Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Osadzona w realiach głębokiego PRL-u, oszałamiająca rozmachem, krwista i krwawa saga o ludziach minionej epoki, będąca hołdem dla cudownego miasta, które od dawna już nie istnieje.
Rok 1963. Stary porządek upadł, zombie opanowały świat. W zdziesiątkowanym plagą nieumarłych Wrocławiu trwa rozpaczliwa walka o przetrwanie. Garstka ocalonych, dowodzona przez samozwańczego generała Biedrzyckiego, wycofuje się na Wielką Wyspę. Chroniona ze wszystkich stron wodami Odry enklawa nie jest jednak tak bezpieczna, jak by się z pozoru wydawało. Strefa śmierci, w którą zamieniło się skażone prochami nieumarłych Sępolno, budzi przerażenie, ale nie jest największym zagrożeniem, z jakim będą musieli zmierzyć się ludzie. Na rogatkach miasta pojawia się bowiem kolumna rosyjskich wojsk, których dowódca, generał Mariachin, pragnie jednego – przejęcia miasta i rządzenia nim niepodzielnie, nawet jeśli ma to oznaczać zagładę większości ocalonych. Zdesperowani mieszkańcy zdają sobie sprawę, czym będzie dla nich powrót komunistycznego terroru, lecz skupiając całą uwagę na najeźdźcach, nie zauważają jeszcze gorszego wroga – ten zaś w ukryciu przygotowuje atak zagrażający unicestwieniem wszystkich, zarówno obrońców, jak i Rosjan.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 922
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 24 godz. 5 min
WPROWADZENIE
Wieczorem 9 sierpnia 1963 roku milicjanci pilnujący izolatorium na Psim Polu są świadkami mrożących krew w żyłach zdarzeń. Część poddanych kwarantannie cywilów zamienia się w krwiożercze bestie. Przełożeni lekceważą pierwsze doniesienia o nieumarłych, ale gdy sygnały zaczynają napływać z innych miejsc odosobnienia, major Biedrzycki, sekretarz Niesyto, podsekretarz Bremer i kapitan Łukasz Brandys, zastępujący podczas feralnego weekendu najważniejszych dygnitarzy, zostają zmuszeni do podjęcia zdecydowanych działań. Sytuacja w mieście wymyka się jednak spod kontroli pomimo wysłania do akcji nie tylko zwykłych milicjantów, ale też elitarnych oddziałów ZOMO.
Decydenci, widząc beznadziejność sytuacji, rejterują kolejno, pozostawiając walkę z hordami zombie „młodym wilkom”. Biedrzycki i jego towarzysze nie zamierzają się jednak poddać. Do akcji wkracza więc wezwane wojsko, ale i ono nie jest w stanie powstrzymać rzesz tysięcy nieumarłych, tym bardziej że poczynione wcześniej kroki zaradcze, takie jak palenie unieszkodliwionych chodzących trupów, okazują się śmiertelnie groźne dla tych, którzy wciąż żyją. Dymy zasnuwające miasto roznoszą zarazę w rejony, które do tej pory wydawały się bezpieczne.
Dochodzi do masakry. Zatłoczone dworce stają się masowymi grobami tych, którzy próbują zbiec z miasta. Upada także Komenda Wojewódzka, z której kierowano działaniami sił zbrojnych. Pozbawieni dowództwa żołnierze dezerterują dziesiątkami. Zdawać się może, że nie ma już żadnej nadziei.
Informowany o sytuacji towarzysz Zatylny, ostatni z sekretarzy PZPR, jacy pozostali w mieście, zwraca się najpierw do władz centralnych, a za ich zgodą do Rosjan, z prośbą o bratnią pomoc, czyli o zrzucenie na miasto bomby termonuklearnej, ponieważ tylko jej moc może – jego zdaniem – powstrzymać tę potworną zarazę. Termin nalotu wyznaczono na godzinę szóstą trzydzieści następnego ranka, skazując tym samym na pewną śmierć nie tylko tych mieszkańców Wrocławia, którzy ocaleli, ale także tysiące mundurowych, którzy z poświęceniem własnego życia starają się zapanować nad chaosem.
Tymczasem w mieście trwa akcja ewakuacji decydentów. Elita komunistycznych władz zamierza przetrwać bombardowanie w schronie przeciwatomowym, który mieści się pod gmachem Komitetu Wojewódzkiego PZPR, jednakże i decydenci napotykają na swojej drodze przeszkody, gdyż nad wieloma dzielnicami panują już hordy krwiożerczych żywych trupów.
Próby podejmowane przez majora Biedrzyckiego, który chce odwieść Zatylnego od popełnienia potwornej zbrodni, nie przynoszą skutku, lecz atak nie następuje, ponieważ apokalipsa zombie, która rozpoczęła się we Wrocławiu, w ciągu kilku godzin obejmuje niemal cały świat. Wirus czarnej ospy, jak się okazuje, był katalizatorem, który przyśpieszył rozwój wypadków w stolicy Dolnego Śląska, ale problem dotyczy wszystkich kontynentów.
Zdani tylko na siebie obrońcy w obliczu grożącej im klęski postanawiają przegrupować siły i wycofać się na rzadziej zaludnioną Wielką Wyspę, by tam przygotować plany dalszej obrony i kontrataku. Z tysięcy żołnierzy i milicjantów posłanych do walki z zombie na teren ogrodu zoologicznego dociera tylko garstka, lecz to dopiero początek walki o przetrwanie.
W mieście za rzeką pozostali wciąż czekający na ratunek cywile...
1
piątek, 23 sierpnia 1963, godzina 10:30Sępolno, ulica Emilii Plater 15
Ola Marciniak-Piotrowska wstrzymywała oddech od dłuższej chwili, lecz niewiele to dawało. Szalejące w piersi serce waliło o żebra zbyt głośno, by mogła mieć całkowitą pewność, że z klatki schodowej nie dobiegają żadne niepokojące dźwięki.
– Może lepiej nie idź – szepnęła, zerkając przez ramię na męża czekającego dwa kroki za nią.
– Muszę, Oleńko – odpowiedział Radek i poprawił nerwowo paski plecaka.
– To zaczekaj chociaż – poprosiła, raz jeszcze przykładając ucho do drzwi.
Mijał właśnie dwunasty dzień, odkąd zostali uwięzieni we własnym, czyli kwaterunkowym mieszkaniu na odległych peryferiach Wrocławia. Wczoraj rano otworzyli ostatni wek wyszperany w przepastnych głębinach pawlacza. Litr chudego bigosu od ciotki ze wsi, u której właśnie spędzały wakacje ich dzieci, wystarczył do zaspokojenia pierwszego głodu. Stan pozornej sytości szybko jednak minął, a na następny posiłek nie mieli widoków, co oznaczało, że wyprawa po nowe zapasy była koniecznością, jeśli chcieli dożyć...
Ola skrzywiła się z rezygnacją. Jeszcze tydzień temu tryskała optymizmem, wierzyła też święcie, że nadciągnie odsiecz, ale kolejne dni upływały, a ratunku jak nie było, tak nie było.
Potencjalni zbawcy utknęli na dobre po drugiej stronie Wielkiej Wyspy, na której leżało Sępolno. Echa palby nie słabły wprawdzie, grzmiały nad ich głowami od świtu aż po zmierzch, lecz klekot broni maszynowej i huk pojedynczych wystrzałów z pistoletów wciąż wydawały się zbyt dalekie i ciche, by mogła zachować wiarę w rychłe ocalenie. Na domiar złego minionego popołudnia, chyba po raz pierwszy od pojawienia się plagi nieumarłych, nad Sępolnem zapanowała trwająca kilka godzin grobowa cisza.
Co zwiastowało to nagłe przerwanie ognia, tego ani Ola, ani Radek nie wiedzieli. Był to albo dobry znak, albo zapowiedź nadchodzącej szybkimi krokami zagłady. Komunikat puszczany w radio co godzinę w ogóle się nie zmieniał. Generał Biedrzycki nawoływał w nim po raz bodaj trzechsetny, aby ocaleni wrocławianie pozostali w domach i czekali ze spokojem na przybycie gwardii.
