Pola dawno zapomnianych bitew. Zwycięstwo albo śmierć - Robert J. Szmidt - ebook

Pola dawno zapomnianych bitew. Zwycięstwo albo śmierć ebook

Robert J. Szmidt

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

NAPISANA Z ROZMACHEM, AMBITNA, PORYWAJĄCA WYOBRAŹNIĘ SPACE OPERA. Kevin J. Anderson.

Wojna z Obcymi wkracza w decydującą fazę. Perspektywa rychłego zwycięstwa podsyca tlące się od dawna wewnętrzne konflikty. Politycy walczą o przyszłe splendory i wpływy, nie dbając o to, jak wysoką cenę przyjdzie zapłacić za militarny sukces. Wielki admirał Farland stawia na szali wszystko, by nie dopuścić do blamażu i klęski floty. Henryan Święcki musi zmierzyć się nie tylko z bolesną prawdą o motywach, którymi kierują się obecni przywódcy Federacji, ale również z nie mniej mrocznymi demonami własnej przeszłości.

Kto wyjdzie zwycięsko z kolejnych prób? Kto przetrwa, a komu nie będzie to dane? Kto naprawdę za tym wszystkim stoi?

Odpowiedzi na te i wiele innych pytań znajdziecie na kartach ostatniego tomu cyklu „Pola dawno zapomnianych bitew”.

W Polach dawno zapomnianych bitew Robert J. Szmidt wykazał się niezwykle bogatą wyobraźnią, opowiadając swoją historię z ogromnym wdziękiem i oryginalnością. Szczerze polecam. Mike Resnick, laureat nagród Hugo i Nebula.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 467

Oceny
4,6 (18 ocen)
12
5
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ktreder

Nie oderwiesz się od lektury

jedną z fajniejszych serii gard SF!
00
Tamtamo

Nie oderwiesz się od lektury

Szkoda się rozstawać...
00

Popularność




O TOMIE PIERWSZYM NAPISANO:

„Autor kreuje łatwo przy­swa­jalną wizję przy­szło­ści, zbu­do­waną z kla­sycz­nych i dobrze zna­nych ele­men­tów, dopra­wioną odro­biną humoru, wartką akcją i zaka­mu­flo­wa­nym nieco głęb­szym prze­sła­niem. (…) Szmidt ser­wuje bar­dzo popową, lekką lek­turę z atrak­cyj­nym zakoń­cze­niem będącą jed­no­cze­śnie obiet­nicą znacz­nie więk­szego roz­ma­chu i roz­wi­nię­cia zapre­zen­to­wa­nego świata w dal­szych czę­ściach. Warto cze­kać”.

www.dzi­ka­banda.pl

„Zimny i bru­talny jest wszech­świat kosmicz­nych żoł­nie­rzy przy­szło­ści z prozy Roberta J. Szmidta. (…) Jest misja, przy­mus, odpo­wie­dzial­ność i smu­tek. I jesz­cze wola prze­trwa­nia”.

Repu­blika kobiet – Syl­wia Skor­stad

„Robert J. Szmidt – czło­wiek, od któ­rego zaczęło się odro­dze­nie pol­skiej fan­ta­styki w XXI wieku, który wymy­ślił i pro­wa­dził maga­zyn »Science Fic­tion«, kiedy wszy­scy pukali się w głowę, że to totalny bez­sens, wydał wła­śnie nową książkę. (…) To bar­dzo dobra, roz­ryw­kowa space opera z cie­ka­wymi boha­te­rami, wartką akcją i nie­po­ko­ją­cymi pyta­niami”.

Alek­san­der Kusz, szor­tal.com

Opi­nie z por­talu Lubi­my­Czy­tać (362 oceny, śred­nia ocena: 7,38/10)

„Z taką książką nawet naj­bar­dziej ponury dzień czło­wie­kowi nie prze­szka­dza. Żeby nie roz­wle­kać: Łatwo być Bogiem to stara dobra fan­ta­styka, ale napi­sana po fil­mo­wemu. Chwi­lami mia­łem wra­że­nie, że oglą­dam rasowe SF w kinie”.

Woj­tek Gra­bow­ski

„Ta powieść zupeł­nie mnie nie zasko­czyła. Czemu? Bowiem po tym auto­rze spo­dzie­wa­łem się dokład­nie takiej prozy: cie­ka­wej, dyna­micz­nej fan­ta­styki ze zna­kiem wyso­kiej jako­ści, która pod wierzch­nią, roz­ryw­kową war­stwą stara się pytać o rze­czy ważne i zna­czące. I to wła­śnie w naj­now­szej książce Szmidta dosta­łem”.

Kon­rad

„Moim zda­niem dzięki powie­ści Łatwo być Bogiem Robert Szmidt staje w sze­regu wiel­kich mistrzów fan­ta­styki, takich jak Asi­mov, Clarke czy Aldiss. Autor ser­wuje nam kla­syczną, twardą kosmiczną fan­ta­stykę. I oka­zuje się, że z takiej fan­ta­styki się nie wyra­sta. Książka jest napi­sana świet­nym języ­kiem – żywym, auten­tycz­nym. I naprawdę trudno odry­wać się od czy­ta­nia”.

McRap1972

O TOMIE DRUGIM NAPISANO:

„(…) wpro­wa­dza powiew świe­żo­ści do tego gatunku. Świetni boha­te­ro­wie, dyna­miczna walka, pla­styczne opisy. Czego chcieć wię­cej? Moja ocena to 9/10”.

Ksiaz­ki­na­wie­czor.blog­spot.com

„Powie­dzieć, że druga część cyklu »Pola dawno zapo­mnia­nych bitew« Roberta J. Szmidta oka­zała się rów­nie dobra, jak otwie­ra­jąca serię powieść Łatwo być Bogiem, to jawne kłam­stwo. Ucieczka z raju oka­zuje się książką jesz­cze lep­szą, świet­nie roz­wi­ja­jącą nie­które wątło naszki­co­wane wątki swo­jej poprzed­niczki (…). Z naj­now­szej książki Roberta J. Szmidta jestem zado­wo­lony jak dia­bli!”

Glo­skul­tury.pl

„Szmidt w naj­lep­szej for­mie – to chyba wystar­cza­jąca reko­men­da­cja tej książki zawarta w jed­nym zda­niu. Każdy fan Roberta po tej kwe­stii powi­nien się­gnąć po tę pozy­cję, a ci, któ­rzy z prozą Szmidta się dotych­czas nie spo­tkali (są tacy?), powinni nad­ro­bić braki”.

pola­cy­nie­gesi.qs.pl

„Lek­tura kolej­nych roz­dzia­łów jest jak zja­da­nie pączka: przy­jemna, z każ­dym kęsem coraz lep­sza i z cze­ka­jącą wewnątrz nie­spo­dzianką. Drugi tom cyklu »Pola dawno zapo­mnia­nych bitew« potwier­dza, że Robert Szmidt ma świetne pomy­sły i potrafi dosko­nale pro­wa­dzić czy­tel­nika… na manowce”.

geek-woman.blog­spot.com

Opi­nie z por­talu Lubi­my­Czy­tać (179 ocen, śred­nia ocena: 7,85/10)

„Pole­cam każ­demu miło­śni­kowi fan­ta­styki i science fic­tion! Nie zawie­dzie­cie się, słowo har­ce­rza!”

Woj­tek Gra­bow­ski

„Fan­ta­styczne roz­wi­nię­cie wąt­ków zasy­gna­li­zo­wa­nych w pierw­szym tomie, do tego szczypta zaga­dek i nie­słab­nąca akcja. Boha­te­ro­wie, z któ­rymi można się zżyć i za któ­rych trzyma się kciuki, wyda­rze­nia, które nie pozo­sta­wiają obo­jęt­nym. A to wszystko roz­grywa się w kosmo­sie, któ­rego wizja nad­zwy­czaj­nie do mnie prze­ma­wia. Może dla­tego, że wycho­wa­łam się na fil­mach space ope­ro­wych, które ta książka mi przy­po­mina? Stare dobre SF w naj­lep­szym wyda­niu! Pole­cam gorąco”.

Jad­che

„Peł­no­krwi­ści boha­te­ro­wie, a do tego akcja, akcja i jesz­cze raz akcja. Działo się tyle, że star­czy­łoby na kilka ksią­żek. Intrygi, podej­ścia, rato­wa­nie całych pla­net, woj­sko, flota kosmiczna, wojna, Obcy – mio­dzio”.

Jacek Weso­łow­ski

PROLOG

Sys­tem Harare, Sek­tor Foxtrot,

04.03.2355

Jedna z zie­lo­nych sfer, któ­rymi ozna­czono na holo­ma­pie punkty wyj­ścia z nad­prze­strzeni, zmie­niła nagle kolor i zaczęła pul­so­wać. Z każ­dym powięk­sze­niem sta­wała się bled­sza i żół­ciej­sza.

– Trzy minuty do wyj­ścia – zamel­do­wał mecha­nicz­nym, choć przy­jem­nie brzmią­cym gło­sem kom­pu­ter Mie­cza. – Jeden obiekt… dwa… trzy… cztery… pięć… – Kolejne cyfry padały w rów­nych inter­wa­łach. – Masa osiem koma jeden. Iden­tyczna we wszyst­kich przy­pad­kach.

Major Bure­scu prze­łą­czył skalę holo­mapy, przy­wo­łu­jąc zbli­że­nie tego sek­tora sys­temu. Dzięki rów­no­le­głym trans­mi­sjom aż z czte­rech kwan­to­wych sta­cji prze­kaź­ni­ko­wych mógł obser­wo­wać sytu­ację w cza­sie rze­czy­wi­stym, i to zarówno przy samym punk­cie skoku, jak i w pew­nym odda­le­niu od niego, tam gdzie znaj­do­wały się dłu­gie kolumny jed­no­stek prze­strzen­nych zmie­rza­ją­cych w kie­runku trzech studni gra­wi­ta­cyj­nych, które łączyły Harare z pasami F i G. Szybki rzut oka wystar­czył, aby major zauwa­żył, że nad­la­tu­jące t’iru zaraz po wyj­ściu z nad­prze­strzeni znajdą się nie­bez­piecz­nie bli­sko jed­nego z tych szla­ków.

Skoro jest ich w tej eska­drze aż pięć, pomy­ślał Bure­scu, nie­wy­klu­czone, że podzielą siły, by dopaść tylu ucie­ki­nie­rów, ilu zdo­łają. Ja z pew­no­ścią tak bym postą­pił.

Ma’lahn wycią­gnęli słuszne wnio­ski z porażki na Sankt Peters­burgu. Po utra­cie liniowca w star­ciu z połą­czo­nymi siłami dru­giej i trze­ciej floty zwięk­szyli liczeb­ność swo­ich zespo­łów ude­rze­nio­wych nie­mal dwu­krot­nie. Takie prze­gru­po­wa­nie spo­wol­niło tempo pod­boju Rubieży, lecz dla ma’lahn naj­waż­niej­sze było bez­pie­czeń­stwo. Major Bure­scu nie dzi­wił się Obcym – przy dłu­go­wiecz­no­ści liczo­nej w dzie­siąt­kach, a nawet set­kach mile­niów czas musiał mieć dla nich drugo-, jeśli nie trze­cio­rzędne zna­cze­nie. Czymże bowiem jest ziem­ski rok dla stwo­rzeń, które na wła­sne oczy oglą­dały naro­dziny Homo sapiens?

Co naj­wy­żej mgnie­niem oka, odpo­wie­dział sobie w duchu Bure­scu, obser­wu­jąc reje­stro­wane przez prze­kaź­niki rów­no­cze­sne zmiany kur­sów dzie­siąt­ków frach­tow­ców i innych małych jed­no­stek na wspo­mnia­nym szlaku. Harare w odróż­nie­niu od setek fał­szy­wych kolo­nii był jed­nym z naj­gę­ściej zalud­nio­nych sys­te­mów pasa H. I cho­ciaż pla­nowa ewa­ku­acja trzech zamiesz­ka­nych pla­net i kil­ku­na­stu księ­ży­ców roz­po­częła się na długo przed zamilk­nię­ciem sta­cji tran­zy­to­wej – co było zwy­cza­jo­wym ostat­nim ostrze­że­niem przed nad­cho­dzą­cym ata­kiem – jak widać, to nie wystar­czyło.

Pół­tora miliarda ludzi sta­nowi popu­la­cję tak ogromną, że nawet wysoko zaawan­so­wana tech­no­lo­gicz­nie cywi­li­za­cja dys­po­nu­jąca wie­loma tysią­cami jed­no­stek z napę­dem nad­prze­strzen­nym potrze­bo­wała całych tygo­dni, by pora­dzić sobie z ewa­ku­acją na taką skalę. Do dnia inwa­zji w sys­te­mie pozo­stało nie wię­cej niż cztery miliony kolo­ni­stów, z czego zde­cy­do­wana więk­szość znaj­do­wała się już na pokła­dach jach­tów, barek i trans­por­tow­ców pędzą­cych nie­prze­rwa­nymi stru­mie­niami w kie­runku wszyst­kich bez­piecz­nych studni gra­wi­ta­cyj­nych, któ­rych prze­pu­sto­wość – z nie­zna­nych wciąż nauce powo­dów – była nie­stety ogra­ni­czona do czte­rech obiek­tów na sekundę. To ozna­czało, że gros ucie­ki­nie­rów cze­ka­ją­cych na moż­li­wość wyko­na­nia skoku na Fomal­haut 7 musi ewa­ku­ować się w inny, o wiele wol­niej­szy spo­sób.

