dle, w bez­piecz­nej od­le­gło­ści od za­bu­do­wań, i wresz­cie za­jęła się sobą. Z rąk i twa­rzy usu­nęła każdy uło­mek szkła, jaki zdo­łała wy­pa­trzyć w ma­łym lu­sterku. Chwilę to trwało, ale przed wy­ru­sze­niem w drogę wo­lała się do­pro­wa­dzić do po­rządku. Po­trze­bo­wała też czasu, by le­piej się za­sta­no­wić nad tym, co da­lej. Abram­czy­ko­wie i to­wa­rzy­szący im dwaj pi­jacy do­tarli w końcu do okna sy­pialni, które jed­nak znaj­do­wało się zbyt wy­soko od pod­łogi, by mo­gli prze­gib­nąć się przez pa­ra­pet i po­wy­pa­dać. Zresztą na szczę­ście udało jej się od­cią­gnąć Radka poza za­sięg ich zmy­słów, ja­kie­kol­wiek one były – grunt, że od­mieńcy nie wy­ka­zy­wali więk­szego za­in­te­re­so­wa­nia tym co na ze­wnątrz.

Uspo­ko­jona oparła się ple­cami o ścianę al­tanki i wró­ciła do roz­my­ślań, jak wy­brnąć z tej nie­we­so­łej sy­tu­acji. Z unie­ru­cho­mio­nym mę­żem nie zaj­dzie da­leko, to ja­sne jak słońce. Mu­siała za­tem zmie­nić plany. Naj­roz­sąd­niej by­łoby zna­leźć schro­nie­nie w któ­rejś z są­sied­nich bram, u ko­goś, kto ja­kimś cu­dem prze­żył Ar­ma­ge­don. Py­ta­nie jed­nak, czy dalsi są­sie­dzi skłonni będą ich przy­jąć? Pew­nie nie. Po pierw­sze nie znali się z nimi aż tak do­brze. Po dru­gie strach ma wiel­kie oczy. Trudno za­ufać ciężko ran­nemu ob­cemu, gdy wszę­dzie wo­kół umarli po­wstają z mar­twych. Po trze­cie wresz­cie i naj­waż­niej­sze: je­śli tym lu­dziom zo­stało coś do je­dze­nia, ra­czej nie za­mie­rzali się z ni­kim dzie­lić.

Jak mo­głaby ich prze­ko­nać? Ofe­ru­jąc po­moc w zdo­by­ciu do­dat­ko­wej żyw­no­ści? Nie, to ża­den ar­gu­ment. Do­póki na klat­kach scho­do­wych nie ma od­mień­ców, do­póty da się swo­bod­nie zejść do piw­nicy po ziem­niaki i weki, z ko­lei je­śli żywe trupy pa­nują w bra­mie nie­po­dziel­nie, to i ona nic nie wskóra. Co jesz­cze może za­dzia­łać na jej ko­rzyść? Torba z le­kami była nie­za­prze­czal­nym atu­tem, o me­dycz­nej pro­fe­sji nie wspo­mi­na­jąc, ale czy to wy­star­czy?

Sprawdźmy, uznała.

Upew­niła się, że Ra­dek leży w wy­star­cza­ją­cej od­le­gło­ści od za­bu­do­wań, osło­niła go też sta­ran­niej przed pa­lą­cym jak dia­bli słoń­cem, wzno­sząc pry­mi­tywne rusz­to­wa­nie z kilku żer­dek i okry­wa­jąc je płachtą brud­nego bre­zentu, po czym roz­po­częła wę­drówkę wzdłuż dłu­giej ka­mie­nicy. Przed każdą bramą przy­sta­wała i na­wo­ły­wała:

– Jest tam kto?! Na­zy­wam się Pio­trow­ska, je­stem le­karką, wa­szą są­siadką spod pięt­nastki! Mam przy so­bie wszystko co trzeba, na­rzę­dzia i naj­po­trzeb­niej­sze leki!

Co ja­kiś czas uno­siła do pu­stych okien sze­roko otwartą torbę, do­da­jąc:

– Mogę wam po­móc, je­śli udzie­li­cie schro­nie­nia mnie i mo­jemu lekko ran­nemu mę­żowi!