Problem w tym, że człowiek długo nie pociągnie o samej wodzie. Ola jako dyplomowana lekarka wiedziała to najlepiej i właśnie dlatego stała teraz w przedpokoju z uchem przytkniętym do drzwi wejściowych, próbując wychwycić każdy najlżejszy nawet hałas. Na klatce schodowej już od pewnej chwili panowała niezmącona cisza, choć jeszcze pół godziny temu z niższego piętra dobiegały jakieś łomoty i trudne do zrozumienia wrzaski. To chyba dobry omen, uznała. Ożywieńcy, jak nazywano w oficjalnych komunikatach te bestie, nie wydawali wprawdzie żadnych dźwięków, ale poruszali się tak niezdarnie, że na każdym kroku wszczynali rumor.
Dowodem tego były choćby stłumione dźwięki docierające z mieszkania poniżej. Jego samotny lokator, pan Wojciech Aczkiewicz, człowiek sercowy, przemienił się na samym początku apokalipsy, jakoś tak trzeciego albo czwartego dnia, i łaził teraz ich śladem, potykając się co rusz o meble i odbijając od ścian. Ola widziała – oczywiście oczami wyobraźni – jak nieumarły sąsiad o długiej brodzie, upodabniającej go do Świętego Mikołaja, wyciąga upiornie kościste łapska ku sufitowi, za którym wyczuwał znajdujące się najbliżej żywe jeszcze osoby, czyli ją i Radka. Ten koszmar nawiedzał ją także we śnie. Budziła się wtedy z krzykiem, siadała na łóżku spocona jak mysz w połogu i pomimo wysiłków opiekuńczego męża bardzo długo nie mogła zasnąć.
– Chyba jest... – zaczęła mówić, ale umilkła w pół słowa.
Drzwi Abramczyków, sąsiadów spod czwórki, otworzyły się nagle z hukiem, jakby walnęły o szafę albo ścianę. Znacznie głośniejsze były jednak krzyki pani Justyny, które niknęły momentami w przeraźliwym pisku dziecka. Po chwili wrzaski umilkły, za to rozległ się rytmiczny stukot obcasów o lastryko. Kobieta i jej córka próbowały zbiec na parter. Wkrótce z okolic półpiętra dobiegł urwany krzyk, po którym stukoty – zamiast cichnąć – znów zaczęły przybierać na sile.
Ola pochylała się właśnie do judasza, by sprawdzić, co może być powodem tego zamieszania, ale odskoczyła raptownie, gdyż drzwi zadrżały pod uderzeniami czyjejś pięści.
– Ratujcie, ludzieeeee!...
Wrzask Abramczykowej raz jeszcze utonął w ogłuszającym pisku jej ośmioletniej córeczki Hani, po czym – zaledwie sekundę albo dwie później – wszystkie hałasy ucichły jak nożem uciął. Ola i Radek spojrzeli po sobie niepewnie. Wtem do ich uszu dobiegło szuranie, jakby coś ciężkiego i miękkiego osuwało się po drugiej stronie drzwi.
Doskonale wiedzieli, co to oznacza. W mieszkaniu obok ktoś musiał się przemienić. Sądząc po tembrze głosów tych członków rodziny, którzy próbowali wydostać się z matni, los ten spotkał albo pana Macieja, albo jego pięcioletniego synka, Nikodema. Chwila zastanowienia wystarczyła, by Ola uznała, że dziecko jest pewniejszym tropem. Od wczoraj męczył je bowiem suchy kaszel, taki sam, na jaki uskarżało się wcześniej mnóstwo ludzi z głębi osiedla, którzy nawdychali się cuchnących wyziewów z prowizorycznego krematorium, urządzonego przez milicję i wojsko na terenie basenu kąpielowego przy Stadionie Olimpijskim.
Gryzący dym snuł się ponoć nad okolicznymi domami przez całą noc i połowę dnia. Na tym końcu osiedla nie był tak gęsty jak na Mickiewicza czy Kosynierów Gdyńskich, lecz i tak dał się poważnie we znaki zwłaszcza starcom i dzieciom.
Piotrowscy nie doświadczyli tej wątpliwej przyjemności dzięki temu, że pojawili się na Emilii Plater dopiero w sobotę dziesiątego sierpnia wieczorem.
– Dlaczego zawróciła? – Zaniepokojony Radek odsunął żonę i sam zaczął nasłuchiwać.
W korytarzu rozbrzmiewały teraz może niezbyt głośne, ale za to bardzo nieprzyjemne dźwięki. Chlupot, mlaskanie, odgłosy prucia materiału, miarowy stukot, od którego znów drżały drzwi. Czyżby nieumarli rozszarpywali ofiary na naszej wycieraczce? Piotrowski cofnął się przerażony i zaraz się przeżegnał, mimo że nie należał do osób przesadnie religijnych.
Nie opierał się nawet specjalnie, gdy Ola ciągnęła go w głąb przedpokoju. Parkiet skrzypiał złowieszczo przy każdym ich kroku.
– Te łomoty, które słyszałam wcześniej... – wyszeptała, choć miała świadomość, że nieumarli nie mogą jej usłyszeć. – To musiało być u Nowaka.
– Cholerny meliniarz! – przeklął Radek, zdejmując plecak. – Zapiła się menda na śmierć.
Znany wszystkim grabarz z pobliskiego cmentarza, zajmujący lokal numer dwa, nigdy nie stronił od alkoholu. W jego fachu to ponoć normalka i nic dziwnego, skoro człowiek obcuje ze śmiercią na co dzień. Gregu, jak nazywali go kompani od kieliszka, często urządzał u siebie głośne libacje, skargi sąsiadów mając oczywiście za nic. W tamten sądny piątek także zachlał pałę, a dwa dni później, gdy wytrzeźwiał na tyle, by poczuć głód, wyprawił się na miasto. Pan Wojciech ostrzegał go przed odmieńcami, lecz wciąż nietrzeźwy drań odburknął tylko, że jest ze śmiercią za pan brat, i polazł w diabły. Zniknął na kilka długich godzin, po czym wrócił, ale nie sam.
Pojawił się na ulicy wczesnym popołudniem, pchając przed sobą wózek mleczarza. Upchane na nim butelki dzwoniły na kocich łbach od samego rogu, co do zawartości natomiast – daleko jej było do śnieżnej bieli. Skacowany grabarz najwyraźniej splądrował którąś z okolicznych mordowni albo nawet sklep monopolowy i teraz, z szerokim uśmiechem na ogorzałej twarzy, wiózł do domu dwie skrzynki gorzały i ze trzy razy tyle piwska. Krok za nim dreptał inny znany miejscowy birbant, niejaki Piotr Gagracz, także grabarz i równie wielka, jeśli nie większa moczymorda. On, co ciekawe i w pewnym sensie zaskakujące, uginał się pod ciężarem czterech siatek wypełnionych po same uszy puszkami rozmaitych kształtów i wielkości.
Na widok obu pijusów nawet Ola zaklęła szpetnie, choć zwykle stroniła od pospolitej wersji łaciny. Za mężczyznami bowiem wlekła się horda nieumarłych, których bezmyślne ochlapusy musiały pościągać z przyległych ulic i podwórzy. Było ich tak wielu, że zablokowali jezdnię i oba chodniki od strony Dembowskiego; spora część doczłapała wkrótce pod bramę, przed którą Nowak i Gagracz w umiarkowanym pośpiechu rozładowywali wózek. Tylko kilku najbardziej powolnych zostało w tyle. Ci przylepili się szybko do grubych murów, wyczuwając obecność żyjących jeszcze lokatorów narożnych zabudowań.
Mimo że od tamtej pory minęło z dziesięć dni, większość zwabionych przez Nowaka i Gagracza odmieńców nadal czatowała pod kamienicą. Nieumarli nie zniechęcali się prędko, zwłaszcza jeśli w pobliżu wyczuwali ofiary. Kto wie, czy pan Aczkiewicz nie dostał zawału przez to ich nieustanne skrobanie pazurami do jego okien.
Ola wzdrygnęła się na tę myśl. Żałowała, że Radek, który zszedł wtedy na dół, by opieprzyć sprawców nieszczęścia, dał się tak łatwo ułagodzić paroma konserwami rybnymi. Choć oboje cieszyli się jak dzieci, że te kilka puszek pozwoli im przetrwać do spodziewanego przybycia gwardzistów, do niej zaczęło z czasem docierać, że wydzielając sobie skromny dzienny przydział tego rarytasu, opóźnili niepotrzebnie wypad do piwnicy i zmarnowali jedyną być może szansę na bezpieczne zdobycie większej ilości pożywienia.