Ikonki sym­bo­li­zu­jące jed­nostki cywilne zaczęły gasnąć na oczach majora – naj­pierw poje­dyn­czo, póź­niej masowo. Wielu kapi­ta­nów uznało, że bez­piecz­niej będzie znik­nąć z prze­strzeni eukli­de­so­wej, niż ryzy­ko­wać star­cie z nad­la­tu­ją­cym bez­względ­nym wro­giem.

– Minuta do wyj­ścia – zamel­do­wał ten sam mecha­niczny głos.

Major wypro­sto­wał się w fotelu. W kwe­stii powstrzy­ma­nia wroga nie­wiele mógł zro­bić mimo naj­szczer­szych chęci. Pod­le­gła mu eska­dra skła­dała się bowiem z trzech kor­wet roz­po­zna­nia dru­giej gene­ra­cji. Nie był więc w sta­nie zagro­zić ani jed­nemu t’iru, a co dopiero mówić o zespole ude­rze­nio­wym skła­da­ją­cym się z pię­ciu liniow­ców. Nie był nawet w sta­nie wspo­móc akcji ewa­ku­acyj­nej, ponie­waż kon­struk­to­rzy jed­no­stek klasy Venom nie prze­wi­dzieli miej­sca dla więk­szej liczby pasa­że­rów. Poza tym otrzy­mał inne roz­kazy.

Podob­nie jak setki dowód­ców został wysłany w strefę dzia­łań wroga nie po to, by wal­czyć ani przyj­mo­wać na pokład ewa­ku­an­tów. Prze­ciw­nie, pole­cono mu trzy­mać się z dala od wiru wyda­rzeń bez względu na to, jak dra­ma­tyczny obrót by przy­brały. Jego zada­niem było zare­je­stro­wać moment wyłą­cze­nia ekra­nów ener­ge­tycz­nych t’iru. Dane pozy­skane za pomocą nie­dawno zamon­to­wa­nych czuj­ni­ków naj­now­szej gene­ra­cji zostaną prze­pusz­czone przez spe­cjalne moduły ana­li­zu­jące, a jeśli wynik okaże się pozy­tywny, major Bure­scu wpro­wa­dzi do sys­temu kod, który ujawni mu dal­sze – na razie ści­śle tajne – roz­kazy.

Tylko tyle wie­dział, gdyż admi­ra­li­cja nie raczyła go poin­for­mo­wać, czemu ma słu­żyć ta dziwna misja, a plo­tek krą­żą­cych po bazie i domy­słów kole­gów nie brał na serio.

W ciągu ostat­niego pół­ro­cza wyko­nał już ponad dwa­dzie­ścia takich lotów, za każ­dym razem wra­ca­jąc z niczym, nie spo­dzie­wał się więc, że ruty­nowy wypad na Harare okaże się wyjąt­kiem od tej reguły. Nie oba­wiał się także spo­tka­nia z ma’lahn. Roz­kazy pre­cy­zo­wały jasno, że kor­wety nie mogą zna­leźć się bli­żej niż pięt­na­ście minut świetl­nych od jed­no­stek wroga, co dawało im prak­tyczną nie­ty­kal­ność. Jedyne, z czym zało­ganci Mie­cza musieli sobie radzić, to nie­ustanna nuda i poczu­cie nara­sta­ją­cej fru­stra­cji, zwłasz­cza gdy tra­fiali do sys­te­mów gęsto zalud­nio­nych, takich jak Harare, gdzie ginęli praw­dziwi ludzie, nie awa­tary stwo­rzone przez spe­ców od mani­pu­la­cji.

Acz­kol­wiek major Bure­scu uwa­żał, że nawet pobyt w sys­te­mach, które admi­ra­li­cja pole­ciła zamie­nić w wabiki, bywa fru­stru­jący. Wzdry­gnął się na wspo­mnie­nie komu­ni­ka­tów odbie­ra­nych nie­kiedy z fał­szy­wych kolo­nii. Te roz­pacz­liwe wezwa­nia pomocy, bła­ga­nia tak przej­mu­jące, że czło­wie­kowi aż jeży się włos na karku…

Pro­gra­mu­jąc te prze­kazy, fachowcy od wojny psy­cho­lo­gicz­nej odwa­lili kawał dobrej roboty, uznał Bure­scu. Gdyby nie poin­for­mo­wano nas na odpra­wie, że to tylko misty­fi­ka­cja, miał­bym spore pro­blemy z powstrzy­ma­niem ludzi przed roz­po­czę­ciem nie­re­gu­la­mi­no­wej akcji ratun­ko­wej.

Dzięki ist­nie­niu tych fał­szy­wek Obcy tra­cili mnó­stwo czasu na bom­bar­do­wa­nie pro­wi­zo­rycz­nych zabu­do­wań, w któ­rych ni­gdy nie postała stopa czło­wieka. Ilu­zja była jed­nak tak dosko­nała, że kiedy Bure­scu posta­no­wił z nudów prze­ska­no­wać insta­la­cję na pobli­skim księ­życu, wykrył w jej wnę­trzu liczne bio­sy­gna­tury nie­odbie­ga­jące niczym od nor­mal­nych. Ten, kto je stwo­rzył, musiał być mistrzem w swoim fachu. Nawet kom­pu­tery sys­te­mów bojo­wych nie­odmien­nie iden­ty­fi­ko­wały każdy z tych sygna­łów jako odzwier­cie­dla­jący kon­takt z żywymi ludźmi.

– Wyj­ście pierw­szego obiektu. – Zagłę­biony w myślach major usły­szał krótki mel­du­nek.

Sku­pił wzrok na prze­ka­zie sta­cji znaj­du­ją­cej się naj­bli­żej punktu skoku. Zapę­tlony, kil­ku­se­kun­dowy obraz – t’iru znisz­czył nadaj­nik kwan­towy, gdy tylko ten zna­lazł się w zasięgu jego broni – poka­zy­wał pięć lecą­cych w rów­nym szyku linio­wym obco wyglą­da­ją­cych okrę­tów. Ich kształty roz­my­wały się lekko na kra­wę­dziach, co było dowo­dem na to, że ma’lahn nie zapo­mnieli otrzy­ma­nej pół roku temu lek­cji i spo­dzie­wa­jąc się ataku, usta­wili ekrany ener­ge­tyczne na mak­si­mum mocy.

Drugi nadaj­nik kwan­towy był umiesz­czony minutę świetlną dalej. I wła­śnie dane uzy­skane za jego pomocą – o ile nie doj­dzie do nie­prze­wi­dzia­nych kom­pli­ka­cji – posłużą sys­te­mom Mie­cza oraz pozo­sta­łych kor­wet do poszu­ki­wań owego tajem­ni­czego sygnału. Tym razem trans­mi­sja trwała całe sześć­dzie­siąt sekund. Mniej wię­cej w poło­wie prze­kazu obraz obcych jed­no­stek uległ gwał­tow­nemu wyostrze­niu. Ma’lahn, nie wykryw­szy żad­nych zagro­żeń, wyłą­czyli osłony.

Gdy nadaj­nik sta­cji moni­to­ru­ją­cej umilkł, Bure­scu wydał roz­kaz. Nie musiał nic mówić, wpi­sał odpo­wied­nią komendę już dawno temu, wystar­czyło więc naci­snąć kla­wisz komu­ni­ka­tora, by jej treść dotarła do dowód­ców pozo­sta­łych jed­no­stek.

Eska­dra roz­pa­dła się kilka sekund póź­niej. Trzy fre­gaty włą­czyły główne napędy i obrały kursy róż­niące się o sto dwa­dzie­ścia stopni kąto­wych, by Obcy, nawet gdyby pod­jęli próbę prze­ję­cia eska­dry, nie mieli naj­mniej­szych szans na dopad­nię­cie wszyst­kich okrę­tów. To także był ele­ment misji zapla­no­wany przez admi­ra­li­cję – przy liczo­nych w minu­tach świetl­nych odle­gło­ściach dzie­lą­cych kor­wety od wroga nie mogło dojść do kon­taktu bojo­wego, nawet gdyby t’iru roz­wi­nęły mak­sy­malną pręd­kość. Róż­nica w wyso­ko­ści .1 świetl­nej dawała im nad jed­nost­kami ludzi sporą prze­wagę tak­tyczną, ale nawet przy jej peł­nym wyko­rzy­sta­niu Obcy potrze­bo­wa­liby wielu godzin na dości­gnię­cie poten­cjal­nych celów, a te mogły w razie zagro­że­nia opu­ścić prze­strzeń eukli­de­sową w ciągu minut, jeśli nie sekund.

Majo­rowi naka­zano trzy­mać się pozy­cji odda­lo­nych o pół godziny świetl­nej od obser­wo­wa­nego punktu skoku, aby w momen­cie ode­bra­nia pakietu danych każdy z trzech pod­le­głych mu okrę­tów zszedł z kursu nad­la­tu­ją­cych liniow­ców Obcych i okrężną drogą ruszył w pobliże strefy skoku, pozo­ru­jąc ucieczkę. W razie nie­wy­kry­cia sygnału wszyst­kie kor­wety ewa­ku­ują się do sąsied­niego pasa śla­dem jed­no­stek cywil­nych, co nie powinno wzbu­dzić naj­mniej­szych podej­rzeń wroga. Bure­scu nie wie­dział, jakie otrzyma roz­kazy, jeśli ana­lizy wykażą obec­ność poszu­ki­wa­nej ano­ma­lii. I nie­spe­cjal­nie chciał się tego dowie­dzieć.

Nie w tym sys­te­mie. Nie tego dnia.

Świa­do­mość, że za każ­dym gło­sem woła­ją­cym o pomoc kryje się nie stwo­rzony przez pro­gra­mi­stów awa­tar, lecz żywy czło­wiek, była na tyle przy­gnę­bia­jąca, że Bure­scu nie­mal natych­miast po przy­lo­cie na Harare naka­zał zablo­ko­wa­nie łącz odbie­ra­ją­cych trans­mi­sje na czę­sto­tli­wo­ściach cywil­nych, sobie tylko pozo­sta­wia­jąc dostęp do kilku naj­waż­niej­szych kana­łów alar­mo­wych. Zda­wał sobie bowiem sprawę, że gdy na tutej­sze pla­nety dotrze wieść, iż Obcy wkro­czyli do sys­temu, w eter popłyną setki tysięcy roz­pacz­li­wych wezwań i komu­ni­ka­tów.

Według naj­bar­dziej opty­mi­stycz­nych sza­cun­ków (nie admi­ra­li­cji, ale lokal­nych władz) na trzech zamiesz­ka­nych pla­ne­tach, kil­ku­na­stu księ­ży­cach i w resz­cie insta­la­cji krą­żą­cych w sys­te­mie tej podwój­nej gwiazdy utknie jakieś pół­tora miliona kolo­ni­stów. W sto­sunku do cało­ści popu­la­cji – zale­d­wie pro­mil, lecz w ludz­kiej skali, która w takich chwi­lach ma o wiele więk­sze zna­cze­nie, będzie to liczba nie­wy­obra­żalna. Sama myśl o roz­mia­rach tra­ge­dii przy­pra­wiała majora o depre­sję. Dla­tego wolał, by jego pod­władni w decy­du­ją­cych godzi­nach akcji nie zawra­cali sobie głowy nie­szczę­śni­kami, któ­rych nie zdo­łano w porę ewa­ku­ować, mimo że Rada i admi­ra­li­cja robiły co w ich mocy, aby zre­du­ko­wać straty do abso­lut­nego mini­mum.

Na początku tej inwa­zji róż­nie bywało, lecz w miarę upływu czasu, gdy na Rubieże Wewnętrzne dotarły nie tylko okręty wojenne odde­le­go­wane z kilku flot, ale też lecące za nimi zare­kwi­ro­wane w resz­cie meta­sys­te­mów frach­towce i rdze­niowce, sytu­acja ule­gła rady­kal­nej popra­wie. Już w poło­wie stycz­nia znacz­nemu zmniej­sze­niu uległ odse­tek spi­sa­nych na straty kolo­ni­stów zamiesz­ku­ją­cych sys­temy w pasach przy­gra­nicz­nych i co waż­niej­sze, ten­den­cja ta wyraź­nie się utrzy­my­wała. Zda­rzało się, że w wyniku akcji dez­in­for­ma­cyj­nej i dzięki poświę­ce­niu dowód­ców i mary­na­rzy flota zyski­wała czas na wywie­zie­nie całych, nie­raz bar­dzo licz­nych popu­la­cji. W ciągu pół roku ze strefy zagro­żo­nej ewa­ku­owano parę miliar­dów ludzi przy stra­tach wyno­szą­cych tylko jede­na­ście milio­nów.

Bure­scu prych­nął pod nosem. Na pla­ne­cie, z któ­rej się wywo­dził, miesz­kało sześć razy mniej kolo­ni­stów. Mimo to był pełen podziwu dla Far­landa i jego sztabu: ćwierć pro­mila to naprawdę nie­wiele w sto­sunku do począt­kowo zakła­da­nych przez admi­ra­li­cję pięć­dzie­się­cio­pro­cen­to­wych strat. Bure­scu czę­sto się zasta­na­wiał, jak sam by postą­pił, gdyby zrzą­dze­niem losu zna­lazł się na miej­scu puł­kow­nika Święc­kiego, naj­więk­szego boha­tera Fede­ra­cji (przy­naj­mniej zda­niem majora). Nie wie­rzył, że podo­łałby tak nie­wdzięcz­nemu zada­niu, i dzię­ko­wał w duchu, że nie musiał doko­ny­wać podob­nych wybo­rów.

