Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
Sierpień 1963 roku. Otoczony kordonem sanitarnym Wrocław walczy z epidemią śmiercionośnej czarnej ospy. Tymczasem w jednym z izolatoriów dochodzi do krwawego incydentu. Świadkowie mówią o ludziach, którzy zmartwychwstają i rozrywają na strzępy każdego, kto wpadnie im w ręce. Wysłane na miejsce zdarzenia oddziały ZOMO opanowują sytuację, ale to zaledwie przedsmak koszmaru, przy którym kontakt z zabójczym wirusem ospy wydaje się dziecinną igraszką.
„Chaos” to powieść ukazująca w szczegółach początkowy etap apokalipsy zombie, pomijany w większości książek i filmów tego gatunku. Tekst mówiący o pierwszych godzinach zarazy, podczas których decydują się losy przyszłych bohaterów.
Oto niezwykle brutalna i krwawa opowieść o wybuchu apokalipsy zombie, osadzona w realiach głębokiego PRL-u, ukazująca zmagania skorumpowanych elit, wysyłanych na pewną śmierć żołnierzy i zdezorientowanych obywateli, muszących poradzić sobie z zagrożeniem, którego nie sposób pojąć ani zrozumieć. Trup ściele się gęsto, ponieważ upartyjnione szczyty nie kwapią się z wyjawieniem obywatelom prawdy, a nieumarłych nie da się w żaden sposób zabić.
Dodatkową zachętą do lektury niech będzie fakt, że każdy człowiek, którego śmierci będziecie świadkiem, to jeden z was, czytelników, wybranych spośród kilkutysięcznej rzeszy chętnych za pośrednictwem portali społecznościowych. Niewykluczone, że niektórych znacie osobiście. Niewykluczone, że i wy zginiecie w kolejnym tomie, ponieważ nabór do „Szczurów Wrocławia” trwa…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 709
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Książkę tę dedykuję mojemu ojcu chrzestnemu,doktorowi Bogumiłowi Arendzikowskiemu (1928–2004),lekarzowi, który w 1963 roku zdiagnozował czarną ospę
1
piątek, 9 sierpnia 1963, godzina 19:50izolatorium przy ul. Kiełcowskiej 43a
– Ale rzeźnia – jęknął pierwszy z milicjantów, wierzchem dłoni ocierając spocone czoło.
– Masakra – poparł go drugi mundurowy, wzdrygając się jednocześnie z obrzydzenia. – Spójrzcie tylko, jakie zażarte cholery. Żywcem ją pożerają...
Sierżant Patryk Mielech nie słuchał podwładnych. Oparty plecami o mur Lotniczych Zakładów Naukowych wybiegał myślami w niedaleką przyszłość. Jeszcze dwa dni i jego życie bardzo się skomplikuje. Zdawał sobie z tego sprawę od samego początku, ale dopiero teraz zaczynało do niego docierać, że już za czterdzieści godzin przyjdzie mu się zmierzyć z konsekwencjami decyzji, którą podjął parę tygodni wcześniej. Niecałe dwie doby – tyle zostało do końca kwarantanny kolejnej grupy osób. Wśród nich będzie i Agnieszka. Ona wróci do dawnego życia, a on zostanie tutaj – cholera wie jak długo jeszcze – by bronić mieszkańców Wrocławia przed śmiercionośnym wirusem.
– Sierżancie?
Dopiero trącenie w ramię wyrwało go z zamyślenia.
– Czego? – burknął rozeźlony, spoglądając na obu podwładnych.
Karol Kłos, Pomorzanin z dziada pradziada, wyszczerzył zęby spod sumiastego wąsa, wskazując głową gąsienicę, która znikała właśnie między źdźbłami trawy na poboczu drogi. Długie na paznokieć czerwone mrówki dopadły ją przy rozdeptanym przez przemytników polnym kwiatku. Kilka sekund wystarczyło, by opancerzeni w chitynę zabójcy obsiedli barwną larwę, uniemożliwiając jej ucieczkę, a potem rozczłonkowali smukłe ciało przed zaniesieniem do pobliskiego mrowiska, czemu dwaj mundurowi przyglądali się z niekłamanym zainteresowaniem.
– Samo życie – mruknął Mielech, dziwiąc się ich niezdrowej fascynacji. – Silniejszy zjada słabszego.
– W kupie siła, towarzyszu sierżancie – wtrącił natychmiast Filip Kurpiel, drugi z funkcjonariuszy.
Chłopak ten, w odróżnieniu od leciwego byłego latarnika z Jastarni, trafił do milicji prosto z wojska i za wszelką cenę starał się zapunktować u przełożonych, choć rzadko mu to wychodziło. Tym razem niewiele brakowało, by dostał plusa od sierżanta. Niestety Mielech chodził dzisiaj skwaszony, co wszyscy podwładni zauważyli zaraz po objęciu służby, żaden jednak nie mógł się nawet domyślać, z czego wynika ta zaskakująca u niego melancholia.
– Dość tego dobrego... – Patryk wysunął się z ożywczego cienia, nałożył czapkę i ruszył wzdłuż zwieńczonego drutem kolczastym betonowego muru. Szedł wolno ku ulicy Kiełcowskiej i bramie ośrodka, znajdującej się kilkadziesiąt metrów za załomem ogrodzenia.
Kłos dołączył do niego po paru krokach. Kurpiel stęknął głośno, podnosząc z trawy dwie wypchane po brzegi nylonowe siatki. Zabrzęczało pełne szkło. Tego dnia patrolom rozstawionym wzdłuż muru dopisało szczęście. Mundurowi zgarnęli trzech cwaniaczków, którzy próbowali przemycić do izolatorium alkohol. Siedemnaście półlitrówek i sześć ćwiartek – o tyle powiększy się niemały już depozyt na zapleczu portierni. Pod warunkiem, że dyżurny nie „pomyli się” przy rejestrowaniu zdobyczy, co czasem się zdarzało.
Mielech zerknął na idących za nim funkcjonariuszy. Latarnik i Młody, jak ich przezwano, na tutejszy posterunek trafili za karę. Podobnie jak pozostałych czternastu „ochotników” pilnujących na Psim Polu ludzi objętych kwarantanną. Podobnie jak on sam... Sierżant opuścił wzrok na własne dłonie. Wciąż lekko drżały, choć trzeba było wprawnego oka, by to zauważyć. Odwyk poskutkował, ale... Dobiegające zza pleców charakterystyczne pobrzękiwanie pełnego szkła sprawiało, że przesuwał bezwiednie językiem po wargach. Myśl o czymś innym, o niej, nie o wódce, zganił się w duchu, skręcając w stronę portierni zaadaptowanej na tymczasowy posterunek.
Zanim zdążyli pokonać ostatni odcinek trasy, dogonił ich krótki konwój. Trzeci tego dnia. Wysłużona szara warszawa M20 minęła zjazd do LZN-u i zatrzymała się na środku ulicy, blokując oba pasy ruchu. Jadący za nią „ogórek” nie skręcił jednak od razu, jak powinien, tylko zahamował ostro przed otwartą na oścież bramą. Moment później Patryk usłyszał głośny zgrzyt skrzyni biegów i autobus zaczął cofać, zmuszając kierowcę zamykającej kolumnę nyski do wykonania rozpaczliwego uniku. Gdyby nie chwila odpoczynku i ta nieszczęsna gąsienica... pomyślał sierżant, widząc, że sfatygowana pięćsetjedynka odbija gwałtownie na pobocze, gdzie on i jego ludzie mogliby właśnie stać.
Kłos zerknął na zegarek i mruknął:
– Dwudziesta...
Dwudziesta i wszystko jasne. Mielech skinął głową. Autobus nie mógł wjechać na teren izolatorium, dopóki sanitariusze nie zdezynfekują karetki, którą o tej właśnie godzinie wywożono do szpitala MSW próbki krwi i cholera wie co jeszcze.
Kiedy mijali koleiny wyryte przez koła nyski, zza budyneczku portierni wyłonił się szary samochód osobowy. Bez syreny w tylnej części błotnika, bez koguta na środku dachu. Gdyby nie symbol Czerwonego Krzyża na drzwiach, można by pomyśleć, że to zwykłe cywilne auto. Jeden z duchów – jak nazywano odzianych w biel sanitariuszy – machnął ręką na szofera jelcza; reszta poruszała zawzięcie dźwigniami plecakowych spryskiwaczy, szykując się do zdezynfekowania kolosa.
Mielech przystanął przed zewnętrznymi drzwiami portierni.
– Idę na obchód – poinformował podwładnych. – Wy przekażcie dyżurnemu zarekwirowane butelki. Tylko żeby mi żadnej nie brakowało!...
– Na nas możecie polegać jak na Zawiszy – obruszył się Kłos.
Spocony Młody tylko pokiwał głową.
– Polegać polegam, ale i tak sprawdzę rejestr zaraz po powrocie – zakomunikował im, zanim zniknęli w parterowym budyneczku.
Gestem powstrzymał ducha przed zamknięciem bramy za obłym jelczem, po czym marszcząc nos, przebiegł obok mat przesiąkniętych środkami dezynfekującymi. W odróżnieniu od sanitariuszy nie miał na twarzy maski, która choć w części chroniłaby przed gryzącym odorem. A jego chustka do nosa... chyba jednak wolał, aby została w kieszeni. Myśl o dotknięciu ust materiałem, który ociekał tłustym potem, wydała mu się jeszcze obrzydliwsza od tego smrodu.