Oni sami słoiki od ciotki trzymali na pawlaczu – głównie ze względu na Nowaka, który po pijaku nie szanował cudzej własności i często buszował w piwnicach sąsiadów. W swojej przechowywali tylko ziemniaki, lecz pozbyli się poprzerastanych bulw zaledwie tydzień przed apokalipsą, zamierzając jak zwykle odnowić zapas na początku września. Pozostawało im więc liczyć na to, że pan Wojciech zachomikował jakieś weki domowej roboty, które mu się przecież do niczego już nie przydadzą.
Jeśli Nowak i jego kompan zablokowali klatkę schodową – na co wskazywałaby niedawna paniczna reakcja pani Justyny – to droga do piwnicy została odcięta z obu stron, rozważała sytuację niestrudzona Ola. Okienek od strony ulicy pilnuje zgraja wygłodniałych trupów, a zresztą otwory są za małe, żeby przecisnął się przez nie mój mąż.
Zaklęła mimowolnie, gdy donośne stuknięcie w drzwi przypomniało jej, że pijacy z parteru nie są wyłączną przeszkodą, jaka dzieli ich od jedzenia. Cofnęła się instynktownie aż pod ścianę. Obecnie największe zagrożenie stanowili przemienieni Abramczykowie. Na razie zadowolili się krewniakami, lada moment jednak zaczną szukać kolejnych ofiar, a wiele przemawiało za tym, że ostatnimi mieszkańcami tej bramy, a może nawet ulicy, są Piotrowscy.
Ola pociągnęła Radka na sam koniec sypialni, jedynego pokoju od podwórza, choć dobrze wiedziała, że niewiele to da. Żądne krwi cholery nadal ich wyczuwały. Coraz głośniejsze skrobanie i stukanie do drzwi było najlepszym tego dowodem.
– Nie możemy tu zostać – szepnęła, przywierając całą sobą do męża.
Objął ją szybko ramieniem, przytulił mocno, spoglądając równocześnie na soczystą zieleń za oknem, która nie wiedzieć czemu przy kościele nabrała ostatnio żółtawego odcienia.
– Czekaj – rzucił, odsuwając żonę, by wyjrzeć na podwórze.
Wydostanie się na dach leżało poza zasięgiem ich możliwości. Rynna była za daleko, zresztą nie utrzymałaby ciężaru dorosłego człowieka. Co więcej, żadne z nich nie nadawało się na taternika ani akrobatę, a tylko ktoś taki zdołałby się wspiąć przez szeroki nawis znajdujący się metr nad górną krawędzią okna. Radek opuścił więc głowę i zlustrował wzrokiem ogródki lokatorskie wypełniające rozległą przestrzeń między tyłami kamienic tego kwartału. Nie zobaczył nikogo. Tych nielicznych ożywieńców, którzy pałętali się wcześniej u zbiegu Dembowskiego i Monte Cassino, musieli odciągnąć spod kościoła obaj pijacy, gdy wracali do domu z łupami.
Ola dołączyła do męża i w milczeniu przyglądała się tyłom świątyni, w której na samym początku Armagedonu schroniło się wielu bogobojnych mieszkańców obu pobliskich osiedli. Zwłaszcza starsi ruszyli tam chętnie i tłumnie, ledwie ksiądz prałat kazał bić rankiem w dzwony, nikt jednak – przynajmniej z tego, co Piotrowscy wiedzieli – stamtąd nie wrócił. Grube ceglane mury stały się masowym grobem...
– Tam są setki ludzi – przypomniała.
– To już nie ludzie – poprawił ją machinalnie Radek.
– Jeśli nas wyczują...
– Nie wyczują. A jeśli nawet, to polezą w stronę ołtarza, nie do bocznego wyjścia – argumentował całkiem logicznie. – My w tym czasie przebiegniemy między ścianą szczytową kamienicy przy Dembowskiego a tyłami kościoła.
– Nie wiemy, jak wygląda sytuacja na ulicy – zaprotestowała.
– Wiemy, że Nowak ściągnął nam pod bramę większość, jeśli nie wszystkich ożywieńców z okolic skrzyżowania. – Jej mąż upierał się przy swoim.
Ola także nie zamierzała odpuścić.
– To było z dziesięć dni temu. Do tej pory mogło nazłazić się nowych.
– Podwórze jest na tyle szerokie, że zdołamy ich jakoś wymanewrować. Poza tym nie mamy wielkiego wyboru. Albo to, albo zostajemy w domu. – Wzruszył ramionami.
Ola obejrzała się bojaźliwie. Łomotu nie dało się dłużej ignorować. Nieumarli napierali na drzwi wejściowe, uderzali w nie własnymi ciałami, zeskrobywali farbę pazurami. Pojedynczy chodzący trup nie sforsowałby takiej przeszkody, ale kilkoro ożywieńców prędzej czy później rozwali poniemieckie drzwi, mające najlepsze czasy dawno za sobą. Czerwonoarmiści już się o to postarali w maju czterdziestego piątego, wysiedlając stąd siłą Niemców, którzy nie zdążyli uciec przed nadejściem frontu, a późniejsze pokolenia fachowców z administracji osiedla nie przykładały się specjalnie do roboty.
Radek przeszedł na drugi koniec sypialni, wychylił się ostrożnie zza framugi, by sprawdzić, czy ponaprawiane niemal dwie dekady temu zamki nadal się trzymają. Sądząc po spojrzeniu posłanym żonie, nie było dobrze.
– Mamy co najwyżej kilka minut – podsumował, cofając się w głąb pokoju. – Leć po apteczkę, ja zajmę się resztą – dodał i przeszedł za ciężką, również poniemiecką komodę.
Jego żona wykonała polecenie. Nie bez obawy wślizgnęła się do kuchni, by zabrać stojącą na kredensie torbę lekarską, do której spakowała środki opatrunkowe i leki wyniesione z oddziału. Tamtej pamiętnej nocy, gdy świat stanął na głowie, większość jej koleżanek i kolegów wpadła w panikę. Spora część załogi szpitala uciekła, zanim koszmar rozpętał się na dobre, Ola jednak została. Nie odstępowała od łóżek pacjentów w głównej mierze dlatego, że zbytnio się bała samotnej przeprawy przez niemal całe miasto. Wśród innych lekarzy i sprzętu medycznego czuła się najbezpieczniej. Widziała przez okna nieprzerwany sznur karetek, którymi zwożono rannych funkcjonariuszy i żołnierzy. Słyszała szerzące się lotem błyskawicy plotki – najpierw o zarażonych szaleńcach, potem o zmartwychwstańcach, ale jak na racjonalistkę przystało, brała je za przejaskrawione wymysły, które są nieodłącznym elementem każdego poważnego kryzysu.
Otrzeźwienie przyszło dopiero wtedy, gdy pod szpitalem pojawił się Radek. Przyjechał po nią z politechniki na swoim junaku. Wszedł chyłkiem na oddział, wziął żonę na bok i kazał jej spakować do torby tyle leków i środków opatrunkowych, ile zdoła pomieścić, a później wciągnął ją za rękę do windy, nie zważając na zdziwione spojrzenia pacjentów i personelu.
Ola zadrżała na to wspomnienie. Gdyby pojawił się kilka minut później, byłoby po niej. Do masakry na trzecim piętrze szpitala przy Traugutta doszło, zanim zdołali dobiec do zaparkowanego na podjeździe motoru. Stała jak sparaliżowana, patrząc na ludzi wyskakujących z okien, wielu z nich przecież dobrze znała. Jeszcze większy szok przeżyła, widząc, że po upadku z wysokości kilku pięter podnoszą się, połamani, okaleczeni, i ruszają w jej kierunku, nie dbając o wystające z ciała kości i rozwłóczone flaki. Radek musiał ją strzelić w twarz, by oprzytomniała.
Gnali potem przez pogrążone w chaosie miasto. Mazowiecką w dwie minuty dostali się na most Grunwaldzki, który przejechali, korzystając z chodnika, bo jezdnię blokowały w obu kierunkach długie rzędy wojskowych ciężarówek. Wybrzeżem Wyspiańskiego dotarli do głównego budynku politechniki, gdzie zamknęli się na głucho, zamierzając przeczekać najgorsze w oddaleniu od innych ludzi. Niestety nie oni jedni wpadli na ten pomysł. Nazajutrz zrobiło się na tyle tłoczno, że dali stamtąd dyla. Mostem Zwierzynieckim przedarli się na Wielką Wyspę i jej – nomen omen – wymarłymi ulicami dojechali w kilka minut do domu, omijając tu i ówdzie pojedynczych odmieńców.
