Samotność Anioła Zagłady. Adam - Robert J. Szmidt - ebook + audiobook + książka

Samotność Anioła Zagłady. Adam ebook i audiobook

Robert J. Szmidt

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Adam Sawyer to Anioł Zagłady, żołnierz, którego zadaniem, w razie wybuchu wojny, jest odpalenie arsenału nuklearnego USA. Adam Sawyer to także wybraniec, jeden z nielicznych, którzy taką wojnę przeżyją dzięki programowi „Arka” pozwalającemu na odbudowanie życia na wyjałowionej głowicami trineutronowymi Ziemi. Okrutny los sprawia jednak, że Adam zostaje wybudzony ze snu kriogenicznego. Jedyną szansą na przetrwanie jest dotarcie do znajdującego się po przeciwległej stronie kontynentu centrum „Arki”. Samotna podróż przez wyludnione Stany Zjednoczone to zarazem wyprawa w głąb siebie, a zarazem nieustanna walka z nieubłaganymi siłami natury i najskrytszymi lękami. Na końcu tej drogi czeka prawda po stokroć gorsza od wszystkiego, z czym zetknął się człowiek. Czy Adam zdoła ją udźwignąć?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 368

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 27 min

Lektor: Tomasz Bielawiec
Oceny
4,3 (116 ocen)
67
21
21
4
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TomekB69

Nie polecam

Wszystko co się dzieje w tej książce wydarza się w pierwszych 10 minutach. Dalej nie dzieje się nic. Za przebrnięcie 6 godzin powinienem dostać medal.
00
imkako

Całkiem niezła

początek i koniec ciekawe, środek nuda można przewijać
00
dominikanous

Całkiem niezła

niezła
00
lofo1970

Nie oderwiesz się od lektury

czekam na ciąg dalszy
00
RainbowDashPH

Nie oderwiesz się od lektury

książka jednego bohatera - takie Cast Away postapo. czyta się bardzo dobrze - mimo braku wartkiej akcji, nie jest ani trochę nudna. podobało mi się wytłumaczenie całej sytuacji (ciekawe i nie przekombinowane jak to zazwyczaj bywa), a także samo zakończenie - trochę zaskakujące, bo jednak spodziewałam się innych wyborów głównego bohatera. nie czytałam dodatkowego rozdziału "Ewa", bo już mam ściągniętą całą książkę. Audiobook super przeczytany (w Ewie jest dramat).
00

Popularność




Re­dak­cjaUr­szula Gard­ner
Ko­rektaJa­nusz Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładkiDark Crayon
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Ro­bert J. Szmidt, 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze w tej edy­cji
ISBN 978-83-83295-25-1
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

– Po­ziom szó­sty, sta­no­wi­sko kon­troli. Pro­szę przy­go­to­wać się do pro­ce­dury ska­no­wa­nia.

Aniel­ski głos do­bie­ga­jący z ukry­tych gło­śni­ków miał na­prawdę nie­ziem­skie brzmie­nie.

Lata temu po­zna­łem ko­bietę, która uży­czyła go sys­te­mowi kom­pu­te­ro­wemu na­szej bazy. An­na­belle przez parę de­kad pra­co­wała w naj­po­pu­lar­niej­szej agen­cji ofe­ru­ją­cej miesz­kań­com Ka­li­for­nii seks przez te­le­fon. Kil­ka­dzie­siąt lat do­świad­cze­nia w tym fa­chu zro­biło swoje. Wielu męż­czyzn prze­szłoby przez ogień wszyst­kich krę­gów pie­kieł, i to na bo­saka, byle raz jesz­cze ją usły­szeć. Wielu, ale na pewno nie ja. Zbyt długo miesz­ka­łem nad jej apar­ta­men­tem, zbyt wiele wi­dzia­łem, by ten cu­dow­nie brzmiący alt na­dal wpra­wiał mnie w eks­tazę. Była matką trójki dzie­cia­ków, babką ko­lej­nej piątki, dzi­siaj może na­wet i pra­babką. Miała skórę czarną jak smoła, lecz idę o za­kład, że tak samo, je­śli nie bar­dziej, mroczna była jej du­sza. Inne ce­chy cha­rak­te­ry­styczne? Pro­szę bar­dzo: pięć stóp wzro­stu w ka­pe­lu­szu przy wa­dze prze­cięt­nego hi­po­po­tama.

– Po­rucz­nik Adam Sa­wyer, kod do­stępu 143-05-49-as-i4-03-04 – wy­re­cy­to­wa­łem po raz ty­sięczny moją kwe­stię z tej sceny i uło­ży­łem głowę na wy­pro­fi­lo­wa­nym czyt­niku ska­nera siat­kówki oka. Dło­nie tra­fiły w tym cza­sie na sen­sory po­rów­nu­jące li­nie pa­pi­larne. Czy­sta ru­tyna, ale mimo kilku lat po­wta­rza­nia tej prak­tyki le­d­wie wy­czu­walne ukłu­cia prób­ni­ków DNA wciąż draż­niły skórę. Spoj­rza­łem na po­zba­wioną wy­razu twarz ofi­cera dy­żur­nego. Dane już spły­wały na jego mo­ni­tor – jak przed­wczo­raj, ty­dzień, mie­siąc i rok temu. Na do­brą sprawę zna­li­śmy się z Fran­kiem tak do­brze, że mógłby mnie prze­pu­ścić w ciemno, bez tego biu­ro­kra­tycz­nego cyrku. Wie­dział o mnie wię­cej niż ja sam – czyż to nie jemu za­wdzię­cza­łem bez­pieczne po­wroty na kwa­terę, ile­kroć urwał mi się film? Ale re­gu­la­min rzecz święta, zwłasz­cza w woj­sku, zwłasz­cza tu­taj. Żoł­nie­rzu, nie py­taj, po­wia­dają... Więc nie py­tam, choć na­kłu­wane zbyt czę­sto opuszki swę­dzą jak wszy­scy dia­bli.

Kon­tro­lka przy drzwiach zmie­niła ko­lor na zie­lony i mo­głem wresz­cie do­stać się do śluzy. Tylko parę kro­ków dzie­liło mnie od lśnią­cego ku­szącą bielą wal­co­wa­tego wnę­trza ka­biny. Nie wsze­dłem jed­nak do windy, lecz za­cze­ka­łem na Su­san, która wła­śnie roz­po­czy­nała pro­ce­dury bez­pie­czeń­stwa. Gdy do­łą­czyła do mnie, unio­słem rękę w kie­runku pan­cer­nej szyby, dwa razy otwarta dłoń, kciuk wy­su­nięty w górę. Ju­tro o dzie­sią­tej? W od­po­wie­dzi otrzy­ma­łem lek­kie ski­nie­nie głowy, a chwilę póź­niej zo­ba­czy­łem ten zna­jomy, szel­mow­ski uśmiech na żół­tej, pła­skiej i sko­śno­okiej twa­rzy. Nie tylko ad­mi­ni­stra­cja ma swoje kody. Drzwi otwo­rzyły się z ci­chym sy­kiem, ale już wie­dzia­łem, co będę ro­bił z Fran­kiem po za­koń­cze­niu zmiany.

– Dzięki – szep­nęła mi do ucha Sue, za­nim ru­szy­li­śmy w dół.

Uśmiech­ną­łem się. Osiem­dzie­siąt sie­dem pię­ter to niby nie­wiele, rap­tem mi­nuta w jedną stronę i tyle samo w drugą, ale mu­sia­łaby cze­kać w cho­ler­nie cia­snej, her­me­tycz­nej ślu­zie na po­wrót ka­biny. I nie sa­mot­ność by­łaby dla niej naj­gor­sza. Choć bar­dzo sta­rała się to ukryć, wie­dzia­łem, że pa­nicz­nie boi się ma­łych, za­mknię­tych prze­strzeni.

– Nie ma za co – od­szep­ną­łem. – W końcu czego się nie robi dla... part­nera.

Prze­słała mi ca­łusa i od­wró­ciła się do drzwi. Ka­bina już wy­ha­mo­wy­wała. Z ci­chym sy­kiem pneu­ma­tyczne drzwi wy­pu­ściły nas do ja­sno oświe­tlo­nego, ale wciąż klau­stro­fo­bicz­nie wą­skiego ko­ry­ta­rza. Prze­pu­ści­łem Sue i ru­szy­łem za nią w se­le­dy­nową świa­tłość. Po­noć wy­bitni psy­cho­lo­dzy sta­wali na gło­wie, aby ko­lo­ry­styka oraz wy­strój cen­trali dzia­łały uspo­ka­ja­jąco na słu­żą­cych tu­taj lu­dzi, lecz nie tylko ja mia­łem wra­że­nie, że w tym miej­scu teo­ria dra­ma­tycz­nie roz­mija się z prak­tyką.