– Ska­no­wa­nie w toku – zamel­do­wał kom­pu­ter, gdy Bure­scu wci­snął kolejny wir­tu­alny kla­wisz, z przy­zwy­cza­je­nia spraw­dza­jąc postępy poszu­ki­wań. – Prze­pro­wa­dzono ana­lizę sześć­dzie­się­ciu czte­rech pro­cent danych. Wynik nega… – Mecha­niczny głos zamilkł nie­spo­dzie­wa­nie. Nie­całą sekundę póź­niej, rów­nie bez­barw­nym tonem jak poprzed­nio, roz­legł się nowy komu­ni­kat: – Namie­rzono poszu­ki­wany sygnał.

– W dżeta czar­nej dziury… – wymam­ro­tał zasko­czony major, gestem uci­sza­jąc wiwaty pod­wład­nych.

Na mostku zapa­dła kom­pletna cisza. Ota­cza­jący go ofi­ce­ro­wie i zało­ganci spo­glą­dali na niego z wycze­ki­wa­niem. Wielu zapewne zdą­żyło już pojąć, że wła­śnie stali się czę­ścią histo­rii. O tej chwili będą się roz­pi­sy­wać w pod­ręcz­ni­kach. Daty „czwarty marca dwa tysiące trzy­sta pięć­dzie­sią­tego pią­tego roku”, nazwy jed­nostki Miecz, a kto wie, czy też nie ich dwu­mia­nów i nazwisk, trzeba się będzie uczyć na pamięć do egza­mi­nów na wszyst­kich aka­de­miach.

Bure­scu, któ­remu po gło­wie krą­żyły podobne myśli, przy­ło­żył opuszkę kciuka do pojem­nika zawie­ra­ją­cego kartę kodową ze ści­śle taj­nymi roz­ka­zami. Poka­zał wszyst­kim wąski pasek prze­zro­czy­stego two­rzywa ozna­czony logo admi­ra­li­cji, zanim wsu­nął go w szcze­linę czyt­nika na głów­nym ter­mi­nalu. Zasta­na­wiał się przez moment, czyby nie odciąć sta­no­wi­ska dowo­dze­nia koko­nem pola ochron­nego, ale uznał, że nie ma to więk­szego sensu. Towa­rzy­szący mu ludzie już za chwilę będą musieli wyko­nać nowe roz­kazy, któ­rych treść miał wła­śnie poznać.

Szybka, ner­wowa lek­tura kilku lini­jek tek­stu przy­nio­sła mu ulgę. Spo­dzie­wał się nie­zwy­kle ryzy­kow­nej misji, tym­cza­sem jego zada­nie będzie pole­gać na pod­ję­ciu obiektu, który został wykryty przez sys­temy. Oczy­wi­ście bez wzbu­dza­nia podej­rzeń Obcych. Miecz zbliży się do źró­dła sygnału, roz­pocz­nie hamo­wa­nie, jakby chciał zacze­kać na pozo­stałe jed­nostki eska­dry, a gdy te znajdą się z powro­tem w szyku, przy­śpie­szy ponow­nie. Z obiek­tem – czym­kol­wiek ów był – przy­twier­dzo­nym do jego poszy­cia.

Plan nie wyma­gał kon­taktu z t’iru, czego major oba­wiał się naj­bar­dziej. Po masa­krze na Rwan­dzie stało się jasne, że admi­ra­li­cja jest gotowa poświę­cić całe zgru­po­wa­nie, byle osią­gnąć zakła­dany cel, nawet jeśli miałby on być czy­sto pro­pa­gan­dowy. Jak ina­czej bowiem rozu­mieć stra­ceń­czą misję obsa­dzo­nych kry­mi­na­li­stami sta­rych pan­cer­ni­ków i eskor­tu­ją­cych je krą­żow­ni­ków i nisz­czy­cieli? Rada osią­gnęła wyma­rzony suk­ces kosz­tem ogrom­nych strat w ludziach i sprzę­cie, ale mogła zatkać gęby kry­ty­ków. Czy więc ktoś z jej człon­ków prze­jąłby się losem kolej­nych dzie­więć­dzie­się­ciu sze­ściu osób, i to w sys­te­mie, który lada chwila sta­nie się gro­bem ponad miliona kolo­ni­stów? Bure­scu nie miał złu­dzeń, ode­tchnął zatem z tym więk­szą ulgą, kiedy już zapo­znał się do końca z tre­ścią ści­śle taj­nych roz­ka­zów.

– Wpro­wa­dzić żądaną korektę kursu i pręd­ko­ści – pole­cił, udo­stęp­nia­jąc pio­nowi nawi­ga­cyj­nemu pierw­szy pakiet danych.

Drugi skie­ro­wał do pozo­sta­łych jed­no­stek eska­dry, znaj­du­ją­cych się obec­nie w odle­gło­ści dwu sekund świetl­nych. Wszystko zale­żało od sko­or­dy­no­wa­nia ich ruchów tak, by wróg uznał postój Mie­cza w stre­fie skoku za coś natu­ral­nego i nie domy­ślił się, że kor­weta przej­muje tajem­ni­czą prze­syłkę.

Major rozu­miał, że ma do czy­nie­nia z nie­zwy­kle zaawan­so­wa­nym sprzę­tem szpie­gow­skim, któ­rego nawet ma’lahn nie zdo­łali wykryć. Sądząc po sygna­tu­rze, na pewno nie było to urzą­dze­nie bazu­jące na elek­tro­nice. Ni­gdy wcze­śniej nie widział podob­nej ano­ma­lii.

Czyżby naukowcy zdo­łali prze­chwy­cić i udo­sko­na­lić jakąś tech­no­lo­gię Obcych? zasta­no­wił się, zmie­niw­szy skalę obrazu na głów­nym ekra­nie, by zyskać szer­szy ogląd sytu­acji. Nie zdzi­wiłby się, gdyby tak wła­śnie było. Od zara­nia dzie­jów postęp tech­no­lo­giczny przy­śpie­szał pod­czas wojen.

T’iru nie roze­rwały jesz­cze szyku, ale to powinno ulec zmia­nie w ciągu naj­bliż­szego kwa­dransa, o ile ana­li­tycy floty pra­wi­dłowo prze­wi­dzieli roz­wój wypad­ków. Liniowce dotrą wkrótce do punktu, w któ­rym muszą się roz­dzie­lić, by zaata­ko­wać rów­no­cze­śnie wszyst­kie główne cele, czyli trzy zamiesz­kane pla­nety. Sta­cje orbi­talne i insta­la­cje prze­my­słowe na gazo­wych olbrzy­mach i w pasie aste­roid zostaną znisz­czone dopiero wtedy, gdy ostat­nia kolo­nia zamieni się w pył. Tak przy­naj­mniej wyglą­dały poprzed­nie ataki ma’lahn na zalud­nione sys­temy. Infor­ma­cje uzy­skane na wcze­śniej­szych eta­pach inwa­zji posłu­żyły ana­li­ty­kom floty do stwo­rze­nia planu ewa­ku­acji Harare, w któ­rym pierw­szeń­stwo w dostę­pie do środ­ków trans­portu przy­dzie­lono miesz­kań­com naj­bar­dziej zagro­żo­nych obiek­tów.

Beta, na któ­rej mie­ściła się naj­więk­sza kolo­nia tego sys­temu, dzięki takiemu podej­ściu zamie­niła się w mar­twą skałę już kilka godzin temu. Jedy­nymi for­mami życia na jej powierzchni były rośliny z porzu­co­nych upraw hydro­po­nicz­nych. Z Delty odla­ty­wały wła­śnie ostat­nie frach­towce wypeł­nione prze­ra­żo­nymi ludźmi. Całą resztę dostęp­nych jed­no­stek prze­kie­ro­wy­wano na Lambdę, naj­od­le­glej­szą zamiesz­kaną pla­netę tego sys­temu, do któ­rej jeden lub dwa t’iru – jeśli Obcy zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niami zła­mią szyk – dotrą trzy godziny póź­niej niż do opusz­czo­nych kolo­nii.

Te sto osiem­dzie­siąt minut pozwoli na pode­bra­nie z pokry­tego wieczną zmar­z­liną globu dodat­ko­wych kil­ku­na­stu, może nawet kil­ku­dzie­się­ciu tysięcy miesz­kań­ców, na pewno jed­nak nie wszyst­kich ocze­ku­ją­cych na ewa­ku­ację. Wła­śnie dla­tego Bure­scu trzy­mał kciuki za to, by Obcy po raz pierw­szy zmie­nili przy­zwy­cza­je­nia i skon­cen­tro­wali wszyst­kie siły na nisz­cze­niu infra­struk­tury Bety. Nie­stety zda­wał sobie sprawę, jak płonne są jego nadzieje. Ma’lahn dzia­łali meto­dycz­nie niczym maszyny: sys­te­ma­tycz­nie uni­ce­stwiali ślady byt­no­ści czło­wieka, nie przej­mu­jąc się spe­cjal­nie nim samym, zupeł­nie jakby demo­lo­wa­nie zabu­do­wań kolo­nii było waż­niej­sze od zabi­ja­nia jej miesz­kań­ców. Major nie sły­szał o przy­padku, w któ­rym t’iru pod­ję­łyby pościg za jed­nost­kami ewa­ku­ują­cymi kolo­ni­stów. Liniowce igno­ro­wały też cał­ko­wi­cie obec­ność nie­wiel­kich for­ma­cji okrę­tów wojen­nych floty, o ile te trzy­mały się w bez­piecz­nej odle­gło­ści.

Szta­bowcy oraz naukowcy widzieli tylko jedno sen­sowne wytłu­ma­cze­nie takiego zacho­wa­nia wroga. Czło­wiek nie jest w sta­nie prze­trwać w prze­strzeni; odbie­ra­jąc mu całą infra­struk­turę, ska­zuje się go na zagładę.

Może i powolną z naszego punktu widze­nia, przy­znał w duchu Bure­scu, lecz czymże są mie­siące, niech­by nawet lata z per­spek­tywy istot żyją­cych tak długo jak Obcy?

Ma’lahn reali­zują swój plan, nie śpie­sząc się i nie ryzy­ku­jąc nie­po­trzeb­nie, kon­ty­nu­ował roz­my­śla­nia major, ale ta ostroż­ność i meto­dycz­ność w osta­tecz­nym roz­ra­chunku może przy­czy­nić się do ich klę­ski. Albo­wiem dając nam czas, zamiast roz­pra­wić się z nami raz a dobrze, umoż­li­wiają ludz­ko­ści two­rze­nie nowych gene­ra­cji broni, a także okrę­tów zdol­nych sta­wić im czoło. Cha­otyczna ucieczka przed Obcymi wkrótce dobie­gnie końca, a ta misja, ten dzień, zapi­sze się zło­tymi zgło­skami w anna­łach jako naj­waż­niej­szy punkt zwrotny tej wojny…

Bure­scu wyrwał się z zamy­śle­nia, gdy jakiś ruch na ekra­nie zwró­cił jego uwagę. T’iru – zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niami ana­li­ty­ków – roz­dzie­liły się na trzy zespoły. Dwa liniowce ruszyły w kie­runku Bety, dwa kolejne obrały kurs na Deltę, a ostatni mknął na­dal sta­rym wek­to­rem, by jak naj­szyb­ciej ude­rzyć na wciąż ewa­ku­owaną Lambdę.

Wróg nie pod­jął próby prze­ję­cia ucie­ka­ją­cych jed­no­stek i kom­plet­nie zigno­ro­wał omi­ja­jące go sze­ro­kim łukiem kor­wety.

* * *

W ciągu następ­nych trzy­dzie­stu minut nie­wiele się zmie­niło. Pierw­szy zespół ude­rze­niowy ma’lahn roz­po­czął bom­bar­do­wa­nie pobli­skiej Bety, drugi utrzy­mał kurs na Deltę, a piąty t’iru gnał ku Lamb­dzie, wycią­ga­jąc ponad .3 świetl­nej, jakby jego załoga pozaz­dro­ściła sie­ją­cym już znisz­cze­nie towa­rzy­szom.

Major spo­glą­dał na główny ekran mostka, ana­li­zu­jąc sytu­ację. Mimo braku zain­te­re­so­wa­nia ze strony wroga więk­szość jed­no­stek zmie­rza­ją­cych w kie­runku studni gra­wi­ta­cyj­nych wybrała ucieczkę w pod­prze­strzeń, nato­miast te nie­liczne, które jesz­cze się na to nie zde­cy­do­wały, scho­dziły na peł­nym ciągu z wek­to­rów podej­ścia, by jak naj­bar­dziej się odda­lić od lecą­cych w głąb sys­temu liniow­ców. Ostat­nie frach­towce wycho­dzące z gęstej azo­to­wej atmos­fery Delty nie pró­bo­wały nawet obie­rać kursu na strefę skoku, nie byłyby bowiem w sta­nie dotrzeć do niej, nie nara­ża­jąc się na prze­ję­cie przez wro­gie okręty. Nie mając alter­na­tywy, musiały wybrać bez­piecz­niej­szą – ale i wol­niej­szą – drogę do sąsied­nich sys­te­mów.

To będzie bole­sny cios dla chłop­ców pla­nu­ją­cych przy­szłe akcje ewa­ku­acyjne, uznał Bure­scu, spraw­dza­jąc pod­su­mo­wa­nia. Kil­ku­dniowe opóź­nie­nia w powro­cie do bazy pomno­żone przez liczbę wypa­da­ją­cych z har­mo­no­gramu jed­no­stek przy­pra­wią o ból głowy nie­jed­nego ofi­cera w pio­nie logi­styki. Mimo to major nie winił kapi­ta­nów tych stat­ków, gdyż na ich miej­scu postą­piłby iden­tycz­nie. Opóź­nie­nie to tylko chwi­lowa strata sprzętu, pocie­szał się. Znisz­cze­nie statku wyłą­czy­łoby go na zawsze z dal­szych akcji ratunko…

Bure­scu otrzeź­wiał w momen­cie. Jedna z ikon znaj­du­ją­cych się mniej wię­cej w poło­wie wek­tora łączą­cego Deltę ze strefą skoku zapło­nęła krwi­stą czer­wie­nią. Prze­wa­ża­jąca więk­szość znacz­ni­ków pokry­wa­ją­cych wielki ekran świe­ciła uspo­ka­ja­jącą zie­le­nią, poprze­ty­kaną tu i ówdzie migo­czą­cymi plam­kami żółci w roz­ma­itych odcie­niach. Czer­wo­nych pla­mek major nali­czył dwa­na­ście, ale tylko jedna z nich pul­so­wała jak sza­lona.