Mocno zdyszani i wystraszeni zaryglowali za sobą drzwi mieszkania, odcinając się od świata dosłownie w ostatnim momencie. Junaka zostawili na środku ulicy, na wprost bramy. Radek zdążył pożałować tej pochopnej decyzji, kiedy się okazało, że Nowak i jego kompan ściągnęli na Emilii Plater hordę żywych trupów. Gdyby poświęcił jeszcze chwilę i odstawił motor do garażu na podwórzu, mogliby teraz wyjechać z tego przeklętego miasta w cholerę, choćby za Oławę, do mieszkającej tam rodziny, i dołączyć do dzieci. Dzieci...
– Szybciej! – Krzyk męża wyrwał Olę z zamyślenia.
Wyszła z kuchni do przedpokoju i zastygła, gdy zobaczyła, że drzwi wejściowe poruszają się, jakby tańczyły w takt głośnych zgrzytów i łomotów. Przy każdym uderzeniu śruby mocujące obejmy rygli wyłaziły z drewnianej framugi milimetr po milimetrze, zawiasy także powoli puszczały. Jeszcze kilka takich pchnięć...
Ola wrzasnęła, gdy zimne palce zacisnęły się na jej przegubie. Niewiele brakowało, by zemdlała.
– Spokojnie, to tylko ja. – Radek odebrał od niej torbę, następnie pociągnął ją w kierunku sypialni. – Powiąż prześcieradła, żebyśmy mieli po czym zejść na dół. Szybko.
Zostawił żonę przy łóżku przed stosem wyjętej z szafy pościeli i wrócił do siłowania się z komodą. Zamierzał ją przesunąć, by zablokować tym sposobem drzwi. Cholerstwo było jednak zbyt ciężkie. Solidny dąb, marmurowy blat, okucia – prawdziwe cudo użytkowej stolarki niemieckiej, z którego byli tak dumni po wprowadzeniu, miało teraz zadecydować o ich być albo nie być.
Ola położyła dłonie na stercie prześcieradeł. Nic z tego nie będzie, uznała po pierwszej, niezbyt udanej próbie połączenia dwu płacht szorstkiej bawełny.
– Pośpiesz się... – wystękał jej mąż, przesunąwszy zwalisty mebel o centymetr albo dwa.
– To na nic! – Pokazała mu, jak łatwo rozwiązuje się zrobiony przez nią węzeł.
– Za wysoko, żebyśmy skakali – ocenił, przerywając na chwilę pchanie. – Zabić to się pewnie nie zabijemy, ale wystarczy, że któreś z nas zwichnie nogę albo coś sobie zła...
– Sznur do prania! – wypaliła, zanim zdołał dokończyć.
Podbiegła do komody, wysunęła do połowy dolną szufladę i wyjęła z niej zwój ponad dwudziestu metrów grubego jak jej mały palec wybielonego detergentami sznura, na którym zazwyczaj rozwieszali pranie.
– Przywiąż go do tej nogi od łóżka. – Radek wskazał właściwe miejsce. – Obwiąż go też wokół framugi.
– Której? – Ola spojrzała na trójdzielne okno.
– Obojętne – wysapał, wracając do roboty.
W sypialni mieli komplet poniemieckich dębowych mebli. Łoże małżeńskie było tak masywne, że powinno bez trudu utrzymać ciężar dorosłej osoby, co najwyżej przesunie się trochę, bo grubej toczonej podpory takie obciążenie na pewno nie oderwie ani nie złamie.
Drzwi wejściowe ustąpiły, gdy Ola prostowała plecy, by przerzucić linę za okno. Wyrwane z zawiasów skrzydło poleciało na parkiet z głośnym hukiem. Napierający na nie z korytarza nieumarli także padli jak kłody. Radek ostatni raz zebrał siły, tym razem dając z siebie naprawdę wszystko. Komoda przesunęła się z przeraźliwym zgrzytem o jakieś pięć centymetrów, niby niewiele, lecz to wystarczyło, by przeciwległa krawędź blatu zablokowała skraj drzwi. Ta przeszkoda wprawdzie nie powstrzyma ożywieńców, ale powinna ich spowolnić o dodatkową minutę albo dwie.
– No dalej! – ponaglił żonę Piotrowski, stanąwszy obok niej z wyciągniętymi ku dołowi złączonymi dłońmi, żeby mogła wspiąć się na parapet.
– Ale...
– Nie ma żadnego ale – przerwał jej bezceremonialnie i pochylił się mocniej, dotykając czołem jej czoła. – Uratuję cię, rozumiesz? Uciekniemy stąd. Te cholerstwa cię nie dopadną, tylko rób, co mówię.
– Dobrze.
Wsparła się na nim, postawiła stopę na parapecie w tej samej chwili, gdy nieumarli natarli na drzwi sypialni. Donośny huk sprawił, że Ola i Radek zamarli w pół ruchu. Na ich oczach cienkie drewno pośrodku zaczęło się wyginać. Moment później rozległ się złowieszczy trzask i w drzwiach pojawiła się ząbkowana szczelina, która rozszerzała się z każdą upływającą sekundą. Chodzący trup już wciskał przez wąski otwór łapę, nie bacząc na to, że ostre krawędzie zdzierają mu skórę i rozrywają tkanki. Gęsta brunatna posoka, czy inna ohyda, ściekała strumieniami po białej powierzchni. Ten widok otrzeźwił w końcu przerażonych małżonków.
Radek doskoczył do łóżka, pod wpływem adrenaliny przeciągnął je na środek sypialni, jakby to było piórko, a nie przytłaczający grat, chciał bowiem za wszelką cenę kupić im kolejną, jakże potrzebną chwilę, blokując dostęp do okna.
– Złaź już, skarbie – poprosił, nie spuszczając oka z wyłamywanych drzwi. Otwór był już tak duży, że widzieli całą czwórkę Abramczyków, a z przedpokoju dobiegł znów łomot, jakby ktoś jeszcze tam się wywalił. – Cholera jasna! Moczymordy z dołu też tu przylazły! – zawołał w panice.
Ola zacisnęła dłonie na sznurze, szarpnęła nim kilka razy, upewniając się, że nie zleci na ziemię, potem usiadła ostrożnie na parapecie i nie zwalniając chwytu, najpierw opuściła nogi, a później zawisła pod oknem. Równocześnie drzwi pękły w pionie. Nie mogła tego widzieć, ale kątem oka dostrzegła nad sobą jakiś ruch – to Radek stanął na parapecie.
– Ruchy, kochanie, ruchy! – zaczął ją poganiać, oglądając się za siebie.
Opuściła się ostrożnie o dwadzieścia centymetrów, potem o kolejne piętnaście. Opadała mozolnie, czując, że nienawykłe do wysiłku dłonie palą ją żywym ogniem. Wreszcie uderzyła stopami o okno mieszkania na parterze. Połowa drogi za mną, jeszcze chwila i będę mogła zeskoczyć na trawę...
Nagle środkowa szyba, przed którą wisiała, rozprysła się na setki kawałków. Tutaj, od strony podwórza, okna nie miały tylu szprosów co od frontu. Kościste paluchy pana Wojciecha, sine i powykręcane, jak to sobie wcześniej wyobrażała, zdołały pochwycić połę jej niedopiętej bluzki. Nieumarły musnął ją tylko opuszkami palców drugiej ręki, ale to wystarczyło. Oli nagle pociemniało w oczach, świat zawirował, obie dłonie rozwarły się bezwiednie. Spadając, pociągnęła za sobą sąsiada trzymającego ją wciąż za bluzkę. Drobny za życia odmieniec nadział się na kły spękanego szkła. Ostre jak brzytwy krawędzie wpiły się głęboko w martwe tkanki, rozcinając je z łatwością, a impet gwałtownego ruchu i grawitacja dokonały dzieła. Korpus przepołowionego pana Wojciecha zawisł w pół drogi między parapetem i ziemią, nad kłębowiskiem połyskujących w słońcu wnętrzności.
Ola leżała na trawie pod oknem, dysząc ciężko. Choć panika zawładnęła jej umysłem, nie była w stanie się ruszyć. To nie strach ją jednak paraliżował, lecz... skrajne wycieńczenie? Czuła się tak słaba, jakby coś wyssało z jej ciała prawie całą energię. Mogła tylko bezradnie patrzeć, jak tors nieumarłego zsuwa się ku niej bardzo powoli. To nie może tak się skończyć, pomyślała, przełykając wyjątkowo gęstą ślinę, którą omal się nie udławiła. Wzdrygnęła się jeszcze, gdy padł na nią cień. Mgnienie oka później coś spadło z łomotem gdzieś za jej głową.