Izolatorium w leżącym na obrzeżach miasta Technikum Budowy Silników pękało w szwach. Patrząc na zdezorientowanych ludzi, którzy wysiadali z autobusu przed dziewiątką – ostatnim z długich, dwukondygnacyjnych, wyremontowanych niedawno pawilonów – sierżant przypomniał sobie o planach otworzenia dwóch kolejnych ośrodków kwarantanny. Jeden miał się mieścić w internacie nieczynnego o tej porze roku Zespołu Szkół Żeglugi Śródlądowej, drugi w hotelu obok Stadionu Olimpijskiego. Ale to była pieśń przyszłości. Tymczasem w powierzonym jego pieczy ośrodku już zaczynało brakować miejsca. Jeśli izolowanych nadal będzie przybywać w tym tempie, sanitariusze zostaną zmuszeni do zagęszczenia pacjentów, a ci znów zaczną się burzyć. Dopiero co wzmocniono ochronę po tym, jak kilku zdesperowanych trzeźwością delikwentów postanowiło wyruszyć w świat, aby ugasić dręczące ich dusze i gardła pragnienie. Dzięki temu Mielech miał teraz pod sobą aż szesnastu funkcjonariuszy, a ogrodzenie wokół LZN-u wzmocniono kłębami drutu kolczastego, szczególną uwagę poświęcając odcinkowi od ulicy, gdzie nie było betonowych płyt, a tylko zwykłe siatkowe panele. Szef izolatorium, doktor Hora, zgodził się także – choć już mniej chętnie – na ustawienie dodatkowego pasa gęstych zasieków biegnących kilkanaście metrów za ogrodzeniem, równolegle do Kiełcowskiej. Komenda Wojewódzka zażądała tego zabezpieczenia na wniosek Mielecha pragnącego utrudnić meliniarzom dostęp do pawilonów, w których trzymano izolowanych.
Na szczęście coraz więcej osób kończy trzytygodniową kwarantannę, pomyślał sierżant, oddalając się od cuchnącej chemikaliami bramy. Pacjentów, którzy nie wykazywali symptomów choroby, zaczęto wypisywać najpierw pojedynczo, a potem całymi grupami, tak jak ich tutaj przywożono. Zdecydowana większość przetrzymywanych w izolatorium ludzi pozostała zdrowa. Patryk nie znał dokładnych statystyk, lecz wiedział, że pensjonariuszy tego przybytku, którzy wylądowali w szpitalach ospowych, dałoby się policzyć na palcach jednej ręki. Tak przynajmniej twierdziła Agnieszka, a on jej wierzył.
Myśląc o dziewczynie, minął ustawione przed budynkiem szkoły wysłużone myśliwskie iły, następnie skręcił w aleję biegnącą między dwukondygnacyjnymi blokami – każdy pawilon internatu został oddzielony od pozostałych ogrodzeniem z drutu kolczastego albo zbitym z desek płotem – i zatrzymał się obok fontanny, aby porozkoszować się choć przez moment rozsiewaną przez nią wilgotną mgiełką. Od strony bloku drugiego – najweselszego baraku w tym obozie – dobiegał jak zwykle śpiew i towarzyszące mu brzdąkanie gitary.
Na Psim Polu dość wesoło,
Dzieci kręcą się wokoło,
Zewsząd płynie radość, śpiew.
Czas nikomu się nie dłuży,
I tak płynie dzień za dniem.
Kwarantanna, kwarantanna,
Tam przyjemnie i wesoło płynie czas.
Za drutami kolczastymi,
Do kwarantanny na Psie Pole jedź choć raz.
Bo tam jesteśmy wciąż blisko nieba,
Gdzie szumią drzewa i zboża łan.
I cóż więcej do szczęścia trzeba,
Gdy dość jest chleba i kawy dzban...
Tak brzmiał nieoficjalny hymn tego miejsca, lecz wbrew refrenowi czerstwy chleb i kawa zbożowa nie były wszystkim, czego potrzebował sierżant. Oj, nie wszystkim...
Mielech przeciągał moment odpoczynku nie tylko dlatego, że pragnął ochłody po długim i upalnym dniu. Choć zależało mu na odbyciu tej rozmowy, bał się jej wyniku. Dlatego podświadomie robił wszystko, by opóźnić chwilę prawdy.
Agnieszkę poznał na drugi dzień po tym, jak trafiła do izolatorium. Była kontaktem pierwszego rzędu. Podczas pielęgniarskiej wizyty domowej zauważyła, że mąż pacjentki, której robiła zastrzyk, jest osowiały i spocony jak mysz, a co gorsza, rozdrapuje czarne krosty na żylastych przedramionach. Spanikowana pobiegła natychmiast do najbliższej budki telefonicznej – ta na jej szczęście znajdowała się tylko przecznicę dalej – skąd przez centralę wezwała ekipę konsultantów. Czekała na ich przybycie prawie pół godziny, pomimo piekielnego upału nie opuszczając nawet na moment ciasnego akwarium. W końcu na pustej ulicy pojawiła się najnormalniejsza w świecie warszawa. O jej pasażerach nie dało się jednak powiedzieć tego samego. Wszyscy mieli na sobie płócienne białe fartuchy, grube czepki, osadzone w gumie gogle oraz zasłaniające nos i usta maski chirurgiczne, które nakryto dodatkowo płatami grubej tkaniny. Wyglądali w tych strojach jak istoty nie z tej ziemi.
Konsultanci w kilka chwil potwierdzili podejrzenia wystraszonej pielęgniarki, a ona sama trafiła na Psie Pole razem ze wszystkimi sąsiadami i znajomymi chorego emeryta. Kwarantannie podlegał bowiem każdy, kto mógł mieć choćby przelotny kontakt z zarażonym. Tylko w ten sposób można było zapobiec dalszemu rozprzestrzenianiu się zabójczej czarnej ospy. Z drugiej strony, masowa kwarantanna ułatwiała życie pacjentom: ponieważ zwożono z nimi krewnych, sąsiadów, a nawet znajomych, zdecydowana większość nie czuła się w izolatoriach osamotniona.
Agnieszka należała do nielicznych wyjątków od tej reguły; cała jej rodzina mieszkała w Opolu, dokąd zresztą dziewczyna zamierzała wrócić zaraz po odbyciu praktyki zawodowej – czytaj: gdy tylko zakończy się kwarantanna.
To był prawdziwy powód marsowej miny sierżanta. Mielech mógł być pewien, że postawna blondynka o urzekającym uśmiechu zniknie z jego życia, ledwie znajdzie się za bramą izolatorium. Pobyt w tym miejscu, czekanie całymi tygodniami na pojawienie się symptomów choroby, paniczny strach przy każdym najlżejszym nawet swędzeniu... wszystko to musiało być dla niej traumatycznym przeżyciem, mimo że Patryk robił, co mógł, aby umilić jej te nieliczne chwile, gdy spotykali się przy prowizorycznym ogrodzeniu z desek i drutu kolczastego. Kto jednak chciałby wracać do takiego koszmaru? Choćby tylko myślami? Niestety odcięcie się od przykrych wspomnień w wypadku Agnieszki poskutkuje zapomnieniem o skromnym podoficerze Milicji Obywatelskiej, z którym tak miło jej się gawędziło...
Patryk zdawał sobie sprawę, że tam, na mieście, Agnieszka musiała opędzać się od adoratorów. Żaden wprawdzie nie odwiedził jej tutaj, ale czy można było ich za to winić? Po Wrocławiu krążyło tyle plotek i legend dotyczących izolatoriów, że ludzie omijali je szerokim łukiem, modląc się w duchu, by konsultanci nie zapakowali ich na ciężarówkę albo do autobusu i nie wysłali pod eskortą na trzytygodniową kwarantannę.
Piski bawiących się obok pawilonu dzieci wyrwały Mielecha z zamyślenia. Ruszył dalej, wiedząc, że jeśli chce powalczyć o tę znajomość, musi uczynić zdecydowany krok. A na to zostały mu już tylko dwa wieczory – ten i następny.
Agnieszka czekała na niego przy młodej brzozie w rogu ogrodzenia obok piątki. Stała tam oparta niedbale o smukły pień. Z oddali dostrzegł jej wykrochmalony biały fartuch – za jego namową zgłosiła się do doktora Hory i zaproponowała, że będzie pomagać pielęgniarkom dyżurnym swojego bloku. Dzięki temu miała zajęcie i nie musiała zadręczać się myślami.
– Dobry wieczór – wymamrotał przez ściśniętą krtań, zatrzymując się po drugiej stronie ogrodzenia z drutu kolczastego.
Siostra Krokowicz nie odpowiedziała od razu. Ognik trzymanego przez nią w ustach papierosa rozjarzył się mocniej. Dopiero gdy pomarańczowy punkcik opadł na wysokość uda, a zza drobnych listków buchnęła chmura sinego dymu, dziewczyna odezwała się radosnym tonem:
– Dobry wieczór, sierżancie!
Patryk już wcześniej zauważył, że Agnieszka z każdym dniem staje się weselsza, co nie wróżyło najlepiej jego planom.
– Coś nie tak? – zapytała teraz, zaniepokojona jego nagłym milczeniem, a może kwaśną miną.
– Nie. Skąd. Upał daje się we znaki. – Zdjął czapkę, by obetrzeć rękawem czoło.
– Burza idzie – pocieszyła go. – Nie czujecie, jak powietrze się elektryzuje?
Faktycznie, niebo na zachodzie pociemniało. Ława ołowianych chmur lada moment pochłonie opadające ku horyzontowi słońce.
Agnieszka podeszła bliżej ogrodzenia. Teraz widział ją wyraźniej. Jasna grzywka wymykała się spod czepka, przesłaniając niemal całe czoło. Niebieskie oczy lśniły figlarnie i jeszcze radośniej niż wczoraj. Uśmiech też miała szerszy.
– Za chwilę zrobi się zimno i będziecie marzyli tylko o tym, aby jakoś się rozgrzać – rzuciła lekko kokieteryjnie.
Patryk przyłapał się na tym, że znów bezwiednie oblizuje spierzchnięte wargi. Choć bardzo mu zależało na utrzymaniu tej znajomości, był świadom, że przełożeni nie dadzą mu nawet jednego dnia wolnego i nie pozwolą wyrwać się z tego zadupia, dopóki zaraza nie zostanie pokonana. Walka z ospą mogła potrwać jeszcze wiele miesięcy, a w tym czasie Agnieszka zamieszka w innym mieście, otoczona wieloma ludźmi... wieloma mężczyznami, którym będzie mogła wypłakiwać się w rękaw, opowiadając o swoim strachu i tym okropnym miejscu odosobnienia.