Na Harare skie­ro­wano tego dnia ponad tysiąc trzy­sta jed­no­stek prze­strzen­nych – w tak ogrom­nej masie sprzętu musiało dojść do sze­regu mniej lub bar­dziej poważ­nych awa­rii, acz­kol­wiek do tej pory zgło­szono ich zadzi­wia­jąco mało, jeśli wziąć pod uwagę wiek oraz sto­pień wysłu­że­nia stat­ków bio­rą­cych udział w akcji ratun­ko­wej. Z tuzina cał­ko­wi­cie nie­spraw­nych zale­d­wie jeden wzy­wał pomocy. Reszta bądź już miała zapew­nione wspar­cie tech­niczne, bądź liczyła na rychłe pora­dze­nie sobie z pro­ble­mem.

Bure­scu powięk­szył obraz sek­tora, z któ­rego nad­cho­dziły wezwa­nia. Gdy pul­su­jący czer­wie­nią znacz­nik zna­lazł się w cen­trum ekranu, kom­pu­ter wyświe­tlił dane doty­czące obser­wo­wa­nej jed­nostki.

– A niech mnie… – mruk­nął major, sku­pia­jąc całą uwagę na nowych odczy­tach.

Ian­thony McDo­nald, wyciecz­ko­wiec trans­sys­te­mowy klasy Mgła­wica, jeden z naj­star­szych, jakie wciąż krą­żyły po meta­sek­to­rze, ale wciąż sprawny i czę­sto wyko­rzy­sty­wany. Awa­ria wysłu­żo­nego reak­tora. Bar­dzo poważna, jeśli wie­rzyć napły­wa­ją­cym na bie­żąco rapor­tom.

Bure­scu wró­cił wzro­kiem w prawy dolny róg ekranu, gdzie sys­tem wyświe­tlał infor­ma­cje tech­niczne jed­nostki. Odszu­kał liczbę, która inte­re­so­wała go naj­bar­dziej, po czym zmełł w ustach prze­kleń­stwo. Nagle prze­stał się dzi­wić pani­kar­skiemu tonowi komu­ni­ka­tów wysy­ła­nych w prze­strzeń przez kapi­tana Cus­slera.

Dzie­więt­na­ście tysięcy stu osiem­dzie­się­ciu pię­ciu ewa­ku­an­tów i ośmiu­set dwu­na­stu człon­ków załogi. Razem pra­wie dwa­dzie­ścia tysięcy ludzi. Nie­mal dwa razy wię­cej, niż powinno się znaj­do­wać na pokła­dzie tego luk­su­so­wego giganta. Nie to jed­nak wzbu­dziło nie­po­kój majora, który wie­dział, że wyciecz­kowce buduje się tak, by ofe­ro­wały pasa­że­rom poczu­cie swo­body, dzięki czemu nie bra­kuje na nich wol­nej prze­strzeni.

Bure­scu pod­dał sytu­ację wni­kli­wej ana­li­zie, trzy­krot­nie prze­li­czył wszyst­kie wek­tory i czasy i uległ wyraź­nemu zde­ner­wo­wa­niu. Opadł ciężko na opar­cie fotela i raz jesz­cze wszystko dokład­nie prze­my­ślał, zanim pal­cem wska­zu­ją­cym musnął wir­tu­alny kla­wisz komu­ni­ka­tora.

– Kon­ra­da­mie – powi­tał zasko­czo­nego Fah­rida, współ­do­wódcę Mie­cza, led­wie jego sta­no­wi­sko spo­wił kokon pola ochron­nego.

– Andremy – odparł koman­dor, mie­rząc roz­mówcę uważ­nym spoj­rze­niem. Spo­strze­gł­szy jego minę, natych­miast odciął się od reszty mostka nawi­ga­cyj­nego zło­ta­wym ekra­nem. – Jakiś pro­blem?

– Spójrz na to! – Plik z danymi wyciecz­kowca tra­fił na kon­solę współ­do­wódcy Mie­cza.

– Nie myślisz chyba… – Prócz zasko­cze­nia w oczach Fah­rida wid­niała także złość.

– Popatrz na wyli­cze­nia – popro­sił major.

– Wszystko pięk­nie, ale mówimy tutaj o nie­sub­or­dy­na­cji. To byłoby zła­ma­nie roz­kazu! Poza tym… – Koman­dor zamilkł, jakby ugryzł się w język.

– Poza tym co?

– Nic. Nie­ważne. – Fah­rid zabrał się do prze­glą­da­nia pli­ków. Co chwilę wpi­sy­wał coś ner­wowo, a gdy wyniki oka­zy­wały się nie po jego myśli, marsz­czył nos w typo­wym dla niego gry­ma­sie fru­stra­cji.

– Sam prze­li­czy­łem to trzy razy – ode­zwał się w końcu major. – Jeste­śmy ich jedyną szansą.

– Ale co my możemy? – obru­szył się koman­dor. – Nie przej­miemy załogi i ewa­ku­an­tów. Nie napra­wimy awa­rii reak­tora. A bez niego…

– Nie zamie­rzam pró­bo­wać ani jed­nego, ani dru­giego – zapew­nił Bure­scu. – Nie mamy na to czasu.

– Jaki masz zatem plan?

– Będziemy robili za holow­nik.

– Osza­la­łeś?! Jeśli prze­rwiemy misję, admi­ra­li­cja obe­drze nas ze skóry. Gdy­by­śmy nie ode­brali tego pie­przo­nego sygnału, może… ale tylko może… zdo­łał­byś się jakoś wyłgać, lecz w tych oko­licz­no­ściach… – Znie­nacka w oczach Fah­rida poja­wił się błysk. – Poszu­kajmy, kto w tam­tym sek­to­rze może przy­cu­mo­wać do tego giganta i…

– Sys­tem spraw­dził wszyst­kie jed­nostki cywilne znaj­du­jące się w pobliżu. To sama drob­nica nie­dy­spo­nu­jąca sprzę­tem pozwa­la­ją­cym na prze­pro­wa­dze­nie takiej akcji.

– Pocze­kaj. – Koman­dor znów zaczął coś wpi­sy­wać.

– Nie męcz się, sprawdź załącz­nik numer osiem.

Fah­rid spoj­rzał na majora spode łba, ale postą­pił zgod­nie z jego radą.

– Musi ist­nieć inne roz­wią­za­nie – rzu­cił w końcu, prze­no­sząc wzrok z wyświe­tla­cza na holo­gram współ­do­wódcy.

– Bar­dzo bym chciał, aby tak było – oświad­czył z powagą Bure­scu.

Fah­rid spoj­rzał mu pro­sto w oczy.

– Nie zga­dzam się. Nie chcę tra­fić pod sąd w chwili, gdy… – Znów urwał w pół zda­nia, jakby bał się podzie­lić na głos myślą.

– Wyduśże to z sie­bie. – Bure­scu posta­no­wił go przy­ci­snąć. Dosko­nale wie­dział, co koman­do­rowi cho­dzi po gło­wie. – Nie chcesz stra­cić oka­zji, by zapi­sać się na kar­tach histo­rii.

– O czym ty mówisz?

– O tym, czego nie zdo­ła­łeś aż dwu­krot­nie zwer­ba­li­zo­wać.

– Bzdura.

– Znam cię nie od dzi­siaj. Ja też już się cie­szy­łem, że ktoś kie­dyś dowie się o nas i tej misji. Z tym że ja nie chcę zostać boha­te­rem za cenę życia setek tysięcy ludzi.

– Jakich znowu setek? Na pokła­dzie tego wyciecz­kowca jest tylko…

– Spraw­dzi­łeś logi? Ian­thony McDo­nald zali­cza się do trzy­dzie­stu naj­więk­szych jed­no­stek, które zare­kwi­ro­wano na potrzeby ewa­ku­acji. W ciągu ostat­nich trzech mie­sięcy prze­rzu­cił pra­wie pół miliona osób! Jeśli go oca­limy, po nie­zbęd­nych napra­wach wróci do rato­wa­nia kolo­ni­stów.

– Albo i nie wróci. Te raporty czarno mu wróżą. Awa­ria…

– Nie zmie­niaj tematu. Mamy spore szanse na przy­cu­mo­wa­nie i roz­po­czę­cie holo­wa­nia, zanim dopad­nie ich ostatni t’iru. Tylko musimy dzia­łać natych­miast.

– Gdyby Obcy mieli na niego chrapkę, już byśmy o tym wie­dzieli.

Bure­scu nie odpo­wie­dział, prze­słał za to kolejne dane. Fah­rid zbladł. Linio­wiec przed kil­ku­na­stoma sekun­dami wystrze­lił salwę poci­sków kine­tycz­nych. Wek­tory ich kur­sów prze­bie­gały dokład­nie przez miej­sce, w któ­rym znaj­do­wał się unie­ru­cho­miony wyciecz­ko­wiec.

– Dasz radę żyć ze świa­do­mo­ścią, że pozo­sta­wi­łeś na pewną śmierć te dwa­dzie­ścia tysięcy ludzi, nie mówiąc już o ode­bra­niu nadziei na ratu­nek set­kom tysięcy innych kolo­ni­stów?

– Wydano nam jasne roz­kazy…

– …które mówią, że mamy pod­jąć jakieś cudac­two wykryte przez nasze czuj­niki. My, czyli któ­ryś z okrę­tów naszej eska­dry.

– Nie­prawda. Wyraź­nie napi­sano, że to zada­nie Mie­cza.

– Serio? Ja tam widzę zapis, że w razie awa­rii albo innych nie­spo­dzie­wa­nych oko­licz­no­ści, w tym zagro­że­nia, wyko­na­nie misji przy­pada kolej­nej jed­no­stce eska­dry.

– Ale nam nic nie grozi! – Fah­rid pod­niósł głos. – Mamy w pełni sprawne…

– Sza­bli i Rapie­rowi także nic nie grozi. Ale tylko my z naszej eska­dry jeste­śmy wystar­cza­jąco bli­sko uszko­dzo­nego wyciecz­kowca, by zdą­żyć go odho­lo­wać. Tylko my lecimy wystar­cza­jąco szybko – przy­po­mniał o naka­za­nej przez admi­ra­li­cję zmia­nie kursu i pręd­ko­ści.

– Tra­fimy pod sąd za nara­że­nie tak waż­nej misji!

– Nikt nie będzie nas sądził, ponie­waż niczego nie nara­żamy! Sprawdź załącz­nik jede­na­sty. Masz tam dokładne wyli­cze­nia mówiące, że Sza­bla i Rapier mogą wyko­nać zada­nie bez naszego udziału.

– Nie. – Koman­dor pokrę­cił zde­cy­do­wa­nie głową. – Nie zga­dzam się.

Major uśmiech­nął się krzywo.

– Roz­kazy zostały już wydane.

– Co?!

– To, co sły­szysz. Wysła­łem już roz­kazy na pozo­stałe kor­wety.

– Nie mia­łeś prawa! – wybuch­nął Fah­rid. – W tym momen­cie dowo­dze­nie Mie­czem należy do pionu nawi­ga­cyj­nego!

– Mylisz się, przy­ja­cielu. Zgod­nie z prze­pi­sami prze­ją­łem dowo­dze­nie w chwili, gdy piąty t’iru wyko­nał wrogi ruch wobec naszej jed­nostki.

– Wyciecz­ko­wiec nie należy do floty!

– Tech­nicz­nie bio­rąc, został przez nią zare­kwi­ro­wany, ma więc tym­cza­sowy sta­tus okrętu floty meta­sek­tora – zauwa­żył Bure­scu.

– Zgła­szam ofi­cjalny pro­test!

– Wasz pro­test, koman­do­rze Fah­rid, został ofi­cjal­nie odno­to­wany w dzien­niku pokła­do­wym. Niniej­szym odrzu­cam go w cało­ści. Zasad­ność mojej decy­zji zosta­nie roz­pa­trzona przez odpo­wied­nią instan­cję natych­miast po powro­cie do bazy. A teraz pro­szę wyko­nać roz­kaz 27H albo pozba­wię pana sta­no­wi­ska na mocy przy­słu­gu­ją­cych mi upraw­nień.

– Andremy, u licha, co ty robisz?

– Zacho­wuję się jak czło­wiek.

– Ale…

– Bez obaw, Kon­ra­da­mie, tak czy ina­czej tra­fimy do pod­ręcz­ni­ków. W końcu to my dowo­dzimy prze­ło­mową misją, nie ma zatem takiej moż­li­wo­ści, by histo­rycy pomi­nęli nasz udział. A jeśli uda nam się oca­lić ewa­ku­an­tów i załogę wyciecz­kowca, na co mamy spore szanse, spły­nie na nas dodat­kowa sława.

– Ty i to twoje uwiel­bie­nie dla Święc­kiego! – prych­nął Fah­rid.

– Cofasz swój pro­test czy nie? – rzu­cił major ostrze­gaw­czym tonem.

– Nie. Nie stanę przed sądem polo­wym tylko dla­tego, że chcesz dorów­nać jakie­muś lan­so­wa­nemu przez admi­ra­li­cję przy­du­pa­sowi Far­landa!

– Jak sobie życzysz.

– Popa­mię…!