Usłyszała charakterystyczny trzask, potem skowyt, od którego dostała gęsiej skórki. Nadal niezdolna choćby drgnąć, mogła wyłącznie obserwować makabryczne widowisko rozgrywające się tuż nad nią. Górna połowa ciała pana Aczkiewicza zdążyła opaść o kolejne kilkanaście centymetrów, jego sine paluchy zaciskały się teraz bezpośrednio przed jej twarzą. Zacisnęła powieki. To koniec! Już nigdy więcej nie zobaczę Radka ani dzieci.
Wydała z siebie zduszony pisk, gdy poczuła, że ktoś albo coś ciągnie ją za kołnierz. Drugi żywy trup musiał czaić się w krzakach albo... Wycie za jej plecami osiągnęło wyższe rejestry, jakby ktoś tam konał z bólu. Ale kto? Znienacka zmroziła ją myśl, że to musi być jej mąż. Była tak oszołomiona, że dopiero teraz dotarło do niej, co oznaczał przemykający nad nią cień i tamten łomot.
Została przeciągnięta o kilkanaście centymetrów, potem jeszcze dalej. Paluchy nieumarłego nie mogły już jej sięgnąć. Odetchnęła z ulgą.
Czucie w członkach wracało powoli, zaczęło się od mrowienia w palcach. Spróbowała nimi poruszyć. Tak, odzyskiwała siły i władzę nad własnym ciałem. Nabrała tchu, ułożyła stopy bokiem, odczekała moment i przetoczyła się na brzuch. Zakręciło jej się w głowie. Potrzebowała kilku sekund, by świat przestał wirować, a wzrok odzyskał jaką taką ostrość.
Radek leżał tuż obok niej, wijąc się z bólu. Wyskoczył z okna... Ale dlaczego? Odpowiedź na to pytanie nasunęła się sama. Widział, jak odmieniec atakuje jego żonę, i odruchowo zrobił co w jego mocy, by ją uratować.
Podniosła się ostrożnie, wsparta na kolanach i dłoniach dyszała przez dłuższą chwilę, próbując zwalczyć falę nudności. Nie dała rady, z jej ust na trawę pociekła gęsta wciąż ślina zmieszana z żółcią zassaną z pustego żołądka. Przymknęła oczy, potem otarła usta wierzchem lewej dłoni. Niewiele brakowało, by straciła przy tym równowagę.
Zerknęła za siebie, znów wsparta na obu rękach. Korpus nieumarłego nadal wisiał pomiędzy oknem a ziemią, ale... Patrzyła z niedowierzaniem na poruszające się samoistnie flaki. Jelita zwijały się, kurczyły na jej oczach, podciągając wymachujący łapami tors w górę. Tak, wzrok jej nie mylił, refleksy światła słonecznego odbijające się od błyszczącej powierzchni wnętrzności nie były efektem fatamorgany ani innej ułudy.
Nieco tym podniesiona na duchu Ola skupiła całą uwagę na cierpiącym mężu. Już pierwszy rzut oka uświadomił jej, że nie jest dobrze. Prawa noga Radka była podwinięta pod takim kątem, że rzepka nie mogła przetrwać w całości. Lewą miał złamaną w połowie piszczeli. Kość nie rozdarła wprawdzie nogawki, lecz napięcie grubego płótna w tym miejscu mówiło samo za siebie.
Przytomniejąc z chwili na chwilę, rozejrzała się dokoła. Torba z lekami i środkami opatrunkowymi spoczywała metr dalej, przy niej walało się też, nie wiedzieć czemu, kilka zmiętych prześcieradeł, z których próbowała zrobić wcześniej linę. Uniosła rękę, by otrzeć czoło, i zdębiała. Dłoń miała umazaną krwią, a skóra na głowie zapiekła, jakby ją przypalano. Popatrzyła na przedramiona – pełno w nich było nacięć i okruchów szkła. Jej twarz musiała wyglądać podobnie, sądząc po bólu, jaki odczuwała przy najlżejszym grymasie. To tylko powierzchowne rany, mogą poczekać. Masz teraz ważniejsze sprawy na głowie, napomniała się, sięgając po torbę.
Mąż leżał nieruchomo, pojękując cicho przy każdym płytkim oddechu.
– Wytrzymaj jeszcze moment – poprosiła, zawisając nad nim.
Przygryzła dolną wargę i spróbowała wyprostować jego prawą nogę, ale zawył potępieńczo, ledwie nią poruszyła. Co począć? Rozprostowała plecy, zerknęła ponownie za siebie, lecz odmieniec pozostał tam, gdzie był przedtem, tylko kapkę wyżej. Na razie nie musiała się więc przejmować nieumarłym sąsiadem. Ani nim, ani tamtymi na piętrze; łóżko chyba spełniło swoje zadanie, bo nie widziała ich jeszcze w otwartym na oścież oknie. Pomknęła wzrokiem ku Radkowi. Jego wykrzywioną z bólu twarz pokrywały wielkie krople potu. Musiała mu jakoś ulżyć.
Raz jeszcze spróbowała wyprostować prawą nogę, niestety z tym samym, a nawet gorszym skutkiem. Mąż się wyprężył, wrzeszcząc wniebogłosy. Nie miała sił ani serca, by z nim walczyć. Bała się też, że szok może go zabić.
Co robić? Co robić?!
Otworzyła torbę lekarską, pogrzebała w niej chwilę. Na jej ustach pojawił się uśmiech, gdy wymacała opuszkami niewielkie, emanujące chłodem, metalowe pudełko. Morfina! Da mu końską dawkę, potem nastawi złamania. Super, ale to nie rozwiązuje najpoważniejszego problemu: jak się wydostać z tego podwórza? Główkowała dłuższą chwilę, nic więcej jednak nie wymyśliła. To najlepsze, co w tej chwili mogę zrobić, uznała ostatecznie.
Radek i tak nie mógł chodzić, a nieopatrzone złamania przysparzałyby mu nieludzkiego bólu przy każdym poruszeniu. Wzdrygnęła się na samą myśl o katuszach, jakie przeżywał. Wprost nie do wiary, że walczył o jej życie nawet w takim stanie! Jak wielkiego samozaparcia wymagało od niego wyciągnięcie żony poza zasięg łap odmieńca? A jednak tego dokonał. Nie była pewna, czy zdobyłaby się na podobne poświęcenie.
Nacięła nożykiem jedną z maleńkich ampułek, utrąciła pstryknięciem jej końcówkę i nabrała przezroczystego płynu do przygotowanej uprzednio strzykawki. Radek nie bronił się, gdy rozprostowywała mu rękę i stukała palcem w zgięcie łokcia, by odnaleźć żyłę. Nie zareagował też na samo wstrzyknięcie – ukłucie było niczym przy mękach, które obecnie przeżywał. Ola zaaplikowała mężowi więcej alkaloidu opium, niż było zalecane, nie tak dużo jednak, by dawka mogła mu zaszkodzić.
– Wytrzymaj jeszcze momencik – poprosiła, gładząc Radka po czole zroszonym tłustym potem.
Taka doza morfiny musiała zadziałać szybko. Dwie minuty od zastrzyku oddech rannego stał się bardziej wyrównany i znacznie głębszy. Ola odczekała jeszcze chwilę, po czym szybkimi zdecydowanymi ruchami nastawiła otwarte złamanie, a potem rozprostowała prawą nogę męża. Sprawiła mu ból, domyśliła się tego po grymasie, który pojawił się na jego twarzy, lecz dzięki otępieniu alkaloidem Radek dzielnie zniósł i tę brutalną ingerencję. Na koniec usztywniła staw kolanowy i podudzie prowizorycznymi łupkami zrobionymi z patyków i kawałków drewna zebranych przy jednej z pobliskich altanek.
Kiedy ona opatrywała męża, korpus pana Aczkiewicza zdążył się podciągnąć prawie pod sam parapet, gdzie utknął – chyba na dobre. Zerkała w tamtym kierunku co jakiś czas, podobnie jak w okno na górze, ale na szczęście dla nich obojga nie dostrzegła nowego zagrożenia.