Zacisnął palce obu dłoni na pasku, czując, że znów zaczynają mu drżeć. Nie tylko z nerwów. Stres rozbudzał w nim pragnienie sięgnięcia po coś mocniejszego. Jest więcej niż pewne, że po zmroku – jak co dzień – wokół izolatorium pojawi się kolejna fala przemytników. Jeśli zostanę sam w pomieszczeniu pełnym wódki lub co gorsza, jeśli złamię się przy rejestrowaniu łupu... Pot na jego czole zgęstniał, mimo że z każdą chwilą robiło się zauważalnie chłodniej.
– Ja... – bąknął, jak zwykle nie wiedząc, od czego zacząć.
– Tak? – Agnieszka przysunęła się jeszcze bliżej do dzielącego ich drutu kolczastego.
Zanim Patryk zdążył ponownie otworzyć usta, gdzieś nad nimi rozległ się brzęk tłuczonej szyby. Moment później oboje instynktownie wtulili głowy w ramiona, słysząc głuchy łomot.
Wylegujący się przed sąsiednimi blokami pacjenci spoglądali z zaciekawieniem w kierunku piątki. Nie zwracając na nich uwagi, Mielech cofnął się na środek alejki i zadarł głowę do góry. Lewe skrzydło okna na piętrze wisiało na jednym zawiasie, chwiejąc się leniwie. Na kłach stłuczonej szyby widział połyskujące, ciemne plamy. Agnieszka zdążyła się odwrócić i podbiec do postaci spoczywającej w trawie u podstawy ściany.
Przyklęknęła przy ciele odzianym w biały, choć teraz już mocno przesiąknięty krwią kitel. Chwyciła za szczupłą dłoń, by zbadać puls, potem przyłożyła palce do szyi i dopiero na sam koniec pociągnęła leżącą za ramię, by spojrzeć na jej twarz.
– Boże mój... – wyszeptała, rozpoznając pełniącą tego dnia dyżur koleżankę. – Toż to Ina... – Zerwała się na równe nogi i zawołała w stronę gapiów: – Niech ktoś zawoła doktora Skornowicza! Szybko!
Patryk obserwował oba okna na piętrze. Coś tam się działo. Słyszał stłumione krzyki, widział cienie przesuwające się szybko po suficie. Sięgnął do kabury przy pasie. Dranie, którzy wypchnęli przez okno pielęgniarkę, gorzko pożałują, że nie zdechli wcześniej na czarną ospę!... Ale zanim zdążył wyjąć broń, kolejne okno rozprysło się w drobny mak i w dół poleciało nie jedno, lecz dwa splecione w morderczym uścisku ciała. Walczący rąbnęli z głuchym łomotem na trawę tuż za plecami struchlałej Agnieszki i tam znieruchomieli. W tym samym momencie Mielech zobaczył coś jeszcze... Coś, w co nie potrafił uwierzyć.
Siostra Młocicka, ta, która wypadła przez okno pierwsza, wstawała powoli z ziemi. Dziwnie sztywno i ociężale, jakby była półprzytomna. Nie to jednak go zdziwiło. Napatrzył się w życiu na wystarczająco wiele tragedii, by wiedzieć, że człowiek w szoku potrafi stanąć nawet na połamanych nogach. Tak jak ta pielęgniarka teraz. Z prawego podudzia, tuż pod kolanem, sterczała jej przecież pęknięta blada kość.
Patryka zaszokowała głowa kobiety. Zwisała pod dziwnym kątem i chwiała się przy każdym ruchu, jakby nie podtrzymywał jej już kręgosłup. Sierżant przełknął ciężko ślinę, nie spuszczając oka ze zjawy sunącej ku odwróconej plecami Agnieszce, która z dłonią przyciśniętą do ust zamarła o krok od splecionych ofiar. Sierżant rejestrował każdy obraz, zapach i dźwięk, ale nie mógł się poruszyć, zupełnie jakby jego ciało zastygło nagle w słup soli albo bryłę betonu. Nie zdołał nawet wydobyć z siebie głosu, podobnie zresztą jak pozostali ludzie, którzy stali na trawnikach przed sąsiednimi pawilonami.
Siostra Ina sunęła ku Agnieszce w kompletnej ciszy, wyciągając zakrwawione ręce, jakby błagała o pomoc. Nagle potknęła się i wychyliła mocniej. Najpierw do przodu, a potem do tyłu, przez co jej głowa wykonała szeroki zamach, lądując na plecach. Z przodu musiała wyglądać, jakby ją zdekapitowano, a mimo to szła dalej przed siebie.
W tym momencie niewidzialne pęta opadły. Z wielu gardeł naraz wyrwał się dziki skowyt. Pacjenci rzucili się do panicznej ucieczki – jedni w kierunku prowizorycznych furtek, drudzy prosto na ogrodzenie, nie zważając na to, że mają przed sobą drut kolczasty.
– Uważaj! – wrzasnął Mielech.
Więcej nie zdążył powiedzieć.
Dłonie Młocickiej zaciskały się już na ramieniu i karku Agnieszki. Ta szarpnęła się, zaskoczona niespodziewanym atakiem, lecz nie zdołała oswobodzić barku z morderczego chwytu, zwłaszcza że czyjeś palce wpiły się właśnie w jej łydki. Runęła jak długa, wrzeszcząc wniebogłosy, i błyskawicznie zniknęła nie pod jednym, ale trzema zdeformowanymi ciałami.
Siostra Ina, jakiś lekarz i ktoś trzeci, kogo sierżant nie poznawał z wyglądu, rozrywali brzuch Agnieszki gołymi rękami. Widział wijące się jak węże szkliste szaroróżowe jelita w ich dłoniach, czuł odrażający fetor uwolnionych gazów. Patryk stał jak wmurowany, przyglądając się koszmarowi rozgrywającemu się znienacka na jego oczach. Wokół niego panował chaos. Spanikowani pacjenci szturmowali prowizoryczne ogrodzenia, nie bacząc na odnoszone przy tym rany. Tratowali się wzajemnie w próbie ucieczki. Robili wszystko, by znaleźć się jak najdalej od tej rzeźni. Dochodzące ze wszystkich stron krzyki sugerowały, że w dalszych blokach dzieją się równie niesamowite rzeczy. Na trawniku przy szóstce siłowało się kilkunastu mężczyzn. Zza węgła czwórki dobiegało potępieńcze wycie.
Mielech przyglądał się temu wszystkiemu w osłupieniu, trzymając pistolet w dłoni i nie spuszczając wzroku z trojga martwych jego zdaniem ludzi, którzy rozszarpywali drgające wciąż konwulsyjnie ciało Agnieszki. Jego Agnieszki... Tej, z którą...
Ze stuporu wyrwało go dopiero czyjeś wołanie.
– Towarzyszu sierżancie! – Zasłaniający się zakrwawionym styliskiem Kłos miał taką minę, jakby ujrzał śmierć we własnej osobie. – Co tu się wyrabia, do kurwy nędzy?
Patryk rozejrzał się szybko. Większość pacjentów znajdowała się już w połowie drogi do bramy, której pilnował w tej chwili dyżurny, siedmiu odpoczywających po służbie milicjantów i ekipa dezynfekująca, o ile sanitariusze nie zrobili sobie zasłużonej przerwy. Niedobrze, pomyślał sierżant, przenosząc wzrok na trawnik pod ścianą, gdzie nadal wiły się okaleczone ciała. Jeden rzut oka i już wiedział, co robić.
– Musimy ich powstrzymać – rzucił w odpowiedzi, nie patrząc nawet na podwładnego. – Za wszelką cenę.
Kłos skrzywił się paskudnie.
– Jak? Przecież to kilkaset osób – wskazał końcem styliska oddalający się tłum.
– Nie ich... – Mielech ruszył w stronę przerwanego ogrodzenia, przeładowując służbową tetetkę.
Latarnik omiótł spojrzeniem najbliższe pawilony, potem doskoczył do przełożonego i złapał go za ramię. Sierżant odwrócił się, wykrzywiając gniewnie wargi.
– Nie mam czasu na gadanie! – krzyknął. – Muszę ich powstrzymać...
– Czym? Tym? – przerwał mu bezceremonialnie Kłos, wskazując pistolet. – To nic nie da. Uwierzcie mi, próbowałem. – Zamachał zakrwawionym drągiem przed nosem sierżanta. – Te skurwysyny są odporniejsze niż zalani w trupa syberyjscy drwale. Poza tym wszystkich i tak nie zdążycie wystrzelać. – Skinął głową w stronę szóstki, spod której szła w ich kierunku grupka dziwnie zachowujących się mężczyzn. Tych samych, którzy jeszcze przed chwilą siłowali się na trawniku. Przed ich pawilonem zostało tylko kilka zmasakrowanych ciał. Jakby tego było mało, zza węgła czwórki wyłaniali się właśnie kolejni szaleńcy.
Mielech wyszarpnął się Latarnikowi, zaklął pod nosem, po czym przeniósł wzrok na kłębowisko ciał pod ścianą. Młocicka znów stała, chwiejąc się na nogach. Mężczyzna w białym kitlu odrywał właśnie umazaną krwią twarz od brzucha Agnieszki, a raczej od wypływających z niego splątanych wnętrzności. Nie miał jednego oka, drugie trzymało się tylko dzięki okularom wbitym grubą oprawką w nasadę nosa. Jego twarz wydała się Patrykowi znajoma. To chyba doktor Skornowicz..., zdążył pomyśleć, zanim poczuł, że ktoś szarpie go za ramię.
– Ruchy, sierżancie, ruchy! – Kłos potrząsnął nim jak snopkiem. – Te dranie za moment zablokują całą aleję i odetną nam drogę ucieczki.