Jesz­cze jedna iden­ty­fi­ka­cja po­prze­dzona słod­kim gło­sem An­na­belle i mo­gli­śmy ode­tchnąć pełną pier­sią w prze­stron­nej ste­rowni. Prze­ka­za­nie klu­czy, kilka spro­śnych uwag, pod­pisy na roz­kła­dzie jazdy, przy­ja­ciel­skie klep­nię­cie w ra­mię i chłopcy z po­przed­niej zmiany ru­szyli do windy.

– Kawa? – za­py­tała jak zwy­kle Su­san.

– Kawa – od­po­wie­dzia­łem zgod­nie z ru­tyną.

Jed­nym z nie­licz­nych przy­wi­le­jów Anio­łów Za­głady była praw­dziwa kawa Blue Mo­un­tain. Rolls-royce w swoim ga­tunku. Bo­gata w ko­fe­inę i we wszystko, co nie­zdrowe. Zu­peł­nie inna od tej lury, którą ser­wo­wano w kan­ty­nach na po­wierzchni. Dla­tego za­wsze roz­po­czy­na­li­śmy dy­żur od kubka czar­nego jak smoła, aro­ma­tycz­nego na­poju.

Usia­dłem w fo­telu i uru­cho­mi­łem pro­ce­durę spraw­dza­jącą. Naj­pierw obo­wią­zek, póź­niej przy­jem­ność. Ekran za­pło­nął rzę­dami opa­li­zu­ją­cych zie­lono cyfr. Kon­trola prze­bie­gała spraw­nie, jak za­wsze. O ile do­brze pa­mię­tam, pod­czas mo­jej zmiany do­szło tylko do dwu awa­rii. Nic szcze­gól­nego – wy­ciek pa­liwa z nie­szczel­nego prze­wodu i drobne uszko­dze­nie mo­dułu chwy­taka. Dzi­siej­szy test wszyst­kich szes­na­stu wy­rzutni wy­padł śpie­wa­jąco. Sta­lowe cy­gara roz­miesz­czone w si­lo­sach od­da­lo­nych o po­nad dwa­dzie­ścia mil od fo­teli, w któ­rych sie­dzie­li­śmy, spo­koj­nie cze­kały na roz­kazy.

– Twoja dzienna dawka tru­ci­zny. – Za­nim usły­sza­łem te słowa, po­czu­łem znie­wa­la­jący aro­mat kawy.

– Dzięki.

Zgod­nie z ry­tu­ałem nie ru­sza­łem jesz­cze kubka, który Su­san po­sta­wiła na pod­stawce obok mo­jego sta­no­wi­ska.

Naj­pierw obo­wią­zek, póź­niej przy­jem­ność, jako się rze­kło.

– Po­rucz­nik Adam Sa­wyer, dwu­dzie­sty pierw­szy kwiet­nia, go­dzina zero je­den, je­den, je­den, zmiana Delta. Mel­duję wy­ko­na­nie wszyst­kich pro­ce­dur otwar­cia, pełne spraw­dze­nie sys­temu, brak sy­gna­łów o uszko­dze­niach i awa­riach. Na­stępna kon­trola wy­rzutni i ra­port o go­dzi­nie zero trzy, je­den, je­den.

Ko­lejne na­ci­śnię­cie kla­wi­sza za­koń­czyło pro­ce­durę przej­mo­wa­nia dy­żuru. Te­raz mia­łem prawo do pierw­szego łyka kawy. Się­gną­łem ostroż­nie po go­rący na­par i prze­nio­słem go na kon­solę przed sobą. Spoj­rza­łem na Sue – była go­towa do fazy dru­giej.

– Od­pa­le­nie na trzy – po­wie­dzia­łem, uno­sząc pół­li­trowy zie­lony ku­bek z logo na­szej jed­nostki, które po­ja­wiało się na ka­mion­ko­wej po­wierzchni pod wpły­wem cie­pła. Po­sępny anioł z go­re­ją­cym mie­czem stał już na glo­bie opa­sa­nym czarną wstęgą. – Je­den, dwa – od­li­cza­li­śmy ra­zem – i...

Świa­tło w ste­rowni przy­ga­sło i w ko­lej­nym roz­bły­sku na­brało krwa­wej barwy ru­binu. Nie­spełna se­kundę póź­niej roz­le­gły się rów­no­cze­śnie wy­cie sy­ren i roz­pacz­liwy krzyk Su­san. Spoj­rza­łem na nią. Włą­cze­nie alarmu tak ją za­sko­czyło, że ob­lała się wrząt­kiem.

– Za­łożę się, że to ten skur­wy­syn Lee – po­wie­dzia­łem na tyle gło­śno, by mnie usły­szała, się­ga­jąc do wy­łącz­nika. Ci­che klik­nię­cie i wszystko wró­ciło do normy. Ja­sne świa­tło za­lało cen­tralę i za­pa­no­wała przy­jemna ci­sza. – Gnojki mają nas na pod­glą­dzie – do­da­łem. – Pew­nie za­ło­żył się z war­tow­ni­kami o dwa do­lce, że roz­le­jesz kawę, i te­raz ta­rzają się ra­zem po pod­ło­dze...

Uśmiech­ną­łem się do obiek­tywu ka­mery i po­ka­za­łem je­den z ob­raź­li­wych ge­stów, które wszy­scy na gó­rze, a zwłasz­cza Frank, do­sko­nale zro­zu­mieli. Do­my­sły do­my­słami, ale pro­ce­dura alar­mowa była ja­sna i nie po­zwa­lała na naj­mniej­sze na­wet od­stęp­stwa w żad­nej sy­tu­acji. Roz­po­czą­łem więc z nie­chę­cią ko­lejną turę do­piero co za­koń­czo­nej kon­troli stanu wy­rzutni i ra­kiet. Su­san zgod­nie z in­struk­cją za­jęła się w tym cza­sie łącz­no­ścią i roz­ka­zami. Mia­łem za sobą czter­na­ście si­lo­sów, gdy nie­ocze­ki­wa­nie ode­zwała się do mnie:

– Adam... – Mimo że głos Sue za­brzmiał płacz­li­wie, nie prze­rwa­łem pracy; tak nie­wiele zo­stało do końca. Ona jed­nak nie dała za wy­graną. Po­wtó­rzyła moje imię, tym ra­zem gło­śniej. Ale ja fi­na­li­zo­wa­łem wła­śnie pięt­nastkę i na­dal nie za­mie­rza­łem prze­rwać kon­troli. Za trze­cim ra­zem krzyk­nęła, co zmu­siło mnie w końcu do ode­rwa­nia oczu od ekra­nów. Wy­glą­dała strasz­nie, była o wiele bled­sza od farby po­wle­ka­ją­cej ściany ste­rowni. – Tom, my­ślę, że po­wi­nie­neś rzu­cić na to okiem – po­wie­działa ci­cho, wska­zu­jąc na ekran ter­mi­nalu.

Za­uwa­ży­łem, że ze zde­ner­wo­wa­nia za­miast praw­dzi­wego imie­nia użyła prze­zwi­ska, które za­wdzię­cza­łem cho­ler­nemu przy­ja­cie­lowi, ka­pi­ta­nowi Fran­kowi, na za­wsze „Fiut­kowi”, Lee, w cy­wilu wiel­kiemu mi­ło­śni­kowi prozy Marka Twa­ina. Tom Sa­wyer... Bar­dzo śmieszne. Zwłasz­cza gdy weź­mie się pod uwagę moje po­cho­dze­nie...

– Jak tylko skoń­czę... – Bra­ko­wało może dwu­dzie­stu se­kund do wy­świe­tle­nia ostat­nich da­nych.

– Kurwa! – To la­ko­niczne, acz do­sadne stwier­dze­nie w ustach Su­san Tan­ner miało moc so­lid­nego trzę­sie­nia ziemi. Pie­przyć Mer­cal­lego, to była ósemka w skali Rich­tera, je­śli nie dzie­wiątka. Zna­łem ko­bietę już trzy lata, i to na­prawdę do­brze, Frank po­wie­działby na­wet, że do­głęb­nie, a jesz­cze przy mnie nie za­klęła. Naj­moc­niej­sze słowo, ja­kie kie­dy­kol­wiek pa­dło z jej ust, mie­ściło się w sfe­rze to­le­ran­cji wy­jąt­kowo grzecz­nego pię­cio­latka. Skoro te­raz użyła słowa po­wszech­nie uwa­ża­nego za ob­raź­liwe, mu­siało zda­rzyć się coś na­prawdę nie­zwy­kłego. Prze­łą­czy­łem się na główny ka­nał, choć było to ewi­dentne zła­ma­nie re­gu­la­minu.

– O kurwa... – po­wie­dzia­łem do sie­bie, po­wta­rza­jąc bez­wied­nie prze­kleń­stwo rzu­cone przez Su­san.

Na ekra­nie mo­jego mo­ni­tora po­ja­wił się rząd szes­na­stu wiel­kich i czar­nych jak smoła cyfr. Się­gną­łem ma­chi­nal­nie do książki szy­frów, by po­twier­dzić ode­bra­nie i iden­ty­fi­ka­cję roz­kazu, ale wierz­cie mi, nie mu­sia­łem tego ro­bić, żeby wie­dzieć, co ozna­czają. Ko­lejne prze­kleń­stwo Sue po­twier­dziło moje naj­gor­sze przy­pusz­cze­nia. Spoj­rza­łem na nią – sie­działa w fo­telu z wielką brą­zową plamą na kom­bi­ne­zo­nie i z otwar­tymi sze­roko ustami ga­piła się na mo­ni­tor.

– Sue... – Nie za­re­ago­wała na moje słowa, więc pod­nio­słem głos: – Su­san!

Do­piero te­raz od­wró­ciła głowę w moim kie­runku, lecz na­dal nie za­mknęła ust.

– Znasz pro­ce­dury – po­wie­dzia­łem naj­ła­god­niej, jak tylko po­tra­fi­łem.

Po­tak­nęła me­cha­nicz­nie, ale nie zro­biła nic wię­cej.

– Su­san! – Tym ra­zem po­sta­no­wi­łem ode­zwać się ostrzej. – My­li­łem się, to nie sprawka Franka. Nie pa­ni­kuj. Mamy do czy­nie­nia z naj­zwy­klej­szymi w świe­cie nie­za­po­wie­dzia­nymi ma­new­rami. Nikt nie wyda roz­kazu ataku. Mu­simy tylko uzbroić gło­wice i przy­go­to­wać ra­kiety do ewen­tu­al­nego startu. E-wen-tu-al-ne-go.

– Aku­rat – wy­szep­tała po­wąt­pie­wa­jąco, ale w końcu za­brała się do ro­boty.

Rzu­ci­łem okiem na sta­tus bazy. Def­con 2, je­den krok od wojny. Ak­ty­wa­cja wszyst­kich wy­rzutni ra­kiet, ty­sięcy pie­przo­nych gło­wic naj­bar­dziej mor­der­czej broni, jaką znała ludz­kość. Od razu do peł­nej go­to­wo­ści bo­jo­wej, bez pro­ce­dur po­twier­dze­nia, bez roz­ka­zów zwrot­nych. Pro­sto pod klucz. Każ­dego wie­czora i ranka mo­dli­łem się, aby ni­gdy nie było mi dane uj­rzeć tych wła­śnie cho­ler­nych cyfr, które ostatni żoł­nierz wi­dział całe wieki temu, chyba jesz­cze pod­czas kry­zysu ku­bań­skiego.

– Po­dasz mi od­czyty, jak tylko skoń­czę pro­ce­durę spraw­dza­jącą – przy­po­mnia­łem.

Jej za­da­niem było wpi­sy­wa­nie ko­dów ak­ty­wu­ją­cych, ja zaj­mo­wa­łem się resztą. Do­pro­wa­dze­nie na­szych wy­rzutni do peł­nej go­to­wo­ści bo­jo­wej po­winno trwać mniej niż dwie mi­nuty.

– Po­rucz­nik Adam Sa­wyer, dwu­dzie­sty pierw­szy kwiet­nia, go­dzina zero je­den, je­den, pięć, zmiana Delta. Wszyst­kie wy­rzut­nie go­towe do od­pa­le­nia – po­twier­dzi­łem do mi­kro­fo­nów wy­ko­na­nie roz­kazu, gdy ostat­nia kon­tro­lka za­pło­nęła na zie­lono.

Te­raz mo­gli­śmy tylko cze­kać. Nie po­wiem, że była to kom­for­towa sy­tu­acja. Za­zwy­czaj pod­czas alar­mów ćwi­czeb­nych nie uży­wa­li­śmy praw­dzi­wych ko­dów star­to­wych, co po­zwa­lało na spo­koj­niej­sze prze­pro­wa­dza­nie pro­ce­dur. Z dru­giej jed­nak strony cho­ler­nie uła­twiało prze­ła­ma­nie się, mie­li­śmy bo­wiem nie­za­chwianą pew­ność, że na­ci­ska­jąc czer­wony gu­zik, nie roz­pę­tamy pie­kła na Ziemi. Szta­bowcy twier­dzili od lat, że ta­kie za­bawy nie są w sta­nie od­wzo­ro­wać wa­run­ków bo­jo­wych i dla­tego na­leży ko­niecz­nie je zmie­nić. Żeby wszyst­kie alarmy, w tym próbne, wy­glą­dały jak ten dzi­siej­szy...

Wie­dzia­łem o tym, jak chyba wszy­scy w na­szej ba­zie, i cho­ciaż nie do­tarła do nas żadna wia­do­mość o zmia­nie pro­ce­dur, li­czy­łem w skry­to­ści du­cha, że ktoś gdzieś na gó­rze, może na­wet w Bia­łym Domu, wpadł na po­mysł, iż czas „re­al­nie” prze­te­sto­wać spraw­ność sys­te­mów obrony. Tak... Zwa­żyw­szy na prze­bieg zda­rzeń, wy­da­wało mi się to cał­kiem praw­do­po­dobne. W dwa ty­siące osiem­na­stym, tuż po za­koń­cze­niu kry­zysu taj­wań­skiego, prze­pro­wa­dzono po­dobne ćwi­cze­nia. Pod­mie­niono wtedy w ta­jem­nicy przed per­so­ne­lem baz ra­kie­to­wych, z wy­jąt­kiem naj­wyż­szego do­wódz­twa, wszyst­kie kody do­stępu i prze­pro­wa­dzono alarm bo­jowy, do od­pa­le­nia ra­kiet włącz­nie, sy­mu­lu­jąc eska­la­cję ist­nie­ją­cego w rze­czy­wi­sto­ści kon­fliktu. Po pię­ciu do­bach nie­wy­obra­żal­nego stresu, po czter­dzie­stu go­dzi­nach utrzy­my­wa­nia Def­con 2, kar­mieni ob­ra­zami mi­liona chiń­skich żoł­nie­rzy wy­ru­sza­ją­cych w mo­rze, lu­dzie za­mknięci w ba­zach ra­kie­to­wych nie mo­gli mieć złu­dzeń – oni wie­dzieli, co ozna­cza ten roz­kaz. Po­dobno tylko szes­na­ście pro­cent ze­spo­łów dy­żu­ru­ją­cych zde­cy­do­wało się na uży­cie klu­czy. Szes­na­ście pro­cent... I to długo po upły­wie re­gu­la­mi­no­wych dwóch mi­nut.

To był mo­ment zwrotny dla stra­te­gów z Pen­ta­gonu. Pa­mię­ta­łem do­sko­nale, jaka bu­rza roz­pę­tała się w Wa­szyng­to­nie, gdy te dane uj­rzały świa­tło dzienne. Po­le­ciały głowy, wiele głów. Mó­wiono na­wet o zauto­ma­ty­zo­wa­niu ca­łego sys­temu, ale ów­cze­sna pre­zy­dent miała jaja, nie ule­gła na­ci­skom do­rad­ców i po burz­li­wych de­ba­tach po­sta­no­wiono za­cho­wać sta­tus quo. Na­dal czło­wiek miał zde­cy­do­wać o za­gła­dzie swo­jego ga­tunku. Do dzi­siaj uwa­ża­łem to za słuszne, lecz...

Spoj­rza­łem znów na Su­san. Była blada, bar­dzo blada, za mo­ment mo­gła się za­ła­mać.

– Sue, pa­mię­tasz dwa ty­siące je­de­na­sty? – za­py­ta­łem.

Ski­nęła głową.

– Wy­daje mi się, że dzi­siaj mamy do czy­nie­nia z czymś po­dob­nym.

Zer­k­nęła na mnie i zo­ba­czy­łem wy­raź­nie, że drżą jej ką­ciki ust.

– My­ślisz... że to test? – Nie za­pa­no­wała do końca nad gło­sem, choć bar­dzo się sta­rała.

– Nie my­ślę. Ja to wiem. – Mu­sia­łem ją uspo­koić za wszelką cenę. – Kto mógłby nas za­ata­ko­wać bez ostrze­że­nia? Chiń­czycy? Ro­sja­nie? Po jaką cho­lerę? Prze­cież to nie dwu­dzie­sty wiek...

– Nie, to nie dwu­dzie­sty wiek...

Spo­dzie­wa­łem się, że uczepi się każ­dej my­śli, która po­zwoli jej od­rzu­cić po­wagę sy­tu­acji, i nie po­my­li­łem się.

– Po­myśl lo­gicz­nie, Sue. Od czasu wojny z Ira­nem mamy cho­ler­nie nudną służbę. Sześć pie­przo­nych lat to­tal­nego spo­koju. Ko­rea stała się oazą zjed­no­czo­nej szczę­śli­wo­ści, Ro­sja jest zbyt za­jęta li­cze­niem pie­nię­dzy za­ro­bio­nych na zło­żach Sy­be­rii, a Chiny wciąż nie prze­tra­wiły Taj­wanu.

– Wiesz, Ada­mie... – Moje słowa wresz­cie za­częły do niej do­cie­rać. – Przed wyj­ściem oglą­da­łam wia­do­mo­ści. Ju­tro je­dziemy z dzie­cia­kami He­len do Di­sney­landu w Ana­heim, chcia­łam zo­ba­czyć pro­gnozy po­gody. Na CNN nie było żad­nej wzmianki o kon­flik­cie czy wzro­ście na­pię­cia...

– Sama wi­dzisz. – Po­zwo­li­łem so­bie na ła­godny uśmiech, choć nie by­łem w na­stroju do żar­tów. – Po­dejdźmy do tego spo­koj­nie, Sue. Zo­ba­czysz, za chwilę do­sta­niemy od­wo­ła­nie tego ku­rew­skiego alarmu.

Tym ra­zem nie mia­łem ra­cji. Od­wo­ła­nie nie przy­szło. Nie mi­nęło dwa­dzie­ścia se­kund, a wszyst­kie ekrany ożyły, wy­peł­nia­jąc się ko­lej­nymi rzę­dami cyfr. Nie wie­rzy­łem wła­snym oczom.

Def­con 1!

Do si­lo­sów po­pły­nęły z po­wierzchni po­twier­dze­nia ce­lów, kody dla po­szcze­gól­nych gło­wic, na ko­niec do­sta­li­śmy roz­kazy na­tych­mia­sto­wego od­pa­le­nia. Te­raz i ja po­czu­łem zimny pot ście­ka­jący po ple­cach.

– Prze­cho­dzimy na tak­tyczny – wy­da­łem po­le­ce­nie, oba­wia­jąc się, że Su­san go nie wy­kona, ale ku mo­jemu zdzi­wie­niu główny ekran na­tych­miast wy­peł­nił się li­niami i sym­bo­lami. – Klucz. – Roz­pią­łem kom­bi­ne­zon i ze­rwa­łem łań­cu­szek, na któ­rym mia­łem za­wie­szoną kartę ma­gne­tyczną zwaną po­tocz­nie, na pa­miątkę daw­nych cza­sów, „klu­czem”. Trzy­ma­jąc ją w ręce, po­pa­trzy­łem na Su­san. Wa­hała się, lecz gdy ski­ną­łem głową, się­gnęła trzę­są­cymi się rę­kami do zamka bły­ska­wicz­nego. – Od­pa­le­nie na trzy – po­wtó­rzy­łem ko­mendę, któ­rej ni­gdy nie chcia­łem wy­po­wia­dać na po­waż­nie.

– Na trzy – pa­dła krótka od­po­wiedź.

– Je­den.

– Je­den... – po­wtó­rzyła za mną, jakby cier­piała na echo­la­lię.

– Dwa.

– Dwa... – Jej głos wy­raź­nie za­drżał.

– Trzy. – Mimo że prze­cią­gną­łem klucz przez czyt­nik, ekran mo­ni­tora po­zo­stał czarny. Spoj­rza­łem na Su­san. Trzy­mała kartę w szcze­li­nie, ale nie wy­ko­nała ostat­niego ru­chu. – Sue! – po­wie­dzia­łem, sta­ra­jąc się, aby za­brzmiało to na­gląco. – Wy­ko­naj roz­kaz!

Po­krę­ciła głową.

– Osza­la­łaś?! – Te­raz już krzy­cza­łem. – Od­ma­wiasz wy­ko­na­nia roz­kazu?!

– To nie może być prawda...

– Nie nam to oce­niać! Wy­ko­naj roz­kaz!

– Nie! – od­parła krótko i sta­now­czo.

Po­czu­łem, że tracę nad nią kon­trolę.

– Su­san, nie wiem, co ci się roi w gło­wie, ale wiedz jedno: ci na gó­rze wy­prują z nas... a zwłasz­cza z cie­bie wszyst­kie flaki, kiedy do­wie­dzą się, że za­wio­dłaś.

– Je­śli wy­ko­nam roz­kaz, skażę na śmierć mi­liony lu­dzi. Setki mi­lio­nów...

– Je­śli to nie są ma­newry, wła­śnie ska­zu­jesz na śmierć setki mi­lio­nów Ame­ry­ka­nów!

– To nie tak, Ada­mie... Je­śli to praw­dziwa wojna, od­pa­le­nie na­szych ra­kiet nie ura­tuje ani jed­nego ist­nie­nia. Ja po pro­stu nie mogę...

Niech to szlag. Re­ak­cja jak z pod­ręcz­nika. Lata szko­leń, a i tak nie wy­trzy­mała na­pię­cia i świa­do­mo­ści, że uczest­ni­czy w znisz­cze­niu wszel­kiego ży­cia na pla­ne­cie. Mu­sia­łem za­grać va ba­nque, choć prawdę po­wie­dziaw­szy, też znaj­do­wa­łem się bli­sko gra­nicy wy­trzy­ma­ło­ści.

– Sue, po­wiedz szcze­rze: ufasz mi?

– Tak.

– Za­tem po­słu­chaj uważ­nie, co ci po­wiem. Nie mamy pew­no­ści, czy to praw­dziwy alarm czy tylko nie­stan­dar­dowe ćwi­cze­nia, prawda?

– Prawda – po­wtó­rzyła jak au­to­mat.

– Wła­śnie. – Za­czerp­ną­łem głę­boko po­wie­trza i po­sze­dłem za cio­sem: – Je­stem pe­wien, że bie­rzemy udział w te­ście po­dob­nym do tego z dwa ty­siące je­de­na­stego. A na­wet je­śli się mylę, ak­ty­wu­jąc kody od­pa­le­nia, wcale nie bie­rzesz na sie­bie od­po­wie­dzial­no­ści za to, co na­stąpi. Po pierw­sze, nie ty pod­ję­łaś tę de­cy­zję...

– Na­prawdę? – Choć miała opusz­czoną głowę, wi­dzia­łem, jak ką­ciki jej ust wę­drują w górę.

– Su­san, wiesz rów­nie do­brze jak ja, że na pięć­dzie­siąt dwa bun­kry do­wo­dze­nia tylko szes­na­ście ma po­łą­cze­nie z wy­rzut­niami ra­kiet. I nikt nie wie, które z nich w da­nym mo­men­cie ste­rują ca­łym sys­te­mem. Do­brze mó­wię?

– Do­brze. – Na­dal na mnie nie pa­trzyła, ale za­uwa­ży­łem, że na­pię­cie ustę­puje z jej twa­rzy.

Po­łknęła ha­czyk. Punkt dla mnie. Żeby wy­grać, mu­sia­łem de­li­kat­nie do­pro­wa­dzić sprawę do fi­nału.

– Wy­niki te­stu z cza­sów kry­zysu taj­wań­skiego do­wio­dły, że mało kto po­dej­mie się zgła­dze­nia mi­lio­nów lu­dzi. Dla­tego do­wódz­two po­sta­no­wiło sko­rzy­stać z opcji plu­tonu eg­ze­ku­cyj­nego. Pa­mię­tasz tę za­sadę? Kil­ku­na­stu żoł­nie­rzy strzela, ale tylko dwóch, trzech używa ostrej amu­ni­cji. Nikt nie ma pew­no­ści, że za­bił. Wszy­scy mają za to na­dzieję, że ktoś inny był ka­tem. – Mó­wiąc te słowa, za­czy­na­łem bło­go­sła­wić czło­wieka, który wpadł na tak sza­tań­ski po­mysł. – Su­san, po­dob­nie jest z nami. Pew­nie na­wet nie ma zna­cze­nia, czy uży­jesz swo­jej karty czy nie. Ra­kiety i tak po­lecą. My tylko dbamy o go­to­wość bo­jową na­szych si­lo­sów, kody są du­blo­wane, na­dejdą z paru miejsc rów­no­cze­śnie. Je­śli to praw­dziwa wojna, twój sprze­ciw się nie li­czy, ale je­śli to ćwi­cze­nia, wła­śnie mar­nu­jesz so­bie ży­cie. Wy­pie­przą cię na zbity pysk, a ja pew­nie po­lecę za­raz za tobą. Zero od­prawy, zero szans na przy­zwo­itą ro­botę, wil­czy bi­let na dłu­gie lata, pod wa­run­kiem że nie wsa­dzą nas do wię­zie­nia za zdradę. Na­prawdę tego chcesz? Ma­rzy ci się spa­nie w kar­to­nach gdzieś w East LA?

– Może masz ra­cję...

– Mam ra­cję, Su­san – prze­rwa­łem jej bez ce­re­gieli.

Wresz­cie spoj­rzała na mnie. Za­uwa­ży­łem, że ma łzy w oczach.

– Od­pa­lamy na trzy – po­wtó­rzy­łem roz­kaz.

– Na trzy – po­twier­dziła.

– Raz.

– Dwa.

– Trzy. – Tym ra­zem na­sze głosy zlały się w jedno.

Zni­ka­jące li­nie kodu na mo­ni­to­rach po­twier­dzały wy­ko­na­nie roz­kazu. Za­brało nam to sześć mi­nut dwa­dzie­ścia se­kund, a więc po­nad trzy razy dłu­żej, niż za­kła­dał re­gu­la­min.

Le­piej późno niż wcale, po­wia­dają.

Otar­łem pot z czoła. Mimo pra­cu­ją­cej pełną parą kli­ma­ty­za­cji na­gle w cen­trali zro­biło się duszno. Mia­łem cho­lerną na­dzieję, że za se­kundę zo­ba­czę ko­mu­ni­kat ob­wiesz­cza­jący ko­niec ćwi­czeń. A je­śli nie... Ja też chcia­łem wie­rzyć, że by­li­śmy tylko pion­kami w tej grze, że ci na gó­rze za­de­cy­do­wali o wszyst­kim, a nam przy­szło je­dy­nie od­gry­wać rolę sta­ty­stów. Cho­ciaż uży­łem klu­cza, cho­ciaż na­mó­wi­łem do tego Sue, nie do­pusz­cza­łem do sie­bie my­śli, że oto wy­pu­ści­li­śmy na wol­ność szes­na­stu lśnią­cych, smu­kłych jeźdź­ców apo­ka­lipsy.

– Amen – roz­legł się szept Su­san, le­d­wie za­pa­dła ci­sza.

Oboje wpa­try­wa­li­śmy się w ekran tak­tyczny. Na ra­zie nic się nie działo, oczami wy­obraźni wi­dzia­łem jed­nak na po­ły­sku­ją­cej ma­towo czerni po­twier­dze­nie zda­nia te­stu, gdy wtem na gór­nej kra­wę­dzi mapy po­ja­wiły się trój­kątne sym­bole. Je­den, drugi, piąty, szybko stra­ci­łem ra­chubę. Na­prze­ciw nim mknęły z cen­trum mapy nie mniej liczne znaczki.

– Na­dal są­dzisz, że to ćwi­cze­nia? – szep­nęła Sue.

– Nie wiem – od­po­wie­dzia­łem zgod­nie z prawdą. – Nic już nie wiem.

– Mamy po­twier­dze­nie, czyje to ra­kiety? – za­py­tała.

Spraw­dzi­łem od­czyty tra­jek­to­rii.

– Idą znad bie­guna i od wschodu. To Ro­sja­nie.

– Ro­sja­nie?

Tym ra­zem nie od­po­wie­dzia­łem. Wpa­try­wa­łem się w ekran, który przy­po­mi­nał mi ob­raz z ar­cha­icz­nej gry wi­deo, jaką mie­li­śmy wieki temu w Kan­sas City. Nie pa­mię­ta­łem do­kład­nie jej ty­tułu. Mis­sile Com­mand czy ja­koś tak... W każ­dym ra­zie czło­wiek pro­jek­tu­jący gra­fikę na­szego ekranu tak­tycz­nego mu­siał być fa­nem tej gry. Li­nie przed­sta­wia­jące tory nad­la­tu­ją­cych ra­kiet wy­dłu­żały się wolno, lecz nie­ustan­nie. Zbyt wolno. Na­sze po­ci­ski prze­chwy­tu­jące po­winny je do­paść jesz­cze nad te­ry­to­rium Ka­nady. Sto, może na­wet dwie­ście mil od gra­nicy. Cze­ka­łem na wy­nik tego star­cia, za­ci­ska­jąc ner­wowo dło­nie na wy­tar­tych opar­ciach fo­tela.

Tym­cza­sem nad­la­tu­jące z pół­nocy punkty roz­mno­żyły się na­gle. Wcze­śniej trudno było zli­czyć wę­dru­jące po ma­pie sym­bole, te­raz po­mimo wiel­kich roz­mia­rów ekranu na­kła­dały się na sie­bie. Wie­dzia­łem, co to ozna­cza. SS-26 w pełni za­słu­gi­wały na złą sławę, jaką się cie­szyły. Kom­pu­tery ukryte w ich kor­pu­sach zdą­żyły od­pa­lić mro­wie sa­mo­na­pro­wa­dza­ją­cych się gło­wic i jesz­cze więk­szą liczbę po­zo­ro­wa­nych ce­lów, za­nim same ra­kiety zna­la­zły się w polu ra­że­nia po­ci­sków prze­ciw­ra­kie­to­wych. Do­słow­nie kilka se­kund póź­niej na ekra­nie po­ja­wiły się pierw­sze białe plamki wska­zu­jące miej­sca eks­plo­zji ognia za­po­ro­wego. Utwo­rzyły one mi­ga­jący, prze­ry­wany pas cią­gnący się przez cały kon­ty­nent, od Atlan­tyku po Pa­cy­fik. Znik­nęły w nich setki kre­sek ozna­cza­ją­cych tra­jek­to­rie lotu wro­gich ra­kiet. Te, które po­zo­stały, czer­wone, były śla­dami po mię­dzy­kon­ty­nen­tal­nych po­ci­skach mkną­cych w stra­tos­fe­rze ku nie­wi­dzial­nym dla nas ce­lom na po­łu­dnio­wej pół­kuli.

Biel wy­peł­nia­jąca górną część ekranu po­woli bla­dła i zo­ba­czy­łem, że po­mimo ogrom­nych strat, ja­kie za­da­li­śmy prze­ciw­ni­kowi, część gło­wic na­dal leci w kie­runku na­szej gra­nicy. Nie był to już jed­nak rój. Atak prze­trwało za­le­d­wie parę se­tek z wielu ty­sięcy śmier­cio­no­śnych za­ba­wek, ja­kie przed chwilą wi­dzia­łem, ale na­wet tak mała ich liczba wciąż za­po­wia­dała za­gładę mi­lio­nów lu­dzi. Na­wet po wzię­ciu po­prawki, że wiele z nich mo­gło być atra­pami. Ob­li­za­łem spierzch­nięte wargi i zle­ci­łem kom­pu­te­rowi prze­li­cze­nie na­mia­rów. Na­ci­sną­łem en­ter i w tej sa­mej chwili z gło­śni­ków po­pły­nęła mu­zyka. Bal­lada di­no­zaura roc­ko­wej sceny, Bruce’a Spring­ste­ena. Born in the USA. Spoj­rza­łem zdzi­wiony na Su­san. Od­po­wie­działa mi bla­dym uśmie­chem.

– Se­at­tle. KTWA. Gwiazda Pół­nocy, moja ulu­biona sta­cja.

Przy­po­mnia­łem so­bie, że Sue po­cho­dzi z za­bi­tej de­chami dziury le­żą­cej nie­da­leko Se­at­tle. Nie sta­ra­łem się ni­gdy za­pa­mię­tać na­zwy tej na wpół in­diań­skiej wio­ski, któ­rej chyba nikt poza sa­mymi miesz­kań­cami nie po­tra­fił po­praw­nie wy­mó­wić. Ski­ną­łem głową na znak, że ro­zu­miem.

– Po­tem prze­łą­czę na Kan­sas City – szep­nęła, jakby nie chciała za­głu­szyć mu­zyki.

– Daj tro­chę gło­śniej – po­pro­si­łem, ob­ser­wu­jąc ekran.

Gło­wice po­woli zbli­żały się do li­nii ozna­cza­ją­cej gra­nicę. Za mo­ment do ak­cji włą­czą się ba­te­rie sta­rych, do­brych cu­ste­rów, na któ­rych opar­li­śmy na­sze we­wnętrzne li­nie obrony – la­se­rowe sys­temy miało tylko kilka naj­waż­niej­szych baz – ale nie wąt­pi­łem, że ta walka jest już prze­grana. In­te­li­gentne gło­wice, które prze­trwały nu­kle­arną na­wał­nicę nad Ka­nadą, spo­koj­nie po­ra­dzą so­bie z bro­nią kon­wen­cjo­nalną. Za­nim spi­ker za­czął za­po­wia­dać na­stępny utwór, na miej­scu na­pisu „Se­at­tle” po­ja­wił się biały krąg ozna­cza­jący de­to­na­cję ła­dunku i pole jego ra­że­nia.

– Se­at­tle dwie ki­lo­tony, tri­neu­trino – po­in­for­mo­wał nas uro­czy głos An­na­belle pły­nący z gło­śni­ków. Cie­kawe, co ta stara dziwka my­ślała, na­gry­wa­jąc te ko­mu­ni­katy? – „Se­at­tle” jedna me­ga­tona, nu­kle­arna.

Spoj­rza­łem zdzi­wiony na ra­dio. Po­mimo po­twier­dzo­nego ataku dwiema gło­wi­cami, po­mimo uży­cia tri­neu­trina, na­dal sły­sza­łem mu­zykę i szcze­bio­czący głos ja­kiejś na­sto­latki za­ma­wia­ją­cej utwór dla swo­jego chło­paka. Zer­k­ną­łem na Su­san tylko po to, by zo­ba­czyć, że znów sie­dzi z opusz­czoną głową.

Tym­cza­sem na ma­pie po­ja­wiało się co­raz wię­cej bia­łych plam. An­na­belle nie na­dą­żała z wy­mie­nia­niem ata­ko­wa­nych miejsc, uak­tyw­niane przez kom­pu­ter ko­mu­ni­katy na­kła­dały się na sie­bie. Z da­nych te­le­me­trycz­nych wy­ni­kało, że przez ogień za­po­rowy dru­giej fali obrony przedarło się sto czter­na­ście obiek­tów, tra­jek­to­rie wska­zy­wały na sześć­dzie­siąt trzy cele w dwu­dzie­stu sta­nach. Pięt­na­ście pro­cent z nich, może nieco wię­cej, da się jesz­cze znisz­czyć na szcze­blu lo­kal­nym. Słu­cha­jąc ra­por­tów o ko­lej­nych tra­fie­niach, za­sta­na­wia­łem się, ile miast uda nam się jesz­cze oca­lić.

Ta gra miała pro­ste za­sady: od­pa­lasz wszystko, co masz, li­cząc na to, że prze­ciw­nik nie zdoła strą­cić wy­star­cza­ją­cej liczby gło­wic, i cze­kasz na kontrę, ma­jąc na­dzieję, że uda ci się zneu­tra­li­zo­wać wię­cej nad­la­tu­ją­cych po­ci­sków.

Pro­ste, sku­teczne, bez­sen­sowne.

Re­alne, jak wi­dać.

Z jed­nym wy­jąt­kiem.

Od pół­nocy nad­cią­gało ko­lejne mro­wie bia­łych li­nii. Były jesz­cze da­leko, do­cie­rały do­piero do Cie­śniny Hud­sona, tylko kilka prze­kro­czyło żółtą li­nię gra­nicy pro­win­cji Ma­ni­toba. Pie­przone kom­pu­tery zu­peł­nie po­głu­piały, po­my­śla­łem. Druga fala?

W tej sa­mej chwili, zgod­nie ze zna­nymi mi pro­ce­du­rami, na sa­mej kra­wę­dzi mapy zro­biło się biało i na­tych­miast za­po­mnia­łem o usterce sys­temu. Ru­scy też się bro­nili. Ko­lejne mi­liony słońc roz­bły­sły nad bie­gu­nem, ale to już nie miało zna­cze­nia. Nic nie po­wstrzyma śmierci nie­sio­nej w ty­ta­no­wych stoż­kach gło­wic tri­neu­tri­no­wych, po ty­siąc­kroć sil­niej­szych niż cały mo­skiew­ski i pe­kiń­ski szmelc...

– Chi­cago jedna ki­lo­tona, tri­neu­trino, Chi­cago dwie me­ga­tony, nu­kle­arna, Chi­cago brak kla­sy­fi­ka­cji... – kom­pu­te­rowo prze­two­rzony głos An­na­belle kon­ty­nu­ował tym­cza­sem mo­no­tonną wy­li­czankę, w miarę jak gło­wice do­cie­rały do ko­lej­nych ce­lów, a mu­zyka wciąż wy­peł­niała cen­trum do­wo­dze­nia.

– Je­steś pewna, że to ta sta­cja? – za­py­ta­łem sko­ło­wany.

Sue ski­nęła głową, zresztą jakby w od­po­wie­dzi na moje py­ta­nie za­grano dżin­gla roz­gło­śni i wy­raź­nie usły­sza­łem jej na­zwę.

– Sprawdź Chi­cago – po­le­ci­łem dziew­czy­nie i za­miast ko­lej­nego na­gra­nia usły­sza­łem szumy i trza­ski.

– Mam – rzu­ciła kilka se­kund póź­niej. – CRKO!

Znisz­czone Chi­cago na­dal nada­wało. Po­mimo iż fala nu­kle­ar­nych eks­plo­zji do­tarła już do środ­ko­wych sta­nów i mi­nęła Kan­sas.

– Wiesz, co to zna­czy?! – krzyk­ną­łem do Su­san.

Po­krę­ciła wolno głową.

– Ćwi­cze­nia! To są tylko pier­do­lone ćwi­cze­nia! Nie ma żad­nej wojny! Ktoś zro­bił z nas wała.

Ro­ze­śmiała się, naj­pierw ostroż­nie, a po­tem na cały głos.

– A ja już my­śla­łam, że roz­wa­li­li­śmy ten cho­lerny świat.

– Pier­do­lone gry wo­jenne... – Roz­sia­dłem się wy­god­nie na fo­telu i pod­ło­ży­łem ręce pod głowę.

Ulżyło mi.

O kurwa, jak mi ulżyło.

Spo­glą­da­łem na ekran po­kryty bia­łymi cęt­kami aż po gra­nicę z Mek­sy­kiem, a po­tem prze­nio­słem wzrok na setki li­nii zbli­ża­ją­cych się od pół­nocy i śmiać mi się za­chciało. Do­piero te­raz za­czą­łem ko­ja­rzyć fakty, które wcze­śniej, w stre­sie, umknęły mo­jej uwa­dze. Nie było stra­tos­fe­rycz­nych gi­ga­ek­splo­zji, któ­rymi wróg po­wi­nien ośle­pić na­sze sys­temy obronne. Nie było ataku od strony mo­rza, a prze­cież okręty pod­wodne wciąż sta­no­wiły istotny ele­ment ro­syj­skich ofen­syw­nych sił ato­mo­wych. To one po­winny ude­rzyć pierw­sze, nisz­cząc na­sze sys­temy obronne i na­brzeżne mia­sta. Do­kład­nie tak, jak ro­bił to te­raz kom­pu­ter, w tej fa­zie sy­mu­la­cji. Li­nie bie­gnące ze wschodu i za­chodu były o wiele krót­sze, ale znaj­do­wały się znacz­nie bli­żej na­szych gra­nic niż nad­cią­ga­jący od pół­nocy rój, rów­nie liczny jak pierw­sza fala. Kto wy­my­ślał ta­kie ściemy? Zo­sta­li­śmy za­ata­ko­wani w peł­nej skali, od­po­wie­dzie­li­śmy to­tal­nym kontr­ata­kiem. Ko­niec, kropka. Niby skąd Ru­scy mie­liby wy­trza­snąć dru­gie tyle ra­kiet do po­wtór­nego ude­rze­nia? Te­raz nie mia­łem już żad­nych wąt­pli­wo­ści. To tylko pier­do­lony po­zo­ro­wany atak.

– De­vlin to ka­wał skur­wiela – po­wie­dzia­łem. – Je­śli nie po­stawi nam wszyst­kim ko­lejki ju­tro rano, oso­bi­ście po­wie­szę go na masz­cie fla­go­wym na jego za­je­bi­ście wy­kroch­ma­lo­nym czte­ro­gwiazd­ko­wym kra­wa­cie. Su­san, daj gło­śniej ten ka­wa­łek i zrób nową kawę.

Wy­łą­czy­łem fo­nię sys­temu – głos Ana­belle był te­raz ostat­nim, ja­kiego chcia­łem słu­chać. Wła­śnie za­po­wie­dziano te­mat prze­wodni z Syna gla­dia­tora. Mój ulu­biony, mocny, choć przy tym bal­la­dowy utwór, który od trzech ty­go­dni oku­po­wał pierw­sze miej­sca list prze­bo­jów. Sue do­piero wsta­wała, więc się­gną­łem po le­d­wie cie­płą kawę i po­cią­gną­łem spory łyk, pa­trząc od nie­chce­nia na ekran, na któ­rym ko­lejna fala ra­kiet zbli­żała się do na­szej pół­noc­nej gra­nicy, tym ra­zem nie­ata­ko­wana przez ni­kogo, bo też niby kto miałby je ata­ko­wać, skoro od­pa­li­li­śmy wszystko, co Wuj Sam trzy­mał za pa­zu­chą. Jak przed chwilą, na ma­pie znów po­ja­wiły się białe cętki eks­plo­zji, także po ka­na­dyj­skiej stro­nie. Nie wy­łą­cza­jąc stra­tos­fe­rycz­nych gi­gan­tów.

I znowu Se­at­tle, To­ronto, Bo­ston, De­troit...

Słowa re­frenu znik­nęły w sta­tycz­nym szu­mie w tym sa­mym mo­men­cie, gdy biała plama po­ja­wiła się na na­pi­sie „Chi­cago”.

– Co jest...? – Te­raz ja za­krztu­si­łem się kawą.

Od­sta­wi­łem ku­bek i rzu­ci­łem się do ra­dia rów­no­cze­śnie z Sue. Za­czą­łem ner­wowo prze­łą­czać ka­nały. Se­at­tle mil­czało jak za­klęte. Nowy Jork wciąż nada­wał. Spoj­rza­łem na ekran – kil­ka­na­ście kre­sek koń­czyło się nie­da­leko czer­wo­nej kropki ozna­cza­ją­cej cen­trum mia­sta. Dwie pro­wa­dzące ze wschodu, znad Atlan­tyku, prak­tycz­nie do­tarły już do celu. Tuż przed prze­cię­ciem li­nii wy­brzeża na­gle wy­try­snęły z nich pęki od­nóg. Szlag by to! Pod­krę­ci­łem gło­śność na mak­si­mum. Re­la­cja z wczo­raj­szych roz­gry­wek NBA znik­nęła z eteru do­kład­nie w chwili, gdy na ekra­nie za­kwitł wie­lo­płat­kowy blady kwiat. Po­zo­stał je­dy­nie sta­tyczny, za­głu­sza­jący wszystko szum.

– Ro­zu­miesz coś z tego, Tom?

Nie od­po­wie­dzia­łem. Rzu­ci­łem za to okiem na prawą stronę ekranu. Da­leko nad Pa­cy­fi­kiem po­ja­wiły się pierw­sze sym­bole ozna­cza­jące ra­kiety Pań­stwa Środka.

Ktoś, gdzieś, wła­śnie w tej chwili po­sta­no­wił za­koń­czyć de­fi­ni­tyw­nie sprawę prze­lud­nie­nia, walki o pry­mat re­li­gijny, go­spo­dar­czy i mi­li­tarny. Kim był ten czło­wiek, nie wie­dzia­łem. Jedno tylko było stu­pro­cen­towo pewne: mie­li­śmy do czy­nie­nia z ku­rew­skim pod­stę­pem Ro­sjan. Mu­sia­łem przy­znać, że do­sko­nale za­grali, li­kwi­du­jąc w nie­po­jęty dla mnie spo­sób na­sze sys­temy obrony. Nie było żad­nej pierw­szej fali. Od­pa­li­li­śmy ra­kiety prze­ciw fan­to­mom wi­dzia­nym tylko przez kom­pu­tery NO­RAD-u. Zma­so­wany ogień za­po­rowy nie znisz­czył ani jed­nej z nad­la­tu­ją­cych ra­kiet, bo ich tam nie było. Co wię­cej, każdy po­stronny ob­ser­wa­tor tego kon­fliktu przy­zna, że pierwsi ude­rzy­li­śmy na prze­ciw­nika z za­sko­cze­nia.

Ale czy kto­kol­wiek prze­żyje wojnę, aby móc ze­zna­wać w tej spra­wie?

Po­waż­nie w to wąt­pi­łem.

Druga fala ro­syj­skich ra­kiet tra­fiała ze stu­pro­cen­tową sku­tecz­no­ścią. Tym ra­zem, zgod­nie z mo­imi prze­wi­dy­wa­niami, także okręty pod­wodne ude­rzyły na wszyst­kie cele, od Ala­ski po Mek­syk. Nikt i nic nie mo­gło im prze­szko­dzić w do­ko­na­niu dzieła znisz­cze­nia. Wy­przty­ka­li­śmy się na­wet z cu­ste­rów. Nad­szedł dzień za­głady, już za kilka chwil na ca­łym kon­ty­nen­cie nie bę­dzie na­wet jed­nej ży­wej bak­te­rii.

Żeby tylko na kon­ty­nen­cie...

Prze­łą­czy­łem wi­dok na tryb glo­balny.

Nic. Tylko szum. Stra­ci­li­śmy wszyst­kie sa­te­lity. Spró­bo­wa­łem przejść na pa­smo awa­ryjne. Do­piero za trze­cim ra­zem udało mi się chwy­cić prze­kaz. Ob­raz był znie­kształ­cony i strasz­nie ziar­ni­sty, ale mimo to wy­raź­nie po­świad­czał, że nie­liczne urzą­dze­nia szpie­gow­skie umiesz­czone na naj­wyż­szych or­bi­tach, już w prze­strzeni ko­smicz­nej, prze­trwały tę fazę ataku. Świat był już ślepy i głu­chy, lecz my wciąż mo­gli­śmy ob­ser­wo­wać jego za­gładę.

Z tej od­le­gło­ści nie wi­dzia­łem szcze­gó­łów, jed­nakże nie były mi one do ni­czego po­trzebne. Po zmia­nie dłu­go­ści fali Eu­ropa za­świe­ciła bielą od Gi­bral­taru aż po Kau­kaz. Po­dob­nie Chiny, In­die, Bli­ski Wschód... Na­wet nie­zmie­rzona pustka Sy­be­rii znik­nęła pod dzie­siąt­kami opa­li­zu­ją­cych krę­gów. Wy­glą­dało na to, że za na­szym przy­kła­dem każde mo­car­stwo od­pa­liło wszystko, co miało na sta­nie. Jed­nego tylko nie po­tra­fi­łem zro­zu­mieć. Z tego, co nam przez lata wpa­jano – a czego po­twier­dze­nie wi­dzia­łem te­raz na każ­dym ekra­nie – wy­ni­kało ja­sno, że Ro­sja nie ma sys­te­mów obrony prze­ciw­ra­kie­to­wej zdol­nych po­wstrzy­mać na­sze to­talne ude­rze­nie. Wy­miana cio­sów na pełną skalę była dla niej sa­mo­bój­czym po­su­nię­ciem. Dla­czego więc za­ata­ko­wała, wie­dząc, że pod­stęp, który po­zba­wił te­ry­to­rium USA obrony, nie zdoła po­wstrzy­mać po­ci­sków ba­li­stycz­nych z gło­wi­cami mi­lion razy bar­dziej nisz­czy­ciel­skimi niż każda broń, ja­kiej kie­dy­kol­wiek prze­ciw nim użyto? Przy­kład irań­skich miast wy­ja­ło­wio­nych bły­skiem tri­neu­tri­no­wych gło­wic spra­wił, że świat stał się lep­szym miej­scem na nie­mal sześć lat. I zda­wać by się mo­gło, że wi­dząc skutki dzia­ła­nia no­wej broni, wszy­scy ato­mowi krzy­ka­cze po­cho­wali głę­boko swoje za­bawki...

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

„We­te­ran pol­skiej po­sta­po­ka­lipsy po­now­nie za­biera nas w barwną, pełną przy­gód i prze­ra­ża­jącą po­dróż przez znisz­czony, opusz­czony świat. Tym ra­zem jed­nak jest to hi­sto­ria nie­zwy­kle ka­me­ralna, na­stro­jowa, a urze­ka­jące i chwi­lami po­ra­ża­jące kra­jo­brazy za­głady oglą­damy oczami awan­tur­nika, po­st­no­wo­cze­snego Odysa-bar­ba­rzyńcy, nisz­czy­ciela świa­tów, który wie­rzy, że te­raz sta­nie się no­wym Ada­mem. Po­wieść na­biera do­dat­ko­wego, głę­boko hu­ma­ni­stycz­nego wy­razu, gdy jego osta­teczną mo­ty­wa­cją stają się gniew i pra­gnie­nie od­płaty po od­kry­ciu ogromu kłam­stwa le­żą­cego u pod­staw śmierci ludz­ko­ści”.

Bar­tek Bie­drzycki – au­tor Kom­pleksu 7251

„»Głos sek­sow­nej ko­biety w ciele zim­nej ma­szyny« – ab­so­lutny ka­non science fic­tion, a to do­piero po­czą­tek książki. Po­każ­cie mi ko­goś, kto po czymś ta­kim byłby w sta­nie ode­rwać się od lek­tury i nie prze­czy­tać książki jed­nym tchem”.

Mi­chał „Me­esh” Goł­kow­ski – au­tor cy­kli „Sta­lowe Szczury” i „Stal­ker”

„Za­po­mnij­cie o za­sa­dzie roz­po­czy­na­nia opo­wie­ści od trzę­sie­nia ziemi. Ro­bert J. Szmidt za­czyna Sa­mot­ność Anioła Za­głady znacz­nie moc­niej, a po­tem... wcale nie zwal­nia tempa.

Su­per­no­wo­cze­sny, ale kla­syczny w li­nii Har­ley-Da­vid­son, au­to­strady sto­jące otwo­rem i mia­sta zmie­nione w wiel­kie su­per­mar­kety, w któ­rych mo­żemy bu­szo­wać, nie przej­mu­jąc się kosz­tami – czy to wi­zja raju? Na pewno nie w po­wie­ści Ro­berta J. Szmidta, w któ­rej po­dróż przez od­mie­nione wojną to­talną Stany Zjed­no­czone przy­po­mina ra­czej zwie­dza­nie przed­sionka pie­kła.

Pie­kła, któ­rego nie za­lud­niają kla­syczne bandy za­bój­czych mu­tan­tów i ka­ni­bali. Nie­bez­pie­czeń­stwa i wy­zwa­nia, przed któ­rymi sta­wia bo­ha­tera Ro­bert J. Szmidt, są znacz­nie bar­dziej re­ali­styczne. I wła­śnie opar­cie się na re­ali­zmie po­wo­jen­nego świata mam za naj­więk­szą za­letę Sa­mot­no­ści Anioła Za­głady. A prze­cież nie je­dyną.

To jedna z naj­lep­szych po­wie­ści Szmidta, ja­kie czy­ta­łem”.

Pa­weł Majka – au­tor po­wie­ści Dziel­nica obie­cana z Uni­wer­sum Me­tro 2033

„Ka­wał do­brej li­te­ra­tury, którą warto po­le­cić. Po­wieść (...) pio­ru­nu­jąco po­ru­sza­jąca wy­obraź­nię. Z jed­nej strony lekka, z dru­giej zaś za­pie­ra­jąca dech w pier­siach”.

Trzy­na­sty Schron

„Szmidt bez wąt­pie­nia po­trafi pi­sać do­brą li­te­ra­turę. Taką, którą się bę­dzie pa­mię­tać, a w cza­sie czy­ta­nia – prze­ży­wać”.

Pa­ra­doks

„W wielu mo­men­tach książka przy­wo­dziła mi na myśl pe­rełkę li­te­ra­tury ame­ry­kań­skiej – Drogę Cor­maca McCar­thy’ego. (...) Oba ty­tuły zmu­szają do po­dob­nej re­flek­sji nad tym, do­kąd zmie­rza ludz­kość”.

Out­post

„Sa­mot­ność Anioła Za­głady nie jest lek­turą ła­twą i przy­jemną. Za­głada, którą opi­suje, nie ma w so­bie nic z hol­ly­wo­odz­kiej wi­do­wi­sko­wo­ści. Uka­zana jest w spo­sób okrut­nie re­ali­styczny, miej­scami gra­ni­czący z na­tu­ra­li­zmem. Ak­cja zy­skuje dy­na­mikę tylko chwi­lami, szcze­gól­nie gdy bo­ha­ter na­po­tyka na swej dro­dze nie­ocze­ki­wane prze­szkody lub... po­kusy. Po­dróż przez pustkę mar­twego świata oka­zuje się osta­tecz­nie rów­nież wy­prawą w głąb wnę­trza czło­wieka. Adam zdra­dza nam swoje naj­in­tym­niej­sze my­śli, dzieli się z nami naj­bar­dziej wsty­dli­wymi se­kre­tami, wta­jem­ni­cza we wszystko to, co zwy­kle jest ukryte przed in­nymi ludźmi. Się­ga­jąc po książkę Szmidta, każdy z nas musi być go­towy na kon­fron­ta­cję z po­dob­nymi de­mo­nami ukry­tymi we wła­snym wnę­trzu”.

Łu­kasz Or­bi­tow­ski, Ga­zeta.pl

„Czy­ta­jąc Sa­mot­ność Anioła Za­głady, ła­pa­łem się na tym, że to mi się nie po­do­bało, a to bym zmie­nił na coś in­nego. Ale gdy prze­ry­wa­łem lek­turę, we łbie ko­ła­tała mi się myśl, by jak naj­szyb­ciej do niej po­wró­cić. A po skoń­cze­niu za­nu­rzyć się w re­flek­syjną za­dumę nad tym, z czym mia­łem do czy­nie­nia”.

Trzy­na­sty Schron

„Lek­kie pióro au­tora, barwne, nie­zwy­kle re­ali­styczne opisy i ja­kaś ma­gia bi­jąca od tej książki spra­wiają, że czło­wiek jesz­cze bar­dziej czeka na jego ko­lejne po­zy­cje. Po­le­cam wszyst­kim bez wy­jątku. Nie­ważne, czy lu­bi­cie po­sta­po­ka­lip­tyczne kli­maty, czy też nie”.

Val­ki­ria.net

„Szmidt wy­ko­nuje ka­wał do­brej ro­boty, pod­cho­dząc bar­dzo twór­czo do kla­sycz­nego te­matu, dzięki czemu do­sta­jemy jed­no­cze­śnie mocny i no­wa­tor­ski ob­raz po­sta­po­ka­lip­tycz­nego świata. (...) Robi coś cał­kiem nie­ocze­ki­wa­nego, za­ska­ku­jąc zu­peł­nie od­biorcę. (...) Wszyst­kie wspo­mniane ele­menty two­rzą wspól­nie świetną po­wieść, którą ciężko jest odło­żyć przed prze­czy­ta­niem ostat­niej strony. Książka przy­kuwa uwagę nie tylko spraw­no­ścią ję­zyka − Szmid­towi udaje się nie­malże wy­kro­czyć poza ramy zwy­kłej li­te­ra­tury fan­ta­stycz­no­przy­go­do­wej, prze­my­ca­jąc wiele wnio­sków do­ty­czą­cych na­tury ludz­kiej. I to uwa­żam za naj­więk­szą war­tość i siłę Sa­mot­no­ści... W mo­ich oczach to naj­lep­sza do­tąd książka Szmidta i jedna z naj­cie­kaw­szych ze­szłego roku”.

Po­lter­ge­ist