Ułożyła Radka względnie wygodnie na prześcieradle, w bezpiecznej odległości od zabudowań, i wreszcie zajęła się sobą. Z rąk i twarzy usunęła każdy ułomek szkła, jaki zdołała wypatrzyć w małym lusterku. Chwilę to trwało, ale przed wyruszeniem w drogę wolała się doprowadzić do porządku. Potrzebowała też czasu, by lepiej się zastanowić nad tym, co dalej. Abramczykowie i towarzyszący im dwaj pijacy dotarli w końcu do okna sypialni, które jednak znajdowało się zbyt wysoko od podłogi, by mogli przegibnąć się przez parapet i powypadać. Zresztą na szczęście udało jej się odciągnąć Radka poza zasięg ich zmysłów, jakiekolwiek one były – grunt, że odmieńcy nie wykazywali większego zainteresowania tym co na zewnątrz.
Uspokojona oparła się plecami o ścianę altanki i wróciła do rozmyślań, jak wybrnąć z tej niewesołej sytuacji. Z unieruchomionym mężem nie zajdzie daleko, to jasne jak słońce. Musiała zatem zmienić plany. Najrozsądniej byłoby znaleźć schronienie w którejś z sąsiednich bram, u kogoś, kto jakimś cudem przeżył Armagedon. Pytanie jednak, czy dalsi sąsiedzi skłonni będą ich przyjąć? Pewnie nie. Po pierwsze nie znali się z nimi aż tak dobrze. Po drugie strach ma wielkie oczy. Trudno zaufać ciężko rannemu obcemu, gdy wszędzie wokół umarli powstają z martwych. Po trzecie wreszcie i najważniejsze: jeśli tym ludziom zostało coś do jedzenia, raczej nie zamierzali się z nikim dzielić.
Jak mogłaby ich przekonać? Oferując pomoc w zdobyciu dodatkowej żywności? Nie, to żaden argument. Dopóki na klatkach schodowych nie ma odmieńców, dopóty da się swobodnie zejść do piwnicy po ziemniaki i weki, z kolei jeśli żywe trupy panują w bramie niepodzielnie, to i ona nic nie wskóra. Co jeszcze może zadziałać na jej korzyść? Torba z lekami była niezaprzeczalnym atutem, o medycznej profesji nie wspominając, ale czy to wystarczy?
Sprawdźmy, uznała.
Upewniła się, że Radek leży w wystarczającej odległości od zabudowań, osłoniła go też staranniej przed palącym jak diabli słońcem, wznosząc prymitywne rusztowanie z kilku żerdek i okrywając je płachtą brudnego brezentu, po czym rozpoczęła wędrówkę wzdłuż długiej kamienicy. Przed każdą bramą przystawała i nawoływała:
– Jest tam kto?! Nazywam się Piotrowska, jestem lekarką, waszą sąsiadką spod piętnastki! Mam przy sobie wszystko co trzeba, narzędzia i najpotrzebniejsze leki!
Co jakiś czas unosiła do pustych okien szeroko otwartą torbę, dodając:
– Mogę wam pomóc, jeśli udzielicie schronienia mnie i mojemu lekko rannemu mężowi!
Nie doczekała się żadnej reakcji. Firanki za szczelnie zamkniętymi oknami ani drgnęły, a jeśli nawet tak się stało – pokazywali się zaplątani w nie, karykaturalnie wykrzywieni nieumarli. W kamienicach przy Partyzantów i Monte Cassino było jeszcze gorzej, tam w prawie każdym oknie Ola widziała żywe trupy. W połowie trasy zaczęła podejrzewać, że w tej okolicy prawie nikt nie przetrwał. Ponad dwadzieścia bram, prawie setka mieszkań i nic, kompletnie nic. Nieliczni ocaleńcy albo uciekli gdzie pieprz rośnie, albo są zbyt wystraszeni, by odpowiedzieć na moje wołania...
Z nosem spuszczonym na kwintę wróciła do uśpionego Radka. Od podania morfiny minęło dopiero trzydzieści minut, miała zatem jeszcze sporo czasu, zanim specyfik przestanie działać. Przygryzła w zamyśleniu dolną wargę.
Do kolejnego zastrzyku zdołam obskoczyć ze trzy sąsiednie ulice. Wszyscy nie mogli przecież pouciekać albo poumierać. Ktoś musiał przeżyć to piekło. Na Biskupinie i Sępolnie mieszkają... mieszkały tysiące ludzi.
Tak, znajdzie tych, którzy ocaleli, ubłaga ich, by przyjęli ją i męża pod swój dach.
Jedno spojrzenie na bladą twarz Radka pozbawiło ją złudzeń. Dla zdrowej kobiety, do tego lekarki ktoś mógłby zaryzykować, ale nikt dzisiaj nie wpuści do domu rannego, który lada moment może umrzeć i się przemienić. Ola wiedziała, że stan jej męża nie jest aż tak ciężki, lecz jak wytłumaczyć to ludziom od dwóch tygodni ukrywającym się przed hordami zmartwychwstańców?
Nie, pora zwijać manatki i szukać pomocy u gwardzistów.
Tylko gdzie?
Do zoo miała za daleko, w dodatku musiałaby iść głównymi ulicami, przez gęsto zaludnione osiedla. Znacznie bliżej znajdował się most Bartkowski – ostatnia czynna przeprawa po tej stronie wyspy. Gwardziści z pewnością go strzegli jak oka w głowie, a dzielił ją od niego tylko kilometr w linii prostej, poza tym droga wiodła przez rozległe pole, z dala od zabudowań. Wystarczyło minąć skrzyżowanie Monte Cassino z Dembowskiego, notabene oczyszczone jakiś czas temu przez opojów wracających z łupami, po czym środkiem skweru, a więc bezpiecznie, przedostać się na skraj złotych łanów. Stamtąd był już tylko rzut beretem do wałów i posterunku.
Przy odrobinie szczęścia trafi wcześniej na patrol. W ciągu ostatnich dni kilkakrotnie słyszała dobiegający od tamtej strony warkot samochodowego silnika, co oznaczało, że wartownicy utrzymują stały kontakt z ogrodem zoologicznym.
Tak, to najlepsze z beznadziejnych rozwiązań, uznała. Radek w stanie, w jakim się znajduje, nie zrobi kroku. Jest też za ciężki, żebym go niosła, zwłaszcza taki kawał. Przez moment rozważała, czyby nie ukryć męża w rozpadającej się altance i nie pobiec na most w pojedynkę, ale odrzuciła ten pomysł niemal natychmiast, widząc, że dolna połowa pana Wojciecha wystaje za parapet dużo bardziej niż jeszcze chwilę wcześniej. Ola nie rozumiała fenomenu scalania się nieumarłych. Wydarzenia, których była świadkiem w minionych dniach, przeczyły nie tylko wszystkiemu, czego uczono na medycynie, lecz także zdrowemu rozsądkowi. Wzrok jej jednak nie mylił. Chodzące trupy regenerowały się w niewytłumaczalny sposób. Ich rozczłonkowane ciała jakby się ponownie zrastały. Zaobserwowała to na terenie politechniki, gdy wojsko próbowało powstrzymać falę ożywieńców rozpełzających się z placu Grunwaldzkiego. To właśnie wtedy podjęli oboje decyzję, że wolą spędzić czas apokalipsy w zaciszu własnych czterech ścian.
Bóg raczy wiedzieć, jak to możliwe, ale za kilkanaście minut, może mniej, nogi tego zmartwychwstałego drania wysuną się całkiem na zewnątrz i połączą z tułowiem pechowo zakleszczonym pod parapetem.
Ola wiedziała jedno: nie mogła, nie chciała zostawić Radka. Ani myśląc stracić go z oczu, zaczęła żebrać o pomoc pod oknami w głębi podwórza. Serce waliło jej przy tym jak oszalałe. Nie bała się o siebie, lecz o męża. Zaryzykował dla niej, bez wahania skoczył z pierwszego piętra, choć miał pełną świadomość, czym to grozi. Ocalił ją, uratował niemalże z łap tego potwora, każdy ruch przypłacając paroksyzmami niewyobrażalnego bólu. Teraz przyszła jej kolej. Wydostanie go stąd za wszelką cenę.
Myśl, babo, myśl, napomniała się, bo czas naglił.
Najpierw zaciągnęła Radka prawie na sam środek podzielonego na ogródki lokatorskie podwórza i ułożyła pod inną altanką. Tu powinni być bezpieczni, nawet jeśli pan Aczkiewicz albo któryś inny nieumarły, z tych, co okupowali teraz ich mieszkanie, w końcu wyleci z okna.
Następnie zebrała z ziemi wszystkie prześcieradła, przyniosła też zdobyczny brezent i dwie tyczki służące sąsiadom spod siedemnastki do podparcia sznura, na którym suszyło się ich ostatnie pranie. Tyle wystarczyło, by zmajstrować prymitywne włóki. Pomysł zaczerpnęła z książek Karola Maya, którymi zaczytywała się jako nastolatka. W tym przypadku jednak rolę konia czy psa pociągowego miała pełnić ona sama. Starannie wytrzepany i złożony we czworo brezent stanowił podstawę, do której przymocowała obie żerdzie, korzystając ze skalpela i kawałków sznura do prania. Z części prześcieradeł umościła legowisko dla męża, a ostatnie dwa przerobiła na uprząż.
Założyła pętle na ramiona, podniosła skrzyżowane tyczki i postąpiła na próbę kilka drobnych kroków. Nie było tak źle, choć pięć metrów to nie kilometr. Nabrała głębiej tchu, poprawiła chwyt i ruszyła przed siebie, kierując się na lukę między kościołem a kamienicą przy Dembowskiego. Zamierzała dotrzeć do skrzyżowania, trzymając się jak najbliżej budynku mieszkalnego, gdyż nadal ją niepokoiło to, że za grubymi murami świątyni czają się setki odmienionych wiernych. W początkach epidemii bowiem księża zabarykadowali się tam z częścią parafian, licząc, że uchronią się w ten sposób od biblijnej w swoich proporcjach zagłady.
Modlitwy zanoszone do Najwyższego najwyraźniej nie zadziałały – sądząc choćby po fakcie, że od niemal dwóch tygodni nikt nie opuścił tego miejsca...
W pewnym momencie Ola zwolniła. Musiała się zastanowić, czy rozsądniej będzie skrócić sobie drogę, czy powinna raczej ominąć narożnik szerokim łukiem, by nie nadziać się na niespo...
Dostrzegłszy przed sobą ruch, stanęła jak wryta. Zza węgła wyskoczył kot, tłuściutki, czarny, z trzema białymi skarpetkami i krawatem. Kojarzyła go z wyglądu, często wylegiwał się na dachach altanek krytych papą. Parę razy rzuciła mu z okna jakiś ochłap. Było nie było, on i jego pobratymcy dbali nieustannie, żeby populacja myszy i szczurów nie rozpleniła się zbytnio w okolicznych piwnicach.
– A ty co tu robisz? – mruknęła, korzystając z tej chwili przerwy, by dać odpocząć ścierpniętym rękom.
Futrzak odpowiedział przeciągłym miauknięciem, które zabrzmiało jak skarga, po czym podbiegł i otarł się o jej nogę. Spuściła wzrok tylko na sekundę, nie więcej, i od razu tego pożałowała. Zza załomu ściany wynurzyła się bowiem druga postać, znacznie masywniejsza, a zaraz za nią szła następna.
Cholerny dachowiec prowadził za sobą stado nieumarłych!
Ola sapnęła cicho i natychmiast ruszyła dalej, skręcając w stronę kościoła tak szybko, jak tylko pozwalały na to włóki. Omal się przy tym nie potknęła o kota, który nie wiedzieć czemu nie odstępował jej ani na krok.
Dobre uczynki, jak widać, nie zawsze popłacają, pomyślała, wytężając wszystkie siły, by utrzymać szybsze tempo marszu. Zanim wyszła znów na prostą, zmartwychwstańcy zbliżyli się do nóg Radka na mniej niż pięć metrów, mimo to nadal mogła przed nimi uciec. Na razie była od nich szybsza – niewiele, ale zawsze.
Skoncentrowała się w całości na tym, by nie zgubić rytmu zarówno marszu, jak i oddechu. Zdawała sobie sprawę, że ścigający ją odmieńcy w odróżnieniu od niej nie odczuwają zmęczenia. Jedyną szansą ratunku było więc zostawienie ich w tyle i zmiana kierunku ucieczki. Z tego, co mówili w radio, chodzące trupy często lazły dalej przed siebie i godzinę po tym, jak straciły trop. Na jej szczęście ukształtowanie terenu pozwalało na wykonanie nie jednego, a dwóch zwrotów – najpierw za kościołem, potem za skrzyżowaniem.
Jeśli oderwę się od tych pokrak na wystarczającą odległość, pójdą albo w przeciwną stronę niż ja, albo na Biskupin.
Plan był dobry, ale jak na złość czarny kot się uparł, że pokrzyżuje szyki Oli. Skupiona na ucieczce nie zwracała na niego uwagi, gdy mu jednak nadepnęła na łapę albo ogon, a on zasyczał głośno, zmyliła krok. Rzut oka za siebie kosztował ją utratę kolejnych kilkudziesięciu centymetrów niewielkiej na razie przewagi. Najbliższy chodzący trup znajdował się mniej niż sześć metrów od stóp jej męża.
To za mało, pomyślała zrozpaczona i przyśpieszyła, po to tylko, by znów się potknąć o zjeżonego futrzaka, który najpierw wbiegł na schody prowadzące do zakrystii, a potem równie szybko wrócił. Kiedy trąciła drania butem, wysforował się wreszcie do przodu i zniknął za załomem ceglanej ściany. I dobrze, bo nie zamierzam tracić więcej czasu przez tego czarnego dziada. Zacisnęła mocniej zęby i ruszyła przed siebie, dysząc jak Tuwimowska lokomotywa.
Zyskała ledwie półtora metra, zanim dotarła do miejsca, w którym powinna wykonać pierwszy zwrot. Nie bacząc na zagrożenie, zbliżyła się do kościelnego muru. Oby przed głównym wejściem nie było nikogo, modliła się w duchu, choć nie była przesadnie religijna. Wystarczy przecież jeden nieumarły stojący na mojej drodze, a wszelkie szanse na ratunek przepadną. Myśl, że mogłaby zawieść Radka, była nie do zniesienia. Obiecała mu coś i zamierzała dotrzymać słowa.
Poczuła ulgę, gdy zobaczyła przed sobą pusty chodnik, jeśli nie liczyć kota siedzącego na betonowych stopniach.
Posłała mu pełne wyrzutu spojrzenie, nie chcąc marnować niepotrzebnie oddechu. Osiem metrów, nie mniej, oceniła, zerknąwszy przez ramię kolejny raz. Dam radę, muszę!
Wzdrygnęła się, słysząc, jak zamknięte w kościele chodzące trupy łomoczą w obie pary grubych drzwi. Pochyliła głowę i przyśpieszyła jeszcze bardziej, mimo że nie było to łatwe.
Za moment znajdę się poza zasięgiem ich zmysłów...
– Ty cholero! – wrzasnęła, potykając się po raz enty o tego czarta z czeluści piekieł. – Poszedł precz!
Znów straciła przez niego prawie metr.
Ten wrzask i niezbyt celnie wymierzony kopniak poskutkowały w końcu, taką przynajmniej miała nadzieję, bo sierściuch pognał w stronę skrzyżowania, jakby go ktoś wystrzelił z procy. Mógł drań wybrać inny kierunek, odciągnąć choć część siedzących jej na karku nieumarłych. Zamiast narzekać, Ola parła przed siebie z zaciętością i mocą ruskiego lodołamacza.
Stres i strach dodawały jej sił, dzięki czemu – nie mając już plączącej się pod nogami zawady – systematycznie zwiększała dystans. Osiem metrów... dziewięć... i jeszcze jeden... Tuż za skrzyżowaniem uznała, że może bezpiecznie skręcić na rozległy trawnik. Nie zmieniła kierunku gwałtownie, zatoczyła szeroki łuk, po którym opuściła brukowaną jezdnię. Co kilka kroków oglądała się trwożliwie za siebie. Dopiero za trzecim czy czwartym razem odetchnęła z ulgą. Nieumarli także zboczyli, ale tylko odrobinę, i nadal nie zeszli z ulicy. Dreptali w stronę Biskupina pod kątem mniej więcej siedemdziesięciu stopni do jej obecnego kursu. Nareszcie mogła zwolnić.
Była już u kresu sił. Nie miała pojęcia, jaki dystans pokonała tym morderczym tempem. Trzysta, może czterysta metrów wystarczyło, by każdy krok, każdy oddech sprawiał jej nieopisany ból. Oddaliwszy się od chodnika o kolejne kilkadziesiąt metrów, zdecydowała się na chwilę zasłużonego odpoczynku.
Tyle powinno wystar...
Szczęka jej opadła, gdy znów obejrzała się za siebie. Ci nieumarli, którzy nie wywalili się na krawężniku – albo zdążyli już wstać – leźli właśnie prosto na nią, a przed nimi, jakżeby inaczej, defilował czarny kocur z postawionym na sztorc ogonem.
– Żeby cię piekło żywcem pochłonęło – wysapała ze złością Ola, łapiąc za żerdzie.
Nie poddam się, nie zrezygnuję. Nie ma takiej opcji!
Po kilku krokach dotarło do niej, że sama determinacja to za mało. Była wyczerpana ucieczką, w którą włożyła wszystkie siły. Tyczki wyślizgiwały się co rusz ze spoconych dłoni, palce drętwiały, tak że zaciskanie ich przychodziło jej z coraz większym trudem, miała też problem z ponownym uchwyceniem gładkiego drewna.
A wabione przez kota żywe trupy skracały dystans nieprzerwanie. Z trzydziestu metrów zrobiło się szybko dwadzieścia, potem piętnaście. Wkrótce dla Oli stało się jasne, że nie ucieknie prześladowcom. Nie z takim obciążeniem, jakim był nieprzytomny nadal mąż. Załzawionymi, przekrwionymi oczami przyglądała się skrajowi złotawego pola, które było już tak blisko, zda się na wyciągnięcie ręki, a zarazem tak daleko. Zdołała postąpić jeszcze trzy kroki i padła na kolana, płacząc i złorzecząc losowi.
– Dlaczego?! – wykrzyczała w pozbawione jednej chmurki niebo. – Dlaczego...?
Gdy pochyliła się mocniej, przewieszona przez jej ramię torba lekarska zsunęła się z pleców i zawisła pod jej piersią. Ola potrzebowała kilku sekund, by zrozumieć, co to za woń do niej dolatuje.
Waleriana? Oczy wyszły jej z orbit. U licha!
Nagle zrozumiała, dlaczego ta czarna cholera nie chce się od niej odczepić. Buteleczka z kroplami na uspokojenie musiała się rozszczelnić przy upadku. Zapach wabił kota, to dlatego drań wracał do niej jak bumerang, nie bacząc na krzyki i szturchnięcia. Przeciągnęła pasek przez głowę, sięgnęła zdrętwiałymi palcami do zamka, wreszcie wysypała środki opatrunkowe i leki, nie przestając zerkać przez ramię. Zostało pięć metrów, może nawet mniej.
Jest! Jest!
Poczuła słodkawy zapach. Zdjęła nakrętkę za trzecim razem, tak bardzo trzęsły się jej ręce, potem cisnęła buteleczkę w kierunku pobliskich zarośli i zerwała się na równe nogi. Pierwsi odmieńcy padali właśnie na trawę, by dopaść nieprzytomnego wciąż Radka. Strach ponownie dodał jej sił. Choć serce waliło jak młot, parła w stronę ulicy, nie ważąc się nawet obejrzeć. Zatrzymała się dopiero wtedy, gdy całkiem straciła dech. Jeden rzut oka w tył uprzytomnił jej, że odzyskała upragnioną przewagę, teraz mogła zawrócić na środek trawnika. Zrobiła to, ale po przejściu kilkunastu kroków znów padła na kolana, w pełni świadoma, że nie zdoła się podnieść. Wsparta na dłoniach spojrzała przez ramię. Część idących za nią nieumarłych zmierzała nadal w kierunku ulicy, reszta obrała za cel krzaki po prawej, tam, gdzie zniknęła buteleczka i łaknący jej zawartości kot.
Ledwo, ale się udało, pomyślała, wyswobadzając się z uprzęży i wspierając czoło o ziemię. Straciłam torbę, ale ocaliłam siebie i męża.
Wyprostowała się po dłuższej chwili. Jeszcze moment, jeszcze tylko uspokoi oddech, a odciągnie Radka o kolejne parę metrów dla pewności. Jedni odmieńcy znikali już w krzakach, skąd dobiegało gniewne parskanie oburzonego intruzją zwierzęcia, które musiało salwować się ucieczką na drzewo. Drudzy leźli po ulicy, w stronę wymarłych kamienic.
Ocierając spocone czoło, Ola zauważyła kątem oka, że jej mąż porusza się niemrawo. Przyjrzała mu się uważniej. Tak, podnosił właśnie prawe przedramię. Cholera, zaklęła. To znaczy, że morfina przestaje działać, a torba z ampułkami została pośrodku trawnika, daleko stąd... Obróciła się i przygryzając nerwowo dolną wargę, analizowała na zimno sytuację. Próbowała zmierzyć wzrokiem, czy wracając po leki, nie wejdzie w zasięg tych potworów. Nie była w stanie tego ocenić, ale szacowała, że jeśli odpocznie jeszcze minutkę i wróci tam sama, zdąży pozbierać co się da i pobiec w kierunku ulicy Dembowskiego, aby zmylić ewentualnych prześladowców. Później skręci ponownie i od strony pola dotrze do męża.
Tak, tutaj może i musi go zostawić, jeśli chce szczęśliwego zakończenia ich wspólnej odysei.
Odetchnęła kilka razy, nadal za płytko, potem stanęła chwiejnie na wciąż miękkich nogach. Bez obciążenia czuła się lekka jak piórko. Dam radę! Z tą myślą ruszyła przed siebie, najpierw spokojnym, miarowym krokiem, następnie truchtem. Dopadła do torby, podniosła ją, schylając się mocno, i zaczęła pakować do środka wszystko, co tylko wpadło jej w ręce, pilnując, by pośród rzeczy znalazła się strzykawka i pudełko z ampułkami morfiny. Nie przestawała przy tym zerkać na nieumarłych, którzy wyczuli ją i właśnie zawracali. Miała jednak nad nimi taką przewagę, że bez trudu zebrała wszystko i odbiegła w stronę wylotu Emilii Plater. Jeśli nawet za nią polezą, co najwyżej dołączą do bandy tłoczącej się wokół wózka mleczarza. Później w podobny sposób wyprowadzi w pole nieumarłych z Dembowskiego.
W drodze powrotnej rozważała przez moment, czy nie zdoła przedrzeć się do dwukółki mleczarza, która ułatwiłaby jej życie, ale bardzo szybko zdała sobie sprawę, że nie ma na to najmniejszych szans. Na chodniku przed jej bramą kręciło się ze trzydziestu odmieńców, drugie tyle stało w przewężeniu pomiędzy kamienicami. Nie tłoczyli się już przy ścianach, co oznaczało, że nie wyczuwali za nimi śladów życia.
Obejrzała się raz jeszcze, sprawdzając sytuację przy zaroślach, po czym potruchtała środkiem trawnika, oddalając się od obu grupek chodzących trupów. Przyśpieszyła kroku jeszcze bardziej, gdy zobaczyła, że jej mąż macha ręką, jakby próbował przetoczyć się na bok albo wstać.
– Boże drogi – jęknęła na ten widok. – Leż! Nie ruszaj się!
Chyba usłyszał, bo opadł ciężko na plecy. Przyklękła tuż obok niego, nerwowo grzebiąc w torbie. Morfina odpuszczała, ból powróci lada moment. Nacięła ampułkę, ale zanim zdążyła ją utrącić, poczuła lekkie dotknięcie w okolicy biodra. Świat znów zawirował jej przed oczami, zrobiło się też dziwnie ciemno, jakby słońce nagle zaszło.
W ostatnim przebłysku świadomości Ola ujrzała pozbawione źrenic oczy męża. Najpierw ampułka wypadła z jej zwiotczałej dłoni. Potem ona sama osunęła się bezwładnie na trawę obok gramolącego się niezdarnie odmienionego Radka. Trudno powiedzieć, czy dotarło do niej, że nie zdążyła uciec nieumarłym, gdy pozbywała się waleriany. Któryś z padających na kolana ożywieńców dosięgnął łapskiem jej męża i dobił go tym przelotnym dotykiem. Wystarczyło przecież jedno muśnięcie. Osłabiony wcześniej organizm otumanionego alkaloidem mężczyzny nie zdołał się obronić. Przemiana rozpoczęła się chwilę później, kiedy Ola pobiegła po morfinę. Może ocaliłaby życie, gdyby nie była tak potwornie zmęczona i rozkojarzona, choć pozostaje pytanie, czy umiałaby sobie poradzić z traumą i świadomością, że pomimo danego słowa zawiodła osobę, która kochała ją najbardziej na świecie...