Mielech wymierzył w znajdującą się najbliżej niego Młocicką. Nacisnął spust czterokrotnie, ale ona nadal stała, chwiejąc się tylko mocniej, ilekroć pocisk przeszywał jej wątłe ciało. Latarnik miał rację: walka z tymi... bestiami nie miała najmniejszego sensu.
Mężczyźni spod szóstki dotarli w tym czasie do ogrodzenia i naparli na nie z taką obojętnością, jakby nie czuli wbijającego się w ich ciała drutu kolczastego. Żaden nawet nie jęknął, kiedy na ich torsach i kończynach otwierały się głębokie rany. Z przeciwnej strony, od trójki, sunęło przez trawnik kilka innych zakrwawionych postaci w podartych piżamach.
Mielech znał ten zakątek izolatorium. Czekając na Agnieszkę, nieraz spacerował wzdłuż muru za ostatnimi pawilonami. Wiedział więc, że w rogu zewnętrznego ogrodzenia, za parterowym barakiem szkolnego laboratorium, leży sterta dłużyc i desek zwalonych tam na wypadek konieczności naprawy prowizorycznych płotów.
– Za mną! – warknął, chowając pistolet do kabury.
Kiedy moment później dotarli na miejsce, Patryk – nie oglądając się na Kłosa – chwycił za pierwszą z brzegu deskę, wbił jej koniec w murawę i przystawił pod kątem do betonowego ogrodzenia. Była za krótka, nie sięgała szczytu, ale odbijając się od niej, dałby radę przeskoczyć nad drutami. Zwłaszcza gdyby zakrył je... choćby bluzą od munduru. Złapał oburącz za nieheblowane krawędzie i spróbował wdrapać się na stromiznę. Nie poszło mu to jednak tak łatwo, jak się spodziewał.
– Jezusie... – jęknął Latarnik, gdy klnący jak szewc sierżant zeskoczył na ziemię. – Ja nie dam rady, jak bonie dydy...
Patryk zerknął przez ramię, oceniając, ile zostało im czasu. Pierwsi szaleńcy wyłaniali się właśnie zza rogu budynku. Nie byli zbyt szybcy, ale parli przed siebie nieprzerwanie, nie zwalniając nawet na moment. Mamy jeszcze minutę, może dwie, pomyślał, po czym zmierzył uważnym spojrzeniem stos desek. Gdy znalazł to, czego szukał, zaczął odrzucać leżące na wierzchu kawałki drewna, a potem z głośnym sapnięciem podniósł długą na prawie trzy metry tarcicę. Jeden jej koniec oparł o szczyt muru, przygniatając drut kolczasty, a drugi postawił na ziemi.
– Ta będzie lepsza – oświadczył i nie czekając na reakcję Kłosa, cofnął się o dwa kroki, by nabrać rozpędu.
– Ejże! – Latarnik przełknął głośno ślinę, przyglądając się, jak przełożony zwinnie pokonuje mocno sprężynującą deskę. – Ja się pisałem do milicji, nie do cyrku.
Znikający za murem Mielech nie usłyszał jego skargi. Moment później, zrywając się z grządek rachitycznego agrestu, zawołał:
– Na co czekasz, człowieku!
Kłos zebrał się w sobie, rzucił stylisko, jedyną broń, jaka mu została, potem spojrzał przez ramię na bardzo już bliskich obłąkańców i przeżegnawszy się zamaszystym ruchem, pognał w stronę deski. Albo rzeczywiście nie nadawał się do cyrku, albo poniosły go nerwy – w każdym razie szeroka na trzydzieści centymetrów decha okazała się dla niego zbyt sprężysta i zbyt wąska. Przy trzecim kroku nie trafił stopą gdzie trzeba i zwalił się jak worek ziemniaków prosto w gęste pokrzywy.
Zawył jak potępiony, czując setki ukąszeń na rękach i twarzy. Nie to jednak było najgorsze. Bardzo szybko uświadomił sobie, że podczas upadku skręcił lub co jeszcze gorsze, złamał nogę w kostce. Zobaczył przed oczami wszystkie gwiazdy, kiedy wstając, spróbował się oprzeć na lewej stopie.
Z drugiej strony muru dobiegały cichnące szybko ponaglenia i zachęty sierżanta, który pędził już w kierunku odległej ulicy, bramy i portierni.
– Było ojca słuchać i latarnikiem zostać – mruknął Kłos, oparłszy się plecami o porowatą powierzchnię betonowych płyt.
Zakrwawieni szaleńcy nadchodzili ławą, zmierzając wprost na niego. Zaklął pod nosem. Ze zwichniętą kostką nie miał najmniejszych szans na pokonanie przeszkody. Ani myślał się jednak poddawać. Zwłaszcza że na własne oczy widział, do czego są zdolne te bestie w ludzkiej skórze.
Zrobił dwa kroki, by sprawdzić, w jakim stopniu ból ogranicza mu ruchy. Na szczęście strach i adrenalina zaczynały powoli brać górę. Dokuśtykał pośpiesznie do porzuconego styliska, a potem, podpierając się nim jak laską, ruszył ku przeciwległemu krańcowi laboratorium. Okulawiony nie był może wiele szybszy od prześladowców, ale też nie wydawał się specjalnie wolniejszy od nich. Jeśli zdoła ich wymanewrować i przedostanie się z powrotem do piątki, a następnie przelezie jakoś przez płot...
Mielech skręcił w Kiełcowską, zgarnął patrol pilnujący tego narożnika muru i zawoławszy raz jeszcze Kłosa, pognał dalej. Przed sobą miał zupełnie pustą ulicę – warszawa i nyska z eskorty konwoju odjechały już w kierunku miasta. To dobry znak, pomyślał, izolowani nie zdołali się wydostać za ogrodzenie. Moi chłopcy spisali się na medal.
Zaraz jednak stracił dobry humor. Potencjalni nosiciele wirusa ospy nie rozpierzchli się po okolicznych polach i nie stanowili zagrożenia publicznego, za to sami stali się możliwym celem tych... tych potworów czy bestii, bo na pewno nie mogło tu być mowy o normalnych ludziach. Patryk wzdrygnął się na wspomnienie Młocickiej kroczącej z bezwładnie zwisającą głową ku Agnieszce i wyciągającej do niej rozczapierzone ręce. Choć trafił ją z tetetki cztery razy prosto w pierś, zachowywała się tak, jakby obrzucił ją żołędziami. Na tę myśl zatrzymał się jak wryty.
Jeśli każe otworzyć bramę, do miasta uciekną setki potencjalnych nosicieli wirusa ospy. Jeśli izolatorium pozostanie zamknięte, wewnątrz zacznie się rzeź. Niespełna dwudziestu milicjantów nie zdoła powstrzymać tych potworów. Odmieńcy zamordują każdego, kto znajdzie się na ich drodze...
Zerknął przez ramię, sprawdzając, czy biegnie za nim Latarnik. Nigdzie go jednak nie widział – ani na ulicy, ani za zasiekami. Zaklął pod nosem i popędził w kierunku nieodległego już zjazdu. Gdy wypadł zza parterowej stołówki, od razu zrozumiał, dlaczego kilkusetosobowy tłum nie sforsował jeszcze zwykłej siatkowej bramy. Odkażany właśnie ogórek blokował przejazd między portiernią a znajdującymi się naprzeciw zabudowaniami. Widząc, że ta droga ucieczki jest zagrodzona nie tylko przez wielki autobus, ale i tyralierę mundurowych wspomaganych w dodatku przez personel medyczny, uciekinierzy zawrócili, by szukać schronienia w budynku szkoły.
Drzwi portierni były zamknięte od środka. Patryk zaczął walić w nie pięścią, a gdy nie wywołało to żadnej reakcji, wyjął z kieszeni bluzy gwizdek i zadął w niego, jakby się paliło. W końcu, kiedy prawie już ogłuchł, drzwi drgnęły, a potem ustąpiły. Wyjrzał zza nich wylękniony kapral Bartnik.
– Konrad!... – Zasapany sierżant chwycił swego zastępcę za ramiona. – Musisz otworzyć bramę! Natychmiast!
– Jak to: otworzyć?... Pouciekają nam przecież...
– Wiem – odparł Mielech, popychając kaprala w kierunku drugiego wyjścia z portierni. – Mimo to zrób, o co proszę. Uwierz mi, tak będzie lepiej...
Bartnik posłał mu zdziwione spojrzenie, ale nie wahał się długo. Gdy wybiegł na zewnątrz, aby odszukać szofera, sierżant wymierzył palcem w wystraszonego dyżurnego, który siedział wciąż przed telefonami i radiostacją.
– Biedroń, wezwij mi tu pozostałe patrole. Ale migiem! – Chudy okularnik zerwał się ze stołka, sięgając po czapkę. – Gdzie leziesz, patafianie?! – wydarł się na niego Patryk.
– Za... zawołać ich kazaliście – wyjąkał zdezorientowany dyżurny.
– Radia użyj, głąbie jeden!
– Tak jest!
Mielech wypadł za kapralem na plac. Przerażeni pacjenci kłębili się teraz przy drugim krańcu zamkniętych na cztery spusty budynków LZN-u. Niektórzy próbowali forsować betonowe ogrodzenie, ale bez narzędzi nie byli w stanie pokonać zasieków. Patryk wiedział, że lada moment dotrze do nich, iż utknęli w pułapce bez wyjścia, i wtedy wpadną w jeszcze większą panikę. Miał dwie, może trzy minuty na opanowanie sytuacji i odblokowanie bramy. O ile nie wydarzy się coś nieprzewidzianego...
Pobiegł za uciekającymi pacjentami, ale tylko do miejsca, z którego rozciągał się widok na oświetloną latarniami aleję. W jej głębi zobaczył kilkadziesiąt widmowych postaci. Obdarci, zakrwawieni szaleńcy szli wolno niczym wycieńczeni wędrówką uchodźcy.
Choć minęło tyle lat, Patryk wciąż miał w pamięci niekończące się potoki obszarpańców sunących przez jego wieś dniem i nocą. Znów był tamtym dziesięciolatkiem, stał przy płocie, słuchając nieustannego grzmotu dział za horyzontem i uważnie obserwując mijających go ludzi o zastygłych szarych twarzach i pustych oczach, którzy ciągnęli za sobą bądź nieśli na plecach cały ocalony dobytek. Jedyna różnica polegała na tym, że ci, na których patrzył dzisiaj, nie uciekali przed nikim. To oni siali śmierć i zniszczenie.
Mielech ocenił, że zdąży wyprowadzić pacjentów, o ile ci nie spanikują na widok nadciągających bestii. Jest tylko jeden sposób, by temu zaradzić...
Z odrętwienia wyrwał go warkot odpalanego silnika. Jelcz zaczął się cofać, odsłaniając przejście. Kapral Bartnik stał tuż obok, rozmawiając z duchem i żywo przy tym gestykulując.
– Co jest? – zapytał sierżant, podbiegłszy do zastępcy. – Dlaczego nie otwieracie bramy?
Sanitariusz rozłożył bezradnie ręce. Mielech domyślił się, jaka będzie odpowiedź, zanim padły pierwsze słowa.
– Kajetan, znaczy Wójcik, mój kolega, zabrał nasz klucz – wyjaśniał zdenerwowany duch.
– Gdzie on jest?
– Poszedł zobaczyć, co się dzieje, i jakiś suczy syn... – Sanitariusz umilkł na widok uniesionej ręki sierżanta.
– Kto ma zapasowe klucze?
Kapral, do którego pytanie było kierowane, zastanawiał się tylko chwilę.
– Kłos – odparł, spoglądając w stronę czekających obok portierni zdezorientowanych milicjantów.
– Kurwa mać! – wrzasnął Mielech, ściągając na siebie spojrzenia wszystkich obecnych.
Sytuacja zaczynała się wymykać spod kontroli, jakby to był jakiś cholerny koszmar. Tłum kłębi się między ósemką i dziewiątką, dokąd odmieńcy mają jeszcze kawałek... Jelcz terkotał głośno za plecami sierżanta, nie pozwalając mu się skupić. Autobus!
Patryk doskoczył do przednich drzwi ogórka, otworzył je na oścież i ryknął:
– Rozwalaj bramę, ale już!
– Chwila, moment – obruszył się siedzący za kierownicą w ząbek czesany chudzielec w okularach z grubymi szkłami. – To nowiusieńka maszyna. Prosto z montowni. Kierownik wyleje mnie na zbity pysk, jeśli choćby zarysuję lakier.
– A ja zastrzelę cię jak psa, jeśli nie wyłamiesz natychmiast bramy i nie wyjedziesz na Kiełcowską! – ryknął Mielech, sięgając prawą dłonią do kabury, a lewą wskazując ulicę. – Tam masz na nas czekać! Zrozumiano?!
Przerażony szofer odruchowo nacisnął pedał gazu. Ciężki wóz szarpnął się jak żywe zwierzę, odtrącając stojącego przy wciąż otwartych drzwiach sierżanta, a potem ruszył do przodu powoli, ociężale, jak Tuwimowska lokomotywa, lecz i to wystarczyło, by ważący prawie dziewięć ton pojazd przebił się gładko przez dwuczęściową bramę ze wzmacnianej teownikami stalowej siatki. Towarzyszył temu straszliwy zgrzyt oraz ryk dławiącego się na pełnych obrotach niedotartego silnika.
Patryk zerknął w kierunku podkomendnych, którzy przyglądali się temu wszystkiemu ze zdumieniem.
– Zablokujcie wylot pierwszej alei! – wskazał na nieodległe rozwidlenie. Widząc brak reakcji z ich strony, zaczął gorączkowo szukać logicznego wytłumaczenia. Jeśli powiem im prawdę, zwieją razem z pacjentami, a ktoś przecież musi opanować ten bajzel... – Mamy do czynienia z masowym zarażeniem wścieklizną – skłamał, zanim zrobiło się naprawdę niezręcznie. – Kilkudziesięciu izolowanych wpadło w szał, stąd ogólna panika. Trzeba ich koniecznie powstrzymać, żeby uratować resztę pacjentów. – Jego spojrzenie padło na porzucone wózki akumulatorowe, pełne czekających na odkażenie ram łóżek i sienników. – Ustawcie z tego złomu barykadę od ogrodzenia jedynki do ściany stołówki. – Zerknął przez ramię, sprawdzając, czy kierowca ogórka posłuchał wcześniejszego rozkazu. Niebieski autobus stał już na szczęście w poprzek ulicy, blokując ją całkowicie od strony Kiełczowa. – Konrad, dopilnuj, żeby nikt z naszych nie uciekł! – Mielech poklepał kaprala po ramieniu. – Zaraz zorganizuję wam wsparcie...
Wiedział, że co mądrzejsi funkcjonariusze bardzo szybko zrozumieją, iż wcale nie chodzi o wściekliznę. Miał jednak nadzieję, że zanim się połapią, zdążą postawić zaporę, która powstrzyma napastników do czasu, aż siedmiuset normalnych izolowanych opuści teren LZN-u, co z kolei pozwoli zablokować ponownie bramę i uwięzić szalejących odmieńców za murem i zasiekami. Przynajmniej do nadejścia pomocy.
Na jego szczęście z portierni wybiegło właśnie ostatnich trzech zdyszanych milicjantów. Zaraz za nimi pojawił się Biedroń.
– Chłopaki! – zwrócił się do nich sierżant. – Pomóżcie przy barykadzie. A ty, Andrzejek... – spojrzał na patykowatego dyżurnego – ...ty też idź z nimi.
– Tak jest! – wysapał czerwony na twarzy chudzielec.
Patryk włożył gwizdek do ust, dmuchnął w niego z całych sił i zaczął machać obiema rękami, aby zwrócić na siebie uwagę ludzi tłoczących się po drugiej stronie kompleksu. Parę osób natychmiast spostrzegło otwartą na oścież bramę i gestykulującego żywo milicjanta. Moment później tłum rzucił się do wyjścia stanowiącego jedyną drogę ucieczki z tego piekła. W tym samym czasie piętnastu milicjantów oraz kilku sanitariuszy kończyło przenosić do wylotu alei metalowe łóżka i sienniki, aby ustawić z nich prowizoryczną barykadę. Mielech, który wiedział doskonale, że odmieńców nie zdołają powstrzymać nawet kule, zaczynał przeczuwać, że to próżny trud. Nie miał jednak pod ręką niczego innego, liczył więc, że grube sienniki ochronią stojących za barykadą funkcjonariuszy. Choćby przez minutę albo dwie, ponieważ tyle czasu potrzebował na wyprowadzenie reszty izolowanych.
Pierwsi pacjenci, którzy wydostali się już na ulicę, albo skręcali od razu w stronę Psiego Pola, albo gnali prosto przed siebie, w kierunku znajdującej się naprzeciw oczyszczalni ścieków. Przejście pomiędzy portiernią a stołówką zostało jednak szybko zablokowane przez tłum, nad którym nikt nie mógł zapanować. Patryk w ostatniej chwili zdążył się schronić na portierni i natychmiast sięgnął po telefon. Nadszedł czas, by powiadomić o wszystkim przełożonych.
„Szczury Wrocławia” to nie tylko pasjonująca lektura, to także szansa na zostanie postacią literacką.
Tak, w tych książkach giną ludzie z krwi i kości.
Ty także możesz trafić na karty kolejnego tomu tego uniwersum!
Ty także możesz na nich zginąć!
Jak tego dokonać?
Dołącz do grupy „Chcę zginąć w Szczurach Wrocławia”, którą bez trudu znajdziesz na Facebooku. Tam, w odpowiednim czasie, rozpoczną się konkursy i losowania, dzięki którym wzorowana na Tobie postać pojawi się na kartach następnych książek osadzonych w tym uniwersum.
Zanurz się w odmętach niewysłowionej grozy, stań ramię w ramię z niemal siedmiuset bohaterami swoich ulubionych powieści.
Jeśli spodobał Ci się CHAOS,
sięgnij po SZPITAL,
kolejną bestsellerową powieść z uniwersum
SZCZURY WROCŁAWIA.
SZPITAL
[fragment]
piątek, 9 sierpnia 1963, godzina 20:27Państwowy Szpital Kliniczny Nr 2Akademii Medycznej we WrocławiuKlinika Psychiatrii przy ulicy Kraszewskiego 25
– Jesteś tego pewna?
Doktor Zadrożny zatrzymał się raptownie kilka kroków przed szerokimi, obitymi blachą drzwiami, zerkając podejrzliwie za siebie, w perspektywę oświetlonego kilkoma gołymi żarówkami piwnicznego korytarza, jakby chciał sprawdzić, czy nikt za nimi nie idzie.
– Tak, Piotrusiu – wysapała lubieżnie Żaneta prosto w jego ucho. – Jestem tego pewna. Absolutnie.
Minęła wciąż niezdecydowanego lekarza, ocierając się krągłym biodrem o jego udo, zmysłowo, ale zarazem mocno, jakby miał do czynienia z wielką napaloną kotką. Dłonią musnęła wykrochmalony szpitalny kitel, od szwu na ramieniu, przez kieszonkę, gdzie tkwiło chromowane wieczne pióro, najnowszy prezent od żony, aż po zapięcie, w którym palec kochanki utkwił niczym hak w pysku złowionej ryby. Zadrożny dał się pociągnąć w kierunku drzwi, choć szarpnięcie nie było wcale silne.
Nie opierał się, ponieważ doskonale wiedział, że czekają go chwile, których długo nie zapomni – a jeśli chodzi o seks, widział i robił takie rzeczy, o jakich inni mężczyźni, nawet ci, którzy posiadali naprawdę bogatą wyobraźnię, mogli jedynie pomarzyć.
Od rozpoczęcia studiów Piotr zaliczył więcej dziewczyn i kobiet, niż mógł spamiętać, w tym parę naprawdę wyjątkowych... okazów – tak, okazów, ponieważ dla niego nie były niczym więcej niż myśliwskimi trofeami.
Szczupły, przystojny, w miarę wysoki, z ciemnymi, zaczesanymi do tyłu włosami i twarzą wojownika, którą zdobiła pieczołowicie przystrzyżona broda, wyglądał jak książę z bajki albo rycerz na białym koniu. Do tego miał nienaganne maniery i co najważniejsze, był znanym na mieście lekarzem – w tym szarym świecie kimś naprawdę znaczącym i bogatym. Pieniądze, szyk i brak zahamowań pozwalały mu na dokonanie każdego podboju, jaki tylko zaplanował. Tuzinami uwodził nieziemskie piękności, pozbawiał cnoty największe świętoszki – raz nawet zdeflorował wyjątkowo ponętną zakonnicę – najbardziej jednak ze wszystkich babek uwielbiał te pokręcone, gotowe na wszystko nimfomanki, takie jak kobieta, która właśnie go wciągała do pomieszczenia pełniącego funkcję szpitalnej kostnicy, gdzie – da Bóg – wspólnie spełnią największe z jej perwersyjnych marzeń.
Śmiał się, gdy powiedziała mu podczas jednej z wcześniejszych potajemnych schadzek – jako lekarz złamał chyba wszystkie zasady etyczne, moralne i zawodowe, uprawiając dziki seks z powierzoną jego pieczy pacjentką – że jej najskrytszym marzeniem jest pieprzenie się na zwłokach kogoś, kto zmarł dosłownie chwilę wcześniej. Pragnęła doznać orgazmu na ciele, które nie zdążyło jeszcze ostygnąć.
Nie byłby sobą, gdyby nie zapytał: „Dlaczego? Skąd takie właśnie, nietypowe marzenie?”. Odpowiedziała szczerze, patrząc mu prosto w oczy: „Bo tak”.
Zastanawiał się potem nad tym wielokrotnie, lecz nawet przy swej rozległej wiedzy zawodowej nie był w stanie dotrzeć do sedna. Miał to jednak gdzieś. Spełniając nietuzinkowe zachcianki Żanety, wyrywał się choć na chwilę z nudnej rutyny pozostałych romansów. Żaneta Kręt była tak rozpasaną nimfomanką, że jej rodzona matka, kobieta głęboko wierząca, zdecydowała się na oddanie lubieżnicy do zamkniętego zakładu psychiatrycznego, czyniąc to w nadziei, że współczesna medycyna zdoła dokonać tego, czego nie umieli osiągnąć nawet kapłani. Tydzień wcześniej bowiem, za podszeptem proboszcza, poddała Żanetę egzorcyzmom, które, rzecz jasna, nic nie dały.
Krętówna nie urzekła Piotra urodą, choć długie ciemne włosy i posągowa sylwetka stawiały ją w czołowej dziesiątce dotychczasowych podbojów. Nie chodziło nawet o demoniczną wręcz żywiołowość i niespożyte siły – te cechy charakteryzowały przecież każdą nimfomankę, z którą miał wcześniej do czynienia. Dał się porwać fantazji Żanety; dzikiej, niczym nieskrępowanej, przełamującej bez oporów każde tabu. Łącznie z tym ostatecznym.
Przećwiczyli w ciągu wiosny i pierwszych miesięcy lata całą Kamasutrę, robili też rzeczy, o których dawno zapomniani autorzy najdoskonalszego z podręczników miłości nawet nie pomyśleli. Do finalnego spełnienia ich związku pozostało tylko...
Długo musieli czekać na ten moment. W klinice psychiatrycznej rzadko dochodziło do zgonów, a zajmujący jedno ze skrzydeł oddział neurologiczny także nie należał do placówek, w których ludzie padali jak muchy. W efekcie należąca do szpitala maleńka kostnica od miesięcy świeciła pustkami. Tego dnia jednak uśmiechnęło się do nich szczęście – jeśli można tak powiedzieć o udanej próbie samobójczej nieszczęśnika przywiezionego dosłownie pięć minut temu, zakutanego w kaftan, bredzącego w kółko o powstających z martwych ludziach, których nie da się w żaden sposób zabić, i o boskiej karze, która w ciągu najbliższych dni zmieni ten świat w dziewiąty krąg piekieł.
Słuchając bełkotu szaleńca, Zadrożny zaczął się poważnie zastanawiać, czy podobnych przypadków nie będzie teraz więcej. Kwarantanna, której poddano jakiś czas temu miasto, plotki szerzone dzień i noc przez coraz liczniejsze rzesze panikarzy, wypatrywanie symptomów choroby u najbliższych w nieustannym napięciu i strachu, wszystko to musiało się odbić na zdrowiu psychicznym wrocławian.
Aż dziw, że szpital nie pęka jeszcze w szwach, pomyślał, patrząc na zamykające się za nim drzwi kostnicy.
Żaneta zręcznym ruchem zasunęła skobel. W wykafelkowanej od podłogi po sufit piwnicy gmachu kliniki było dużo chłodniej niż na zewnątrz. Pot pokrywający ich rozgrzane nie tylko upałem ciała zrobił się natychmiast lodowaty, przyprawiając oboje o dreszcze, lecz wrażenie to szybko ustąpiło – przynajmniej w wypadku Zadrożnego.
Krętówna oparła się o stojący pośrodku pomieszczenia stół sekcyjny, na którym pod bielszym od śniegu prześcieradłem spoczywało ciało samobójcy. Idiota wyrwał się sanitariuszom, gdy ci próbowali przeprowadzić go z karetki do budynku. Mający ręce spętane za plecami mężczyzna rozpędził się pochylony i wyrżnął głową w mur, roztrzaskując sobie czaszkę.
Piotr, który nadzorował jego przyjęcie i nie chciał wywołać paniki w placówce, kazał ułożyć umierającego na noszach i przetransportować prosto do kostnicy. Olśnienia doznał w momencie, gdy klnący pod nosem sanitariusze znikali we wnętrzu budynku. Uświadomił sobie, że oto los zesłał mu w końcu okazję, na którą tak długo czekał, nie zwlekając więc nawet sekundy, pognał na drugie piętro, aby wyprowadzić Żanetę z oddziału zamkniętego. Zabierał ją na „terapię indywidualną” tak często i o tak różnych porach, że dyżurne pielęgniarki przestały zwracać na to uwagę. Interesowało je tylko jedno: by wpisał ten fakt w rejestr.
Żaneta była wniebowzięta, usłyszawszy, dokąd i po co idą. Tak mocno dyszała mu kark, gdy schodzili do piwnicy zakratowanymi ze wszystkich stron schodami, iż mógłby dać słowo, że doznała pierwszego orgazmu na samą myśl o odwiedzeniu kostnicy.
Teraz wydawała się równie, a może nawet jeszcze bardziej podniecona. Nachylała się nad zwłokami, które jeszcze nie ostygły. Drżącą dłonią uniosła kraniec wykrochmalonego na sztywno prześcieradła. W blasku jedynej żarówki, która oświetlała w tym momencie pomieszczenie, przyjrzała się twarzy martwego mężczyzny; pociągłej, zastygłej w pełnym bólu grymasie, lecz mimo to przypominającej oblicze Piotra. Fizjonomia leżącego na stalowym katafalku mężczyzny była wyjątkowo blada, choć nie nabrała jeszcze charakterystycznej trupio sinej barwy.
– Cudownie – mruknęła Żaneta, odwracając się do stojącego za jej plecami i właśnie rozpinającego spodnie Zadrożnego.
Zrzuciła szpitalną koszulę, pod którą oczywiście nie nosiła bielizny, i ponownie nachyliła się nad stołem, zawisając tułowiem tuż nad pokrytym białym całunem ciałem samobójcy. Syknęła, a potem zadrżała, gdy poczuła w sobie kochanka. Jej nabrzmiałe sutki szorowały po szorstkim płótnie okrywającego zwłoki prześcieradła przy każdym mocnym pchnięciu, z jakim Piotr w nią wchodził. Zamknęła oczy, napawając się niewyobrażalną rozkoszą dostarczającą jej nie jednego, ale całej serii orgazmów, spełnieniem nieosiągalnego zdałoby się marzenia, a gdy otworzyła je ponownie...
– Jezusie Nazareński!
Odskoczyła od stołu, potrącając zaskoczonego Piotra, który – nieświadom powodu tak gwałtownej reakcji i ograniczony opuszczonymi do kostek spodniami – nie zdołał utrzymać równowagi i padł jak długi na wykafelkowaną posadzkę.
– Czyś ty oszala...?! – wrzasnął wściekle, ale zamilkł w pół słowa, widząc, że naga Żaneta stoi jak sparaliżowana zaledwie krok od stołu, na którym zazwyczaj przeprowadzano sekcje, i spogląda w niemym przerażeniu na trupa. – Co się stało? – zapytał dużo łagodniejszym tonem, gramoląc się z podłogi i podciągając w pośpiechu spodnie, co poszło mu łatwiej, niż sądził, ponieważ czar chwili prysnął także w jego wypadku.
– On... On... – mamrotała roztrzęsiona Żaneta. – On otworzył oczy! – zdołała w końcu wydukać, przypadając do zapinającego pasek Zadrożnego i wtulając się w niego z całych sił. – Ten umarlak spojrzał na mnie!
Samobójca ożył? Niemożliwe.
Piotr zbadał go dokładnie. Człowiek z takim urazem głowy nie miał prawa przeżyć aż do tej chwili. Musiał skonać na noszach, zanim go tutaj dostarczono, może chwilę później, a martwi, jak powszechnie wiadomo, nie otwierają oczu. Zadrożny zadrżał jednak, przypominając sobie rojenia samobójcy o zmartwychwstańcach.
Odsunął od siebie przerażoną kochankę, by podejść do stołu. Leżący na nim młody mężczyzna miał otwarte oczy, poruszył właśnie powiekami przy kolejnym mrugnięciu.
– Kurwa jego mać... – wymamrotał Zadrożny, rozpoznając tę twarz. – Popamiętacie mnie, Cieniawski, oj, popamiętacie! Wstawaj, zasrany gnoju, i to już!
Jednym ruchem zerwał prześcieradło, odsłaniając nie kaftan bezpieczeństwa, lecz spraną szpitalną piżamę. Zaśmiałby się w głos, gdyby nie był tak wkurzony zrujnowaniem randki, której być może – a raczej na pewno – nigdy już nie zdoła powtórzyć.
– Kto to jest? – pisnęła wciąż roztrzęsiona Żaneta, nie spuszczając wzroku z podnoszącego się sztywno mężczyzny.
– Nieszanowny pan Mateusz Cieniawski we własnej, jeszcze nie nadgniłej, ale już cuchnącej osobie. Nasz przesławny chodzący trup... – Piotr szarpnął ociągającego się pacjenta za kołnierz, stawiając na nogi w momencie.
– To on nie żyje? – Krętówna zrobiła wielkie oczy.
– I tak, i nie – odparł rozbawiony jej pytaniem Zadrożny.
– Co?!
– To bydlę cierpi na syndrom Cotarda... – doprecyzował poirytowany Zadrożny, ale zanim zdążył dokończyć zdanie, dotarło do niego, że roznegliżowana wciąż kochanka nie ukończyła psychiatrii, zatem nie posiada aparatu pojęciowego, który by jej pozwalał na zrozumienie, o czym mowa. Dodał więc pośpiesznie: – Wydaje mu się, że umarł, dlatego nie je, nie myje się i złazi tutaj, kiedy tylko zdoła uciec z oddziału.
Premiery kolejnych odsłon
najkrwawszej polskiej apokalipsy zombie
już w najbliższych miesiącach!
SZPITAL (LUTY 2024)
KRATY (MARZEC 2024)
DZIELNICA (MARZEC 2024)
BUNKIER (2025)
BATORY (2026)
Jeszcze w tym roku!
Nowe, poprawione wydanie
kultowego polskiego postapo,
zachwalanego przez ojca chrzestnego gatunku,
Marka Baranieckiego:
Samotność jest wyborem i piekłem Aniołów Zła.
Wczytałem się w tę historię i było mi w niej bardzo wygodnie...
do chwili, gdy zdałem sobie sprawę,
że poznaję historię najgorszego człowieka na Ziemi.
Cząstki każdego z nas.
Już wkrótce:
Wyczekiwana od dawna kontynuacja!
SAMOTNOŚĆ ANIOŁA ZAGŁADY: EWA
SAMOTNOŚĆ ANIOŁA ZAGŁADY: ADAM
[fragment]
Światło w sterowni przygasło i w kolejnym rozbłysku nabrało krwawej barwy rubinu. Niespełna sekundę później rozległo się równocześnie wycie syren i rozpaczliwy krzyk Susan. Spojrzałem na nią. Włączenie alarmu tak ją zaskoczyło, że oblała się wrzątkiem.
– Założę się, że to ten skurwysyn Lee – powiedziałem na tyle głośno, by mnie usłyszała, zarazem sięgając do wyłącznika. Ciche kliknięcie i wszystko wróciło do normy. Jasne światło zalało centralę i zapanowała przyjemna cisza. – Gnojki mają nas na podglądzie – dodałem. – Pewnie założył się z wartownikami o dwa dolce, że rozlejesz kawę, i teraz tarzają się razem po podłodze...
Uśmiechnąłem się do obiektywu kamery i pokazałem jeden z obraźliwych gestów, które wszyscy na górze, a zwłaszcza Frank, doskonale zrozumieli. Domysły domysłami, ale procedura alarmowa była jasna i nie pozwalała na najmniejsze nawet odstępstwa w żadnej sytuacji.
Rozpocząłem więc z niechęcią kolejną turę dopiero co zakończonej kontroli stanu wyrzutni i rakiet. Susan zgodnie z instrukcją zajęła się w tym czasie łącznością i rozkazami. Miałem za sobą czternaście silosów, gdy nieoczekiwanie odezwała się do mnie:
– O kurwa... – powiedziałem sam do siebie, powtarzając bezwiednie przekleństwo rzucone przez Susan.
Na ekranie mojego monitora pojawił się rząd szesnastu wielkich i czarnych jak smoła cyfr. Sięgnąłem machinalnie do książki szyfrów, by potwierdzić odebranie i identyfikację rozkazu, ale wierzcie mi, nie musiałem tego robić, żeby wiedzieć, co oznaczają. Kolejne przekleństwo Sue potwierdziło moje najgorsze przypuszczenia. Spojrzałem na nią, siedziała w fotelu, z wielką brązową plamą na kombinezonie i z otwartymi szeroko ustami gapiła się na monitor.
– Sue... – Nie zareagowała na moje słowa, więc podniosłem głos: – Susan!
Dopiero teraz odwróciła głowę w moim kierunku, lecz nadal nie zamknęła ust.
– Znasz procedury – powiedziałem najłagodniej, jak tylko potrafiłem.
Potaknęła mechanicznie, ale nie zrobiła nic więcej.
– Susan! – Tym razem postanowiłem odezwać się ostrzej. – Myliłem się, to nie sprawka Franka. Nie panikuj, mamy do czynienia z najzwyklejszymi w świecie niezapowiedzianymi manewrami. Nikt nie wyda rozkazu ataku. Musimy tylko uzbroić głowice i przygotować rakiety do ewentualnego startu. E-wen-tu-al-ne-go.
– Akurat – wyszeptała powątpiewająco, ale w końcu zabrała się do roboty.
Rzuciłem okiem na status bazy. Defcon 2, jeden krok od wojny. Aktywacja wszystkich wyrzutni, rakiet, tysięcy pieprzonych głowic najbardziej morderczej broni, jaką znała ludzkość. Od razu do pełnej gotowości bojowej, bez procedur potwierdzenia, bez rozkazów zwrotnych. Prosto pod klucz. Każdego wieczora i ranka modliłem się, aby nigdy nie było mi dane ujrzeć tych właśnie cholernych cyfr, które ostatni żołnierz widział całe wieki temu, chyba jeszcze podczas kryzysu kubańskiego.
– Podasz mi odczyty, jak tylko skończę procedurę sprawdzającą – przypomniałem.
Jej zadaniem było wprowadzanie kodów aktywujących, ja zajmowałem się resztą. Doprowadzenie do pełnej gotowości bojowej naszych wyrzutni powinno trwać mniej niż dwie minuty.
– Porucznik Adam Sawyer, dwudziesty pierwszy kwietnia, godzina zero jeden, jeden, pięć, zmiana Delta.
Wszystkie wyrzutnie gotowe do odpalenia – potwierdziłem do mikrofonów wykonanie rozkazu, gdy ostatnia kontrolka zapłonęła na zielono.
Teraz mogliśmy tylko czekać. Nie powiem, że była to komfortowa sytuacja. Zazwyczaj podczas alarmów ćwiczebnych nie używaliśmy prawdziwych kodów startowych, co pozwalało na spokojniejsze przeprowadzanie procedur. Z drugiej jednak strony cholernie ułatwiało przełamanie się, mieliśmy bowiem niezachwianą pewność, że naciskając czerwony guzik, nie rozpętamy piekła na Ziemi. Sztabowcy twierdzili od lat, że takie zabawy nie są w stanie odwzorować warunków bojowych i dlatego należy koniecznie je zmienić. Żeby wszystkie alarmy, w tym próbne, wyglądały jak ten dzisiejszy...
Wiedziałem o tym, jak chyba wszyscy w naszej bazie i chociaż nie dotarła do nas żadna wiadomość o zmianie procedur, liczyłem w skrytości ducha, że ktoś gdzieś na górze, może nawet w Białym Domu, wpadł na pomysł, iż nadszedł czas, aby „realnie” przetestować sprawność systemów obrony. Tak... To wydawało mi się, zważywszy na przebieg zdarzeń, całkiem prawdopodobne. W dwa tysiące dwudziestym szóstym, tuż po zakończeniu kryzysu tajwańskiego, przeprowadzono podobne ćwiczenia. Podmieniono wtedy wszystkie kody dostępu w tajemnicy przed personelem baz rakietowych, z wyjątkiem najwyższego dowództwa, i przeprowadzono alarm bojowy, do odpalenia rakiet włącznie, symulując eskalację istniejącego w rzeczywistości konfliktu. Po pięciu dobach niewyobrażalnego stresu, po czterdziestu godzinach utrzymywania Defcon 2, karmieni obrazami miliona chińskich żołnierzy wyruszających w morze, ludzie zamknięci w bazach rakietowych nie mogli mieć złudzeń – oni WIEDZIELI, CO oznacza ten rozkaz. Podobno tylko szesnaście procent zespołów dyżurujących zdecydowało się na użycie kluczy.
Szesnaście procent... I to długo po upływie regulaminowych dwóch minut.
To był moment zwrotny dla strategów z Pentagonu.
Pamiętałem doskonale, jaka burza rozpętała się w Waszyngtonie, gdy te dane ujrzały światło dzienne. Poleciały głowy, całe morze głów. Mówiono nawet o zautomatyzowaniu całego systemu, ale prezydent miała jaja, nie uległa naciskom doradców i po burzliwych debatach zdecydowano zachować status quo. Nadal człowiek miał zdecydować o zagładzie swojego gatunku. Do dzisiaj uważałem to za słuszne, lecz...
Spojrzałem znów na Susan. Była blada, bardzo blada, za moment mogła się załamać.
– Sue, pamiętasz dwa tysiące dwudziesty szósty? – zapytałem.
Skinęła głową.
– Wydaje mi się, że dzisiaj mamy do czynienia z czymś podobnym.
Zerknęła na mnie i zobaczyłem wyraźnie, że drżą jej kąciki ust.
– Myślisz... że to jest test? – Nie zapanowała do końca nad głosem, choć bardzo się starała.
– Nie myślę, ja to wiem. – Musiałem ją uspokoić za wszelką cenę. – Kto mógłby nas zaatakować bez ostrzeżenia? Chińczycy? Rosjanie? Po jaką cholerę? Przecież to nie dwudziesty wiek...
– Nie, to nie dwudziesty wiek...
Spodziewałem się, że uczepi się każdej myśli, która pozwoli jej odrzucić powagę sytuacji, i nie pomyliłem się.
– Pomyśl logicznie, Sue. Od czasu wojny z Iranem mamy cholernie nudną służbę. Sześć pieprzonych lat totalnego spokoju. Korea stała się oazą zjednoczonej szczęśliwości, Rosja jest zbyt zajęta lizaniem ran, a Chiny wciąż nie przetrawiły Tajwanu.
– Wiesz, Adamie... – Moje słowa wreszcie zaczęły do niej docierać. – Przed wyjściem na tę zmianę oglądałam wiadomości. Jutro jedziemy z dzieciakami Helen do Disneylandu w Anaheim, chciałam zobaczyć prognozy pogody. Na CNN nie było żadnej wzmianki o konflikcie czy wzroście napięcia...
– Sama widzisz. – Pozwoliłem sobie na łagodny uśmiech, choć nie byłem w nastroju do żartów. – Podejdźmy do tego spokojnie, Sue. Zobaczysz, za chwilę dostaniemy odwołanie tego kurewskiego alarmu.
Tym razem nie miałem racji. Odwołanie nie przyszło. Nie minęło dwadzieścia sekund od momentu, gdy wypowiedziałem ostatnie słowa, a wszystkie ekrany ożyły, wypełniając się kolejnymi rzędami cyfr. Nie wierzyłem własnym oczom.
Defcon 1!
Do silosów popłynęły z powierzchni potwierdzenia celów, kody dla poszczególnych głowic, na koniec dostaliśmy rozkazy natychmiastowego odpalenia. Teraz i ja poczułem zimny pot ściekający po plecach.
– Przechodzimy na taktyczny. – Wydałem polecenie, obawiając się, że Susan go nie wykona, ale ku mojemu zdziwieniu główny ekran natychmiast wypełnił się znajomymi liniami i symbolami.
– Klucz – rozpiąłem kombinezon i zerwałem łańcuszek, na którym miałem zawieszoną kartę magnetyczną zwaną potocznie, na pamiątkę dawnych czasów, „kluczem”. Trzymając ją w ręce, popatrzyłem na Susan. Wahała się, lecz gdy skinąłem głową, sięgnęła trzęsącymi się rękami do zamka błyskawicznego.
– Odpalenie na trzy – powtórzyłem komendę, której nigdy nie chciałem wypowiadać na poważnie.
– Na trzy – usłyszałem krótką odpowiedź.
– Jeden.
– Jeden... – powtórzyła za mną, jakby cierpiała na echolalię.
– Dwa.
– Dwa... – Jej głos wyraźnie zadrżał.
– Trzy. – Mimo że przeciągnąłem klucz przez czytnik, ekran monitora pozostał czarny. Spojrzałem na Susan. Trzymała kartę w szczelinie, ale nie wykonała ostatniego ruchu.
– Sue! – powiedziałem, starając się, aby zabrzmiało to nagląco. – Wykonaj rozkaz!
Pokręciła głową.
– Oszalałaś?! – Teraz już krzyczałem. – Odmawiasz wykonania rozkazu?!
– To nie może być prawda...
– Nie nam to oceniać! Wykonaj rozkaz!
– Nie! – odparła krótko i stanowczo.
Poczułem, że tracę nad nią kontrolę.
– Susan, nie wiem, co ci się roi w głowie, ale wiedz jedno: ci na górze wyprują z nas... a zwłaszcza z ciebie wszystkie flaki, kiedy dowiedzą się, że zawiodłaś.
– Jeśli wykonam rozkaz, skażę na śmierć miliony ludzi. Setki milionów...
– Jeśli to nie są manewry, właśnie skazujesz na śmierć setki milionów Amerykanów!
– To nie tak, Adamie... Jeśli to jest prawdziwa wojna, odpalenie naszych rakiet nie uratuje ani jednego istnienia. Ja po prostu nie mogę...
Niech to szlag. Reakcja jak z podręcznika. Lata szkoleń, a i tak nie wytrzymała napięcia i świadomości, że uczestniczy w zniszczeniu wszelkiego życia na planecie. Musiałem zagrać va banąue, choć prawdę powiedziawszy, też znajdowałem się blisko granicy wytrzymałości.
– Sue, powiedz szczerze, ufasz mi?
– Tak.
– Zatem posłuchaj uważnie, co ci powiem. Nie mamy pewności, czy to jest prawdziwy alarm czy tylko niestandardowe ćwiczenia, prawda?
– Prawda – powtórzyła jak automat.
– Właśnie. – Zaczerpnąłem głęboko powietrza i poszedłem za ciosem: – Jestem pewien, że bierzemy udział w teście podobnym do tego z roku dwa tysiące dwudziestego szóstego. A nawet jeśli się mylę, aktywując kody odpalenia, wcale nie bierzesz na siebie odpowiedzialności za to, co nastąpi. Po pierwsze, nie ty podjęłaś tę decyzję...
– Naprawdę? – Choć miała opuszczoną głowę, widziałem, że kąciki jej ust wędrują w górę.
– Susan, wiesz równie dobrze jak ja, że na pięćdziesiąt dwa bunkry dowodzenia tylko szesnaście ma połączenie z wyrzutniami rakiet. I nikt nie wie, które z nich w danym momencie sterują całym systemem. Dobrze mówię?
– Dobrze. – Nadal na mnie nie patrzyła, ale zauważyłem, że z jej twarzy ustępuje napięcie.
Chwyciła haczyk. Punkt dla mnie. Żeby wygrać, musiałem delikatnie doprowadzić sprawę do finału.
– Wyniki testu z czasów kryzysu tajwańskiego dowiodły, że mało kto podejmie się zgładzenia milionów ludzkich istnień. Dlatego dowództwo postanowiło skorzystać z opcji plutonu egzekucyjnego. Pamiętasz tę zasadę? Kilkunastu żołnierzy strzela, ale tylko dwóch, trzech używa ostrej amunicji. Nikt nie ma pewności, że zabił. Wszyscy mają za to nadzieję, że ktoś inny był katem. – Mówiąc te słowa, zaczynałem błogosławić człowieka, który wpadł na tak szatański pomysł. – Susan, podobnie jest z nami. Pewnie nawet nie ma znaczenia, czy użyjesz swojej karty czy nie. Rakiety i tak polecą. My tylko dbamy o gotowość bojową naszych silosów, kody są dublowane, nadejdą z paru miejsc równocześnie. Jeśli to prawdziwa wojna, twój sprzeciw się nie liczy, ale jeśli mamy do czynienia z ćwiczeniami, właśnie marnujesz sobie życie. Wypieprzą cię na zbity pysk, a ja pewnie polecę zaraz za tobą. Zero odprawy, zero szans na przyzwoitą robotę, wilczy bilet na długie lata, pod warunkiem, że nie wsadzą nas do więzienia za zdradę. Naprawdę tego chcesz? Marzy ci się spanie w kartonach gdzieś w East LA?
– Może masz rację...
– Mam rację, Susan – przerwałem jej bez ceregieli.
Wreszcie spojrzała na mnie, zauważyłem, że ma łzy w oczach.
– Odpalamy na trzy – powtórzyłem rozkaz.
– Na trzy – potwierdziła.
– Raz.
– Dwa.
– Trzy – tym razem nasze głosy zlewały się w jedno.
Znikające linie kodu na monitorach potwierdzały wykonanie rozkazu. Zabrało nam to sześć minut dwadzieścia sekund, a więc ponad trzy razy dłużej, niż zakładał regulamin.
Lepiej późno niż wcale, powiadają.
Otarłem pot z czoła. Pomimo pracującej pełną parą klimatyzacji nagle w centrali zrobiło się duszno. Miałem cholerną nadzieję, że za sekundę zobaczę komunikat obwieszczający koniec ćwiczeń. A jeśli nie... Ja też chciałem wierzyć, że byliśmy tylko pionkami w tej grze, że ci na górze zadecydowali o wszystkim, a nam przyszło tylko, pełnić rolę statystów. Chociaż użyłem klucza, chociaż namówiłem do tego Sue, nie dopuszczałem do siebie myśli, że oto wypuściliśmy na wolność szesnastu lśniących, smukłych jeźdźców apokalipsy.
– Amen. – Usłyszałem szept Susan, ledwie zapadła cisza.
Oboje wpatrywaliśmy się w ekran taktyczny. Na razie nic się nie działo, oczami wyobraźni widziałem jednak na połyskującej matowo czerni potwierdzenie zdania testu, gdy wtem na górnej krawędzi mapy pojawiły się trójkątne symbole. Jeden, drugi, piąty, szybko straciłem rachubę. Naprzeciw nim mknęły z centrum mapy nie mniej liczne znaczki.
– Nadal sądzisz, że to ćwiczenia? – szepnęła Sue.
– Nie wiem – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Nic już nie wiem.
– Mamy potwierdzenie, czyje to rakiety? – zapytała.
Sprawdziłem odczyty trajektorii.
– Idą znad bieguna i od wschodu. To Rosjanie.
– Rosjanie?
Tym razem nie odpowiedziałem. Wpatrywałem się w ekran, który przypominał mi obraz z archaicznej gry wideo, jaką mieliśmy wieki temu w Kansas City. Nie pamiętałem dokładnie jej tytułu. „Missile Command” czy jakoś tak... W każdym razie człowiek projektujący grafikę naszego ekranu taktycznego musiał być fanem tej gry. Linie przedstawiające tory nadlatujących rakiet wydłużały się wolno, lecz nieustannie. Zbyt wolno. Nasze pociski przechwytujące powinny je dopaść jeszcze nad terytorium Kanady. Sto, może nawet dwieście mil od granicy. Czekałem na wynik tego starcia, zaciskając nerwowo dłonie na wytartych oparciach fotela.
W księgarniach jeszcze w tym roku!