Nie do­cze­kała się żad­nej re­ak­cji. Fi­ranki za szczel­nie za­mknię­tymi oknami ani drgnęły, a je­śli na­wet tak się stało – po­ka­zy­wali się za­plą­tani w nie, ka­ry­ka­tu­ral­nie wy­krzy­wieni nie­umarli. W ka­mie­ni­cach przy Par­ty­zan­tów i Monte Cas­sino było jesz­cze go­rzej, tam w pra­wie każ­dym oknie Ola wi­działa żywe trupy. W po­ło­wie trasy za­częła po­dej­rze­wać, że w tej oko­licy pra­wie nikt nie prze­trwał. Po­nad dwa­dzie­ścia bram, pra­wie setka miesz­kań i nic, kom­plet­nie nic. Nie­liczni oca­leńcy albo ucie­kli gdzie pieprz ro­śnie, albo są zbyt wy­stra­szeni, by od­po­wie­dzieć na moje wo­ła­nia...

Z no­sem spusz­czo­nym na kwintę wró­ciła do uśpio­nego Radka. Od po­da­nia mor­finy mi­nęło do­piero trzy­dzie­ści mi­nut, miała za­tem jesz­cze sporo czasu, za­nim spe­cy­fik prze­sta­nie dzia­łać. Przy­gry­zła w za­my­śle­niu dolną wargę.

Do ko­lej­nego za­strzyku zdo­łam ob­sko­czyć ze trzy są­sied­nie ulice. Wszy­scy nie mo­gli prze­cież po­ucie­kać albo po­umie­rać. Ktoś mu­siał prze­żyć to pie­kło. Na Bi­sku­pi­nie i Sę­pol­nie miesz­kają... miesz­kały ty­siące lu­dzi.

Tak, znaj­dzie tych, któ­rzy oca­leli, ubłaga ich, by przy­jęli ją i męża pod swój dach.

Jedno spoj­rze­nie na bladą twarz Radka po­zba­wiło ją złu­dzeń. Dla zdro­wej ko­biety, do tego le­karki ktoś mógłby za­ry­zy­ko­wać, ale nikt dzi­siaj nie wpu­ści do domu ran­nego, który lada mo­ment może umrzeć i się prze­mie­nić. Ola wie­działa, że stan jej męża nie jest aż tak ciężki, lecz jak wy­tłu­ma­czyć to lu­dziom od dwóch ty­go­dni ukry­wa­ją­cym się przed hor­dami zmar­twych­wstań­ców?

Nie, pora zwi­jać ma­natki i szu­kać po­mocy u gwar­dzi­stów.

Tylko gdzie?

Do zoo miała za da­leko, w do­datku mu­sia­łaby iść głów­nymi uli­cami, przez gę­sto za­lud­nione osie­dla. Znacz­nie bli­żej znaj­do­wał się most Bart­kow­ski – ostat­nia czynna prze­prawa po tej stro­nie wy­spy. Gwar­dzi­ści z pew­no­ścią go strze­gli jak oka w gło­wie, a dzie­lił ją od niego tylko ki­lo­metr w li­nii pro­stej, poza tym droga wio­dła przez roz­le­głe pole, z dala od za­bu­do­wań. Wy­star­czyło mi­nąć skrzy­żo­wa­nie Monte Cas­sino z Dem­bow­skiego, no­ta­bene oczysz­czone ja­kiś czas temu przez opo­jów wra­ca­ją­cych z łu­pami, po czym środ­kiem skweru, a więc bez­piecz­nie, prze­do­stać się na skraj zło­tych ła­nów. Stam­tąd był już tylko rzut be­re­tem do wa­łów i po­ste­runku.

Przy odro­bi­nie szczę­ścia trafi wcze­śniej na pa­trol. W ciągu ostat­nich dni kil­ka­krot­nie sły­szała do­bie­ga­jący od tam­tej strony war­kot sa­mo­cho­do­wego sil­nika, co ozna­czało, że war­tow­nicy utrzy­mują stały kon­takt z ogro­dem zoo­lo­gicz­nym.