Bure­scu prze­rwał połą­cze­nie i wrza­ski koman­dora umil­kły jak nożem ucięte. Nie spo­dzie­wał się po swoim współ­do­wódcy aż takiego uporu. Co wię­cej, zgło­sze­nie przez Fah­rida ofi­cjal­nego pro­te­stu będzie miało poważne skutki, nawet jeśli ta ope­ra­cja zakoń­czy się suk­ce­sem. Pion prawny admi­ra­li­cji pochyli się nad sprawą, a co za tym idzie, Bure­scu tak czy ina­czej sta­nie przed komi­sją albo i sądem.

Tym jed­nak będę się mar­twił dopiero wtedy, gdy wró­cimy na Anzio, zde­cy­do­wał major po chwili namy­słu. Znacz­nie waż­niej­sze jest teraz opa­no­wa­nie sytu­acji. Kon­ra­dam z pew­no­ścią nie podda się tak łatwo. Wśród załogi może dojść do nie­po­trzeb­nych napięć i podzia­łów…

Major przy­po­mniał sobie miny pod­wład­nych po ogło­sze­niu wykry­cia sygnału. Mogli przez niego poczuć się zawie­dzeni. Okra­dał ich prze­cież z chwały i sławy, któ­rej ni­gdy wię­cej nie zaznają w takiej skali. On jako dowódca misji miał zare­zer­wo­wane miej­sce w histo­rii, oni – jeśli Miecz nie podej­mie źró­dła sygnału – tra­fią na jej śmiet­nik.

Muszę się dobrze przy­go­to­wać, zde­cy­do­wał, muszę zna­leźć argu­menty, które prze­mó­wią im do rozumu.

Po chwili zasta­no­wie­nia akty­wo­wał alarm bojowy. Niech ludzie uda­dzą się na sta­no­wi­ska. Niech mostek bojowy zosta­nie odcięty od reszty okrętu. Dzięki temu wszyst­kie ważne sys­temy kor­wety będą pod­po­rząd­ko­wane jemu i tylko jemu.

Co wię­cej, Kon­ra­dam straci moż­li­wość sabo­to­wa­nia zmian kursu. Jeśli ponow­nie odmówi wyko­na­nia roz­kazu, jego obo­wiązki przej­mie rezer­wowy ster­nik znaj­du­jący się w tym momen­cie na mostku bojo­wym. Tak to dzia­łało. Dowo­dzić mogła tylko jedna osoba. Pod­czas lotów był nią szef pionu nawi­ga­cyj­nego, lecz w trak­cie walki cała odpo­wie­dzial­ność prze­cho­dziła na dowódcę pionu bojo­wego. A chyba nie trzeba było nikogo prze­ko­ny­wać, że ten sys­tem stał się wła­śnie polem walki.

Bure­scu się­gnął do przy­ci­sku dez­ak­ty­wu­ją­cego ekran izo­lu­jący, ale zawa­hał się i zatrzy­mał rękę w pół ruchu. Zanim roz­pocz­nie to przed­sta­wie­nie, powi­nien zadbać o jesz­cze jeden szcze­gół. Włą­czył komu­ni­ka­tor, wyszu­kał i odblo­ko­wał kanały alar­mowe, na któ­rych pra­co­wały nadaj­niki Ian­thony’ego McDo­nalda. Niech ludzie zoba­czą i usły­szą, dla­czego chce zmie­nić roz­kazy. Wybra­nie odpo­wied­nich frag­men­tów nie zabrało mu wiele czasu. Nie­mal cała trans­mi­sja skła­dała się z lamen­tów i bła­gań, nie tylko kapi­tana Cus­slera, lecz także innych człon­ków załogi, a nawet paru bar­dziej wpły­wo­wych pasa­że­rów, któ­rzy mieli w swo­ich kaju­tach dostęp do sys­temu łącz­no­ści.

Zaczerp­nął głę­biej tchu, by uspo­koić nerwy. Wie­dział, że pierw­sze sekundy star­cia z wła­sną załogą będą kry­tyczne. Jeśli zdoła pod­po­rząd­ko­wać sobie ludzi – a jako ofi­cer z wie­lo­let­nim sta­żem wie­dział, jak tego doko­nać – bez pro­blemu prze­cią­gnie ich na swoją stronę. Nie mógł tylko dać im czasu na myśle­nie.

Zło­ci­sty kokon roz­wiał się w powie­trzu. Bure­scu zerwał się z fotela, otwo­rzył usta, by wydać pierw­szy roz­kaz, i… zamarł.

Syreny nie wyły, czer­wone lampy nie migały ostrze­gaw­czo. Pod­ofi­ce­ro­wie peł­niący służbę na mostku stali wokół sta­no­wi­ska dowo­dze­nia, spo­glą­da­jąc na niego wyzy­wa­jąco. Ale to nie ich zacięte miny ode­brały mu mowę, lecz widok pisto­le­tów wymie­rzo­nych pro­sto w jego pierś.

– Co to ma zna­czyć?! – Odzy­skał rezon dopiero po kilku wlo­ką­cych się całą wiecz­ność sekun­dach. – Czy­ście do reszty posza­leli?! Pod­no­si­cie broń na dowódcę?

Nawet nie mru­gnęli okiem. Za to on drgnął, gdy usły­szał dobie­ga­jący zza ple­ców drżący z emo­cji głos bos­mana Lefe­bre’a. Ci, na któ­rych patrzył, nie śmieli wypo­wie­dzieć tych słów.

– Majo­rze Bure­scu, aresz­tuję pana z roz­kazu koman­dora Fah­rida!

– Pod jakim zarzu­tem?

– Ciąży na panu zarzut zła­ma­nia para­grafu trzy­sta dwu­dzie­stego pierw­szego regu­la­minu floty – wyre­cy­to­wał nieco pew­niej­szym tonem pod­ofi­cer.

– Co takiego?! – Bure­scu odwró­cił się do niego gwał­tow­nie. – Zarzu­ca­cie mi zdradę?

– Sprze­nie­wie­rze­nie się roz­ka­zom prze­ło­żo­nych pod­czas wojny jest aktem zdrady.

Major znów musiał się odwró­cić. Prze­kli­nał w myślach swoją zapo­bie­gli­wość, przez którą dał temu idio­cie czas na zmon­to­wa­nie puczu. Fah­rid stał w otwar­tej na całą sze­ro­kość gro­dzi i uśmie­chał się try­um­fal­nie.

– Zapła­cisz mi za to, Kon­ra­da­mie! – wysy­czał Bure­scu, czu­jąc nara­sta­jącą wście­kłość. – A wy – prze­su­nął pal­cem po mie­rzą­cych wciąż do niego pod­wład­nych – odpo­wie­cie za bunt razem z nim. To spi­sek! Zmowa! Ja dowo­dzę tym okrę­tem od momentu, w któ­rym jed­nostka Obcych ostrze­lała unie­ru­cho­mio­nego Ian­thony’ego McDo­nalda!

– W chwili wyda­nia roz­kazu zmiany kursu znaj­do­wa­li­śmy się osiem­na­ście minut świetl­nych od miej­sca odpa­le­nia poci­sków. To trzy minuty wię­cej, niż sta­nowi wyma­gane regu­la­mi­nem mak­si­mum – oświad­czył pew­nym tonem koman­dor.

Bure­scu zaklął w duchu. Że też ta kana­lia musiała to zauwa­żyć. To był jedyny słaby punkt jego planu. Jedyny!

– Majo­rze! – pona­glił sko­śno­oki bos­man. Pas z bro­nią boczną tra­fił w jego ręce. – Do czasu powrotu na Anzio pozo­sta­nie pan w aresz­cie domo­wym. Bez prawa opusz­cze­nia wła­snej kajuty.

Fah­rid roz­gry­wał sytu­ację po mistrzow­sku, ale major miał jesz­cze jed­nego asa w ręka­wie. Zanim opu­ścił sta­no­wi­sko dowo­dze­nia, pochy­lił się wolno nad kon­solą ter­mi­nala i naci­snął kla­wisz komu­ni­ka­tora. Na wszyst­kich ekra­nach poja­wiła się zapę­tlona trans­mi­sja z wyciecz­kowca. Paniczne wrza­ski w tle nie zdo­łały zagłu­szyć słów wypo­wia­da­nych pośpiesz­nie przez dowódcę unie­ru­cho­mio­nego giganta. W gło­sie męż­czy­zny kryło się tak wiel­kie prze­ra­że­nie, że każdy z obec­nych na mostku musiał poczuć mro­wie­nie na karku, gdy słu­chał rzu­ca­nych w eter wezwań.

– Dwa­dzie­ścia tysięcy ewa­ku­owa­nych czeka na ratu­nek, który tylko my możemy przy­nieść! – Wypro­sto­wany znowu szef pionu bojo­wego powiódł ostrym spoj­rze­niem po twa­rzach pod­wład­nych.

Nie mieli zbyt pew­nych min, ale nie odpu­ścili, na co skry­cie liczył major. Na­dal mie­rzyli w niego z broni służ­bo­wej, tyle że zer­kali od czasu do czasu na ekrany.

– Roz­kazy admi­ra­li­cji zabra­niają nam anga­żo­wa­nia się w akcję ewa­ku­acyjną! – Kon­ra­dam pod­szedł gniew­nym kro­kiem do sta­no­wi­ska łącz­no­ści, by wpi­sać komendę blo­ku­jącą prze­kaz.

Próżny twój trud, pomy­ślał z satys­fak­cją Bure­scu. Na tę aku­rat ewen­tu­al­ność dobrze się zabez­pie­czył.

– Roz­kazy admi­ra­li­cji niczego nam nie zabra­niają. Inter­pre­tu­jesz je na swoją korzyść, ponie­waż srasz w gacie ze stra­chu, że prze­ry­wa­jąc misję, stra­cisz szanse na medal. Pozwo­lisz więc zgi­nąć dwu­dzie­stu tysiącom nie­win­nych ludzi, któ­rych możemy bez trudu oca­lić, nie mówiąc o set­kach tysięcy kolo­ni­stów z innych sys­te­mów, któ­rych ten wyciecz­ko­wiec mógłby ura­to­wać w kolej­nych akcjach, tylko dla­tego, by tra­fić do pod­ręcz­ni­ków!

Fah­rid posłał mu miaż­dżące spoj­rze­nie.

– To twój punkt widze­nia.

– Tylko na tyle cię stać? – Major nie odpusz­czał, szedł za cio­sem. – Nie masz dla mnie nawet żad­nej kon­try? Wolisz wykręty, kana­lio! Patrz. – Wska­zał na główny ekran i zapła­kane kobiety tło­czące się przed kamerą pry­wat­nego nadaj­nika w pierw­szej kla­sie. – Patrz! To są twa­rze ludzi, któ­rych ska­zu­jesz na pewną śmierć! Któ­rych wy wszy­scy ska­zu­je­cie – znów powiódł wzro­kiem po pod­wład­nych – bio­rąc udział w tym bun­cie!

– Wypro­wa­dzić aresz­to­wa­nego! – Kon­ra­dam także pod­niósł głos. – I wyłą­czyć mi ten prze­kaz! – rzu­cił gniew­nie w kie­runku pod­ofi­cera odpo­wie­dzial­nego za sta­no­wi­sko łącz­no­ści.

– Daję wam ostat­nią szansę! – Bure­scu pró­bo­wał się wyrwać z sil­nego chwytu kilku par rąk. – Jeśli opu­ści­cie broń, odstą­pi­cie od tego spi­sku i aresz­tu­je­cie tę kana­lię, zapo­mnę o wszyst­kim!

Nie słu­chali go jed­nak. Roz­bro­jony i upo­ko­rzony został zacią­gnięty na tyły mostka i wepchnięty do klau­stro­fo­bicz­nie cia­snej kajuty.

* * *

Bure­scu nie drgnął nawet, gdy jego ter­mi­nal wydał serię cichych pik­nięć świad­czą­cych o tym, że ktoś pró­buje się z nim skon­tak­to­wać. Mimo to wyświe­tlacz zapło­nął bla­dym błę­ki­tem. Kon­ra­dam omi­nął zabez­pie­cze­nia blo­kady, korzy­sta­jąc z upraw­nień dowódcy Mie­cza.

– Chcę, żebyś coś zoba­czył – rzu­cił zdaw­kowo koman­dor.

– Aresz­tant nie wyraża zain­te­re­so­wa­nia, kana­lio – odburk­nął major, który wciąż nie umiał prze­bo­leć porażki, a zwłasz­cza stylu, w jakim został poko­nany.

– Patrz, nie gadaj!

Czuj­niki wyświe­tla­cza usta­liły poło­że­nie głowy Bure­scu i kie­ru­nek, w któ­rym była zwró­cona, by wyświe­tlić holo­gram na wprost jego oczu. Major przy­mknął powieki w roz­pacz­li­wej pró­bie buntu, lecz uchy­lił je moment póź­niej, gdy roz­po­znał cha­rak­te­ry­styczny zaśpiew w dziw­nie rado­snym tonie kapi­tana Cus­slera.

Trans­mi­to­wany prze­kaz skła­dał się z kilku stru­mieni danych. Na jed­nym Bure­scu miał ogląd sytu­acyjny z mapą wycinka sek­tora upstrzoną ikon­kami prze­la­tu­ją­cych prze­zeń jed­no­stek i dzie­siąt­kami krzy­żu­ją­cych się wek­to­rów. W dru­gim oknie widział twarz dowódcy wyciecz­kowca, trze­cie zaś poka­zy­wało ukryte w pół­mroku pomiesz­cze­nie, zapewne mostek jakie­goś innego statku.

Kilka sekund wystar­czyło, by major zro­zu­miał powody, dla któ­rych Kon­tra­dam udo­stęp­nia mu te obrazy. Chciał go zwy­czaj­nie dobić, poka­zu­jąc, że cywile są zmyśl­niejsi, niż mogłoby się wyda­wać, i że sami zna­leźli spo­sób na oca­le­nie unie­ru­cho­mio­nego giganta. Bure­scu objął wzro­kiem pozo­stałe stru­mie­nie danych i poczuł, jak krew zaczyna mu krą­żyć szyb­ciej w żyłach.

– Twoja żało­sna próba dorów­na­nia Święc­kiemu była abso­lut­nie zbędna – zadrwił z niego Fah­rid.

– To prze­kaz w cza­sie rze­czy­wi­stym?

– Tak. Po twoim aresz­to­wa­niu wysła­łem do tego sek­tora ostatni prze­kaź­nik kwan­towy.

– Chcia­łeś mnie upo­ko­rzyć jesz­cze bar­dziej? – wark­nął Bure­scu, nie odry­wa­jąc oczu od wir­tu­al­nych ekra­nów, które roz­dzie­lił kil­koma ruchami pra­wej ręki, aby mieć lep­szy widok.

Wyda­rze­nia nabie­rały tempa z sekundy na sekundę. Na wezwa­nia giganta odpo­wie­działo kilka znaj­du­ją­cych się w sąsied­nich sek­to­rach jed­no­stek cywil­nych. Wśród nich był trans­por­to­wiec wypeł­niony cięż­kim sprzę­tem gór­ni­czym. Z mani­fe­stu pokła­do­wego wyni­kało, że frach­to­wiec ten prze­wozi dostawę nowych maszyn dla kopalń orbi­tal­nych Omi­krona, bliż­szego z gazo­wych olbrzy­mów. Z tej wła­śnie lata­ją­cej bazy przed momen­tem wystar­to­wały cztery jed­nostki. Trzy plat­formy gra­wi­ta­cyjne (masywne, choć bar­dzo pry­mi­tywne urzą­dze­nia słu­żące do pod­trzy­my­wa­nia orbi­tal­nych ruro­cią­gów) oraz ciężki pchacz, który kur­so­wał pomię­dzy nabi­jar­kami a ter­mi­na­lami, prze­wo­żąc kon­te­nery.

Rzut oka na wek­tory powie­dział majo­rowi wię­cej niż śle­dze­nie pro­wa­dzo­nych roz­mów. Kto­kol­wiek dowo­dził trans­por­tow­cem, miał jaja… i rów­nie wielką głowę. Plan był pro­sty. Plat­formy posłużą za ruchome cele. Zna­la­zł­szy się pomię­dzy wyciecz­kow­cem a wystrze­lo­nymi w jego kie­runku poci­skami, ule­gną znisz­cze­niu, podob­nie jak ude­rza­jące w nie rdze­nie kine­tyczne. Bure­scu zapo­mniał na moment o wła­snej mize­rii. Z rosnącą satys­fak­cją przy­glą­dał się, jak kan­cia­ste urzą­dze­nia roz­kła­dają wszyst­kie swoje pod­pory i wysię­gniki, aby zwięk­szyć powierzch­nię i tym samym zmak­sy­ma­li­zo­wać szanse na prze­chwy­ce­nie poci­sków.

Kapi­tan frach­towca musiał słu­żyć u nas, uznał Bure­scu. Nie ode­rwał jed­nak wzroku od wir­tu­al­nych ekra­nów, by spraw­dzić, z kim ma do czy­nie­nia. Zbyt wiele działo się na jego oczach, żeby zawra­cał sobie głowę tak mało istot­nymi deta­lami.

Plat­formy, manew­ru­jąc dyszami kie­run­ko­wymi, sta­rały się kom­pen­so­wać każdą zmianę kursu nad­la­tu­ją­cych poci­sków. Były wol­niej­sze od broni Obcych, lecz ich ope­ra­to­rzy wie­dzieli, że tym razem nie muszą oszczę­dzać paliwa, dawali więc z sie­bie wszystko. W tym star­ciu liczyły się także roz­miary, a te dzia­łały na korzyść potęż­nych urzą­dzeń, któ­rych zada­niem było pod­trzy­my­wa­nie w prze­strzeni całych kilo­me­trów gra­fe­no­wych rur. Paję­czyny ażu­ro­wych wysię­gni­ków miały setki metrów dłu­go­ści, dzięki czemu po wpra­wie­niu plat­form w ruch wirowy powstały bar­dziej niż dosko­nałe tar­cze. Uwa­dze majora nie umknął bowiem fakt prze­ste­ro­wa­nia reak­to­rów.

Dwa pierw­sze rdze­nie kine­tyczne, mimo że ostro klu­czyły, zostały prze­jęte z chi­rur­giczną pre­cy­zją. W ich nie­wiel­kich zbior­ni­kach znaj­do­wało się zbyt mało paliwa, aby mogły wygrać tę walkę. Trzeci, naj­ma­syw­niej­szy, oka­zał się tward­szym orze­chem do zgry­zie­nia. To on miał zadać decy­du­jący cios osła­bio­nej dwiema wcze­śniej­szymi eks­plo­zjami jed­no­stce. I to on prze­bił się przez wiru­jącą plat­formę niczym mete­oryt przez gęstą atmos­ferę. Wybuch reak­tora nastą­pił ułamki sekundy za późno i choć zdo­łał strza­skać roz­ża­rzony do bia­ło­ści pręt, to by­naj­mniej nie spra­wił, że wszyst­kie jego szczątki wypa­ro­wały. Tylko cztery z kil­ku­dzie­się­ciu lecą­cych dalej odłam­ków tra­fiły w opły­wowy kadłub wyciecz­kowca, ale każdy z nich spo­wo­do­wał nie­wy­obra­żalne straty.

Stru­mie­nie danych zapeł­niły nowo otwarte okna. Liczby, wykresy, rów­na­nia zmie­niały się tak szybko, że trudno było nadą­żyć z ich reje­stro­wa­niem. Bure­scu jed­nak wie­dział, gdzie patrzeć, by wychwy­cić naj­istot­niej­sze infor­ma­cje. Pięć prze­dzia­łów na trzech pokła­dach luk­su­so­wego trans­sys­te­mowca utra­ciło szczel­ność. Nikt, kto w nich prze­by­wał, nie mógł prze­żyć, zatem ofiary będą liczone w set­kach. Ale setki to nie tysiące.

– No i po kło­po­cie – rzu­cił Fah­rid, jakby nie docie­rało do niego, że tam zgi­nęli ludzie.

Major zigno­ro­wał odzywkę koman­dora. Jako doświad­czony ofi­cer polowy sku­pił całą uwagę na kolej­nym eta­pie ope­ra­cji. A to, co zoba­czył, nie spodo­bało mu się jesz­cze bar­dziej.

– Każ im zawró­cić! – wrza­snął, for­ma­tu­jąc nowe okno kal­ku­la­cyjne, by zgro­ma­dzić w nim potrzebne dane.

– Niby dla­czego miał­bym to zro­bić?

– Bo tylko tak oca­lisz McDo­nalda. Uwierz mi, nie mam czasu na dal­sze wyja­śnie­nia!

Zrzu­cony rów­no­le­gle z plat­for­mami pchacz mijał wła­śnie kla­ster sze­ścio­bocz­nych dysz wyciecz­kowca. Wek­tor jego kursu wska­zy­wał jed­no­znacz­nie, gdzie zamie­rza przy­bić, i to wła­śnie było powo­dem paniki majora.

– A ty dalej swoje… – zaśmiał się Fah­rid.

– Ta akcja nie ma szans powo­dze­nia! – prze­rwał mu roz­go­rącz­ko­wany Bure­scu, wpro­wa­dza­jąc kolejne dane. Pośpiech rodzi błędy, był tego świa­dom, lecz musiał dzia­łać na peł­nych obro­tach, jeśli chciał prze­ko­nać tego zapa­trzo­nego w sie­bie idiotę i oca­lić kolejne setki, jeśli nie tysiące osób. Szlag! Za szyb­kie ruchy rąk, nie­do­kładna kal­ku­la­cja i znów musiał powta­rzać skom­pli­ko­wane obli­cze­nia. – Rób, co mówię! Jak skoń­czę symu­la­cję, dla nich będzie za późno!

– Na co? Twier­dzisz, że znasz się na tym sprzę­cie lepiej niż ludzie, któ­rzy obsłu­gują go od lat? – zadrwił Kon­ra­dam.

– Nie. Twier­dzę, że znam się lepiej niż oni na akcjach ratun­ko­wych. Zanim tra­fi­łem na tę krypę, odsłu­ży­łem trzy tury w kor­pu­sie inży­nie­ryj­nym. – Nie kła­mał, lata spę­dzone na pokła­dzie gigan­tycz­nego okrętu wspar­cia otwo­rzyły mu teraz oczy na aspekty, któ­rych nie dostrze­gali ani zało­ganci frach­towca, ani piloci pcha­cza. Nie docze­kaw­szy się reak­cji Fah­rida, major dodał pośpiesz­nie: – Zrób, co mówię, ina­czej oni wszy­scy zginą!

Kon­ra­dam wahał się jesz­cze przez moment, ale w końcu wydał roz­kaz. Nie­stety przez jego opie­sza­łość stra­cili kilka nie­zwy­kle cen­nych sekund. Czas na reak­cję wła­śnie się koń­czył.

– Wysła­li­śmy żąda­nie na Ajschy­losa, jak chcia­łeś. – Koman­dor po raz pierw­szy wymie­nił nazwę trans­por­towca prze­wo­żą­cego sprzęt gór­ni­czy dla kopalń Omi­krona. – Ale jeśli to było tylko kolejne durne zagra­nie z two­jej strony… – W gło­sie Fah­rida zabrzmiały sta­lowe nutki.

– Sam zobacz! – Bure­scu zakoń­czył wyli­cze­nia i prze­słał plik na mostek.

Nie mogąc nic wię­cej zro­bić, sie­dział i patrzył na prze­ka­zy­wany na­dal do jego kajuty holo­gra­ficzny obraz wyciecz­kowca i wiszą­cego nad nim, jakże mikrego z tej per­spek­tywy pcha­cza.

– Nie, nie, nie… – mam­ro­tał pod nosem, obser­wu­jąc na naj­więk­szym zbli­że­niu, jak jed­nostka tech­niczna wysuwa prze­gu­bowe chwy­taki. – Dla­czego nie prze­rwali tej akcji?

– Nie wiem. Ajschy­los nie ma tyle wol­nej ener­gii, żeby nada­wać kwan­towo. Może tylko odbie­rać nasze prze­kazy.

– Wyślij jesz­cze jedno ostrze­że­nie. Oni muszą… – Bure­scu zamilkł, zda­jąc sobie sprawę, że naprawdę jest już za późno.

Nie wie­dział, czy załoga pcha­cza – otu­ma­niona wizją desz­czu nagród i zaszczy­tów, jakie posy­pią się na głowy dziel­nych pilo­tów, któ­rzy ura­to­wali tysiące osób, nie wspo­mi­na­jąc o oca­le­niu nie­zwy­kle cen­nej jed­nostki – zigno­ro­wała ostrze­że­nie nadane z Mie­cza czy też kon­ty­nu­owała misję niczego nie­świa­doma, ponie­waż dowódca Ajschy­losa, kie­ru­jąc się podob­nymi pobud­kami, nie raczył jej prze­ka­zać otrzy­ma­nego ostrze­że­nia. Jak­kol­wiek było, ci ludzie wła­śnie przy­pie­czę­to­wy­wali swój los.

Wiel­kie magne­tyczne stopy chwy­ta­ków przy­warły z impe­tem do pła­tów poszy­cia. Żadna z nich jed­nak nie tra­fiła w miej­sce, pod któ­rym prze­bie­gały odpo­wied­niki okrę­to­wych wręg sta­no­wią­cych ele­ment wzmoc­nie­nia kon­struk­cji kadłuba. Próż­nia to nie atmos­fera, co jed­nak nie ozna­cza, że ule­gają w niej zawie­sze­niu wszyst­kie prawa fizyki.

Krótko mówiąc, piloci pcha­cza popeł­nili dwa błędy: źle dobrali miej­sce doko­wa­nia, prze­sza­co­wu­jąc przy oka­zji wytrzy­ma­łość poszy­cia. Do tego nie wyha­mo­wali dosta­tecz­nie przy koń­co­wym podej­ściu, przez co – gdy zwięk­szyli ciąg w momen­cie kon­taktu, jak robili to setki razy po pod­ję­ciu kon­te­nera – masywne przed­nie pod­pory napie­ra­jące na płyty helonu wcale nie tak grube, jakby się mogło wyda­wać, zamiast nadać pęd kolo­sowi, prze­biły się przez lśniące poszy­cie.

Gdyby cho­dziło o odho­lo­wa­nie jakiej­kol­wiek jed­nostki han­dlo­wej, podobna akcja zakoń­czy­łaby się mniej­szym bądź więk­szym suk­ce­sem. Nie­stety Ian­thony McDo­nald był stat­kiem, który kon­stru­owano z myślą o pięk­nym wyglą­dzie i wygo­dzie pasa­że­rów, nie zaś o odpor­no­ści na tak bru­talne trak­to­wa­nie. Kor­po­ra­cyjny pilot, mający doświad­cze­nie wyłącz­nie z kon­te­ne­rami, któ­rym nie­straszne są żadne prze­cią­że­nia, nie wyobra­żał sobie nawet, z jak kru­chym dzie­łem ma do czy­nie­nia.

Napę­dzany potęż­nymi sil­ni­kami pchacz wbił się momen­tal­nie w górną część obłej rufy Ian­thony’ego McDo­nalda. Wszedł w wyciecz­ko­wiec jak nóż w masło i parł dalej, nisz­cząc kolejne gro­dzie, prze­bi­ja­jąc się przez pokłady, miaż­dżąc całe prze­działy. Sam w tym star­ciu także musiał ucier­pieć, nic więc dziw­nego, że dosłow­nie trzy sekundy póź­niej maje­sta­tyczny trans­sys­te­mo­wiec spęcz­niał nagle w dol­nej czę­ści śród­o­krę­cia, a potem… eks­plo­do­wał. Nie był to wybuch tak silny jak te, które pod­czas bitew uni­ce­stwiały pan­cer­niki. Reak­tor pcha­cza miał całą sieć mecha­ni­zmów zabez­pie­cza­ją­cych przed wybu­chem, lecz pomniej­sze eks­plo­zje zbior­ni­ków tlenu i paliwa na obu jed­nost­kach zro­biły swoje.

Ian­thony McDo­nald prze­ła­mał się wpół. Jego lśniące burty zostały przy tym roz­darte w wielu miej­scach; poszy­cie z helonu roz­cią­gało się i pękało jak papier pod wpły­wem dzia­ła­nia sił, któ­rych nawet pan­cerz naj­więk­szego okrętu wojen­nego nie byłby w sta­nie wytrzy­mać. Z wnę­trza try­skały na wszyst­kie strony stru­mie­nie roz­prę­ża­ją­cego się bły­ska­wicz­nie gazu, czemu towa­rzy­szyło wyrzu­ca­nie w prze­strzeń miria­dów odłam­ków.

– Patrz! – Bure­scu odwró­cił się do obiek­ty­wów holo­ka­mer nad sta­no­wi­skiem komu­ni­ka­tora. – Patrz uważ­nie, Kon­ra­da­mie. Nie­mal każdy z tych czar­nych punk­ci­ków, które tam widzisz, był jesz­cze przed chwilą zroz­pa­czo­nym, lecz peł­nym nadziei czło­wie­kiem. To męż­czyźni, kobiety i dzieci… Wszy­scy mogli prze­żyć, gdy­byś tak despe­racko nie pra­gnął tra­fić do pod­ręcz­ni­ków.

– Zamknij się – mruk­nął oszo­ło­miony takim obro­tem zda­rzeń koman­dor.

Major zaśmiał się tylko, choć bez typo­wej dla niego weso­ło­ści. Nie cie­szyło go to moralne zwy­cię­stwo. Wolałby prze­grać spór z tym zdrajcą. Nawet dwa­dzie­ścia tysięcy razy, jeśli tylko to by odmie­niło los wyciecz­kowca. Nie zamie­rzał jed­nak mil­czeć.

– Miej świa­do­mość, że każdy dyplom, który dosta­niesz, będzie wypi­sany krwią ofiar; każdy medal, który zawi­śnie na two­jej piersi, będzie zro­biony z metalu pocho­dzą­cego ze szcząt­ków Ian­thony’ego McDo­nalda. Kiedy tar­gniesz się na wła­sne życie, a uwierz mi, nie pocią­gniesz długo z tak wiel­kim poczu­ciem winy, przed oczami będziesz miał ten wła­śnie widok: mro­wie ciał…

– Zamknij mordę! – ryk­nął w końcu Fah­rid, jed­nakże w jego gło­sie było wię­cej sła­bo­ści niż gniewu.

– Jak sobie życzysz, Kon­ra­da­mie. Jak sobie życzysz.

Część pierwsza

AKADEMIA

JEDEN

Sys­tem Anzio, Sek­tor Sierra,

04.03.2355

– Wypeł­niony eks­kre­men­tami worek z ludz­kiej skóry! – wark­nął z odrazą Far­land, gdy holo­gram w jego gabi­ne­cie zgasł po zakoń­cze­niu roz­mowy.

Rutta mil­czał. Rozu­miał gniew przy­ja­ciela. Od pew­nego czasu on także odczu­wał rosnący nie­po­kój, ile­kroć pion łącz­no­ści przy­sy­łał powia­do­mie­nie o nawią­za­niu łącz­no­ści kwan­to­wej z Zie­mią. Każda kolejna roz­mowa z Modo – albo Xiao – była nie kro­kiem, lecz susem w kie­runku przy­sło­wio­wej prze­pa­ści. Oparty na zwy­kłym szan­tażu kru­chy sojusz, który wielki admi­rał zdo­łał uzy­skać w wyniku twar­dych nego­cja­cji z panią kanc­lerz, mógł się roz­paść w każ­dej chwili. I to tak naprawdę z niczy­jej winy.

Sto dni spo­koju, o jakie popro­siła w począt­kach grud­nia Modo, dobie­gało wła­śnie końca, a po son­dach, któ­rymi flota zain­fe­ko­wała t’iru, na­dal nie było śladu. Nie tak to miało wyglą­dać, pomy­ślał z gory­czą Far­land, wspo­mi­na­jąc pamiętny tydzień po pyr­ru­so­wym zwy­cię­stwie, gdy nie­siony falą suk­cesu posta­wił się Radzie i odno­to­wał kolejny suk­ces, zmu­sza­jąc poli­ty­ków do tego, by zagwa­ran­to­wali połą­czo­nym flo­tom prze­trwa­nie naj­go­ręt­szego okresu tej wojny.

Układ wyda­wał się pro­sty. Modo przed­stawi opi­nii publicz­nej dale­ko­siężne plany zwią­zane z wpro­wa­dze­niem do służby okrę­tów pią­tej gene­ra­cji i poprosi opo­zy­cję o zwy­cza­jowe sto dni na ich reali­za­cję, dzięki czemu nie doj­dzie do zdzie­siąt­ko­wa­nia sił prze­strzen­nych Fede­ra­cji w sze­regu bez­sen­sow­nych – zarówno ze stra­te­gicz­nego, jak i tak­tycz­nego punktu widze­nia – bitew, a będący aktu­al­nie u wła­dzy poli­tycy zacho­wają do wio­sny sta­no­wi­ska i co waż­niej­sze, głowy.

Przy­sta­jąc na ten układ, wielki admi­rał i pani kanc­lerz byli świę­cie prze­ko­nani, że hybry­dowe sondy wrócą do zna­nej czło­wie­kowi prze­strzeni nie póź­niej niż po mie­siącu od zain­fe­ko­wa­nia uszko­dzo­nej jed­nostki Obcych, co powinno umoż­li­wić ludziom spo­kojne prze­pro­wa­dze­nie moder­ni­za­cji uzbro­je­nia. Pro­blem jed­nak w tym, że prze­wi­dy­wa­nia naj­tęż­szych głów Fede­ra­cji oka­zały się, oględ­nie mówiąc, zbyt opty­mi­styczne, nazy­wa­jąc zaś rzecz po imie­niu: zupeł­nie nie­tra­fione. Nic więc dziw­nego, że im wię­cej czasu upły­wało, tym atmos­fera robiła się bar­dziej ner­wowa, a człon­ko­wie Rady i szta­bowcy trze­ciego meta­sek­tora trak­to­wali się coraz nie­przy­chyl­niej. Na Ziemi zaczęto nawet prze­bą­ki­wać o poten­cjal­nym fia­sku ope­ra­cji: albo ma’lahn dzięki swej prze­wa­dze tech­no­lo­gicz­nej zdo­łali wykryć znaj­du­jące się na ich okrę­tach obce obiekty, albo sondy hybry­dowe zostały poważ­nie uszko­dzone czy nawet znisz­czone pod­czas infe­ko­wa­nia t’iru.

Pod koniec stycz­nia Modo i Xiao zaczęli dyplo­ma­tycz­nie naci­skać na Far­landa, pró­bu­jąc wyba­dać, czy nie­po­wo­dze­nie ope­ra­cji zaważy na jego sta­no­wi­sku. Wielki admi­rał pozo­stał jed­nak nie­ugięty. Pierw­sze okręty pią­tej gene­ra­cji, budo­wane w stocz­niach każ­dego meta­sek­tora Fede­ra­cji dzięki fun­du­szom uzy­ska­nym z nacjo­na­li­za­cji trzech mega­kor­po­ra­cji, mogły wejść do służby już na początku lutego – oczy­wi­ście pod warun­kiem, że flota skróci okres testów prze­strzen­nych do nie­zbęd­nego mini­mum. Przy regu­la­mi­no­wym podej­ściu do sprawy pan­cer­niki zdolne nawią­zać rów­no­rzędną walkę z t’iru powinny osią­gnąć pełną spraw­ność bojową parę tygo­dni póź­niej, nie­spełna dobę czy dwie przed upły­wem stu dni, o które pro­siła Modo.

Na czym więc pole­gał pro­blem?

Ze wzglę­dów czy­sto pro­pa­gan­do­wych Zie­mia nale­gała, by pod­jąć dzia­ła­nia zaczepne natych­miast po sfor­mo­wa­niu zespo­łów ude­rze­nio­wych, nato­miast dowódca trze­ciego meta­sek­tora upie­rał się, żeby respek­to­wać przed­sta­wiony przez niego ter­mi­narz, ponie­waż samym sprzę­tem wojen się nie wygrywa, czego admi­ra­li­cja i Rada zda­wały się nie brać pod uwagę. Modo odparła jego zarzuty, przy­wo­łu­jąc dostar­czone przez Xiao raporty, z któ­rych wyni­kało, że od kilku mie­sięcy we wszyst­kich naj­lep­szych aka­de­miach kadeci ćwi­czą wyłącz­nie na symu­la­to­rach sprzętu nowej gene­ra­cji, by bez trudu prze­siąść się na wpro­wa­dzane do służby jed­nostki, led­wie te opusz­czą doki.

I jak tu wytłu­ma­czyć prze­ko­na­nym o wła­snej wyż­szo­ści zabiur­ko­wym wete­ra­nom, goto­wym oddać ostat­nią kro­plę krwi swo­ich pod­wład­nych, oraz wal­czą­cej o stołki jesz­cze bar­dziej cynicz­nej cywil­ban­dzie, że posy­ła­nie na wojnę dzie­cia­ków, nawet jeśli zostały dosko­nale wyszko­lone, nie tylko nie zagwa­ran­tuje suk­cesu, lecz wręcz może przy­nieść porażkę? Jak namó­wić decy­den­tów, by nie podej­mo­wali zbęd­nego ryzyka? Jak prze­ko­nać poli­ty­ków i wspie­ra­ją­cych ich admi­ra­łów, żeby po stu dniach okresu ochron­nego odcze­kali jesz­cze kilka tygo­dni, aż wyty­po­wani przez sztab trze­ciego meta­sek­tora ofi­ce­ro­wie i mary­na­rze ukoń­czą kursy przy­sto­so­wu­jące ich do służby na okrę­tach nowej gene­ra­cji?

Na te pyta­nia wielki admi­rał nie znał odpo­wie­dzi, za to każda kolejna roz­mowa z Modo utwier­dzała go w prze­ko­na­niu, że poro­zu­mie­nie raczej nie jest moż­liwe. Mil­cze­niem pomi­jano uwagi rzu­cane przez Far­landa – mię­dzy innymi o tym, że pierw­sza prze­grana z udzia­łem okrę­tów pią­tej gene­ra­cji zła­mie i tak już mizerne morale floty, co może mieć straszne skutki dla dal­szych losów tej wojny.

Wielki admi­rał jako prak­tyk dosko­nale wie­dział, czym skoń­czy się wysła­nie na front żół­to­dzio­bów zna­ją­cych taj­niki walki wyłącz­nie z symu­la­to­rów, i z tego względu ani myślał przy­stać na któ­rą­kol­wiek z wysu­wa­nych przez poli­ty­ków pro­po­zy­cji, choć te poja­wiały się coraz czę­ściej i były coraz bar­dziej kurio­zalne. Naj­pierw Modo i Xiao podej­mo­wali próby rene­go­cjo­wa­nia układu, póź­niej zaczęło docho­dzić do nie­mal codzien­nych słow­nych utar­czek z Zie­mią. Począt­kowe prośby i suge­stie zmie­niły się z cza­sem w żąda­nia, a nawet otwarte groźby, jed­nakże to Far­land miał lep­sze karty.

Nie­stety zaak­cep­to­wany przez obie strony okres spo­koju koń­czył się już trzy­na­stego marca o pół­nocy. Po upły­wie set­nego dnia Rada roz­pocz­nie bez­par­do­nową walkę nie tyle o Rubieże, ile o zacho­wa­nie stoł­ków. A zagro­żony poli­tyk nie powstrzyma się przed popeł­nie­niem błędu, nawet gdy ceną będzie kom­pletna zagłada Fede­ra­cji… Tym­cza­sem czło­wiek, któ­rego Modo i Xiao myl­nie iden­ty­fi­ko­wali jako prze­ciw­nika, trzy­mał w sza­chu tylko jedno z nich.

Far­land nie wąt­pił, że współ­pra­cow­nicy poświęcą panią kanc­lerz, nie przej­mu­jąc się tym, że wraz z jej głową spad­nie też parę innych, choć już mniej waż­nych cze­re­pów. W ich świe­cie bowiem liczyła się tylko realna wła­dza. Utra­ciw­szy ją, obecni człon­ko­wie Rady prze­staną mieć jakie­kol­wiek zna­cze­nie i będą musieli ustą­pić miej­sca, co dla nich będzie po sto­kroć gor­sze niż naj­bar­dziej bole­sna śmierć u steru. Zwłasz­cza że suk­ces mieli już tak bli­sko, pra­wie na wycią­gnię­cie ręki…

– Dwa pie­przone tygo­dnie! – rzu­cił wielki admi­rał, spo­glą­da­jąc nie­obec­nym wzro­kiem gdzieś w prze­strzeń. – Tyle nam zabrak­nie do zre­ali­zo­wa­nia planu!

– Ja bym nie tra­cił nadziei… – zaczął Rutta, ale sam umilkł, uświa­do­miw­szy sobie, że jakie­kol­wiek próby pocie­sze­nia przy­ja­ciela są z góry ska­zane na nie­po­wo­dze­nie.

– Sły­sza­łeś takie powie­dze­nie: nadzieja jest matką głu­pich? – zadrwił w odpo­wie­dzi wielki admi­rał.

– Sły­sza­łem – przy­znał gene­rał. – Co nam jed­nak pozo­staje?

– Modlić się o to, by sondy nie wró­ciły aż do set­nego dnia? – Far­land odwró­cił się do zastępcy. Choć jego słowa zabrzmiały jak żart, minę miał na­dal zasę­pioną.

– A czy to by coś zmie­niło?

– Zyska­li­by­śmy tro­chę czasu. Wiesz dobrze, że peł­nej ana­lizy danych z kilku mie­sięcy obser­wa­cji nie zro­bisz w tydzień, co ozna­cza, że w takiej sytu­acji nie musie­li­by­śmy wal­czyć o prze­su­nię­cie ter­minu.

– Theo, zapo­mi­nasz, że im cho­dzi przede wszyst­kim o prze­ję­cie cał­ko­wi­tej kon­troli nad tymi pan­cer­ni­kami.

Obaj wie­dzieli, że argu­ment z kade­tami ma na celu nie tylko przy­śpie­sze­nie debiutu pią­tej gene­ra­cji. Admi­ra­li­cja napie­rała na odda­nie nowych okrę­tów w ręce narybku, ponie­waż w razie ewen­tu­al­nych pro­ble­mów wszyst­kie załogi naj­po­tęż­niej­szych jed­no­stek staną murem po stro­nie Ziemi, któ­rej zawdzię­czają nie­mal wszystko, i zde­cy­do­wa­nie odrzucą ofertę przy­łą­cze­nia się do buntu samo­zwań­czego watażki z Rubieży. Nato­miast zespoły ude­rze­niowe obsa­dzone nie­mal wyłącz­nie wete­ra­nami ostat­niej kam­pa­nii mogłyby zagro­zić obec­nej wła­dzy bar­dziej niż pod­bi­ja­jący znaną prze­strzeń Obcy.

– Nie zapo­mi­nam. Uwierz mi… – Far­land spu­ścił głowę. – Wiem, że to głu­pie, ale coś jed­nak każe mi wie­rzyć, że nie mamy do czy­nie­nia z samo­bój­cami. Ci ludzie nie zaszliby tak wysoko, gdyby nie mieli instynktu samo­za­cho­waw­czego. Na pewno w końcu zro­zu­mieją, że…

– Oni rozu­mieją tylko jedno. – Rutta wyko­rzy­stał waha­nie przy­ja­ciela, by wpaść mu w słowo. – Aby pozo­stać u steru, muszą się nas pozbyć. I są na to gotowi, ponie­waż to ludzie pozba­wieni skru­pu­łów.

– Otóż, przy­ja­cielu, nie do końca – obru­szył się wielki admi­rał. – Prze­cież…

– Ja mówię o tym, jak oni postrze­gają swoje poło­że­nie – skon­tro­wał gene­rał. – Czują się zagro­żeni i za wszelką cenę pra­gną nas zneu­tra­li­zo­wać. Kto wie, czy cie­bie nie boją się bar­dziej niż Obcych, któ­rych prę­dzej czy póź­niej poko­nają, wpro­wa­dza­jąc do służby kolejne pan­cer­niki pią­tej gene­ra­cji na miej­sce znisz­czo­nych. Nawet gdyby mieli zbu­do­wać ich setki. Dziś, po nacjo­na­li­za­cji, stać ich na taki wyda­tek.

– A załogi? Kilka nie­po­wo­dzeń i zabrak­nie chęt­nych do udziału w stra­ceń­czych misjach…

– Nie oszu­kuj się, Theo. Sku­teczną pro­pa­gandą wypiorą miliony mózgów. To chyba jedyne, w czym są naprawdę dobrzy.

Far­land pokrę­cił głową nie­zmier­nie powoli, jakby ruch ten spra­wiał mu trud­ność albo ból.

– Zatem cokol­wiek zro­bimy, mamy prze­srane. To chcia­łeś powie­dzieć?

– Jeśli nie zda­rzy się jakiś cud… – Rutta zamilkł, widząc, że komu­ni­ka­tor sygna­li­zuje nadej­ście połą­cze­nia.

Nad biur­kiem dowódcy trze­ciego meta­sek­tora poja­wiło się holo­gra­ficzne popier­sie Święc­kiego.

– Oba­wiam się, że mamy jedną – zamel­do­wał zwięźle gene­rał major, nie zawra­ca­jąc sobie głowy regu­la­mi­nem. – Otrzy­ma­li­śmy mel­du­nek, że OPFF Miecz wykrył sygnał sondy na Harare.

– No nie.

Far­land zbladł. Rutta wes­tchnął ciężko. Ich reak­cja nie uszła uwagi Hen­ry­ana. Wielki admi­rał nie dzie­lił się z nim reflek­sjami po każ­dej roz­mo­wie z Zie­mią, lecz nie trzeba było geniu­sza, by zro­zu­mieć, dla­czego admi­ra­li­cja nawią­zuje ostat­nimi czasy tak czę­ste kon­takty ze szta­bem trze­ciego meta­sek­tora. A Święcki do głup­ców nie nale­żał. Poza tym Rutta prze­dys­ku­to­wał z nim otwar­cie kilka naj­waż­niej­szych kwe­stii.

– Jeśli można… – dodał, oto­czyw­szy się uprzed­nio polem ochron­nym.

Gene­rał zer­k­nął na prze­ło­żo­nego, ale ten był zbyt przy­bity wia­do­mo­ścią, by to zauwa­żyć.

– Myślę, że to nie naj­lep­sza pora… – spró­bo­wał uniku Rutta.

– Chyba wiem, co powin­ni­śmy w tej sytu­acji zro­bić.

Wielki admi­rał pod­niósł wzrok, lecz nie było to pełne zain­te­re­so­wa­nia spoj­rze­nie, jakiego Hen­ryan się spo­dzie­wał.

– Naj­więk­szy boha­ter Fede­ra­cji chce nas ura­czyć kolejną życiową mądro­ścią? – rzu­cił kąśli­wym tonem.

Nie miał nastroju na poga­duszki z pod­wład­nymi. Jego plany wła­śnie legły w gru­zach, podob­nie jak kariera, a kto wie, czy nie życie. Musiał się z tym fak­tem upo­rać, i to naj­le­piej w samot­no­ści.

– Raczej chce pomóc w roz­wią­za­niu naj­bar­dziej palą­cego pro­blemu – odpo­wie­dział Święcki, nie reagu­jąc na zaczepkę.

Rutta poło­żył dłoń na ramie­niu Far­landa, widząc, że ten lada moment eks­plo­duje. Udało mu się powstrzy­mać deto­na­cję przy­ja­ciela, ale na pewno go nie roz­broił. Wielki admi­rał skrzy­wił się, jakby musiał prze­łknąć kęs cze­goś wyjąt­kowo kwa­śnego.

– Na jakiż to pomysł wpadł tym razem naj­szyb­ciej awan­su­jący ofi­cer Galak­tyki? – wark­nął przez zaci­śnięte zęby.

– Szcze­rze mówiąc, to nie jest mój pomysł, tylko gene­rała…

Hen­ryan kła­mie w żywe oczy, pomy­ślał Rutta, lecz nie zapro­te­sto­wał. Wyczuł bowiem, że pro­sty wybieg Święc­kiego ma pomóc wyło­żyć sprawę.

– Ten, o któ­rym roz­ma­wia­li­śmy wczo­raj czy dzi­siaj rano? – zapy­tał, podej­mu­jąc grę.

– Cho­dzi o ten drugi, doty­czący kade­tów – odparł bez mru­gnię­cia okiem Hen­ryan.

– Stresz­czaj­cie się, gene­rale majo­rze – rzu­cił znie­cier­pli­wiony Far­land.

Głos miał już spo­koj­niej­szy, a prawa dłoń prze­stała mu drżeć, co świad­czyło o tym, że napad furii powoli mija, jed­nakże jego roz­mówcy zda­wali sobie sprawę, iż wystar­czy zale­d­wie iskierka, by wyzwo­lić reak­cję łań­cu­chową, która skoń­czy się śmier­cio­no­śnym wybu­chem.

– Tak jest. – Święcki spoj­rzał prze­ło­żo­nemu pro­sto w oczy. – Mamy spore szanse na ośmie­sze­nie Xiao i jego pro­jektu obsa­dze­nia pan­cer­ni­ków pią­tej gene­ra­cji kade­tami.

– Jak? – zapy­tał przez wciąż ści­śnięte gar­dło wielki admi­rał.

– Chcą wojny, dajmy im wojnę – wypa­lił bez namy­słu Hen­ryan.

– Czyli?

– Pro­gram Feniks.

Far­land przy­tak­nął machi­nal­nie, jakby wypu­ścił to stwier­dze­nie dru­gim uchem, po czym zaśmiał się chra­pli­wie.

– Na symu­la­to­rach?

– Nie. Zapa­ku­jemy ich na Odyna.

– Xiao ni­gdy na to nie pozwoli – rzekł przy­ga­szo­nym tonem Rutta po kilku sekun­dach mil­cze­nia.

– Admi­ra­li­cja nie musi o niczym wie­dzieć… – Święcki uśmiech­nął się krzywo, w cha­rak­te­ry­styczny dla niego spo­sób.

Cisza się prze­dłu­żała. Far­land i Rutta musieli sobie prze­my­śleć rzu­coną pro­po­zy­cję.

Pierw­szy ode­zwał się wielki admi­rał:

– Powiedzmy, że zro­bimy to za ple­cami admi­ra­li­cji. Co dalej?

Hen­ryan nie potrze­bo­wał dodat­ko­wej zachęty.

– Wybierzmy naj­lep­szą uczel­nię, to zna­czy taką, na któ­rej kadeci osią­gnęli ostat­nio na symu­la­to­rach naj­wyż­szą śred­nią. Dzięki temu admi­ra­li­cja nie będzie mogła pod­wa­żyć wyni­ków testu, twier­dząc na przy­kład, że poszli­śmy po linii naj­mniej­szego oporu. Jest taka w dru­gim meta­sek­to­rze, kilka pasów stąd. Szkoła admi­rała Ata­na­sio.

– Prze­słu­ży­łem z tym sta­rym dra­niem dwie dekady. – Far­land potrzą­snął zde­cy­do­wa­nie głową, jakby nie spodo­bał mu się ten pomysł. – Straszny służ­bi­sta z niego. Ni­gdy nie pój­dzie na taki numer.

– Jestem innego zda­nia – wtrą­cił Hen­ryan.

– O, zna­cie go lepiej niż ja, choć ni­gdy wcze­śniej o nim nie sły­sze­li­ście! – Wielki admi­rał znów zaczy­nał się iry­to­wać.

– Nie muszę go znać…

– Naprawdę?

– Naprawdę. Wystar­czy, że jego też nie wta­jem­ni­czymy w nasz plan.

Far­land zaczerp­nął tchu, jakby zamie­rzał wygło­sić dłuż­szą prze­mowę, ale zaraz zamknął usta i opadł ciężko na opar­cie fotela.

– Genialne – rzu­cił moment póź­niej, nie kry­jąc sar­ka­zmu. – Widzę tylko jeden słaby punkt.

Święcki posłał mu zdzi­wione spoj­rze­nie.

– Prze­my­śla­łem wszystko bar­dzo dokład­nie… – zaczął ostroż­nie.

– Nawet to, że nikt ni­gdy nie dowie się o naszej śmia­łej akcji, ponie­waż admi­ra­li­cja utajni jej wyniki na… powiedzmy… wiecz­ność, nie­zwłocz­nie po tym, jak wszy­scy trzej zosta­niemy roz­strze­lani za udział w spi­sku mają­cym na celu oba­le­nie Rady?

Rutta poczuł na ple­cach ciarki, lecz Hen­ryan tylko uśmiech­nął się zagad­kowo.

– Ma pan cał­ko­witą rację, sir. Dla­tego musimy prze­pro­wa­dzić ten test przed obiek­ty­wami naj­więk­szych mediów.

Far­land, który popi­jał wła­śnie wodę, par­sk­nął tak gło­śno, jakby się zadła­wił. Rutta zro­bił wiel­kie oczy.

– Wszystko pięk­nie, ale wyja­śnij­cie mi, jak zamier­za­cie wkrę­cić w tę akcje media, które… o czym wszy­scy dosko­nale wiemy… cho­dzą na pasku Modo? – zapy­tał gene­rał, gdy przy­ja­ciel odtrą­cił jego dłoń.

– To zada­nie w sam raz dla naj­więk­szego boha­tera Fede­ra­cji – zażar­to­wał Święcki, ale zaraz spo­waż­niał, widząc posi­niałe policzki Far­landa. – Dzięki wysił­kom pro­pa­gan­dy­stów zosta­łem także „sym­bo­lem nadziei”, jak nazwała mnie ostat­nio Loisa­belle Lane z „Daily Pla­net”. Wyko­rzy­stajmy ten fakt.

– W jaki spo­sób?

– To bar­dzo pro­ste. Pro­po­nuję…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Copy­ri­ght © by Robert J. Szmidt 2018

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2018

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Urszula Gard­ner

Pro­jekt oraz ilu­stra­cja na okładce: Robert Rajsz­czak

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Zwy­cię­stwo albo śmierć, wyd. II, Poznań 2024)

ISBN 978-83-8338-875-5

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer