Szczury Wrocławia. Chaos - Robert J. Szmidt - ebook + książka

Szczury Wrocławia. Chaos ebook

Robert J. Szmidt

4,0

Opis

Sierpień 1963 roku. Otoczony kordonem sanitarnym Wrocław walczy z epidemią śmiercionośnej czarnej ospy. Tymczasem w jednym z izolatoriów dochodzi do krwawego incydentu. Świadkowie mówią o ludziach, którzy zmartwychwstają i rozrywają na strzępy każdego, kto wpadnie im w ręce. Wysłane na miejsce zdarzenia oddziały ZOMO opanowują sytuację, ale to zaledwie przedsmak koszmaru, przy którym kontakt z zabójczym wirusem ospy wydaje się dziecinną igraszką.

„Chaos” to powieść ukazująca w szczegółach początkowy etap apokalipsy zombie, pomijany w większości książek i filmów tego gatunku. Tekst mówiący o pierwszych godzinach zarazy, podczas których decydują się losy przyszłych bohaterów.

Oto niezwykle brutalna i krwawa opowieść o wybuchu apokalipsy zombie, osadzona w realiach głębokiego PRL-u, ukazująca zmagania skorumpowanych elit, wysyłanych na pewną śmierć żołnierzy i zdezorientowanych obywateli, muszących poradzić sobie z zagrożeniem, którego nie sposób pojąć ani zrozumieć. Trup ściele się gęsto, ponieważ upartyjnione szczyty nie kwapią się z wyjawieniem obywatelom prawdy, a nieumarłych nie da się w żaden sposób zabić.

Dodatkową zachętą do lektury niech będzie fakt, że każdy człowiek, którego śmierci będziecie świadkiem, to jeden z was, czytelników, wybranych spośród kilkutysięcznej rzeszy chętnych za pośrednictwem portali społecznościowych. Niewykluczone, że niektórych znacie osobiście. Niewykluczone, że i wy zginiecie w kolejnym tomie, ponieważ nabór do „Szczurów Wrocławia” trwa…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 709

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (20 ocen)
11
3
3
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
piotrskorenki
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Apokalipsa na całego. Najmniejszy błąd to śmierć, brak błędu oznacza zresztą to samo. Kiedy świat zacznie się kończyć, wszyscy będziemy biegać jak kurczaki z obciętymi głowami w bezradnej próbie przedłużenia życia jeszcze przez chwilę. Zapanuje chaos. I o tym jest ta książka. A teraz, póki jeszcze żyję, zabieram się za kolejny tom. Może się uda, to tylko małe zadrapanie...
10
monika_i_ksiazki78

Nie oderwiesz się od lektury

[Współpraca barterowa z Wydawnictwem Skarpa Warszawska ] "Przełknął nerwowo ślinę. Choć spodziewał się przemiany rannych, jego przesiąknięty marksizmem umysł z uporem odrzucał możliwość powstania z martwych." Lubicie horrory? A historie postapokaliptyczne? Zombie? Jeśli wasza odpowiedź brzmi - tak, Szczury Wrocławia będą dla was idealną lekturą. Muszę przyznać, że jest to jedna z najbrutalniejszych i najbardziej krwawych historii jakie czytałam, ale przy tym niesamowicie wciągająca. The Walking Dead i Resident Evil to przy niej pikuś. Sierpień 1963 roku. Wrocław zostaje otoczony kordonem sanitarnym ze względu na epidemię śmiertelnej czarnej ospy. Jednocześnie w jednym z izolatoriów dochodzi do niezwykle krwawego incydentu. Świadkowie mówią o ludziach, którzy zmartwychwstają i rozrywają żywych na strzępy. Początkowo nikt nie chce dać wiary tym opowieściom. Jednak w mairę upływu czasu jasne się staje, że wszystko to, co mówiono jest prawdą, a faktów nie da się zamieść pod dywan. Mu...
10
Iskra80

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę dobra książka! Faktycznie nie mogłam się oderwać!
00
Keytovaa

Nie oderwiesz się od lektury

Mam jakąś specyficzną słabość do historii osadzonych w PRLu, nawet jeśli grasują w nich tabuny zombie. Książkę czytało się łatwo i przyjemnie, dobra pozycja na "przerwynik" między cięższymi pozycjami.
00
Ringil

Nie oderwiesz się od lektury

„Szczury Wrocławia" ,to alternatywna wersja historii osadzona w klimacie post apokaliptycznym, w której nie ma miejsca dla słabych gdyż ci idą pierwsi na pożarcie ! Czy w obecnie- kiedy temat jest drenowany na potęgę, przez niezliczone seriale telewizyjne, gry, komiksy- książka ma szansę przebić się przez tę gęstą konkurencję ? W moim odczuciu -jak najbardziej, gdyż osadzona akcja dzieje się w Polsce, w dość popularnym mieście bogatym w historię, z której autor umiejętnie korzysta i świetnie zmienia jej bieg czyniąc z niej alternatywną wersję wpisującą się w nurt horroru, grozy. Złośliwi powiedzą, że w książce czytelnik znajdzie więcej nazwisk niż w nieistniejącej już książce telefonicznej lecz by brutalny spektakl mógł trwać należy mu dostarczyć niezliczoną liczbę ofiar ! Wrocław, Sierpień 1963 Miasto zostaje odcięte od świata z powodu epidemii czarnej ospy. W izolatoriach dochodzi do serii niespotykanych wydarzeń. Ówczesna władza nie dopuszcza do wiadomości zagrożeń, bagateliz...
00

Popularność




Re­dak­cjaUr­szula Gard­ner
Ko­rektaJa­nusz Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładkiDark Crayon
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Ro­bert J. Szmidt, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze w tej edy­cji
ISBN 978-83-83293-60-8
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Książkę tę de­dy­kuję mo­jemu ojcu chrzest­nemu,dok­to­rowi Bo­gu­mi­łowi Aren­dzi­kow­skiemu (1928–2004),le­ka­rzowi, który w 1963 roku zdia­gno­zo­wał czarną ospę

1

pią­tek, 9 sierp­nia 1963, go­dzina 19:50izo­la­to­rium przy ul. Kieł­cow­skiej 43a

– Ale rzeź­nia – jęk­nął pierw­szy z mi­li­cjan­tów, wierz­chem dłoni ocie­ra­jąc spo­cone czoło.

– Ma­sa­kra – po­parł go drugi mun­du­rowy, wzdry­ga­jąc się jed­no­cze­śnie z obrzy­dze­nia. – Spójrz­cie tylko, ja­kie za­żarte cho­lery. Żyw­cem ją po­że­rają...

Sier­żant Pa­tryk Mie­lech nie słu­chał pod­wład­nych. Oparty ple­cami o mur Lot­ni­czych Za­kła­dów Na­uko­wych wy­bie­gał my­ślami w nie­da­leką przy­szłość. Jesz­cze dwa dni i jego ży­cie bar­dzo się skom­pli­kuje. Zda­wał so­bie z tego sprawę od sa­mego po­czątku, ale do­piero te­raz za­czy­nało do niego do­cie­rać, że już za czter­dzie­ści go­dzin przyj­dzie mu się zmie­rzyć z kon­se­kwen­cjami de­cy­zji, którą pod­jął parę ty­go­dni wcze­śniej. Nie­całe dwie doby – tyle zo­stało do końca kwa­ran­tanny ko­lej­nej grupy osób. Wśród nich bę­dzie i Agnieszka. Ona wróci do daw­nego ży­cia, a on zo­sta­nie tu­taj – cho­lera wie jak długo jesz­cze – by bro­nić miesz­kań­ców Wro­cła­wia przed śmier­cio­no­śnym wi­ru­sem.

– Sier­żan­cie?

Do­piero trą­ce­nie w ra­mię wy­rwało go z za­my­śle­nia.

– Czego? – burk­nął ro­ze­źlony, spo­glą­da­jąc na obu pod­wład­nych.

Ka­rol Kłos, Po­mo­rza­nin z dziada pra­dziada, wy­szcze­rzył zęby spod su­mia­stego wąsa, wska­zu­jąc głową gą­sie­nicę, która zni­kała wła­śnie mię­dzy źdźbłami trawy na po­bo­czu drogi. Dłu­gie na pa­zno­kieć czer­wone mrówki do­pa­dły ją przy roz­dep­ta­nym przez prze­myt­ni­ków po­lnym kwiatku. Kilka se­kund wy­star­czyło, by opan­ce­rzeni w chi­tynę za­bójcy ob­sie­dli barwną larwę, unie­moż­li­wia­jąc jej ucieczkę, a po­tem roz­człon­ko­wali smu­kłe ciało przed za­nie­sie­niem do po­bli­skiego mro­wi­ska, czemu dwaj mun­du­rowi przy­glą­dali się z nie­kła­ma­nym za­in­te­re­so­wa­niem.

– Samo ży­cie – mruk­nął Mie­lech, dzi­wiąc się ich nie­zdro­wej fa­scy­na­cji. – Sil­niej­szy zjada słab­szego.

– W ku­pie siła, to­wa­rzy­szu sier­żan­cie – wtrą­cił na­tych­miast Fi­lip Kur­piel, drugi z funk­cjo­na­riu­szy.

Chło­pak ten, w od­róż­nie­niu od le­ci­wego by­łego la­tar­nika z Ja­starni, tra­fił do mi­li­cji pro­sto z woj­ska i za wszelką cenę sta­rał się za­punk­to­wać u prze­ło­żo­nych, choć rzadko mu to wy­cho­dziło. Tym ra­zem nie­wiele bra­ko­wało, by do­stał plusa od sier­żanta. Nie­stety Mie­lech cho­dził dzi­siaj skwa­szony, co wszy­scy pod­władni za­uwa­żyli za­raz po ob­ję­ciu służby, ża­den jed­nak nie mógł się na­wet do­my­ślać, z czego wy­nika ta za­ska­ku­jąca u niego me­lan­cho­lia.

– Dość tego do­brego... – Pa­tryk wy­su­nął się z ożyw­czego cie­nia, na­ło­żył czapkę i ru­szył wzdłuż zwień­czo­nego dru­tem kol­cza­stym be­to­no­wego muru. Szedł wolno ku ulicy Kieł­cow­skiej i bra­mie ośrodka, znaj­du­ją­cej się kil­ka­dzie­siąt me­trów za za­ło­mem ogro­dze­nia.

Kłos do­łą­czył do niego po paru kro­kach. Kur­piel stęk­nął gło­śno, pod­no­sząc z trawy dwie wy­pchane po brzegi ny­lo­nowe siatki. Za­brzę­czało pełne szkło. Tego dnia pa­tro­lom roz­sta­wio­nym wzdłuż muru do­pi­sało szczę­ście. Mun­du­rowi zgar­nęli trzech cwa­niacz­ków, któ­rzy pró­bo­wali prze­my­cić do izo­la­to­rium al­ko­hol. Sie­dem­na­ście pół­li­tró­wek i sześć ćwiar­tek – o tyle po­więk­szy się nie­mały już de­po­zyt na za­ple­czu por­tierni. Pod wa­run­kiem, że dy­żurny nie „po­myli się” przy re­je­stro­wa­niu zdo­by­czy, co cza­sem się zda­rzało.

Mie­lech zer­k­nął na idą­cych za nim funk­cjo­na­riu­szy. La­tar­nik i Młody, jak ich prze­zwano, na tu­tej­szy po­ste­ru­nek tra­fili za karę. Po­dob­nie jak po­zo­sta­łych czter­na­stu „ochot­ni­ków” pil­nu­ją­cych na Psim Polu lu­dzi ob­ję­tych kwa­ran­tanną. Po­dob­nie jak on sam... Sier­żant opu­ścił wzrok na wła­sne dło­nie. Wciąż lekko drżały, choć trzeba było wpraw­nego oka, by to za­uwa­żyć. Od­wyk po­skut­ko­wał, ale... Do­bie­ga­jące zza ple­ców cha­rak­te­ry­styczne po­brzę­ki­wa­nie peł­nego szkła spra­wiało, że prze­su­wał bez­wied­nie ję­zy­kiem po war­gach. Myśl o czymś in­nym, o niej, nie o wódce, zga­nił się w du­chu, skrę­ca­jąc w stronę por­tierni za­adap­to­wa­nej na tym­cza­sowy po­ste­ru­nek.

Za­nim zdą­żyli po­ko­nać ostatni od­ci­nek trasy, do­go­nił ich krótki kon­wój. Trzeci tego dnia. Wy­słu­żona szara war­szawa M20 mi­nęła zjazd do LZN-u i za­trzy­mała się na środku ulicy, blo­ku­jąc oba pasy ru­chu. Ja­dący za nią „ogó­rek” nie skrę­cił jed­nak od razu, jak po­wi­nien, tylko za­ha­mo­wał ostro przed otwartą na oścież bramą. Mo­ment póź­niej Pa­tryk usły­szał gło­śny zgrzyt skrzyni bie­gów i au­to­bus za­czął co­fać, zmu­sza­jąc kie­rowcę za­my­ka­ją­cej ko­lumnę ny­ski do wy­ko­na­nia roz­pacz­li­wego uniku. Gdyby nie chwila od­po­czynku i ta nie­szczę­sna gą­sie­nica... po­my­ślał sier­żant, wi­dząc, że sfa­ty­go­wana pięć­set­je­dynka od­bija gwał­tow­nie na po­bo­cze, gdzie on i jego lu­dzie mo­gliby wła­śnie stać.

Kłos zer­k­nął na ze­ga­rek i mruk­nął:

– Dwu­dzie­sta...

Dwu­dzie­sta i wszystko ja­sne. Mie­lech ski­nął głową. Au­to­bus nie mógł wje­chać na te­ren izo­la­to­rium, do­póki sa­ni­ta­riu­sze nie zde­zyn­fe­kują ka­retki, którą o tej wła­śnie go­dzi­nie wy­wo­żono do szpi­tala MSW próbki krwi i cho­lera wie co jesz­cze.

Kiedy mi­jali ko­le­iny wy­ryte przez koła ny­ski, zza bu­dy­neczku por­tierni wy­ło­nił się szary sa­mo­chód oso­bowy. Bez sy­reny w tyl­nej czę­ści błot­nika, bez ko­guta na środku da­chu. Gdyby nie sym­bol Czer­wo­nego Krzyża na drzwiach, można by po­my­śleć, że to zwy­kłe cy­wilne auto. Je­den z du­chów – jak na­zy­wano odzia­nych w biel sa­ni­ta­riu­szy – mach­nął ręką na szo­fera jel­cza; reszta po­ru­szała za­wzię­cie dźwi­gniami ple­ca­ko­wych spry­ski­wa­czy, szy­ku­jąc się do zde­zyn­fe­ko­wa­nia ko­losa.

Mie­lech przy­sta­nął przed ze­wnętrz­nymi drzwiami por­tierni.

– Idę na ob­chód – po­in­for­mo­wał pod­wład­nych. – Wy prze­każ­cie dy­żur­nemu za­re­kwi­ro­wane bu­telki. Tylko żeby mi żad­nej nie bra­ko­wało!...

– Na nas mo­że­cie po­le­gać jak na Za­wi­szy – ob­ru­szył się Kłos.

Spo­cony Młody tylko po­ki­wał głową.

– Po­le­gać po­le­gam, ale i tak spraw­dzę re­jestr za­raz po po­wro­cie – za­ko­mu­ni­ko­wał im, za­nim znik­nęli w par­te­ro­wym bu­dy­neczku.

Ge­stem po­wstrzy­mał du­cha przed za­mknię­ciem bramy za ob­łym jel­czem, po czym marsz­cząc nos, prze­biegł obok mat prze­siąk­nię­tych środ­kami de­zyn­fe­ku­ją­cymi. W od­róż­nie­niu od sa­ni­ta­riu­szy nie miał na twa­rzy ma­ski, która choć w czę­ści chro­ni­łaby przed gry­zą­cym odo­rem. A jego chustka do nosa... chyba jed­nak wo­lał, aby zo­stała w kie­szeni. Myśl o do­tknię­ciu ust ma­te­ria­łem, który ocie­kał tłu­stym po­tem, wy­dała mu się jesz­cze obrzy­dliw­sza od tego smrodu.

Izo­la­to­rium w le­żą­cym na obrze­żach mia­sta Tech­ni­kum Bu­dowy Sil­ni­ków pę­kało w szwach. Pa­trząc na zdez­o­rien­to­wa­nych lu­dzi, któ­rzy wy­sia­dali z au­to­busu przed dzie­wiątką – ostat­nim z dłu­gich, dwu­kon­dy­gna­cyj­nych, wy­re­mon­to­wa­nych nie­dawno pa­wi­lo­nów – sier­żant przy­po­mniał so­bie o pla­nach otwo­rze­nia dwóch ko­lej­nych ośrod­ków kwa­ran­tanny. Je­den miał się mie­ścić w in­ter­na­cie nie­czyn­nego o tej po­rze roku Ze­społu Szkół Że­glugi Śród­lą­do­wej, drugi w ho­telu obok Sta­dionu Olim­pij­skiego. Ale to była pieśń przy­szło­ści. Tym­cza­sem w po­wie­rzo­nym jego pie­czy ośrodku już za­czy­nało bra­ko­wać miej­sca. Je­śli izo­lo­wa­nych na­dal bę­dzie przy­by­wać w tym tem­pie, sa­ni­ta­riu­sze zo­staną zmu­szeni do za­gęsz­cze­nia pa­cjen­tów, a ci znów za­czną się bu­rzyć. Do­piero co wzmoc­niono ochronę po tym, jak kilku zde­spe­ro­wa­nych trzeź­wo­ścią de­li­kwen­tów po­sta­no­wiło wy­ru­szyć w świat, aby uga­sić drę­czące ich du­sze i gar­dła pra­gnie­nie. Dzięki temu Mie­lech miał te­raz pod sobą aż szes­na­stu funk­cjo­na­riu­szy, a ogro­dze­nie wo­kół LZN-u wzmoc­niono kłę­bami drutu kol­cza­stego, szcze­gólną uwagę po­świę­ca­jąc od­cin­kowi od ulicy, gdzie nie było be­to­no­wych płyt, a tylko zwy­kłe siat­kowe pa­nele. Szef izo­la­to­rium, dok­tor Hora, zgo­dził się także – choć już mniej chęt­nie – na usta­wie­nie do­dat­ko­wego pasa gę­stych za­sie­ków bie­gną­cych kil­ka­na­ście me­trów za ogro­dze­niem, rów­no­le­gle do Kieł­cow­skiej. Ko­menda Wo­je­wódzka za­żą­dała tego za­bez­pie­cze­nia na wnio­sek Mie­le­cha pra­gną­cego utrud­nić me­li­nia­rzom do­stęp do pa­wi­lo­nów, w któ­rych trzy­mano izo­lo­wa­nych.

Na szczę­ście co­raz wię­cej osób koń­czy trzy­ty­go­dniową kwa­ran­tannę, po­my­ślał sier­żant, od­da­la­jąc się od cuch­ną­cej che­mi­ka­liami bramy. Pa­cjen­tów, któ­rzy nie wy­ka­zy­wali symp­to­mów cho­roby, za­częto wy­pi­sy­wać naj­pierw po­je­dyn­czo, a po­tem ca­łymi gru­pami, tak jak ich tu­taj przy­wo­żono. Zde­cy­do­wana więk­szość prze­trzy­my­wa­nych w izo­la­to­rium lu­dzi po­zo­stała zdrowa. Pa­tryk nie znał do­kład­nych sta­ty­styk, lecz wie­dział, że pen­sjo­na­riu­szy tego przy­bytku, któ­rzy wy­lą­do­wali w szpi­ta­lach ospo­wych, da­łoby się po­li­czyć na pal­cach jed­nej ręki. Tak przy­naj­mniej twier­dziła Agnieszka, a on jej wie­rzył.

My­śląc o dziew­czy­nie, mi­nął usta­wione przed bu­dyn­kiem szkoły wy­słu­żone my­śliw­skie iły, na­stęp­nie skrę­cił w aleję bie­gnącą mię­dzy dwu­kon­dy­gna­cyj­nymi blo­kami – każdy pa­wi­lon in­ter­natu zo­stał od­dzie­lony od po­zo­sta­łych ogro­dze­niem z drutu kol­cza­stego albo zbi­tym z de­sek pło­tem – i za­trzy­mał się obok fon­tanny, aby po­roz­ko­szo­wać się choć przez mo­ment roz­sie­waną przez nią wil­gotną mgiełką. Od strony bloku dru­giego – naj­we­sel­szego ba­raku w tym obo­zie – do­bie­gał jak zwy­kle śpiew i to­wa­rzy­szące mu brzdą­ka­nie gi­tary.

Na Psim Polu dość we­soło,

Dzieci kręcą się wo­koło,

Ze­wsząd pły­nie ra­dość, śpiew.

Czas ni­komu się nie dłuży,

I tak pły­nie dzień za dniem.

Kwa­ran­tanna, kwa­ran­tanna,

Tam przy­jem­nie i we­soło pły­nie czas.

Za dru­tami kol­cza­stymi,

Do kwa­ran­tanny na Psie Pole jedź choć raz.

Bo tam je­ste­śmy wciąż bli­sko nieba,

Gdzie szu­mią drzewa i zboża łan.

I cóż wię­cej do szczę­ścia trzeba,

Gdy dość jest chleba i kawy dzban...

Tak brzmiał nie­ofi­cjalny hymn tego miej­sca, lecz wbrew re­fre­nowi czer­stwy chleb i kawa zbo­żowa nie były wszyst­kim, czego po­trze­bo­wał sier­żant. Oj, nie wszyst­kim...

Mie­lech prze­cią­gał mo­ment od­po­czynku nie tylko dla­tego, że pra­gnął ochłody po dłu­gim i upal­nym dniu. Choć za­le­żało mu na od­by­ciu tej roz­mowy, bał się jej wy­niku. Dla­tego pod­świa­do­mie ro­bił wszystko, by opóź­nić chwilę prawdy.

Agnieszkę po­znał na drugi dzień po tym, jak tra­fiła do izo­la­to­rium. Była kon­tak­tem pierw­szego rzędu. Pod­czas pie­lę­gniar­skiej wi­zyty do­mo­wej za­uwa­żyła, że mąż pa­cjentki, któ­rej ro­biła za­strzyk, jest oso­wiały i spo­cony jak mysz, a co gor­sza, roz­dra­puje czarne kro­sty na ży­la­stych przed­ra­mio­nach. Spa­ni­ko­wana po­bie­gła na­tych­miast do naj­bliż­szej budki te­le­fo­nicz­nej – ta na jej szczę­ście znaj­do­wała się tylko prze­cznicę da­lej – skąd przez cen­tralę we­zwała ekipę kon­sul­tan­tów. Cze­kała na ich przy­by­cie pra­wie pół go­dziny, po­mimo pie­kiel­nego upału nie opusz­cza­jąc na­wet na mo­ment cia­snego akwa­rium. W końcu na pu­stej ulicy po­ja­wiła się naj­nor­mal­niej­sza w świe­cie war­szawa. O jej pa­sa­że­rach nie dało się jed­nak po­wie­dzieć tego sa­mego. Wszy­scy mieli na so­bie płó­cienne białe far­tu­chy, grube czepki, osa­dzone w gu­mie go­gle oraz za­sła­nia­jące nos i usta ma­ski chi­rur­giczne, które na­kryto do­dat­kowo pła­tami gru­bej tka­niny. Wy­glą­dali w tych stro­jach jak istoty nie z tej ziemi.

Kon­sul­tanci w kilka chwil po­twier­dzili po­dej­rze­nia wy­stra­szo­nej pie­lę­gniarki, a ona sama tra­fiła na Psie Pole ra­zem ze wszyst­kimi są­sia­dami i zna­jo­mymi cho­rego eme­ryta. Kwa­ran­tan­nie pod­le­gał bo­wiem każdy, kto mógł mieć choćby prze­lotny kon­takt z za­ra­żo­nym. Tylko w ten spo­sób można było za­po­biec dal­szemu roz­prze­strze­nia­niu się za­bój­czej czar­nej ospy. Z dru­giej strony, ma­sowa kwa­ran­tanna uła­twiała ży­cie pa­cjen­tom: po­nie­waż zwo­żono z nimi krew­nych, są­sia­dów, a na­wet zna­jo­mych, zde­cy­do­wana więk­szość nie czuła się w izo­la­to­riach osa­mot­niona.

Agnieszka na­le­żała do nie­licz­nych wy­jąt­ków od tej re­guły; cała jej ro­dzina miesz­kała w Opolu, do­kąd zresztą dziew­czyna za­mie­rzała wró­cić za­raz po od­by­ciu prak­tyki za­wo­do­wej – czy­taj: gdy tylko za­koń­czy się kwa­ran­tanna.

To był praw­dziwy po­wód mar­so­wej miny sier­żanta. Mie­lech mógł być pe­wien, że po­stawna blon­dynka o urze­ka­ją­cym uśmie­chu znik­nie z jego ży­cia, le­d­wie znaj­dzie się za bramą izo­la­to­rium. Po­byt w tym miej­scu, cze­ka­nie ca­łymi ty­go­dniami na po­ja­wie­nie się symp­to­mów cho­roby, pa­niczny strach przy każ­dym naj­lżej­szym na­wet swę­dze­niu... wszystko to mu­siało być dla niej trau­ma­tycz­nym prze­ży­ciem, mimo że Pa­tryk ro­bił, co mógł, aby umi­lić jej te nie­liczne chwile, gdy spo­ty­kali się przy pro­wi­zo­rycz­nym ogro­dze­niu z de­sek i drutu kol­cza­stego. Kto jed­nak chciałby wra­cać do ta­kiego kosz­maru? Choćby tylko my­ślami? Nie­stety od­cię­cie się od przy­krych wspo­mnień w wy­padku Agnieszki po­skut­kuje za­po­mnie­niem o skrom­nym pod­ofi­ce­rze Mi­li­cji Oby­wa­tel­skiej, z któ­rym tak miło jej się ga­wę­dziło...

Pa­tryk zda­wał so­bie sprawę, że tam, na mie­ście, Agnieszka mu­siała opę­dzać się od ad­o­ra­to­rów. Ża­den wpraw­dzie nie od­wie­dził jej tu­taj, ale czy można było ich za to wi­nić? Po Wro­cła­wiu krą­żyło tyle plo­tek i le­gend do­ty­czą­cych izo­la­to­riów, że lu­dzie omi­jali je sze­ro­kim łu­kiem, mo­dląc się w du­chu, by kon­sul­tanci nie za­pa­ko­wali ich na cię­ża­rówkę albo do au­to­busu i nie wy­słali pod eskortą na trzy­ty­go­dniową kwa­ran­tannę.

Pi­ski ba­wią­cych się obok pa­wi­lonu dzieci wy­rwały Mie­le­cha z za­my­śle­nia. Ru­szył da­lej, wie­dząc, że je­śli chce po­wal­czyć o tę zna­jo­mość, musi uczy­nić zde­cy­do­wany krok. A na to zo­stały mu już tylko dwa wie­czory – ten i na­stępny.

Agnieszka cze­kała na niego przy mło­dej brzo­zie w rogu ogro­dze­nia obok piątki. Stała tam oparta nie­dbale o smu­kły pień. Z od­dali do­strzegł jej wy­kroch­ma­lony biały far­tuch – za jego na­mową zgło­siła się do dok­tora Hory i za­pro­po­no­wała, że bę­dzie po­ma­gać pie­lę­gniar­kom dy­żur­nym swo­jego bloku. Dzięki temu miała za­ję­cie i nie mu­siała za­drę­czać się my­ślami.

– Do­bry wie­czór – wy­mam­ro­tał przez ści­śniętą krtań, za­trzy­mu­jąc się po dru­giej stro­nie ogro­dze­nia z drutu kol­cza­stego.

Sio­stra Kro­ko­wicz nie od­po­wie­działa od razu. Ognik trzy­ma­nego przez nią w ustach pa­pie­rosa roz­ja­rzył się moc­niej. Do­piero gdy po­ma­rań­czowy punk­cik opadł na wy­so­kość uda, a zza drob­nych list­ków buch­nęła chmura si­nego dymu, dziew­czyna ode­zwała się ra­do­snym to­nem:

– Do­bry wie­czór, sier­żan­cie!

Pa­tryk już wcze­śniej za­uwa­żył, że Agnieszka z każ­dym dniem staje się we­sel­sza, co nie wró­żyło naj­le­piej jego pla­nom.

– Coś nie tak? – za­py­tała te­raz, za­nie­po­ko­jona jego na­głym mil­cze­niem, a może kwa­śną miną.

– Nie. Skąd. Upał daje się we znaki. – Zdjął czapkę, by obe­trzeć rę­ka­wem czoło.

– Bu­rza idzie – po­cie­szyła go. – Nie czu­je­cie, jak po­wie­trze się elek­try­zuje?

Fak­tycz­nie, niebo na za­cho­dzie po­ciem­niało. Ława oło­wia­nych chmur lada mo­ment po­chło­nie opa­da­jące ku ho­ry­zon­towi słońce.

Agnieszka po­de­szła bli­żej ogro­dze­nia. Te­raz wi­dział ją wy­raź­niej. Ja­sna grzywka wy­my­kała się spod czepka, prze­sła­nia­jąc nie­mal całe czoło. Nie­bie­skie oczy lśniły fi­glar­nie i jesz­cze ra­do­śniej niż wczo­raj. Uśmiech też miała szer­szy.

– Za chwilę zrobi się zimno i bę­dzie­cie ma­rzyli tylko o tym, aby ja­koś się roz­grzać – rzu­ciła lekko ko­kie­te­ryj­nie.

Pa­tryk przy­ła­pał się na tym, że znów bez­wied­nie ob­li­zuje spierzch­nięte wargi. Choć bar­dzo mu za­le­żało na utrzy­ma­niu tej zna­jo­mo­ści, był świa­dom, że prze­ło­żeni nie da­dzą mu na­wet jed­nego dnia wol­nego i nie po­zwolą wy­rwać się z tego za­du­pia, do­póki za­raza nie zo­sta­nie po­ko­nana. Walka z ospą mo­gła po­trwać jesz­cze wiele mie­sięcy, a w tym cza­sie Agnieszka za­mieszka w in­nym mie­ście, oto­czona wie­loma ludźmi... wie­loma męż­czy­znami, któ­rym bę­dzie mo­gła wy­pła­ki­wać się w rę­kaw, opo­wia­da­jąc o swoim stra­chu i tym okrop­nym miej­scu od­osob­nie­nia.

Za­ci­snął palce obu dłoni na pa­sku, czu­jąc, że znów za­czy­nają mu drżeć. Nie tylko z ner­wów. Stres roz­bu­dzał w nim pra­gnie­nie się­gnię­cia po coś moc­niej­szego. Jest wię­cej niż pewne, że po zmroku – jak co dzień – wo­kół izo­la­to­rium po­jawi się ko­lejna fala prze­myt­ni­ków. Je­śli zo­stanę sam w po­miesz­cze­niu peł­nym wódki lub co gor­sza, je­śli zła­mię się przy re­je­stro­wa­niu łupu... Pot na jego czole zgęst­niał, mimo że z każdą chwilą ro­biło się za­uwa­żal­nie chłod­niej.

– Ja... – bąk­nął, jak zwy­kle nie wie­dząc, od czego za­cząć.

– Tak? – Agnieszka przy­su­nęła się jesz­cze bli­żej do dzie­lą­cego ich drutu kol­cza­stego.

Za­nim Pa­tryk zdą­żył po­now­nie otwo­rzyć usta, gdzieś nad nimi roz­legł się brzęk tłu­czo­nej szyby. Mo­ment póź­niej oboje in­stynk­tow­nie wtu­lili głowy w ra­miona, sły­sząc głu­chy ło­mot.

Wy­le­gu­jący się przed są­sied­nimi blo­kami pa­cjenci spo­glą­dali z za­cie­ka­wie­niem w kie­runku piątki. Nie zwra­ca­jąc na nich uwagi, Mie­lech cof­nął się na śro­dek alejki i za­darł głowę do góry. Lewe skrzy­dło okna na pię­trze wi­siało na jed­nym za­wia­sie, chwie­jąc się le­ni­wie. Na kłach stłu­czo­nej szyby wi­dział po­ły­sku­jące, ciemne plamy. Agnieszka zdą­żyła się od­wró­cić i pod­biec do po­staci spo­czy­wa­ją­cej w tra­wie u pod­stawy ściany.

Przy­klęk­nęła przy ciele odzia­nym w biały, choć te­raz już mocno prze­siąk­nięty krwią ki­tel. Chwy­ciła za szczu­płą dłoń, by zba­dać puls, po­tem przy­ło­żyła palce do szyi i do­piero na sam ko­niec po­cią­gnęła le­żącą za ra­mię, by spoj­rzeć na jej twarz.

– Boże mój... – wy­szep­tała, roz­po­zna­jąc peł­niącą tego dnia dy­żur ko­le­żankę. – Toż to Ina... – Ze­rwała się na równe nogi i za­wo­łała w stronę ga­piów: – Niech ktoś za­woła dok­tora Skor­no­wi­cza! Szybko!

Pa­tryk ob­ser­wo­wał oba okna na pię­trze. Coś tam się działo. Sły­szał stłu­mione krzyki, wi­dział cie­nie prze­su­wa­jące się szybko po su­fi­cie. Się­gnął do ka­bury przy pa­sie. Dra­nie, któ­rzy wy­pchnęli przez okno pie­lę­gniarkę, gorzko po­ża­łują, że nie zde­chli wcze­śniej na czarną ospę!... Ale za­nim zdą­żył wy­jąć broń, ko­lejne okno roz­pry­sło się w drobny mak i w dół po­le­ciało nie jedno, lecz dwa sple­cione w mor­der­czym uści­sku ciała. Wal­czący rąb­nęli z głu­chym ło­mo­tem na trawę tuż za ple­cami stru­chla­łej Agnieszki i tam znie­ru­cho­mieli. W tym sa­mym mo­men­cie Mie­lech zo­ba­czył coś jesz­cze... Coś, w co nie po­tra­fił uwie­rzyć.

Sio­stra Mło­cicka, ta, która wy­pa­dła przez okno pierw­sza, wsta­wała po­woli z ziemi. Dziw­nie sztywno i ocię­żale, jakby była pół­przy­tomna. Nie to jed­nak go zdzi­wiło. Na­pa­trzył się w ży­ciu na wy­star­cza­jąco wiele tra­ge­dii, by wie­dzieć, że czło­wiek w szoku po­trafi sta­nąć na­wet na po­ła­ma­nych no­gach. Tak jak ta pie­lę­gniarka te­raz. Z pra­wego pod­udzia, tuż pod ko­la­nem, ster­czała jej prze­cież pęk­nięta blada kość.

Pa­tryka za­szo­ko­wała głowa ko­biety. Zwi­sała pod dziw­nym ką­tem i chwiała się przy każ­dym ru­chu, jakby nie pod­trzy­my­wał jej już krę­go­słup. Sier­żant prze­łknął ciężko ślinę, nie spusz­cza­jąc oka ze zjawy su­ną­cej ku od­wró­co­nej ple­cami Agnieszce, która z dło­nią przy­ci­śniętą do ust za­marła o krok od sple­cio­nych ofiar. Sier­żant re­je­stro­wał każdy ob­raz, za­pach i dźwięk, ale nie mógł się po­ru­szyć, zu­peł­nie jakby jego ciało za­sty­gło na­gle w słup soli albo bryłę be­tonu. Nie zdo­łał na­wet wy­do­być z sie­bie głosu, po­dob­nie zresztą jak po­zo­stali lu­dzie, któ­rzy stali na traw­ni­kach przed są­sied­nimi pa­wi­lo­nami.

Sio­stra Ina su­nęła ku Agnieszce w kom­plet­nej ci­szy, wy­cią­ga­jąc za­krwa­wione ręce, jakby bła­gała o po­moc. Na­gle po­tknęła się i wy­chy­liła moc­niej. Naj­pierw do przodu, a po­tem do tyłu, przez co jej głowa wy­ko­nała sze­roki za­mach, lą­du­jąc na ple­cach. Z przodu mu­siała wy­glą­dać, jakby ją zde­ka­pi­to­wano, a mimo to szła da­lej przed sie­bie.

W tym mo­men­cie nie­wi­dzialne pęta opa­dły. Z wielu gar­deł na­raz wy­rwał się dziki sko­wyt. Pa­cjenci rzu­cili się do pa­nicz­nej ucieczki – jedni w kie­runku pro­wi­zo­rycz­nych fur­tek, dru­dzy pro­sto na ogro­dze­nie, nie zwa­ża­jąc na to, że mają przed sobą drut kol­cza­sty.

– Uwa­żaj! – wrza­snął Mie­lech.

Wię­cej nie zdą­żył po­wie­dzieć.

Dło­nie Mło­cic­kiej za­ci­skały się już na ra­mie­niu i karku Agnieszki. Ta szarp­nęła się, za­sko­czona nie­spo­dzie­wa­nym ata­kiem, lecz nie zdo­łała oswo­bo­dzić barku z mor­der­czego chwytu, zwłasz­cza że czy­jeś palce wpiły się wła­śnie w jej łydki. Ru­nęła jak długa, wrzesz­cząc wnie­bo­głosy, i bły­ska­wicz­nie znik­nęła nie pod jed­nym, ale trzema zde­for­mo­wa­nymi cia­łami.

Sio­stra Ina, ja­kiś le­karz i ktoś trzeci, kogo sier­żant nie po­zna­wał z wy­glądu, roz­ry­wali brzuch Agnieszki go­łymi rę­kami. Wi­dział wi­jące się jak węże szkli­ste sza­ro­ró­żowe je­lita w ich dło­niach, czuł od­ra­ża­jący fe­tor uwol­nio­nych ga­zów. Pa­tryk stał jak wmu­ro­wany, przy­glą­da­jąc się kosz­ma­rowi roz­gry­wa­ją­cemu się znie­nacka na jego oczach. Wo­kół niego pa­no­wał chaos. Spa­ni­ko­wani pa­cjenci sztur­mo­wali pro­wi­zo­ryczne ogro­dze­nia, nie ba­cząc na od­no­szone przy tym rany. Tra­to­wali się wza­jem­nie w pró­bie ucieczki. Ro­bili wszystko, by zna­leźć się jak naj­da­lej od tej rzeźni. Do­cho­dzące ze wszyst­kich stron krzyki su­ge­ro­wały, że w dal­szych blo­kach dzieją się rów­nie nie­sa­mo­wite rze­czy. Na traw­niku przy szó­stce si­ło­wało się kil­ku­na­stu męż­czyzn. Zza wę­gła czwórki do­bie­gało po­tę­pień­cze wy­cie.

Mie­lech przy­glą­dał się temu wszyst­kiemu w osłu­pie­niu, trzy­ma­jąc pi­sto­let w dłoni i nie spusz­cza­jąc wzroku z trojga mar­twych jego zda­niem lu­dzi, któ­rzy roz­szar­py­wali drga­jące wciąż kon­wul­syj­nie ciało Agnieszki. Jego Agnieszki... Tej, z którą...

Ze stu­poru wy­rwało go do­piero czy­jeś wo­ła­nie.

– To­wa­rzy­szu sier­żan­cie! – Za­sła­nia­jący się za­krwa­wio­nym sty­li­skiem Kłos miał taką minę, jakby uj­rzał śmierć we wła­snej oso­bie. – Co tu się wy­ra­bia, do kurwy nę­dzy?

Pa­tryk ro­zej­rzał się szybko. Więk­szość pa­cjen­tów znaj­do­wała się już w po­ło­wie drogi do bramy, któ­rej pil­no­wał w tej chwili dy­żurny, sied­miu od­po­czy­wa­ją­cych po służ­bie mi­li­cjan­tów i ekipa de­zyn­fe­ku­jąca, o ile sa­ni­ta­riu­sze nie zro­bili so­bie za­słu­żo­nej prze­rwy. Nie­do­brze, po­my­ślał sier­żant, prze­no­sząc wzrok na traw­nik pod ścianą, gdzie na­dal wiły się oka­le­czone ciała. Je­den rzut oka i już wie­dział, co ro­bić.

– Mu­simy ich po­wstrzy­mać – rzu­cił w od­po­wie­dzi, nie pa­trząc na­wet na pod­wład­nego. – Za wszelką cenę.

Kłos skrzy­wił się pa­skud­nie.

– Jak? Prze­cież to kil­ka­set osób – wska­zał koń­cem sty­li­ska od­da­la­jący się tłum.

– Nie ich... – Mie­lech ru­szył w stronę prze­rwa­nego ogro­dze­nia, prze­ła­do­wu­jąc służ­bową te­tetkę.

La­tar­nik omiótł spoj­rze­niem naj­bliż­sze pa­wi­lony, po­tem do­sko­czył do prze­ło­żo­nego i zła­pał go za ra­mię. Sier­żant od­wró­cił się, wy­krzy­wia­jąc gniew­nie wargi.

– Nie mam czasu na ga­da­nie! – krzyk­nął. – Mu­szę ich po­wstrzy­mać...

– Czym? Tym? – prze­rwał mu bez­ce­re­mo­nial­nie Kłos, wska­zu­jąc pi­sto­let. – To nic nie da. Uwierz­cie mi, pró­bo­wa­łem. – Za­ma­chał za­krwa­wio­nym drą­giem przed no­sem sier­żanta. – Te skur­wy­syny są od­por­niej­sze niż za­lani w trupa sy­be­ryj­scy drwale. Poza tym wszyst­kich i tak nie zdą­ży­cie wy­strze­lać. – Ski­nął głową w stronę szóstki, spod któ­rej szła w ich kie­runku grupka dziw­nie za­cho­wu­ją­cych się męż­czyzn. Tych sa­mych, któ­rzy jesz­cze przed chwilą si­ło­wali się na traw­niku. Przed ich pa­wi­lo­nem zo­stało tylko kilka zma­sa­kro­wa­nych ciał. Jakby tego było mało, zza wę­gła czwórki wy­ła­niali się wła­śnie ko­lejni sza­leńcy.

Mie­lech wy­szarp­nął się La­tar­ni­kowi, za­klął pod no­sem, po czym prze­niósł wzrok na kłę­bo­wi­sko ciał pod ścianą. Mło­cicka znów stała, chwie­jąc się na no­gach. Męż­czy­zna w bia­łym ki­tlu od­ry­wał wła­śnie uma­zaną krwią twarz od brzu­cha Agnieszki, a ra­czej od wy­pły­wa­ją­cych z niego splą­ta­nych wnętrz­no­ści. Nie miał jed­nego oka, dru­gie trzy­mało się tylko dzięki oku­la­rom wbi­tym grubą oprawką w na­sadę nosa. Jego twarz wy­dała się Pa­try­kowi zna­joma. To chyba dok­tor Skor­no­wicz..., zdą­żył po­my­śleć, za­nim po­czuł, że ktoś szar­pie go za ra­mię.

– Ru­chy, sier­żan­cie, ru­chy! – Kłos po­trzą­snął nim jak snop­kiem. – Te dra­nie za mo­ment za­blo­kują całą aleję i ode­tną nam drogę ucieczki.

Mie­lech wy­mie­rzył w znaj­du­jącą się naj­bli­żej niego Mło­cicką. Na­ci­snął spust czte­ro­krot­nie, ale ona na­dal stała, chwie­jąc się tylko moc­niej, ile­kroć po­cisk prze­szy­wał jej wą­tłe ciało. La­tar­nik miał ra­cję: walka z tymi... be­stiami nie miała naj­mniej­szego sensu.

Męż­czyźni spod szóstki do­tarli w tym cza­sie do ogro­dze­nia i na­parli na nie z taką obo­jęt­no­ścią, jakby nie czuli wbi­ja­ją­cego się w ich ciała drutu kol­cza­stego. Ża­den na­wet nie jęk­nął, kiedy na ich tor­sach i koń­czy­nach otwie­rały się głę­bo­kie rany. Z prze­ciw­nej strony, od trójki, su­nęło przez traw­nik kilka in­nych za­krwa­wio­nych po­staci w po­dar­tych pi­ża­mach.

Mie­lech znał ten za­ką­tek izo­la­to­rium. Cze­ka­jąc na Agnieszkę, nie­raz spa­ce­ro­wał wzdłuż muru za ostat­nimi pa­wi­lo­nami. Wie­dział więc, że w rogu ze­wnętrz­nego ogro­dze­nia, za par­te­ro­wym ba­ra­kiem szkol­nego la­bo­ra­to­rium, leży sterta dłu­życ i de­sek zwa­lo­nych tam na wy­pa­dek ko­niecz­no­ści na­prawy pro­wi­zo­rycz­nych pło­tów.

– Za mną! – wark­nął, cho­wa­jąc pi­sto­let do ka­bury.

Kiedy mo­ment póź­niej do­tarli na miej­sce, Pa­tryk – nie oglą­da­jąc się na Kłosa – chwy­cił za pierw­szą z brzegu de­skę, wbił jej ko­niec w mu­rawę i przy­sta­wił pod ką­tem do be­to­no­wego ogro­dze­nia. Była za krótka, nie się­gała szczytu, ale od­bi­ja­jąc się od niej, dałby radę prze­sko­czyć nad dru­tami. Zwłasz­cza gdyby za­krył je... choćby bluzą od mun­duru. Zła­pał obu­rącz za nie­he­blo­wane kra­wę­dzie i spró­bo­wał wdra­pać się na stro­mi­znę. Nie po­szło mu to jed­nak tak ła­two, jak się spo­dzie­wał.

– Je­zu­sie... – jęk­nął La­tar­nik, gdy klnący jak szewc sier­żant ze­sko­czył na zie­mię. – Ja nie dam rady, jak bo­nie dydy...

Pa­tryk zer­k­nął przez ra­mię, oce­nia­jąc, ile zo­stało im czasu. Pierwsi sza­leńcy wy­ła­niali się wła­śnie zza rogu bu­dynku. Nie byli zbyt szybcy, ale parli przed sie­bie nie­prze­rwa­nie, nie zwal­nia­jąc na­wet na mo­ment. Mamy jesz­cze mi­nutę, może dwie, po­my­ślał, po czym zmie­rzył uważ­nym spoj­rze­niem stos de­sek. Gdy zna­lazł to, czego szu­kał, za­czął od­rzu­cać le­żące na wierz­chu ka­wałki drewna, a po­tem z gło­śnym sap­nię­ciem pod­niósł długą na pra­wie trzy me­try tar­cicę. Je­den jej ko­niec oparł o szczyt muru, przy­gnia­ta­jąc drut kol­cza­sty, a drugi po­sta­wił na ziemi.

– Ta bę­dzie lep­sza – oświad­czył i nie cze­ka­jąc na re­ak­cję Kłosa, cof­nął się o dwa kroki, by na­brać roz­pędu.

– Ejże! – La­tar­nik prze­łknął gło­śno ślinę, przy­glą­da­jąc się, jak prze­ło­żony zwin­nie po­ko­nuje mocno sprę­ży­nu­jącą de­skę. – Ja się pi­sa­łem do mi­li­cji, nie do cyrku.

Zni­ka­jący za mu­rem Mie­lech nie usły­szał jego skargi. Mo­ment póź­niej, zry­wa­jąc się z grzą­dek ra­chi­tycz­nego agre­stu, za­wo­łał:

– Na co cze­kasz, czło­wieku!

Kłos ze­brał się w so­bie, rzu­cił sty­li­sko, je­dyną broń, jaka mu zo­stała, po­tem spoj­rzał przez ra­mię na bar­dzo już bli­skich obłą­kań­ców i prze­że­gnaw­szy się za­ma­szy­stym ru­chem, po­gnał w stronę de­ski. Albo rze­czy­wi­ście nie nada­wał się do cyrku, albo po­nio­sły go nerwy – w każ­dym ra­zie sze­roka na trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów de­cha oka­zała się dla niego zbyt sprę­ży­sta i zbyt wą­ska. Przy trze­cim kroku nie tra­fił stopą gdzie trzeba i zwa­lił się jak wo­rek ziem­nia­ków pro­sto w gę­ste po­krzywy.

Za­wył jak po­tę­piony, czu­jąc setki uką­szeń na rę­kach i twa­rzy. Nie to jed­nak było naj­gor­sze. Bar­dzo szybko uświa­do­mił so­bie, że pod­czas upadku skrę­cił lub co jesz­cze gor­sze, zła­mał nogę w ko­stce. Zo­ba­czył przed oczami wszyst­kie gwiazdy, kiedy wsta­jąc, spró­bo­wał się oprzeć na le­wej sto­pie.

Z dru­giej strony muru do­bie­gały cich­nące szybko po­na­gle­nia i za­chęty sier­żanta, który pę­dził już w kie­runku od­le­głej ulicy, bramy i por­tierni.

– Było ojca słu­chać i la­tar­ni­kiem zo­stać – mruk­nął Kłos, oparł­szy się ple­cami o po­ro­watą po­wierzch­nię be­to­no­wych płyt.

Za­krwa­wieni sza­leńcy nad­cho­dzili ławą, zmie­rza­jąc wprost na niego. Za­klął pod no­sem. Ze zwich­niętą kostką nie miał naj­mniej­szych szans na po­ko­na­nie prze­szkody. Ani my­ślał się jed­nak pod­da­wać. Zwłasz­cza że na wła­sne oczy wi­dział, do czego są zdolne te be­stie w ludz­kiej skó­rze.

Zro­bił dwa kroki, by spraw­dzić, w ja­kim stop­niu ból ogra­ni­cza mu ru­chy. Na szczę­ście strach i ad­re­na­lina za­czy­nały po­woli brać górę. Do­kuś­ty­kał po­śpiesz­nie do po­rzu­co­nego sty­li­ska, a po­tem, pod­pie­ra­jąc się nim jak la­ską, ru­szył ku prze­ciw­le­głemu krań­cowi la­bo­ra­to­rium. Oku­la­wiony nie był może wiele szyb­szy od prze­śla­dow­ców, ale też nie wy­da­wał się spe­cjal­nie wol­niej­szy od nich. Je­śli zdoła ich wy­ma­new­ro­wać i prze­do­sta­nie się z po­wro­tem do piątki, a na­stęp­nie prze­le­zie ja­koś przez płot...

* * *

Mie­lech skrę­cił w Kieł­cow­ską, zgar­nął pa­trol pil­nu­jący tego na­roż­nika muru i za­wo­ław­szy raz jesz­cze Kłosa, po­gnał da­lej. Przed sobą miał zu­peł­nie pu­stą ulicę – war­szawa i ny­ska z eskorty kon­woju od­je­chały już w kie­runku mia­sta. To do­bry znak, po­my­ślał, izo­lo­wani nie zdo­łali się wy­do­stać za ogro­dze­nie. Moi chłopcy spi­sali się na me­dal.

Za­raz jed­nak stra­cił do­bry hu­mor. Po­ten­cjalni no­si­ciele wi­rusa ospy nie roz­pierz­chli się po oko­licz­nych po­lach i nie sta­no­wili za­gro­że­nia pu­blicz­nego, za to sami stali się moż­li­wym ce­lem tych... tych po­two­rów czy be­stii, bo na pewno nie mo­gło tu być mowy o nor­mal­nych lu­dziach. Pa­tryk wzdry­gnął się na wspo­mnie­nie Mło­cic­kiej kro­czą­cej z bez­wład­nie zwi­sa­jącą głową ku Agnieszce i wy­cią­ga­ją­cej do niej roz­cza­pie­rzone ręce. Choć tra­fił ją z te­tetki cztery razy pro­sto w pierś, za­cho­wy­wała się tak, jakby ob­rzu­cił ją żo­łę­dziami. Na tę myśl za­trzy­mał się jak wryty.

Je­śli każe otwo­rzyć bramę, do mia­sta uciekną setki po­ten­cjal­nych no­si­cieli wi­rusa ospy. Je­śli izo­la­to­rium po­zo­sta­nie za­mknięte, we­wnątrz za­cznie się rzeź. Nie­spełna dwu­dzie­stu mi­li­cjan­tów nie zdoła po­wstrzy­mać tych po­two­rów. Od­mieńcy za­mor­dują każ­dego, kto znaj­dzie się na ich dro­dze...

Zer­k­nął przez ra­mię, spraw­dza­jąc, czy bie­gnie za nim La­tar­nik. Ni­g­dzie go jed­nak nie wi­dział – ani na ulicy, ani za za­sie­kami. Za­klął pod no­sem i po­pę­dził w kie­runku nie­od­le­głego już zjazdu. Gdy wy­padł zza par­te­ro­wej sto­łówki, od razu zro­zu­miał, dla­czego kil­ku­set­oso­bowy tłum nie sfor­so­wał jesz­cze zwy­kłej siat­ko­wej bramy. Od­ka­żany wła­śnie ogó­rek blo­ko­wał prze­jazd mię­dzy por­tier­nią a znaj­du­ją­cymi się na­prze­ciw za­bu­do­wa­niami. Wi­dząc, że ta droga ucieczki jest za­gro­dzona nie tylko przez wielki au­to­bus, ale i ty­ra­lierę mun­du­ro­wych wspo­ma­ga­nych w do­datku przez per­so­nel me­dyczny, ucie­ki­nie­rzy za­wró­cili, by szu­kać schro­nie­nia w bu­dynku szkoły.

Drzwi por­tierni były za­mknięte od środka. Pa­tryk za­czął wa­lić w nie pię­ścią, a gdy nie wy­wo­łało to żad­nej re­ak­cji, wy­jął z kie­szeni bluzy gwiz­dek i za­dął w niego, jakby się pa­liło. W końcu, kiedy pra­wie już ogłuchł, drzwi drgnęły, a po­tem ustą­piły. Wyj­rzał zza nich wy­lęk­niony ka­pral Bart­nik.

– Kon­rad!... – Za­sa­pany sier­żant chwy­cił swego za­stępcę za ra­miona. – Mu­sisz otwo­rzyć bramę! Na­tych­miast!

– Jak to: otwo­rzyć?... Po­ucie­kają nam prze­cież...

– Wiem – od­parł Mie­lech, po­py­cha­jąc ka­prala w kie­runku dru­giego wyj­ścia z por­tierni. – Mimo to zrób, o co pro­szę. Uwierz mi, tak bę­dzie le­piej...

Bart­nik po­słał mu zdzi­wione spoj­rze­nie, ale nie wa­hał się długo. Gdy wy­biegł na ze­wnątrz, aby od­szu­kać szo­fera, sier­żant wy­mie­rzył pal­cem w wy­stra­szo­nego dy­żur­nego, który sie­dział wciąż przed te­le­fo­nami i ra­dio­sta­cją.

– Bie­droń, we­zwij mi tu po­zo­stałe pa­trole. Ale mi­giem! – Chudy oku­lar­nik ze­rwał się ze stołka, się­ga­jąc po czapkę. – Gdzie le­ziesz, pa­ta­fia­nie?! – wy­darł się na niego Pa­tryk.

– Za... za­wo­łać ich ka­za­li­ście – wy­ją­kał zdez­o­rien­to­wany dy­żurny.

– Ra­dia użyj, głą­bie je­den!

– Tak jest!

Mie­lech wy­padł za ka­pra­lem na plac. Prze­ra­żeni pa­cjenci kłę­bili się te­raz przy dru­gim krańcu za­mknię­tych na cztery spu­sty bu­dyn­ków LZN-u. Nie­któ­rzy pró­bo­wali for­so­wać be­to­nowe ogro­dze­nie, ale bez na­rzę­dzi nie byli w sta­nie po­ko­nać za­sie­ków. Pa­tryk wie­dział, że lada mo­ment do­trze do nich, iż utknęli w pu­łapce bez wyj­ścia, i wtedy wpadną w jesz­cze więk­szą pa­nikę. Miał dwie, może trzy mi­nuty na opa­no­wa­nie sy­tu­acji i od­blo­ko­wa­nie bramy. O ile nie wy­da­rzy się coś nie­prze­wi­dzia­nego...

Po­biegł za ucie­ka­ją­cymi pa­cjen­tami, ale tylko do miej­sca, z któ­rego roz­cią­gał się wi­dok na oświe­tloną la­tar­niami aleję. W jej głębi zo­ba­czył kil­ka­dzie­siąt wid­mo­wych po­staci. Ob­darci, za­krwa­wieni sza­leńcy szli wolno ni­czym wy­cień­czeni wę­drówką uchodźcy.

Choć mi­nęło tyle lat, Pa­tryk wciąż miał w pa­mięci nie­koń­czące się po­toki ob­szar­pań­ców su­ną­cych przez jego wieś dniem i nocą. Znów był tam­tym dzie­się­cio­lat­kiem, stał przy pło­cie, słu­cha­jąc nie­ustan­nego grzmotu dział za ho­ry­zon­tem i uważ­nie ob­ser­wu­jąc mi­ja­ją­cych go lu­dzi o za­sty­głych sza­rych twa­rzach i pu­stych oczach, któ­rzy cią­gnęli za sobą bądź nie­śli na ple­cach cały oca­lony do­by­tek. Je­dyna róż­nica po­le­gała na tym, że ci, na któ­rych pa­trzył dzi­siaj, nie ucie­kali przed ni­kim. To oni siali śmierć i znisz­cze­nie.

Mie­lech oce­nił, że zdąży wy­pro­wa­dzić pa­cjen­tów, o ile ci nie spa­ni­kują na wi­dok nad­cią­ga­ją­cych be­stii. Jest tylko je­den spo­sób, by temu za­ra­dzić...

Z odrę­twie­nia wy­rwał go war­kot od­pa­la­nego sil­nika. Jelcz za­czął się co­fać, od­sła­nia­jąc przej­ście. Ka­pral Bart­nik stał tuż obok, roz­ma­wia­jąc z du­chem i żywo przy tym ge­sty­ku­lu­jąc.

– Co jest? – za­py­tał sier­żant, pod­bie­gł­szy do za­stępcy. – Dla­czego nie otwie­ra­cie bramy?

Sa­ni­ta­riusz roz­ło­żył bez­rad­nie ręce. Mie­lech do­my­ślił się, jaka bę­dzie od­po­wiedź, za­nim pa­dły pierw­sze słowa.

– Ka­je­tan, zna­czy Wój­cik, mój ko­lega, za­brał nasz klucz – wy­ja­śniał zde­ner­wo­wany duch.

– Gdzie on jest?

– Po­szedł zo­ba­czyć, co się dzieje, i ja­kiś su­czy syn... – Sa­ni­ta­riusz umilkł na wi­dok unie­sio­nej ręki sier­żanta.

– Kto ma za­pa­sowe klu­cze?

Ka­pral, do któ­rego py­ta­nie było kie­ro­wane, za­sta­na­wiał się tylko chwilę.

– Kłos – od­parł, spo­glą­da­jąc w stronę cze­ka­ją­cych obok por­tierni zdez­o­rien­to­wa­nych mi­li­cjan­tów.

– Kurwa mać! – wrza­snął Mie­lech, ścią­ga­jąc na sie­bie spoj­rze­nia wszyst­kich obec­nych.

Sy­tu­acja za­czy­nała się wy­my­kać spod kon­troli, jakby to był ja­kiś cho­lerny kosz­mar. Tłum kłębi się mię­dzy ósemką i dzie­wiątką, do­kąd od­mieńcy mają jesz­cze ka­wa­łek... Jelcz ter­ko­tał gło­śno za ple­cami sier­żanta, nie po­zwa­la­jąc mu się sku­pić. Au­to­bus!

Pa­tryk do­sko­czył do przed­nich drzwi ogórka, otwo­rzył je na oścież i ryk­nął:

– Roz­wa­laj bramę, ale już!

– Chwila, mo­ment – ob­ru­szył się sie­dzący za kie­row­nicą w zą­bek cze­sany chu­dzie­lec w oku­la­rach z gru­bymi szkłami. – To no­wiu­sieńka ma­szyna. Pro­sto z mon­towni. Kie­row­nik wy­leje mnie na zbity pysk, je­śli choćby za­ry­suję la­kier.

– A ja za­strzelę cię jak psa, je­śli nie wy­ła­miesz na­tych­miast bramy i nie wy­je­dziesz na Kieł­cow­ską! – ryk­nął Mie­lech, się­ga­jąc prawą dło­nią do ka­bury, a lewą wska­zu­jąc ulicę. – Tam masz na nas cze­kać! Zro­zu­miano?!

Prze­ra­żony szo­fer od­ru­chowo na­ci­snął pe­dał gazu. Ciężki wóz szarp­nął się jak żywe zwie­rzę, od­trą­ca­jąc sto­ją­cego przy wciąż otwar­tych drzwiach sier­żanta, a po­tem ru­szył do przodu po­woli, ocię­żale, jak Tu­wi­mow­ska lo­ko­mo­tywa, lecz i to wy­star­czyło, by wa­żący pra­wie dzie­więć ton po­jazd prze­bił się gładko przez dwu­czę­ściową bramę ze wzmac­nia­nej teo­w­ni­kami sta­lo­wej siatki. To­wa­rzy­szył temu strasz­liwy zgrzyt oraz ryk dła­wią­cego się na peł­nych ob­ro­tach nie­do­tar­tego sil­nika.

Pa­tryk zer­k­nął w kie­runku pod­ko­mend­nych, któ­rzy przy­glą­dali się temu wszyst­kiemu ze zdu­mie­niem.

– Za­blo­kuj­cie wy­lot pierw­szej alei! – wska­zał na nie­od­le­głe roz­wi­dle­nie. Wi­dząc brak re­ak­cji z ich strony, za­czął go­rącz­kowo szu­kać lo­gicz­nego wy­tłu­ma­cze­nia. Je­śli po­wiem im prawdę, zwieją ra­zem z pa­cjen­tami, a ktoś prze­cież musi opa­no­wać ten baj­zel... – Mamy do czy­nie­nia z ma­so­wym za­ra­że­niem wście­kli­zną – skła­mał, za­nim zro­biło się na­prawdę nie­zręcz­nie. – Kil­ku­dzie­się­ciu izo­lo­wa­nych wpa­dło w szał, stąd ogólna pa­nika. Trzeba ich ko­niecz­nie po­wstrzy­mać, żeby ura­to­wać resztę pa­cjen­tów. – Jego spoj­rze­nie pa­dło na po­rzu­cone wózki aku­mu­la­to­rowe, pełne cze­ka­ją­cych na od­ka­że­nie ram łó­żek i sien­ni­ków. – Ustaw­cie z tego złomu ba­ry­kadę od ogro­dze­nia je­dynki do ściany sto­łówki. – Zer­k­nął przez ra­mię, spraw­dza­jąc, czy kie­rowca ogórka po­słu­chał wcze­śniej­szego roz­kazu. Nie­bie­ski au­to­bus stał już na szczę­ście w po­przek ulicy, blo­ku­jąc ją cał­ko­wi­cie od strony Kieł­czowa. – Kon­rad, do­pil­nuj, żeby nikt z na­szych nie uciekł! – Mie­lech po­kle­pał ka­prala po ra­mie­niu. – Za­raz zor­ga­ni­zuję wam wspar­cie...

Wie­dział, że co mą­drzejsi funk­cjo­na­riu­sze bar­dzo szybko zro­zu­mieją, iż wcale nie cho­dzi o wście­kli­znę. Miał jed­nak na­dzieję, że za­nim się po­ła­pią, zdążą po­sta­wić za­porę, która po­wstrzyma na­past­ni­ków do czasu, aż sied­miu­set nor­mal­nych izo­lo­wa­nych opu­ści te­ren LZN-u, co z ko­lei po­zwoli za­blo­ko­wać po­now­nie bramę i uwię­zić sza­le­ją­cych od­mień­ców za mu­rem i za­sie­kami. Przy­naj­mniej do na­dej­ścia po­mocy.

Na jego szczę­ście z por­tierni wy­bie­gło wła­śnie ostat­nich trzech zdy­sza­nych mi­li­cjan­tów. Za­raz za nimi po­ja­wił się Bie­droń.

– Chło­paki! – zwró­cił się do nich sier­żant. – Po­móż­cie przy ba­ry­ka­dzie. A ty, An­drze­jek... – spoj­rzał na pa­ty­ko­wa­tego dy­żur­nego – ...ty też idź z nimi.

– Tak jest! – wy­sa­pał czer­wony na twa­rzy chu­dzie­lec.

Pa­tryk wło­żył gwiz­dek do ust, dmuch­nął w niego z ca­łych sił i za­czął ma­chać obiema rę­kami, aby zwró­cić na sie­bie uwagę lu­dzi tło­czą­cych się po dru­giej stro­nie kom­pleksu. Parę osób na­tych­miast spo­strze­gło otwartą na oścież bramę i ge­sty­ku­lu­ją­cego żywo mi­li­cjanta. Mo­ment póź­niej tłum rzu­cił się do wyj­ścia sta­no­wią­cego je­dyną drogę ucieczki z tego pie­kła. W tym sa­mym cza­sie pięt­na­stu mi­li­cjan­tów oraz kilku sa­ni­ta­riu­szy koń­czyło prze­no­sić do wy­lotu alei me­ta­lowe łóżka i sien­niki, aby usta­wić z nich pro­wi­zo­ryczną ba­ry­kadę. Mie­lech, który wie­dział do­sko­nale, że od­mień­ców nie zdo­łają po­wstrzy­mać na­wet kule, za­czy­nał prze­czu­wać, że to próżny trud. Nie miał jed­nak pod ręką ni­czego in­nego, li­czył więc, że grube sien­niki ochro­nią sto­ją­cych za ba­ry­kadą funk­cjo­na­riu­szy. Choćby przez mi­nutę albo dwie, po­nie­waż tyle czasu po­trze­bo­wał na wy­pro­wa­dze­nie reszty izo­lo­wa­nych.

Pierwsi pa­cjenci, któ­rzy wy­do­stali się już na ulicę, albo skrę­cali od razu w stronę Psiego Pola, albo gnali pro­sto przed sie­bie, w kie­runku znaj­du­ją­cej się na­prze­ciw oczysz­czalni ście­ków. Przej­ście po­mię­dzy por­tier­nią a sto­łówką zo­stało jed­nak szybko za­blo­ko­wane przez tłum, nad któ­rym nikt nie mógł za­pa­no­wać. Pa­tryk w ostat­niej chwili zdą­żył się schro­nić na por­tierni i na­tych­miast się­gnął po te­le­fon. Nad­szedł czas, by po­wia­do­mić o wszyst­kim prze­ło­żo­nych.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

„Szczury Wro­cła­wia” to nie tylko pa­sjo­nu­jąca lek­tura, to także szansa na zo­sta­nie po­sta­cią li­te­racką.

Tak, w tych książ­kach giną lu­dzie z krwi i ko­ści.

Ty także mo­żesz tra­fić na karty ko­lej­nego tomu tego uni­wer­sum!

Ty także mo­żesz na nich zgi­nąć!

Jak tego do­ko­nać?

Do­łącz do grupy „Chcę zgi­nąć w Szczu­rach Wro­cła­wia”, którą bez trudu znaj­dziesz na Fa­ce­bo­oku. Tam, w od­po­wied­nim cza­sie, roz­poczną się kon­kursy i lo­so­wa­nia, dzięki któ­rym wzo­ro­wana na To­bie po­stać po­jawi się na kar­tach na­stęp­nych ksią­żek osa­dzo­nych w tym uni­wer­sum.

Za­nurz się w od­mę­tach nie­wy­sło­wio­nej grozy, stań ra­mię w ra­mię z nie­mal sied­miu­set bo­ha­te­rami swo­ich ulu­bio­nych po­wie­ści.

.

Je­śli spodo­bał Ci się CHAOS,

się­gnij po SZPI­TAL,

ko­lejną be­st­sel­le­rową po­wieść z uni­wer­sum

SZCZURY WRO­CŁA­WIA.

.

SZPI­TAL

[frag­ment]

pią­tek, 9 sierp­nia 1963, go­dzina 20:27Pań­stwowy Szpi­tal Kli­niczny Nr 2Aka­de­mii Me­dycz­nej we Wro­cła­wiuKli­nika Psy­chia­trii przy ulicy Kra­szew­skiego 25

– Je­steś tego pewna?

Dok­tor Za­drożny za­trzy­mał się rap­tow­nie kilka kro­ków przed sze­ro­kimi, obi­tymi bla­chą drzwiami, zer­ka­jąc po­dejrz­li­wie za sie­bie, w per­spek­tywę oświe­tlo­nego kil­koma go­łymi ża­rów­kami piw­nicz­nego ko­ry­ta­rza, jakby chciał spraw­dzić, czy nikt za nimi nie idzie.

– Tak, Pio­tru­siu – wy­sa­pała lu­bież­nie Ża­neta pro­sto w jego ucho. – Je­stem tego pewna. Ab­so­lut­nie.

Mi­nęła wciąż nie­zde­cy­do­wa­nego le­ka­rza, ocie­ra­jąc się krą­głym bio­drem o jego udo, zmy­słowo, ale za­ra­zem mocno, jakby miał do czy­nie­nia z wielką na­pa­loną kotką. Dło­nią mu­snęła wy­kroch­ma­lony szpi­talny ki­tel, od szwu na ra­mie­niu, przez kie­szonkę, gdzie tkwiło chro­mo­wane wieczne pióro, naj­now­szy pre­zent od żony, aż po za­pię­cie, w któ­rym pa­lec ko­chanki utkwił ni­czym hak w py­sku zło­wio­nej ryby. Za­drożny dał się po­cią­gnąć w kie­runku drzwi, choć szarp­nię­cie nie było wcale silne.

Nie opie­rał się, po­nie­waż do­sko­nale wie­dział, że cze­kają go chwile, któ­rych długo nie za­po­mni – a je­śli cho­dzi o seks, wi­dział i ro­bił ta­kie rze­czy, o ja­kich inni męż­czyźni, na­wet ci, któ­rzy po­sia­dali na­prawdę bo­gatą wy­obraź­nię, mo­gli je­dy­nie po­ma­rzyć.

Od roz­po­czę­cia stu­diów Piotr za­li­czył wię­cej dziew­czyn i ko­biet, niż mógł spa­mię­tać, w tym parę na­prawdę wy­jąt­ko­wych... oka­zów – tak, oka­zów, po­nie­waż dla niego nie były ni­czym wię­cej niż my­śliw­skimi tro­fe­ami.

Szczu­pły, przy­stojny, w miarę wy­soki, z ciem­nymi, za­cze­sa­nymi do tyłu wło­sami i twa­rzą wo­jow­nika, którą zdo­biła pie­czo­ło­wi­cie przy­strzy­żona broda, wy­glą­dał jak książę z bajki albo ry­cerz na bia­łym ko­niu. Do tego miał nie­na­ganne ma­niery i co naj­waż­niej­sze, był zna­nym na mie­ście le­ka­rzem – w tym sza­rym świe­cie kimś na­prawdę zna­czą­cym i bo­ga­tym. Pie­nią­dze, szyk i brak za­ha­mo­wań po­zwa­lały mu na do­ko­na­nie każ­dego pod­boju, jaki tylko za­pla­no­wał. Tu­zi­nami uwo­dził nie­ziem­skie pięk­no­ści, po­zba­wiał cnoty naj­więk­sze świę­toszki – raz na­wet zde­flo­ro­wał wy­jąt­kowo po­nętną za­kon­nicę – naj­bar­dziej jed­nak ze wszyst­kich ba­bek uwiel­biał te po­krę­cone, go­towe na wszystko nim­fo­manki, ta­kie jak ko­bieta, która wła­śnie go wcią­gała do po­miesz­cze­nia peł­nią­cego funk­cję szpi­tal­nej kost­nicy, gdzie – da Bóg – wspól­nie speł­nią naj­więk­sze z jej per­wer­syj­nych ma­rzeń.

Śmiał się, gdy po­wie­działa mu pod­czas jed­nej z wcze­śniej­szych po­ta­jem­nych scha­dzek – jako le­karz zła­mał chyba wszyst­kie za­sady etyczne, mo­ralne i za­wo­dowe, upra­wia­jąc dziki seks z po­wie­rzoną jego pie­czy pa­cjentką – że jej naj­skryt­szym ma­rze­niem jest pie­prze­nie się na zwło­kach ko­goś, kto zmarł do­słow­nie chwilę wcze­śniej. Pra­gnęła do­znać or­ga­zmu na ciele, które nie zdą­żyło jesz­cze osty­gnąć.

Nie byłby sobą, gdyby nie za­py­tał: „Dla­czego? Skąd ta­kie wła­śnie, nie­ty­powe ma­rze­nie?”. Od­po­wie­działa szcze­rze, pa­trząc mu pro­sto w oczy: „Bo tak”.

Za­sta­na­wiał się po­tem nad tym wie­lo­krot­nie, lecz na­wet przy swej roz­le­głej wie­dzy za­wo­do­wej nie był w sta­nie do­trzeć do sedna. Miał to jed­nak gdzieś. Speł­nia­jąc nie­tu­zin­kowe za­chcianki Ża­nety, wy­ry­wał się choć na chwilę z nud­nej ru­tyny po­zo­sta­łych ro­man­sów. Ża­neta Kręt była tak roz­pa­saną nim­fo­manką, że jej ro­dzona matka, ko­bieta głę­boko wie­rząca, zde­cy­do­wała się na od­da­nie lu­bież­nicy do za­mknię­tego za­kładu psy­chia­trycz­nego, czy­niąc to w na­dziei, że współ­cze­sna me­dy­cyna zdoła do­ko­nać tego, czego nie umieli osią­gnąć na­wet ka­płani. Ty­dzień wcze­śniej bo­wiem, za pod­szep­tem pro­bosz­cza, pod­dała Ża­netę eg­zor­cy­zmom, które, rzecz ja­sna, nic nie dały.

Krę­tówna nie urze­kła Pio­tra urodą, choć dłu­gie ciemne włosy i po­są­gowa syl­wetka sta­wiały ją w czo­ło­wej dzie­siątce do­tych­cza­so­wych pod­bo­jów. Nie cho­dziło na­wet o de­mo­niczną wręcz ży­wio­ło­wość i nie­spo­żyte siły – te ce­chy cha­rak­te­ry­zo­wały prze­cież każdą nim­fo­mankę, z którą miał wcze­śniej do czy­nie­nia. Dał się po­rwać fan­ta­zji Ża­nety; dzi­kiej, ni­czym nie­skrę­po­wa­nej, prze­ła­mu­ją­cej bez opo­rów każde tabu. Łącz­nie z tym osta­tecz­nym.

Prze­ćwi­czyli w ciągu wio­sny i pierw­szych mie­sięcy lata całą Ka­ma­su­trę, ro­bili też rze­czy, o któ­rych dawno za­po­mniani au­to­rzy naj­do­sko­nal­szego z pod­ręcz­ni­ków mi­ło­ści na­wet nie po­my­śleli. Do fi­nal­nego speł­nie­nia ich związku po­zo­stało tylko...

Długo mu­sieli cze­kać na ten mo­ment. W kli­nice psy­chia­trycz­nej rzadko do­cho­dziło do zgo­nów, a zaj­mu­jący jedno ze skrzy­deł od­dział neu­ro­lo­giczny także nie na­le­żał do pla­có­wek, w któ­rych lu­dzie pa­dali jak mu­chy. W efek­cie na­le­żąca do szpi­tala ma­leńka kost­nica od mie­sięcy świe­ciła pust­kami. Tego dnia jed­nak uśmiech­nęło się do nich szczę­ście – je­śli można tak po­wie­dzieć o uda­nej pró­bie sa­mo­bój­czej nie­szczę­śnika przy­wie­zio­nego do­słow­nie pięć mi­nut temu, za­ku­ta­nego w ka­ftan, bre­dzą­cego w kółko o po­wsta­ją­cych z mar­twych lu­dziach, któ­rych nie da się w ża­den spo­sób za­bić, i o bo­skiej ka­rze, która w ciągu naj­bliż­szych dni zmieni ten świat w dzie­wiąty krąg pie­kieł.

Słu­cha­jąc beł­kotu sza­leńca, Za­drożny za­czął się po­waż­nie za­sta­na­wiać, czy po­dob­nych przy­pad­ków nie bę­dzie te­raz wię­cej. Kwa­ran­tanna, któ­rej pod­dano ja­kiś czas temu mia­sto, plotki sze­rzone dzień i noc przez co­raz licz­niej­sze rze­sze pa­ni­ka­rzy, wy­pa­try­wa­nie symp­to­mów cho­roby u naj­bliż­szych w nie­ustan­nym na­pię­ciu i stra­chu, wszystko to mu­siało się od­bić na zdro­wiu psy­chicz­nym wro­cła­wian.

Aż dziw, że szpi­tal nie pęka jesz­cze w szwach, po­my­ślał, pa­trząc na za­my­ka­jące się za nim drzwi kost­nicy.

Ża­neta zręcz­nym ru­chem za­su­nęła sko­bel. W wy­ka­fel­ko­wa­nej od pod­łogi po su­fit piw­nicy gma­chu kli­niki było dużo chłod­niej niż na ze­wnątrz. Pot po­kry­wa­jący ich roz­grzane nie tylko upa­łem ciała zro­bił się na­tych­miast lo­do­waty, przy­pra­wia­jąc oboje o dresz­cze, lecz wra­że­nie to szybko ustą­piło – przy­naj­mniej w wy­padku Za­droż­nego.

Krę­tówna oparła się o sto­jący po­środku po­miesz­cze­nia stół sek­cyjny, na któ­rym pod biel­szym od śniegu prze­ście­ra­dłem spo­czy­wało ciało sa­mo­bójcy. Idiota wy­rwał się sa­ni­ta­riu­szom, gdy ci pró­bo­wali prze­pro­wa­dzić go z ka­retki do bu­dynku. Ma­jący ręce spę­tane za ple­cami męż­czy­zna roz­pę­dził się po­chy­lony i wy­rżnął głową w mur, roz­trza­sku­jąc so­bie czaszkę.

Piotr, który nad­zo­ro­wał jego przy­ję­cie i nie chciał wy­wo­łać pa­niki w pla­cówce, ka­zał uło­żyć umie­ra­ją­cego na no­szach i prze­trans­por­to­wać pro­sto do kost­nicy. Olśnie­nia do­znał w mo­men­cie, gdy klnący pod no­sem sa­ni­ta­riu­sze zni­kali we wnę­trzu bu­dynku. Uświa­do­mił so­bie, że oto los ze­słał mu w końcu oka­zję, na którą tak długo cze­kał, nie zwle­ka­jąc więc na­wet se­kundy, po­gnał na dru­gie pię­tro, aby wy­pro­wa­dzić Ża­netę z od­działu za­mknię­tego. Za­bie­rał ją na „te­ra­pię in­dy­wi­du­alną” tak czę­sto i o tak róż­nych po­rach, że dy­żurne pie­lę­gniarki prze­stały zwra­cać na to uwagę. In­te­re­so­wało je tylko jedno: by wpi­sał ten fakt w re­jestr.

Ża­neta była wnie­bo­wzięta, usły­szaw­szy, do­kąd i po co idą. Tak mocno dy­szała mu kark, gdy scho­dzili do piw­nicy za­kra­to­wa­nymi ze wszyst­kich stron scho­dami, iż mógłby dać słowo, że do­znała pierw­szego or­ga­zmu na samą myśl o od­wie­dze­niu kost­nicy.

Te­raz wy­da­wała się rów­nie, a może na­wet jesz­cze bar­dziej pod­nie­cona. Na­chy­lała się nad zwło­kami, które jesz­cze nie osty­gły. Drżącą dło­nią unio­sła kra­niec wy­kroch­ma­lo­nego na sztywno prze­ście­ra­dła. W bla­sku je­dy­nej ża­rówki, która oświe­tlała w tym mo­men­cie po­miesz­cze­nie, przyj­rzała się twa­rzy mar­twego męż­czy­zny; po­cią­głej, za­sty­głej w peł­nym bólu gry­ma­sie, lecz mimo to przy­po­mi­na­ją­cej ob­li­cze Pio­tra. Fi­zjo­no­mia le­żą­cego na sta­lo­wym ka­ta­falku męż­czy­zny była wy­jąt­kowo blada, choć nie na­brała jesz­cze cha­rak­te­ry­stycz­nej tru­pio si­nej barwy.

– Cu­dow­nie – mruk­nęła Ża­neta, od­wra­ca­jąc się do sto­ją­cego za jej ple­cami i wła­śnie roz­pi­na­ją­cego spodnie Za­droż­nego.

Zrzu­ciła szpi­talną ko­szulę, pod którą oczy­wi­ście nie no­siła bie­li­zny, i po­now­nie na­chy­liła się nad sto­łem, za­wi­sa­jąc tu­ło­wiem tuż nad po­kry­tym bia­łym ca­łu­nem cia­łem sa­mo­bójcy. Syk­nęła, a po­tem za­drżała, gdy po­czuła w so­bie ko­chanka. Jej na­brzmiałe sutki szo­ro­wały po szorst­kim płót­nie okry­wa­ją­cego zwłoki prze­ście­ra­dła przy każ­dym moc­nym pchnię­ciu, z ja­kim Piotr w nią wcho­dził. Za­mknęła oczy, na­pa­wa­jąc się nie­wy­obra­żalną roz­ko­szą do­star­cza­jącą jej nie jed­nego, ale ca­łej se­rii or­ga­zmów, speł­nie­niem nie­osią­gal­nego zda­łoby się ma­rze­nia, a gdy otwo­rzyła je po­now­nie...

– Je­zu­sie Na­za­reń­ski!

Od­sko­czyła od stołu, po­trą­ca­jąc za­sko­czo­nego Pio­tra, który – nie­świa­dom po­wodu tak gwał­tow­nej re­ak­cji i ogra­ni­czony opusz­czo­nymi do ko­stek spodniami – nie zdo­łał utrzy­mać rów­no­wagi i padł jak długi na wy­ka­fel­ko­waną po­sadzkę.

– Czyś ty oszala...?! – wrza­snął wście­kle, ale za­milkł w pół słowa, wi­dząc, że naga Ża­neta stoi jak spa­ra­li­żo­wana za­le­d­wie krok od stołu, na któ­rym za­zwy­czaj prze­pro­wa­dzano sek­cje, i spo­gląda w nie­mym prze­ra­że­niu na trupa. – Co się stało? – za­py­tał dużo ła­god­niej­szym to­nem, gra­mo­ląc się z pod­łogi i pod­cią­ga­jąc w po­śpie­chu spodnie, co po­szło mu ła­twiej, niż są­dził, po­nie­waż czar chwili pry­snął także w jego wy­padku.

– On... On... – mam­ro­tała roz­trzę­siona Ża­neta. – On otwo­rzył oczy! – zdo­łała w końcu wy­du­kać, przy­pa­da­jąc do za­pi­na­ją­cego pa­sek Za­droż­nego i wtu­la­jąc się w niego z ca­łych sił. – Ten umar­lak spoj­rzał na mnie!

Sa­mo­bójca ożył? Nie­moż­liwe.

Piotr zba­dał go do­kład­nie. Czło­wiek z ta­kim ura­zem głowy nie miał prawa prze­żyć aż do tej chwili. Mu­siał sko­nać na no­szach, za­nim go tu­taj do­star­czono, może chwilę póź­niej, a mar­twi, jak po­wszech­nie wia­domo, nie otwie­rają oczu. Za­drożny za­drżał jed­nak, przy­po­mi­na­jąc so­bie ro­je­nia sa­mo­bójcy o zmar­twych­wstań­cach.

Od­su­nął od sie­bie prze­ra­żoną ko­chankę, by po­dejść do stołu. Le­żący na nim młody męż­czy­zna miał otwarte oczy, po­ru­szył wła­śnie po­wie­kami przy ko­lej­nym mru­gnię­ciu.

– Kurwa jego mać... – wy­mam­ro­tał Za­drożny, roz­po­zna­jąc tę twarz. – Po­pa­mię­ta­cie mnie, Cie­niaw­ski, oj, po­pa­mię­ta­cie! Wsta­waj, za­srany gnoju, i to już!

Jed­nym ru­chem ze­rwał prze­ście­ra­dło, od­sła­nia­jąc nie ka­ftan bez­pie­czeń­stwa, lecz spraną szpi­talną pi­żamę. Za­śmiałby się w głos, gdyby nie był tak wku­rzony zruj­no­wa­niem randki, któ­rej być może – a ra­czej na pewno – ni­gdy już nie zdoła po­wtó­rzyć.

– Kto to jest? – pi­snęła wciąż roz­trzę­siona Ża­neta, nie spusz­cza­jąc wzroku z pod­no­szą­cego się sztywno męż­czy­zny.

– Nie­sza­nowny pan Ma­te­usz Cie­niaw­ski we wła­snej, jesz­cze nie nad­gni­łej, ale już cuch­ną­cej oso­bie. Nasz prze­sławny cho­dzący trup... – Piotr szarp­nął ocią­ga­ją­cego się pa­cjenta za koł­nierz, sta­wia­jąc na nogi w mo­men­cie.

– To on nie żyje? – Krę­tówna zro­biła wiel­kie oczy.

– I tak, i nie – od­parł roz­ba­wiony jej py­ta­niem Za­drożny.

– Co?!

– To by­dlę cierpi na syn­drom Co­tarda... – do­pre­cy­zo­wał po­iry­to­wany Za­drożny, ale za­nim zdą­żył do­koń­czyć zda­nie, do­tarło do niego, że roz­ne­gli­żo­wana wciąż ko­chanka nie ukoń­czyła psy­chia­trii, za­tem nie po­siada apa­ratu po­ję­cio­wego, który by jej po­zwa­lał na zro­zu­mie­nie, o czym mowa. Do­dał więc po­śpiesz­nie: – Wy­daje mu się, że umarł, dla­tego nie je, nie myje się i złazi tu­taj, kiedy tylko zdoła uciec z od­działu.

.

Pre­miery ko­lej­nych od­słon

naj­krwaw­szej pol­skiej apo­ka­lipsy zom­bie

już w naj­bliż­szych mie­sią­cach!

SZPI­TAL (LUTY 2024)

KRATY (MA­RZEC 2024)

DZIEL­NICA (MA­RZEC 2024)

BUN­KIER (2025)

BA­TORY (2026)

.

Jesz­cze w tym roku!

Nowe, po­pra­wione wy­da­nie

kul­to­wego pol­skiego po­stapo,

za­chwa­la­nego przez ojca chrzest­nego ga­tunku,

Marka Ba­ra­niec­kiego:

Sa­mot­ność jest wy­bo­rem i pie­kłem Anio­łów Zła.

Wczy­ta­łem się w tę hi­sto­rię i było mi w niej bar­dzo wy­god­nie...

do chwili, gdy zda­łem so­bie sprawę,

że po­znaję hi­sto­rię naj­gor­szego czło­wieka na Ziemi.

Cząstki każ­dego z nas.

Już wkrótce:

Wy­cze­ki­wana od dawna kon­ty­nu­acja!

SA­MOT­NOŚĆ ANIOŁA ZA­GŁADY: EWA

.

SA­MOT­NOŚĆ ANIOŁA ZA­GŁADY: ADAM

[frag­ment]

Świa­tło w ste­rowni przy­ga­sło i w ko­lej­nym roz­bły­sku na­brało krwa­wej barwy ru­binu. Nie­spełna se­kundę póź­niej roz­le­gło się rów­no­cze­śnie wy­cie sy­ren i roz­pacz­liwy krzyk Su­san. Spoj­rza­łem na nią. Włą­cze­nie alarmu tak ją za­sko­czyło, że ob­lała się wrząt­kiem.

– Za­łożę się, że to ten skur­wy­syn Lee – po­wie­dzia­łem na tyle gło­śno, by mnie usły­szała, za­ra­zem się­ga­jąc do wy­łącz­nika. Ci­che klik­nię­cie i wszystko wró­ciło do normy. Ja­sne świa­tło za­lało cen­tralę i za­pa­no­wała przy­jemna ci­sza. – Gnojki mają nas na pod­glą­dzie – do­da­łem. – Pew­nie za­ło­żył się z war­tow­ni­kami o dwa do­lce, że roz­le­jesz kawę, i te­raz ta­rzają się ra­zem po pod­ło­dze...

Uśmiech­ną­łem się do obiek­tywu ka­mery i po­ka­za­łem je­den z ob­raź­li­wych ge­stów, które wszy­scy na gó­rze, a zwłasz­cza Frank, do­sko­nale zro­zu­mieli. Do­my­sły do­my­słami, ale pro­ce­dura alar­mowa była ja­sna i nie po­zwa­lała na naj­mniej­sze na­wet od­stęp­stwa w żad­nej sy­tu­acji.

Roz­po­czą­łem więc z nie­chę­cią ko­lejną turę do­piero co za­koń­czo­nej kon­troli stanu wy­rzutni i ra­kiet. Su­san zgod­nie z in­struk­cją za­jęła się w tym cza­sie łącz­no­ścią i roz­ka­zami. Mia­łem za sobą czter­na­ście si­lo­sów, gdy nie­ocze­ki­wa­nie ode­zwała się do mnie:

– O kurwa... – po­wie­dzia­łem sam do sie­bie, po­wta­rza­jąc bez­wied­nie prze­kleń­stwo rzu­cone przez Su­san.

Na ekra­nie mo­jego mo­ni­tora po­ja­wił się rząd szes­na­stu wiel­kich i czar­nych jak smoła cyfr. Się­gną­łem ma­chi­nal­nie do książki szy­frów, by po­twier­dzić ode­bra­nie i iden­ty­fi­ka­cję roz­kazu, ale wierz­cie mi, nie mu­sia­łem tego ro­bić, żeby wie­dzieć, co ozna­czają. Ko­lejne prze­kleń­stwo Sue po­twier­dziło moje naj­gor­sze przy­pusz­cze­nia. Spoj­rza­łem na nią, sie­działa w fo­telu, z wielką brą­zową plamą na kom­bi­ne­zo­nie i z otwar­tymi sze­roko ustami ga­piła się na mo­ni­tor.

– Sue... – Nie za­re­ago­wała na moje słowa, więc pod­nio­słem głos: – Su­san!

Do­piero te­raz od­wró­ciła głowę w moim kie­runku, lecz na­dal nie za­mknęła ust.

– Znasz pro­ce­dury – po­wie­dzia­łem naj­ła­god­niej, jak tylko po­tra­fi­łem.

Po­tak­nęła me­cha­nicz­nie, ale nie zro­biła nic wię­cej.

– Su­san! – Tym ra­zem po­sta­no­wi­łem ode­zwać się ostrzej. – My­li­łem się, to nie sprawka Franka. Nie pa­ni­kuj, mamy do czy­nie­nia z naj­zwy­klej­szymi w świe­cie nie­za­po­wie­dzia­nymi ma­new­rami. Nikt nie wyda roz­kazu ataku. Mu­simy tylko uzbroić gło­wice i przy­go­to­wać ra­kiety do ewen­tu­al­nego startu. E-wen-tu-al-ne-go.

– Aku­rat – wy­szep­tała po­wąt­pie­wa­jąco, ale w końcu za­brała się do ro­boty.

Rzu­ci­łem okiem na sta­tus bazy. Def­con 2, je­den krok od wojny. Ak­ty­wa­cja wszyst­kich wy­rzutni, ra­kiet, ty­sięcy pie­przo­nych gło­wic naj­bar­dziej mor­der­czej broni, jaką znała ludz­kość. Od razu do peł­nej go­to­wo­ści bo­jo­wej, bez pro­ce­dur po­twier­dze­nia, bez roz­ka­zów zwrot­nych. Pro­sto pod klucz. Każ­dego wie­czora i ranka mo­dli­łem się, aby ni­gdy nie było mi dane uj­rzeć tych wła­śnie cho­ler­nych cyfr, które ostatni żoł­nierz wi­dział całe wieki temu, chyba jesz­cze pod­czas kry­zysu ku­bań­skiego.

– Po­dasz mi od­czyty, jak tylko skoń­czę pro­ce­durę spraw­dza­jącą – przy­po­mnia­łem.

Jej za­da­niem było wpro­wa­dza­nie ko­dów ak­ty­wu­ją­cych, ja zaj­mo­wa­łem się resztą. Do­pro­wa­dze­nie do peł­nej go­to­wo­ści bo­jo­wej na­szych wy­rzutni po­winno trwać mniej niż dwie mi­nuty.

– Po­rucz­nik Adam Sa­wyer, dwu­dzie­sty pierw­szy kwiet­nia, go­dzina zero je­den, je­den, pięć, zmiana Delta.

Wszyst­kie wy­rzut­nie go­towe do od­pa­le­nia – po­twier­dzi­łem do mi­kro­fo­nów wy­ko­na­nie roz­kazu, gdy ostat­nia kon­tro­lka za­pło­nęła na zie­lono.

Te­raz mo­gli­śmy tylko cze­kać. Nie po­wiem, że była to kom­for­towa sy­tu­acja. Za­zwy­czaj pod­czas alar­mów ćwi­czeb­nych nie uży­wa­li­śmy praw­dzi­wych ko­dów star­to­wych, co po­zwa­lało na spo­koj­niej­sze prze­pro­wa­dza­nie pro­ce­dur. Z dru­giej jed­nak strony cho­ler­nie uła­twiało prze­ła­ma­nie się, mie­li­śmy bo­wiem nie­za­chwianą pew­ność, że na­ci­ska­jąc czer­wony gu­zik, nie roz­pę­tamy pie­kła na Ziemi. Szta­bowcy twier­dzili od lat, że ta­kie za­bawy nie są w sta­nie od­wzo­ro­wać wa­run­ków bo­jo­wych i dla­tego na­leży ko­niecz­nie je zmie­nić. Żeby wszyst­kie alarmy, w tym próbne, wy­glą­dały jak ten dzi­siej­szy...

Wie­dzia­łem o tym, jak chyba wszy­scy w na­szej ba­zie i cho­ciaż nie do­tarła do nas żadna wia­do­mość o zmia­nie pro­ce­dur, li­czy­łem w skry­to­ści du­cha, że ktoś gdzieś na gó­rze, może na­wet w Bia­łym Domu, wpadł na po­mysł, iż nad­szedł czas, aby „re­al­nie” prze­te­sto­wać spraw­ność sys­te­mów obrony. Tak... To wy­da­wało mi się, zwa­żyw­szy na prze­bieg zda­rzeń, cał­kiem praw­do­po­dobne. W dwa ty­siące dwu­dzie­stym szó­stym, tuż po za­koń­cze­niu kry­zysu taj­wań­skiego, prze­pro­wa­dzono po­dobne ćwi­cze­nia. Pod­mie­niono wtedy wszyst­kie kody do­stępu w ta­jem­nicy przed per­so­ne­lem baz ra­kie­to­wych, z wy­jąt­kiem naj­wyż­szego do­wódz­twa, i prze­pro­wa­dzono alarm bo­jowy, do od­pa­le­nia ra­kiet włącz­nie, sy­mu­lu­jąc eska­la­cję ist­nie­ją­cego w rze­czy­wi­sto­ści kon­fliktu. Po pię­ciu do­bach nie­wy­obra­żal­nego stresu, po czter­dzie­stu go­dzi­nach utrzy­my­wa­nia Def­con 2, kar­mieni ob­ra­zami mi­liona chiń­skich żoł­nie­rzy wy­ru­sza­ją­cych w mo­rze, lu­dzie za­mknięci w ba­zach ra­kie­to­wych nie mo­gli mieć złu­dzeń – oni WIE­DZIELI, CO ozna­cza ten roz­kaz. Po­dobno tylko szes­na­ście pro­cent ze­spo­łów dy­żu­ru­ją­cych zde­cy­do­wało się na uży­cie klu­czy.

Szes­na­ście pro­cent... I to długo po upły­wie re­gu­la­mi­no­wych dwóch mi­nut.

To był mo­ment zwrotny dla stra­te­gów z Pen­ta­gonu.

Pa­mię­ta­łem do­sko­nale, jaka bu­rza roz­pę­tała się w Wa­szyng­to­nie, gdy te dane uj­rzały świa­tło dzienne. Po­le­ciały głowy, całe mo­rze głów. Mó­wiono na­wet o zauto­ma­ty­zo­wa­niu ca­łego sys­temu, ale pre­zy­dent miała jaja, nie ule­gła na­ci­skom do­rad­ców i po burz­li­wych de­ba­tach zde­cy­do­wano za­cho­wać sta­tus quo. Na­dal czło­wiek miał zde­cy­do­wać o za­gła­dzie swo­jego ga­tunku. Do dzi­siaj uwa­ża­łem to za słuszne, lecz...

Spoj­rza­łem znów na Su­san. Była blada, bar­dzo blada, za mo­ment mo­gła się za­ła­mać.

– Sue, pa­mię­tasz dwa ty­siące dwu­dzie­sty szó­sty? – za­py­ta­łem.

Ski­nęła głową.

– Wy­daje mi się, że dzi­siaj mamy do czy­nie­nia z czymś po­dob­nym.

Zer­k­nęła na mnie i zo­ba­czy­łem wy­raź­nie, że drżą jej ką­ciki ust.

– My­ślisz... że to jest test? – Nie za­pa­no­wała do końca nad gło­sem, choć bar­dzo się sta­rała.

– Nie my­ślę, ja to wiem. – Mu­sia­łem ją uspo­koić za wszelką cenę. – Kto mógłby nas za­ata­ko­wać bez ostrze­że­nia? Chiń­czycy? Ro­sja­nie? Po jaką cho­lerę? Prze­cież to nie dwu­dzie­sty wiek...

– Nie, to nie dwu­dzie­sty wiek...

Spo­dzie­wa­łem się, że uczepi się każ­dej my­śli, która po­zwoli jej od­rzu­cić po­wagę sy­tu­acji, i nie po­my­li­łem się.

– Po­myśl lo­gicz­nie, Sue. Od czasu wojny z Ira­nem mamy cho­ler­nie nudną służbę. Sześć pie­przo­nych lat to­tal­nego spo­koju. Ko­rea stała się oazą zjed­no­czo­nej szczę­śli­wo­ści, Ro­sja jest zbyt za­jęta li­za­niem ran, a Chiny wciąż nie prze­tra­wiły Taj­wanu.

– Wiesz, Ada­mie... – Moje słowa wresz­cie za­częły do niej do­cie­rać. – Przed wyj­ściem na tę zmianę oglą­da­łam wia­do­mo­ści. Ju­tro je­dziemy z dzie­cia­kami He­len do Di­sney­landu w Ana­heim, chcia­łam zo­ba­czyć pro­gnozy po­gody. Na CNN nie było żad­nej wzmianki o kon­flik­cie czy wzro­ście na­pię­cia...

– Sama wi­dzisz. – Po­zwo­li­łem so­bie na ła­godny uśmiech, choć nie by­łem w na­stroju do żar­tów. – Po­dejdźmy do tego spo­koj­nie, Sue. Zo­ba­czysz, za chwilę do­sta­niemy od­wo­ła­nie tego ku­rew­skiego alarmu.

Tym ra­zem nie mia­łem ra­cji. Od­wo­ła­nie nie przy­szło. Nie mi­nęło dwa­dzie­ścia se­kund od mo­mentu, gdy wy­po­wie­dzia­łem ostat­nie słowa, a wszyst­kie ekrany ożyły, wy­peł­nia­jąc się ko­lej­nymi rzę­dami cyfr. Nie wie­rzy­łem wła­snym oczom.

Def­con 1!

Do si­lo­sów po­pły­nęły z po­wierzchni po­twier­dze­nia ce­lów, kody dla po­szcze­gól­nych gło­wic, na ko­niec do­sta­li­śmy roz­kazy na­tych­mia­sto­wego od­pa­le­nia. Te­raz i ja po­czu­łem zimny pot ście­ka­jący po ple­cach.

– Prze­cho­dzimy na tak­tyczny. – Wy­da­łem po­le­ce­nie, oba­wia­jąc się, że Su­san go nie wy­kona, ale ku mo­jemu zdzi­wie­niu główny ekran na­tych­miast wy­peł­nił się zna­jo­mymi li­niami i sym­bo­lami.

– Klucz – roz­pią­łem kom­bi­ne­zon i ze­rwa­łem łań­cu­szek, na któ­rym mia­łem za­wie­szoną kartę ma­gne­tyczną zwaną po­tocz­nie, na pa­miątkę daw­nych cza­sów, „klu­czem”. Trzy­ma­jąc ją w ręce, po­pa­trzy­łem na Su­san. Wa­hała się, lecz gdy ski­ną­łem głową, się­gnęła trzę­są­cymi się rę­kami do zamka bły­ska­wicz­nego.

– Od­pa­le­nie na trzy – po­wtó­rzy­łem ko­mendę, któ­rej ni­gdy nie chcia­łem wy­po­wia­dać na po­waż­nie.

– Na trzy – usły­sza­łem krótką od­po­wiedź.

– Je­den.

– Je­den... – po­wtó­rzyła za mną, jakby cier­piała na echo­la­lię.

– Dwa.

– Dwa... – Jej głos wy­raź­nie za­drżał.

– Trzy. – Mimo że prze­cią­gną­łem klucz przez czyt­nik, ekran mo­ni­tora po­zo­stał czarny. Spoj­rza­łem na Su­san. Trzy­mała kartę w szcze­li­nie, ale nie wy­ko­nała ostat­niego ru­chu.

– Sue! – po­wie­dzia­łem, sta­ra­jąc się, aby za­brzmiało to na­gląco. – Wy­ko­naj roz­kaz!

Po­krę­ciła głową.

– Osza­la­łaś?! – Te­raz już krzy­cza­łem. – Od­ma­wiasz wy­ko­na­nia roz­kazu?!

– To nie może być prawda...

– Nie nam to oce­niać! Wy­ko­naj roz­kaz!

– Nie! – od­parła krótko i sta­now­czo.

Po­czu­łem, że tracę nad nią kon­trolę.

– Su­san, nie wiem, co ci się roi w gło­wie, ale wiedz jedno: ci na gó­rze wy­prują z nas... a zwłasz­cza z cie­bie wszyst­kie flaki, kiedy do­wie­dzą się, że za­wio­dłaś.

– Je­śli wy­ko­nam roz­kaz, skażę na śmierć mi­liony lu­dzi. Setki mi­lio­nów...

– Je­śli to nie są ma­newry, wła­śnie ska­zu­jesz na śmierć setki mi­lio­nów Ame­ry­ka­nów!

– To nie tak, Ada­mie... Je­śli to jest praw­dziwa wojna, od­pa­le­nie na­szych ra­kiet nie ura­tuje ani jed­nego ist­nie­nia. Ja po pro­stu nie mogę...

Niech to szlag. Re­ak­cja jak z pod­ręcz­nika. Lata szko­leń, a i tak nie wy­trzy­mała na­pię­cia i świa­do­mo­ści, że uczest­ni­czy w znisz­cze­niu wszel­kiego ży­cia na pla­ne­cie. Mu­sia­łem za­grać va ba­nąue, choć prawdę po­wie­dziaw­szy, też znaj­do­wa­łem się bli­sko gra­nicy wy­trzy­ma­ło­ści.

– Sue, po­wiedz szcze­rze, ufasz mi?

– Tak.

– Za­tem po­słu­chaj uważ­nie, co ci po­wiem. Nie mamy pew­no­ści, czy to jest praw­dziwy alarm czy tylko nie­stan­dar­dowe ćwi­cze­nia, prawda?

– Prawda – po­wtó­rzyła jak au­to­mat.

– Wła­śnie. – Za­czerp­ną­łem głę­boko po­wie­trza i po­sze­dłem za cio­sem: – Je­stem pe­wien, że bie­rzemy udział w te­ście po­dob­nym do tego z roku dwa ty­siące dwu­dzie­stego szó­stego. A na­wet je­śli się mylę, ak­ty­wu­jąc kody od­pa­le­nia, wcale nie bie­rzesz na sie­bie od­po­wie­dzial­no­ści za to, co na­stąpi. Po pierw­sze, nie ty pod­ję­łaś tę de­cy­zję...

– Na­prawdę? – Choć miała opusz­czoną głowę, wi­dzia­łem, że ką­ciki jej ust wę­drują w górę.

– Su­san, wiesz rów­nie do­brze jak ja, że na pięć­dzie­siąt dwa bun­kry do­wo­dze­nia tylko szes­na­ście ma po­łą­cze­nie z wy­rzut­niami ra­kiet. I nikt nie wie, które z nich w da­nym mo­men­cie ste­rują ca­łym sys­te­mem. Do­brze mó­wię?

– Do­brze. – Na­dal na mnie nie pa­trzyła, ale za­uwa­ży­łem, że z jej twa­rzy ustę­puje na­pię­cie.

Chwy­ciła ha­czyk. Punkt dla mnie. Żeby wy­grać, mu­sia­łem de­li­kat­nie do­pro­wa­dzić sprawę do fi­nału.

– Wy­niki te­stu z cza­sów kry­zysu taj­wań­skiego do­wio­dły, że mało kto po­dej­mie się zgła­dze­nia mi­lio­nów ludz­kich ist­nień. Dla­tego do­wódz­two po­sta­no­wiło sko­rzy­stać z opcji plu­tonu eg­ze­ku­cyj­nego. Pa­mię­tasz tę za­sadę? Kil­ku­na­stu żoł­nie­rzy strzela, ale tylko dwóch, trzech używa ostrej amu­ni­cji. Nikt nie ma pew­no­ści, że za­bił. Wszy­scy mają za to na­dzieję, że ktoś inny był ka­tem. – Mó­wiąc te słowa, za­czy­na­łem bło­go­sła­wić czło­wieka, który wpadł na tak sza­tań­ski po­mysł. – Su­san, po­dob­nie jest z nami. Pew­nie na­wet nie ma zna­cze­nia, czy uży­jesz swo­jej karty czy nie. Ra­kiety i tak po­lecą. My tylko dbamy o go­to­wość bo­jową na­szych si­lo­sów, kody są du­blo­wane, na­dejdą z paru miejsc rów­no­cze­śnie. Je­śli to praw­dziwa wojna, twój sprze­ciw się nie li­czy, ale je­śli mamy do czy­nie­nia z ćwi­cze­niami, wła­śnie mar­nu­jesz so­bie ży­cie. Wy­pie­przą cię na zbity pysk, a ja pew­nie po­lecę za­raz za tobą. Zero od­prawy, zero szans na przy­zwo­itą ro­botę, wil­czy bi­let na dłu­gie lata, pod wa­run­kiem, że nie wsa­dzą nas do wię­zie­nia za zdradę. Na­prawdę tego chcesz? Ma­rzy ci się spa­nie w kar­to­nach gdzieś w East LA?

– Może masz ra­cję...

– Mam ra­cję, Su­san – prze­rwa­łem jej bez ce­re­gieli.

Wresz­cie spoj­rzała na mnie, za­uwa­ży­łem, że ma łzy w oczach.

– Od­pa­lamy na trzy – po­wtó­rzy­łem roz­kaz.

– Na trzy – po­twier­dziła.

– Raz.

– Dwa.

– Trzy – tym ra­zem na­sze głosy zle­wały się w jedno.

Zni­ka­jące li­nie kodu na mo­ni­to­rach po­twier­dzały wy­ko­na­nie roz­kazu. Za­brało nam to sześć mi­nut dwa­dzie­ścia se­kund, a więc po­nad trzy razy dłu­żej, niż za­kła­dał re­gu­la­min.

Le­piej późno niż wcale, po­wia­dają.

Otar­łem pot z czoła. Po­mimo pra­cu­ją­cej pełną parą kli­ma­ty­za­cji na­gle w cen­trali zro­biło się duszno. Mia­łem cho­lerną na­dzieję, że za se­kundę zo­ba­czę ko­mu­ni­kat ob­wiesz­cza­jący ko­niec ćwi­czeń. A je­śli nie... Ja też chcia­łem wie­rzyć, że by­li­śmy tylko pion­kami w tej grze, że ci na gó­rze za­de­cy­do­wali o wszyst­kim, a nam przy­szło tylko, peł­nić rolę sta­ty­stów. Cho­ciaż uży­łem klu­cza, cho­ciaż na­mó­wi­łem do tego Sue, nie do­pusz­cza­łem do sie­bie my­śli, że oto wy­pu­ści­li­śmy na wol­ność szes­na­stu lśnią­cych, smu­kłych jeźdź­ców apo­ka­lipsy.

– Amen. – Usły­sza­łem szept Su­san, le­d­wie za­pa­dła ci­sza.

Oboje wpa­try­wa­li­śmy się w ekran tak­tyczny. Na ra­zie nic się nie działo, oczami wy­obraźni wi­dzia­łem jed­nak na po­ły­sku­ją­cej ma­towo czerni po­twier­dze­nie zda­nia te­stu, gdy wtem na gór­nej kra­wę­dzi mapy po­ja­wiły się trój­kątne sym­bole. Je­den, drugi, piąty, szybko stra­ci­łem ra­chubę. Na­prze­ciw nim mknęły z cen­trum mapy nie mniej liczne znaczki.

– Na­dal są­dzisz, że to ćwi­cze­nia? – szep­nęła Sue.

– Nie wiem – od­po­wie­dzia­łem zgod­nie z prawdą. – Nic już nie wiem.

– Mamy po­twier­dze­nie, czyje to ra­kiety? – za­py­tała.

Spraw­dzi­łem od­czyty tra­jek­to­rii.

– Idą znad bie­guna i od wschodu. To Ro­sja­nie.

– Ro­sja­nie?

Tym ra­zem nie od­po­wie­dzia­łem. Wpa­try­wa­łem się w ekran, który przy­po­mi­nał mi ob­raz z ar­cha­icz­nej gry wi­deo, jaką mie­li­śmy wieki temu w Kan­sas City. Nie pa­mię­ta­łem do­kład­nie jej ty­tułu. „Mis­sile Com­mand” czy ja­koś tak... W każ­dym ra­zie czło­wiek pro­jek­tu­jący gra­fikę na­szego ekranu tak­tycz­nego mu­siał być fa­nem tej gry. Li­nie przed­sta­wia­jące tory nad­la­tu­ją­cych ra­kiet wy­dłu­żały się wolno, lecz nie­ustan­nie. Zbyt wolno. Na­sze po­ci­ski prze­chwy­tu­jące po­winny je do­paść jesz­cze nad te­ry­to­rium Ka­nady. Sto, może na­wet dwie­ście mil od gra­nicy. Cze­ka­łem na wy­nik tego star­cia, za­ci­ska­jąc ner­wowo dło­nie na wy­tar­tych opar­ciach fo­tela.

W księ­gar­niach jesz­cze w tym roku!