Tak, to naj­lep­sze z bez­na­dziej­nych roz­wią­zań, uznała. Ra­dek w sta­nie, w ja­kim się znaj­duje, nie zrobi kroku. Jest też za ciężki, że­bym go nio­sła, zwłasz­cza taki ka­wał. Przez mo­ment roz­wa­żała, czyby nie ukryć męża w roz­pa­da­ją­cej się al­tance i nie po­biec na most w po­je­dynkę, ale od­rzu­ciła ten po­mysł nie­mal na­tych­miast, wi­dząc, że dolna po­łowa pana Woj­cie­cha wy­staje za pa­ra­pet dużo bar­dziej niż jesz­cze chwilę wcze­śniej. Ola nie ro­zu­miała fe­no­menu sca­la­nia się nie­umar­łych. Wy­da­rze­nia, któ­rych była świad­kiem w mi­nio­nych dniach, prze­czyły nie tylko wszyst­kiemu, czego uczono na me­dy­cy­nie, lecz także zdro­wemu roz­sąd­kowi. Wzrok jej jed­nak nie my­lił. Cho­dzące trupy re­ge­ne­ro­wały się w nie­wy­tłu­ma­czalny spo­sób. Ich roz­człon­ko­wane ciała jakby się po­now­nie zra­stały. Za­ob­ser­wo­wała to na te­re­nie po­li­tech­niki, gdy woj­sko pró­bo­wało po­wstrzy­mać falę oży­wień­ców roz­peł­za­ją­cych się z placu Grun­waldz­kiego. To wła­śnie wtedy pod­jęli oboje de­cy­zję, że wolą spę­dzić czas apo­ka­lipsy w za­ci­szu wła­snych czte­rech ścian.

Bóg ra­czy wie­dzieć, jak to moż­liwe, ale za kil­ka­na­ście mi­nut, może mniej, nogi tego zmar­twych­wsta­łego dra­nia wy­suną się cał­kiem na ze­wnątrz i po­łą­czą z tu­ło­wiem pe­chowo za­klesz­czo­nym pod pa­ra­pe­tem.

Ola wie­działa jedno: nie mo­gła, nie chciała zo­sta­wić Radka. Ani my­śląc stra­cić go z oczu, za­częła że­brać o po­moc pod oknami w głębi po­dwó­rza. Serce wa­liło jej przy tym jak osza­lałe. Nie bała się o sie­bie, lecz o męża. Za­ry­zy­ko­wał dla niej, bez wa­ha­nia sko­czył z pierw­szego pię­tra, choć miał pełną świa­do­mość, czym to grozi. Oca­lił ją, ura­to­wał nie­malże z łap tego po­twora, każdy ruch przy­pła­ca­jąc pa­rok­sy­zmami nie­wy­obra­żal­nego bólu. Te­raz przy­szła jej ko­lej. Wy­do­sta­nie go stąd za wszelką cenę.

Myśl, babo, myśl, na­po­mniała się, bo czas na­glił.

Naj­pierw za­cią­gnęła Radka pra­wie na sam śro­dek po­dzie­lo­nego na ogródki lo­ka­tor­skie po­dwó­rza i uło­żyła pod inną al­tanką. Tu po­winni być bez­pieczni, na­wet je­śli pan Acz­kie­wicz albo któ­ryś inny nie­umarły, z tych, co oku­po­wali te­raz ich miesz­ka­nie, w końcu wy­leci z okna.

Na­stęp­nie ze­brała z ziemi wszyst­kie prze­ście­ra­dła, przy­nio­sła też zdo­byczny bre­zent i dwie tyczki słu­żące są­sia­dom spod sie­dem­nastki do pod­par­cia sznura, na któ­rym su­szyło się ich ostat­nie pra­nie. Tyle wy­star­czyło, by zmaj­stro­wać pry­mi­tywne włóki. Po­mysł za­czerp­nęła z ksią­żek Ka­rola Maya, któ­rymi za­czy­ty­wała się jako na­sto­latka. W tym przy­padku jed­nak rolę ko­nia czy psa po­cią­go­wego miała peł­nić ona sama. Sta­ran­nie wy­trze­pany i zło­żony we czworo bre­zent sta­no­wił pod­stawę, do któ­rej przy­mo­co­wała obie żer­dzie, ko­rzy­sta­jąc ze skal­pela i ka­wał­ków sznura do pra­nia. Z czę­ści prze­ście­ra­deł umo­ściła le­go­wi­sko dla męża, a ostat­nie dwa prze­ro­biła na uprząż.

Za­ło­żyła pę­tle na ra­miona, pod­nio­sła skrzy­żo­wane tyczki i po­stą­piła na próbę kilka drob­nych kro­ków. Nie było tak źle, choć pięć me­trów to nie ki­lo­metr. Na­brała głę­biej tchu, po­pra­wiła chwyt i ru­szyła przed sie­bie, kie­ru­jąc się na lukę mię­dzy ko­ścio­łem a ka­mie­nicą przy Dem­bow­skiego. Za­mie­rzała do­trzeć do skrzy­żo­wa­nia, trzy­ma­jąc się jak naj­bli­żej bu­dynku miesz­kal­nego, gdyż na­dal ją nie­po­ko­iło to, że za gru­bymi mu­rami świą­tyni czają się setki od­mie­nio­nych wier­nych. W po­cząt­kach epi­de­mii bo­wiem księża za­ba­ry­ka­do­wali się tam z czę­ścią pa­ra­fian, li­cząc, że uchro­nią się w ten spo­sób od bi­blij­nej w swo­ich pro­por­cjach za­głady.

Mo­dli­twy za­no­szone do Naj­wyż­szego naj­wy­raź­niej nie za­dzia­łały – są­dząc choćby po fak­cie, że od nie­mal dwóch ty­go­dni nikt nie opu­ścił tego miej­sca...

W pew­nym mo­men­cie Ola zwol­niła. Mu­siała się za­sta­no­wić, czy roz­sąd­niej bę­dzie skró­cić so­bie drogę, czy po­winna ra­czej omi­nąć na­roż­nik sze­ro­kim łu­kiem, by nie na­dziać się na nie­spo...

Do­strze­gł­szy przed sobą ruch, sta­nęła jak wryta. Zza wę­gła wy­sko­czył kot, tłu­ściutki, czarny, z trzema bia­łymi skar­pet­kami i kra­wa­tem. Ko­ja­rzyła go z wy­glądu, czę­sto wy­le­gi­wał się na da­chach al­ta­nek kry­tych papą. Parę razy rzu­ciła mu z okna ja­kiś ochłap. Było nie było, on i jego po­bra­tymcy dbali nie­ustan­nie, żeby po­pu­la­cja my­szy i szczu­rów nie roz­ple­niła się zbyt­nio w oko­licz­nych piw­ni­cach.

– A ty co tu ro­bisz? – mruk­nęła, ko­rzy­sta­jąc z tej chwili prze­rwy, by dać od­po­cząć ścierp­nię­tym rę­kom.

Fu­trzak od­po­wie­dział prze­cią­głym miauk­nię­ciem, które za­brzmiało jak skarga, po czym pod­biegł i otarł się o jej nogę. Spu­ściła wzrok tylko na se­kundę, nie wię­cej, i od razu tego po­ża­ło­wała. Zza za­łomu ściany wy­nu­rzyła się bo­wiem druga po­stać, znacz­nie ma­syw­niej­sza, a za­raz za nią szła na­stępna.

Cho­lerny da­cho­wiec pro­wa­dził za sobą stado nie­umar­łych!

Ola sap­nęła ci­cho i na­tych­miast ru­szyła da­lej, skrę­ca­jąc w stronę ko­ścioła tak szybko, jak tylko po­zwa­lały na to włóki. Omal się przy tym nie po­tknęła o kota, który nie wie­dzieć czemu nie od­stę­po­wał jej ani na krok.

Do­bre uczynki, jak wi­dać, nie za­wsze po­pła­cają, po­my­ślała, wy­tę­ża­jąc wszyst­kie siły, by utrzy­mać szyb­sze tempo mar­szu. Za­nim wy­szła znów na pro­stą, zmar­twych­wstańcy zbli­żyli się do nóg Radka na mniej niż pięć me­trów, mimo to na­dal mo­gła przed nimi uciec. Na ra­zie była od nich szyb­sza – nie­wiele, ale za­wsze.

Skon­cen­tro­wała się w ca­ło­ści na tym, by nie zgu­bić rytmu za­równo mar­szu, jak i od­de­chu. Zda­wała so­bie sprawę, że ści­ga­jący ją od­mieńcy w od­róż­nie­niu od niej nie od­czu­wają zmę­cze­nia. Je­dyną szansą ra­tunku było więc zo­sta­wie­nie ich w tyle i zmiana kie­runku ucieczki. Z tego, co mó­wili w ra­dio, cho­dzące trupy czę­sto la­zły da­lej przed sie­bie i go­dzinę po tym, jak stra­ciły trop. Na jej szczę­ście ukształ­to­wa­nie te­renu po­zwa­lało na wy­ko­na­nie nie jed­nego, a dwóch zwro­tów – naj­pierw za ko­ścio­łem, po­tem za skrzy­żo­wa­niem.

Je­śli ode­rwę się od tych po­krak na wy­star­cza­jącą od­le­głość, pójdą albo w prze­ciwną stronę niż ja, albo na Bi­sku­pin.

Plan był do­bry, ale jak na złość czarny kot się uparł, że po­krzy­żuje szyki Oli. Sku­piona na ucieczce nie zwra­cała na niego uwagi, gdy mu jed­nak na­dep­nęła na łapę albo ogon, a on za­sy­czał gło­śno, zmy­liła krok. Rzut oka za sie­bie kosz­to­wał ją utratę ko­lej­nych kil­ku­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów nie­wiel­kiej na ra­zie prze­wagi. Naj­bliż­szy cho­dzący trup znaj­do­wał się mniej niż sześć me­trów od stóp jej męża.

To za mało, po­my­ślała zroz­pa­czona i przy­śpie­szyła, po to tylko, by znów się po­tknąć o zje­żo­nego fu­trzaka, który naj­pierw wbiegł na schody pro­wa­dzące do za­kry­stii, a po­tem rów­nie szybko wró­cił. Kiedy trą­ciła dra­nia bu­tem, wy­sfo­ro­wał się wresz­cie do przodu i znik­nął za za­ło­mem ce­gla­nej ściany. I do­brze, bo nie za­mie­rzam tra­cić wię­cej czasu przez tego czar­nego dziada. Za­ci­snęła moc­niej zęby i ru­szyła przed sie­bie, dy­sząc jak Tu­wi­mow­ska lo­ko­mo­tywa.

Zy­skała le­d­wie pół­tora me­tra, za­nim do­tarła do miej­sca, w któ­rym po­winna wy­ko­nać pierw­szy zwrot. Nie ba­cząc na za­gro­że­nie, zbli­żyła się do ko­ściel­nego muru. Oby przed głów­nym wej­ściem nie było ni­kogo, mo­dliła się w du­chu, choć nie była prze­sad­nie re­li­gijna. Wy­star­czy prze­cież je­den nie­umarły sto­jący na mo­jej dro­dze, a wszel­kie szanse na ra­tu­nek prze­padną. Myśl, że mo­głaby za­wieść Radka, była nie do znie­sie­nia. Obie­cała mu coś i za­mie­rzała do­trzy­mać słowa.

Po­czuła ulgę, gdy zo­ba­czyła przed sobą pu­sty chod­nik, je­śli nie li­czyć kota sie­dzą­cego na be­to­no­wych stop­niach.

Po­słała mu pełne wy­rzutu spoj­rze­nie, nie chcąc mar­no­wać nie­po­trzeb­nie od­de­chu. Osiem me­trów, nie mniej, oce­niła, zer­k­nąw­szy przez ra­mię ko­lejny raz. Dam radę, mu­szę!

Wzdry­gnęła się, sły­sząc, jak za­mknięte w ko­ściele cho­dzące trupy ło­mo­czą w obie pary gru­bych drzwi. Po­chy­liła głowę i przy­śpie­szyła jesz­cze bar­dziej, mimo że nie było to ła­twe.

Za mo­ment znajdę się poza za­się­giem ich zmy­słów...

– Ty cho­lero! – wrza­snęła, po­ty­ka­jąc się po raz enty o tego czarta z cze­lu­ści pie­kieł. – Po­szedł precz!

Znów stra­ciła przez niego pra­wie metr.

Ten wrzask i nie­zbyt cel­nie wy­mie­rzony kop­niak po­skut­ko­wały w końcu, taką przy­naj­mniej miała na­dzieję, bo sier­ściuch po­gnał w stronę skrzy­żo­wa­nia, jakby go ktoś wy­strze­lił z procy. Mógł drań wy­brać inny kie­ru­nek, od­cią­gnąć choć część sie­dzą­cych jej na karku nie­umar­łych. Za­miast na­rze­kać, Ola parła przed sie­bie z za­cię­to­ścią i mocą ru­skiego lo­do­ła­ma­cza.

Stres i strach do­da­wały jej sił, dzięki czemu – nie ma­jąc już plą­czą­cej się pod no­gami za­wady – sys­te­ma­tycz­nie zwięk­szała dy­stans. Osiem me­trów... dzie­więć... i jesz­cze je­den... Tuż za skrzy­żo­wa­niem uznała, że może bez­piecz­nie skrę­cić na roz­le­gły traw­nik. Nie zmie­niła kie­runku gwał­tow­nie, za­to­czyła sze­roki łuk, po któ­rym opu­ściła bru­ko­waną jezd­nię. Co kilka kro­ków oglą­dała się trwoż­li­wie za sie­bie. Do­piero za trze­cim czy czwar­tym ra­zem ode­tchnęła z ulgą. Nie­umarli także zbo­czyli, ale tylko odro­binę, i na­dal nie ze­szli z ulicy. Drep­tali w stronę Bi­sku­pina pod ką­tem mniej wię­cej sie­dem­dzie­się­ciu stopni do jej obec­nego kursu. Na­resz­cie mo­gła zwol­nić.

Była już u kresu sił. Nie miała po­ję­cia, jaki dy­stans po­ko­nała tym mor­der­czym tem­pem. Trzy­sta, może czte­ry­sta me­trów wy­star­czyło, by każdy krok, każdy od­dech spra­wiał jej nie­opi­sany ból. Od­da­liw­szy się od chod­nika o ko­lejne kil­ka­dzie­siąt me­trów, zde­cy­do­wała się na chwilę za­słu­żo­nego od­po­czynku.

Tyle po­winno wy­star...

Szczęka jej opa­dła, gdy znów obej­rzała się za sie­bie. Ci nie­umarli, któ­rzy nie wy­wa­lili się na kra­węż­niku – albo zdą­żyli już wstać – leźli wła­śnie pro­sto na nią, a przed nimi, jak­żeby ina­czej, de­fi­lo­wał czarny ko­cur z po­sta­wio­nym na sztorc ogo­nem.

– Żeby cię pie­kło żyw­cem po­chło­nęło – wy­sa­pała ze zło­ścią Ola, ła­piąc za żer­dzie.

Nie pod­dam się, nie zre­zy­gnuję. Nie ma ta­kiej opcji!

Po kilku kro­kach do­tarło do niej, że sama de­ter­mi­na­cja to za mało. Była wy­czer­pana ucieczką, w którą wło­żyła wszyst­kie siły. Tyczki wy­śli­zgi­wały się co rusz ze spo­co­nych dłoni, palce drę­twiały, tak że za­ci­ska­nie ich przy­cho­dziło jej z co­raz więk­szym tru­dem, miała też pro­blem z po­now­nym uchwy­ce­niem gład­kiego drewna.

A wa­bione przez kota żywe trupy skra­cały dy­stans nie­prze­rwa­nie. Z trzy­dzie­stu me­trów zro­biło się szybko dwa­dzie­ścia, po­tem pięt­na­ście. Wkrótce dla Oli stało się ja­sne, że nie uciek­nie prze­śla­dow­com. Nie z ta­kim ob­cią­że­niem, ja­kim był nie­przy­tomny na­dal mąż. Za­łza­wio­nymi, prze­krwio­nymi oczami przy­glą­dała się skra­jowi zło­ta­wego pola, które było już tak bli­sko, zda się na wy­cią­gnię­cie ręki, a za­ra­zem tak da­leko. Zdo­łała po­stą­pić jesz­cze trzy kroki i pa­dła na ko­lana, pła­cząc i zło­rze­cząc lo­sowi.

– Dla­czego?! – wy­krzy­czała w po­zba­wione jed­nej chmurki niebo. – Dla­czego...?

Gdy po­chy­liła się moc­niej, prze­wie­szona przez jej ra­mię torba le­kar­ska zsu­nęła się z ple­ców i za­wi­sła pod jej pier­sią. Ola po­trze­bo­wała kilku se­kund, by zro­zu­mieć, co to za woń do niej do­la­tuje.

Wa­le­riana? Oczy wy­szły jej z or­bit. U li­cha!

Na­gle zro­zu­miała, dla­czego ta czarna cho­lera nie chce się od niej od­cze­pić. Bu­te­leczka z kro­plami na uspo­ko­je­nie mu­siała się roz­sz­czel­nić przy upadku. Za­pach wa­bił kota, to dla­tego drań wra­cał do niej jak bu­me­rang, nie ba­cząc na krzyki i szturch­nię­cia. Prze­cią­gnęła pa­sek przez głowę, się­gnęła zdrę­twia­łymi pal­cami do zamka, wresz­cie wy­sy­pała środki opa­trun­kowe i leki, nie prze­sta­jąc zer­kać przez ra­mię. Zo­stało pięć me­trów, może na­wet mniej.

Jest! Jest!

Po­czuła słod­kawy za­pach. Zdjęła na­krętkę za trze­cim ra­zem, tak bar­dzo trzę­sły się jej ręce, po­tem ci­snęła bu­te­leczkę w kie­runku po­bli­skich za­ro­śli i ze­rwała się na równe nogi. Pierwsi od­mieńcy pa­dali wła­śnie na trawę, by do­paść nie­przy­tom­nego wciąż Radka. Strach po­now­nie do­dał jej sił. Choć serce wa­liło jak młot, parła w stronę ulicy, nie wa­żąc się na­wet obej­rzeć. Za­trzy­mała się do­piero wtedy, gdy cał­kiem stra­ciła dech. Je­den rzut oka w tył uprzy­tom­nił jej, że od­zy­skała upra­gnioną prze­wagę, te­raz mo­gła za­wró­cić na śro­dek traw­nika. Zro­biła to, ale po przej­ściu kil­ku­na­stu kro­ków znów pa­dła na ko­lana, w pełni świa­doma, że nie zdoła się pod­nieść. Wsparta na dło­niach spoj­rzała przez ra­mię. Część idą­cych za nią nie­umar­łych zmie­rzała na­dal w kie­runku ulicy, reszta ob­rała za cel krzaki po pra­wej, tam, gdzie znik­nęła bu­te­leczka i łak­nący jej za­war­to­ści kot.

Le­dwo, ale się udało, po­my­ślała, wy­swo­ba­dza­jąc się z uprzęży i wspie­ra­jąc czoło o zie­mię. Stra­ci­łam torbę, ale oca­li­łam sie­bie i męża.

Wy­pro­sto­wała się po dłuż­szej chwili. Jesz­cze mo­ment, jesz­cze tylko uspo­koi od­dech, a od­cią­gnie Radka o ko­lejne parę me­trów dla pew­no­ści. Jedni od­mieńcy zni­kali już w krza­kach, skąd do­bie­gało gniewne par­ska­nie obu­rzo­nego in­tru­zją zwie­rzę­cia, które mu­siało sal­wo­wać się ucieczką na drzewo. Dru­dzy leźli po ulicy, w stronę wy­mar­łych ka­mie­nic.

Ocie­ra­jąc spo­cone czoło, Ola za­uwa­żyła ką­tem oka, że jej mąż po­ru­sza się nie­mrawo. Przyj­rzała mu się uważ­niej. Tak, pod­no­sił wła­śnie prawe przed­ra­mię. Cho­lera, za­klęła. To zna­czy, że mor­fina prze­staje dzia­łać, a torba z am­puł­kami zo­stała po­środku traw­nika, da­leko stąd... Ob­ró­ciła się i przy­gry­za­jąc ner­wowo dolną wargę, ana­li­zo­wała na zimno sy­tu­ację. Pró­bo­wała zmie­rzyć wzro­kiem, czy wra­ca­jąc po leki, nie wej­dzie w za­sięg tych po­two­rów. Nie była w sta­nie tego oce­nić, ale sza­co­wała, że je­śli od­pocz­nie jesz­cze mi­nutkę i wróci tam sama, zdąży po­zbie­rać co się da i po­biec w kie­runku ulicy Dem­bow­skiego, aby zmy­lić ewen­tu­al­nych prze­śla­dow­ców. Póź­niej skręci po­now­nie i od strony pola do­trze do męża.

Tak, tu­taj może i musi go zo­sta­wić, je­śli chce szczę­śli­wego za­koń­cze­nia ich wspól­nej ody­sei.

Ode­tchnęła kilka razy, na­dal za płytko, po­tem sta­nęła chwiej­nie na wciąż mięk­kich no­gach. Bez ob­cią­że­nia czuła się lekka jak piórko. Dam radę! Z tą my­ślą ru­szyła przed sie­bie, naj­pierw spo­koj­nym, mia­ro­wym kro­kiem, na­stęp­nie truch­tem. Do­pa­dła do torby, pod­nio­sła ją, schy­la­jąc się mocno, i za­częła pa­ko­wać do środka wszystko, co tylko wpa­dło jej w ręce, pil­nu­jąc, by po­śród rze­czy zna­la­zła się strzy­kawka i pu­dełko z am­puł­kami mor­finy. Nie prze­sta­wała przy tym zer­kać na nie­umar­łych, któ­rzy wy­czuli ją i wła­śnie za­wra­cali. Miała jed­nak nad nimi taką prze­wagę, że bez trudu ze­brała wszystko i od­bie­gła w stronę wy­lotu Emi­lii Pla­ter. Je­śli na­wet za nią po­lezą, co naj­wy­żej do­łą­czą do bandy tło­czą­cej się wo­kół wózka mle­cza­rza. Póź­niej w po­dobny spo­sób wy­pro­wa­dzi w pole nie­umar­łych z Dem­bow­skiego.

W dro­dze po­wrot­nej roz­wa­żała przez mo­ment, czy nie zdoła prze­drzeć się do dwu­kółki mle­cza­rza, która uła­twi­łaby jej ży­cie, ale bar­dzo szybko zdała so­bie sprawę, że nie ma na to naj­mniej­szych szans. Na chod­niku przed jej bramą krę­ciło się ze trzy­dzie­stu od­mień­ców, dru­gie tyle stało w prze­wę­że­niu po­mię­dzy ka­mie­ni­cami. Nie tło­czyli się już przy ścia­nach, co ozna­czało, że nie wy­czu­wali za nimi śla­dów ży­cia.

Obej­rzała się raz jesz­cze, spraw­dza­jąc sy­tu­ację przy za­ro­ślach, po czym po­truch­tała środ­kiem traw­nika, od­da­la­jąc się od obu gru­pek cho­dzą­cych tru­pów. Przy­śpie­szyła kroku jesz­cze bar­dziej, gdy zo­ba­czyła, że jej mąż ma­cha ręką, jakby pró­bo­wał prze­to­czyć się na bok albo wstać.

– Boże drogi – jęk­nęła na ten wi­dok. – Leż! Nie ru­szaj się!

Chyba usły­szał, bo opadł ciężko na plecy. Przy­klę­kła tuż obok niego, ner­wowo grze­biąc w tor­bie. Mor­fina od­pusz­czała, ból po­wróci lada mo­ment. Na­cięła am­pułkę, ale za­nim zdą­żyła ją utrą­cić, po­czuła lek­kie do­tknię­cie w oko­licy bio­dra. Świat znów za­wi­ro­wał jej przed oczami, zro­biło się też dziw­nie ciemno, jakby słońce na­gle za­szło.

W ostat­nim prze­bły­sku świa­do­mo­ści Ola uj­rzała po­zba­wione źre­nic oczy męża. Naj­pierw am­pułka wy­pa­dła z jej zwiot­cza­łej dłoni. Po­tem ona sama osu­nęła się bez­wład­nie na trawę obok gra­mo­lą­cego się nie­zdar­nie od­mie­nio­nego Radka. Trudno po­wie­dzieć, czy do­tarło do niej, że nie zdą­żyła uciec nie­umar­łym, gdy po­zby­wała się wa­le­riany. Któ­ryś z pa­da­ją­cych na ko­lana oży­wień­ców do­się­gnął łap­skiem jej męża i do­bił go tym prze­lot­nym do­ty­kiem. Wy­star­czyło prze­cież jedno mu­śnię­cie. Osła­biony wcze­śniej or­ga­nizm otu­ma­nio­nego al­ka­lo­idem męż­czy­zny nie zdo­łał się obro­nić. Prze­miana roz­po­częła się chwilę póź­niej, kiedy Ola po­bie­gła po mor­finę. Może oca­li­łaby ży­cie, gdyby nie była tak po­twor­nie zmę­czona i roz­ko­ja­rzona, choć po­zo­staje py­ta­nie, czy umia­łaby so­bie po­ra­dzić z traumą i świa­do­mo­ścią, że po­mimo da­nego słowa za­wio­dła osobę, która ko­chała ją naj­bar­dziej na świe­cie...

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki