Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Adam Sawyer to Anioł Zagłady, żołnierz, którego zadaniem, w razie wybuchu wojny, jest odpalenie arsenału nuklearnego USA. Adam Sawyer to także wybraniec, jeden z nielicznych, którzy taką wojnę przeżyją dzięki programowi „Arka” pozwalającemu na odbudowanie życia na wyjałowionej głowicami trineutronowymi Ziemi. Okrutny los sprawia jednak, że Adam zostaje wybudzony ze snu kriogenicznego. Jedyną szansą na przetrwanie jest dotarcie do znajdującego się po przeciwległej stronie kontynentu centrum „Arki”. Samotna podróż przez wyludnione Stany Zjednoczone to zarazem wyprawa w głąb siebie, a zarazem nieustanna walka z nieubłaganymi siłami natury i najskrytszymi lękami. Na końcu tej drogi czeka prawda po stokroć gorsza od wszystkiego, z czym zetknął się człowiek. Czy Adam zdoła ją udźwignąć?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 368
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
– Poziom szósty, stanowisko kontroli. Proszę przygotować się do procedury skanowania.
Anielski głos dobiegający z ukrytych głośników miał naprawdę nieziemskie brzmienie.
Lata temu poznałem kobietę, która użyczyła go systemowi komputerowemu naszej bazy. Annabelle przez parę dekad pracowała w najpopularniejszej agencji oferującej mieszkańcom Kalifornii seks przez telefon. Kilkadziesiąt lat doświadczenia w tym fachu zrobiło swoje. Wielu mężczyzn przeszłoby przez ogień wszystkich kręgów piekieł, i to na bosaka, byle raz jeszcze ją usłyszeć. Wielu, ale na pewno nie ja. Zbyt długo mieszkałem nad jej apartamentem, zbyt wiele widziałem, by ten cudownie brzmiący alt nadal wprawiał mnie w ekstazę. Była matką trójki dzieciaków, babką kolejnej piątki, dzisiaj może nawet i prababką. Miała skórę czarną jak smoła, lecz idę o zakład, że tak samo, jeśli nie bardziej, mroczna była jej dusza. Inne cechy charakterystyczne? Proszę bardzo: pięć stóp wzrostu w kapeluszu przy wadze przeciętnego hipopotama.
– Porucznik Adam Sawyer, kod dostępu 143-05-49-as-i4-03-04 – wyrecytowałem po raz tysięczny moją kwestię z tej sceny i ułożyłem głowę na wyprofilowanym czytniku skanera siatkówki oka. Dłonie trafiły w tym czasie na sensory porównujące linie papilarne. Czysta rutyna, ale mimo kilku lat powtarzania tej praktyki ledwie wyczuwalne ukłucia próbników DNA wciąż drażniły skórę. Spojrzałem na pozbawioną wyrazu twarz oficera dyżurnego. Dane już spływały na jego monitor – jak przedwczoraj, tydzień, miesiąc i rok temu. Na dobrą sprawę znaliśmy się z Frankiem tak dobrze, że mógłby mnie przepuścić w ciemno, bez tego biurokratycznego cyrku. Wiedział o mnie więcej niż ja sam – czyż to nie jemu zawdzięczałem bezpieczne powroty na kwaterę, ilekroć urwał mi się film? Ale regulamin rzecz święta, zwłaszcza w wojsku, zwłaszcza tutaj. Żołnierzu, nie pytaj, powiadają... Więc nie pytam, choć nakłuwane zbyt często opuszki swędzą jak wszyscy diabli.
Kontrolka przy drzwiach zmieniła kolor na zielony i mogłem wreszcie dostać się do śluzy. Tylko parę kroków dzieliło mnie od lśniącego kuszącą bielą walcowatego wnętrza kabiny. Nie wszedłem jednak do windy, lecz zaczekałem na Susan, która właśnie rozpoczynała procedury bezpieczeństwa. Gdy dołączyła do mnie, uniosłem rękę w kierunku pancernej szyby, dwa razy otwarta dłoń, kciuk wysunięty w górę. Jutro o dziesiątej? W odpowiedzi otrzymałem lekkie skinienie głowy, a chwilę później zobaczyłem ten znajomy, szelmowski uśmiech na żółtej, płaskiej i skośnookiej twarzy. Nie tylko administracja ma swoje kody. Drzwi otworzyły się z cichym sykiem, ale już wiedziałem, co będę robił z Frankiem po zakończeniu zmiany.
– Dzięki – szepnęła mi do ucha Sue, zanim ruszyliśmy w dół.
Uśmiechnąłem się. Osiemdziesiąt siedem pięter to niby niewiele, raptem minuta w jedną stronę i tyle samo w drugą, ale musiałaby czekać w cholernie ciasnej, hermetycznej śluzie na powrót kabiny. I nie samotność byłaby dla niej najgorsza. Choć bardzo starała się to ukryć, wiedziałem, że panicznie boi się małych, zamkniętych przestrzeni.
– Nie ma za co – odszepnąłem. – W końcu czego się nie robi dla... partnera.
Przesłała mi całusa i odwróciła się do drzwi. Kabina już wyhamowywała. Z cichym sykiem pneumatyczne drzwi wypuściły nas do jasno oświetlonego, ale wciąż klaustrofobicznie wąskiego korytarza. Przepuściłem Sue i ruszyłem za nią w seledynową światłość. Ponoć wybitni psycholodzy stawali na głowie, aby kolorystyka oraz wystrój centrali działały uspokajająco na służących tutaj ludzi, lecz nie tylko ja miałem wrażenie, że w tym miejscu teoria dramatycznie rozmija się z praktyką.
Jeszcze jedna identyfikacja poprzedzona słodkim głosem Annabelle i mogliśmy odetchnąć pełną piersią w przestronnej sterowni. Przekazanie kluczy, kilka sprośnych uwag, podpisy na rozkładzie jazdy, przyjacielskie klepnięcie w ramię i chłopcy z poprzedniej zmiany ruszyli do windy.
– Kawa? – zapytała jak zwykle Susan.
– Kawa – odpowiedziałem zgodnie z rutyną.
Jednym z nielicznych przywilejów Aniołów Zagłady była prawdziwa kawa Blue Mountain. Rolls-royce w swoim gatunku. Bogata w kofeinę i we wszystko, co niezdrowe. Zupełnie inna od tej lury, którą serwowano w kantynach na powierzchni. Dlatego zawsze rozpoczynaliśmy dyżur od kubka czarnego jak smoła, aromatycznego napoju.
Usiadłem w fotelu i uruchomiłem procedurę sprawdzającą. Najpierw obowiązek, później przyjemność. Ekran zapłonął rzędami opalizujących zielono cyfr. Kontrola przebiegała sprawnie, jak zawsze. O ile dobrze pamiętam, podczas mojej zmiany doszło tylko do dwu awarii. Nic szczególnego – wyciek paliwa z nieszczelnego przewodu i drobne uszkodzenie modułu chwytaka. Dzisiejszy test wszystkich szesnastu wyrzutni wypadł śpiewająco. Stalowe cygara rozmieszczone w silosach oddalonych o ponad dwadzieścia mil od foteli, w których siedzieliśmy, spokojnie czekały na rozkazy.
– Twoja dzienna dawka trucizny. – Zanim usłyszałem te słowa, poczułem zniewalający aromat kawy.
– Dzięki.
Zgodnie z rytuałem nie ruszałem jeszcze kubka, który Susan postawiła na podstawce obok mojego stanowiska.
Najpierw obowiązek, później przyjemność, jako się rzekło.
– Porucznik Adam Sawyer, dwudziesty pierwszy kwietnia, godzina zero jeden, jeden, jeden, zmiana Delta. Melduję wykonanie wszystkich procedur otwarcia, pełne sprawdzenie systemu, brak sygnałów o uszkodzeniach i awariach. Następna kontrola wyrzutni i raport o godzinie zero trzy, jeden, jeden.
Kolejne naciśnięcie klawisza zakończyło procedurę przejmowania dyżuru. Teraz miałem prawo do pierwszego łyka kawy. Sięgnąłem ostrożnie po gorący napar i przeniosłem go na konsolę przed sobą. Spojrzałem na Sue – była gotowa do fazy drugiej.
– Odpalenie na trzy – powiedziałem, unosząc półlitrowy zielony kubek z logo naszej jednostki, które pojawiało się na kamionkowej powierzchni pod wpływem ciepła. Posępny anioł z gorejącym mieczem stał już na globie opasanym czarną wstęgą. – Jeden, dwa – odliczaliśmy razem – i...
Światło w sterowni przygasło i w kolejnym rozbłysku nabrało krwawej barwy rubinu. Niespełna sekundę później rozległy się równocześnie wycie syren i rozpaczliwy krzyk Susan. Spojrzałem na nią. Włączenie alarmu tak ją zaskoczyło, że oblała się wrzątkiem.
– Założę się, że to ten skurwysyn Lee – powiedziałem na tyle głośno, by mnie usłyszała, sięgając do wyłącznika. Ciche kliknięcie i wszystko wróciło do normy. Jasne światło zalało centralę i zapanowała przyjemna cisza. – Gnojki mają nas na podglądzie – dodałem. – Pewnie założył się z wartownikami o dwa dolce, że rozlejesz kawę, i teraz tarzają się razem po podłodze...
Uśmiechnąłem się do obiektywu kamery i pokazałem jeden z obraźliwych gestów, które wszyscy na górze, a zwłaszcza Frank, doskonale zrozumieli. Domysły domysłami, ale procedura alarmowa była jasna i nie pozwalała na najmniejsze nawet odstępstwa w żadnej sytuacji. Rozpocząłem więc z niechęcią kolejną turę dopiero co zakończonej kontroli stanu wyrzutni i rakiet. Susan zgodnie z instrukcją zajęła się w tym czasie łącznością i rozkazami. Miałem za sobą czternaście silosów, gdy nieoczekiwanie odezwała się do mnie:
– Adam... – Mimo że głos Sue zabrzmiał płaczliwie, nie przerwałem pracy; tak niewiele zostało do końca. Ona jednak nie dała za wygraną. Powtórzyła moje imię, tym razem głośniej. Ale ja finalizowałem właśnie piętnastkę i nadal nie zamierzałem przerwać kontroli. Za trzecim razem krzyknęła, co zmusiło mnie w końcu do oderwania oczu od ekranów. Wyglądała strasznie, była o wiele bledsza od farby powlekającej ściany sterowni. – Tom, myślę, że powinieneś rzucić na to okiem – powiedziała cicho, wskazując na ekran terminalu.
Zauważyłem, że ze zdenerwowania zamiast prawdziwego imienia użyła przezwiska, które zawdzięczałem cholernemu przyjacielowi, kapitanowi Frankowi, na zawsze „Fiutkowi”, Lee, w cywilu wielkiemu miłośnikowi prozy Marka Twaina. Tom Sawyer... Bardzo śmieszne. Zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę moje pochodzenie...
– Jak tylko skończę... – Brakowało może dwudziestu sekund do wyświetlenia ostatnich danych.
– Kurwa! – To lakoniczne, acz dosadne stwierdzenie w ustach Susan Tanner miało moc solidnego trzęsienia ziemi. Pieprzyć Mercallego, to była ósemka w skali Richtera, jeśli nie dziewiątka. Znałem kobietę już trzy lata, i to naprawdę dobrze, Frank powiedziałby nawet, że dogłębnie, a jeszcze przy mnie nie zaklęła. Najmocniejsze słowo, jakie kiedykolwiek padło z jej ust, mieściło się w sferze tolerancji wyjątkowo grzecznego pięciolatka. Skoro teraz użyła słowa powszechnie uważanego za obraźliwe, musiało zdarzyć się coś naprawdę niezwykłego. Przełączyłem się na główny kanał, choć było to ewidentne złamanie regulaminu.
– O kurwa... – powiedziałem do siebie, powtarzając bezwiednie przekleństwo rzucone przez Susan.
Na ekranie mojego monitora pojawił się rząd szesnastu wielkich i czarnych jak smoła cyfr. Sięgnąłem machinalnie do książki szyfrów, by potwierdzić odebranie i identyfikację rozkazu, ale wierzcie mi, nie musiałem tego robić, żeby wiedzieć, co oznaczają. Kolejne przekleństwo Sue potwierdziło moje najgorsze przypuszczenia. Spojrzałem na nią – siedziała w fotelu z wielką brązową plamą na kombinezonie i z otwartymi szeroko ustami gapiła się na monitor.
– Sue... – Nie zareagowała na moje słowa, więc podniosłem głos: – Susan!
Dopiero teraz odwróciła głowę w moim kierunku, lecz nadal nie zamknęła ust.
– Znasz procedury – powiedziałem najłagodniej, jak tylko potrafiłem.
Potaknęła mechanicznie, ale nie zrobiła nic więcej.
– Susan! – Tym razem postanowiłem odezwać się ostrzej. – Myliłem się, to nie sprawka Franka. Nie panikuj. Mamy do czynienia z najzwyklejszymi w świecie niezapowiedzianymi manewrami. Nikt nie wyda rozkazu ataku. Musimy tylko uzbroić głowice i przygotować rakiety do ewentualnego startu. E-wen-tu-al-ne-go.
– Akurat – wyszeptała powątpiewająco, ale w końcu zabrała się do roboty.
Rzuciłem okiem na status bazy. Defcon 2, jeden krok od wojny. Aktywacja wszystkich wyrzutni rakiet, tysięcy pieprzonych głowic najbardziej morderczej broni, jaką znała ludzkość. Od razu do pełnej gotowości bojowej, bez procedur potwierdzenia, bez rozkazów zwrotnych. Prosto pod klucz. Każdego wieczora i ranka modliłem się, aby nigdy nie było mi dane ujrzeć tych właśnie cholernych cyfr, które ostatni żołnierz widział całe wieki temu, chyba jeszcze podczas kryzysu kubańskiego.
– Podasz mi odczyty, jak tylko skończę procedurę sprawdzającą – przypomniałem.
Jej zadaniem było wpisywanie kodów aktywujących, ja zajmowałem się resztą. Doprowadzenie naszych wyrzutni do pełnej gotowości bojowej powinno trwać mniej niż dwie minuty.
– Porucznik Adam Sawyer, dwudziesty pierwszy kwietnia, godzina zero jeden, jeden, pięć, zmiana Delta. Wszystkie wyrzutnie gotowe do odpalenia – potwierdziłem do mikrofonów wykonanie rozkazu, gdy ostatnia kontrolka zapłonęła na zielono.
Teraz mogliśmy tylko czekać. Nie powiem, że była to komfortowa sytuacja. Zazwyczaj podczas alarmów ćwiczebnych nie używaliśmy prawdziwych kodów startowych, co pozwalało na spokojniejsze przeprowadzanie procedur. Z drugiej jednak strony cholernie ułatwiało przełamanie się, mieliśmy bowiem niezachwianą pewność, że naciskając czerwony guzik, nie rozpętamy piekła na Ziemi. Sztabowcy twierdzili od lat, że takie zabawy nie są w stanie odwzorować warunków bojowych i dlatego należy koniecznie je zmienić. Żeby wszystkie alarmy, w tym próbne, wyglądały jak ten dzisiejszy...
Wiedziałem o tym, jak chyba wszyscy w naszej bazie, i chociaż nie dotarła do nas żadna wiadomość o zmianie procedur, liczyłem w skrytości ducha, że ktoś gdzieś na górze, może nawet w Białym Domu, wpadł na pomysł, iż czas „realnie” przetestować sprawność systemów obrony. Tak... Zważywszy na przebieg zdarzeń, wydawało mi się to całkiem prawdopodobne. W dwa tysiące osiemnastym, tuż po zakończeniu kryzysu tajwańskiego, przeprowadzono podobne ćwiczenia. Podmieniono wtedy w tajemnicy przed personelem baz rakietowych, z wyjątkiem najwyższego dowództwa, wszystkie kody dostępu i przeprowadzono alarm bojowy, do odpalenia rakiet włącznie, symulując eskalację istniejącego w rzeczywistości konfliktu. Po pięciu dobach niewyobrażalnego stresu, po czterdziestu godzinach utrzymywania Defcon 2, karmieni obrazami miliona chińskich żołnierzy wyruszających w morze, ludzie zamknięci w bazach rakietowych nie mogli mieć złudzeń – oni wiedzieli, co oznacza ten rozkaz. Podobno tylko szesnaście procent zespołów dyżurujących zdecydowało się na użycie kluczy. Szesnaście procent... I to długo po upływie regulaminowych dwóch minut.
To był moment zwrotny dla strategów z Pentagonu. Pamiętałem doskonale, jaka burza rozpętała się w Waszyngtonie, gdy te dane ujrzały światło dzienne. Poleciały głowy, wiele głów. Mówiono nawet o zautomatyzowaniu całego systemu, ale ówczesna prezydent miała jaja, nie uległa naciskom doradców i po burzliwych debatach postanowiono zachować status quo. Nadal człowiek miał zdecydować o zagładzie swojego gatunku. Do dzisiaj uważałem to za słuszne, lecz...
Spojrzałem znów na Susan. Była blada, bardzo blada, za moment mogła się załamać.
– Sue, pamiętasz dwa tysiące jedenasty? – zapytałem.
Skinęła głową.
– Wydaje mi się, że dzisiaj mamy do czynienia z czymś podobnym.
Zerknęła na mnie i zobaczyłem wyraźnie, że drżą jej kąciki ust.
– Myślisz... że to test? – Nie zapanowała do końca nad głosem, choć bardzo się starała.
– Nie myślę. Ja to wiem. – Musiałem ją uspokoić za wszelką cenę. – Kto mógłby nas zaatakować bez ostrzeżenia? Chińczycy? Rosjanie? Po jaką cholerę? Przecież to nie dwudziesty wiek...
– Nie, to nie dwudziesty wiek...
Spodziewałem się, że uczepi się każdej myśli, która pozwoli jej odrzucić powagę sytuacji, i nie pomyliłem się.
– Pomyśl logicznie, Sue. Od czasu wojny z Iranem mamy cholernie nudną służbę. Sześć pieprzonych lat totalnego spokoju. Korea stała się oazą zjednoczonej szczęśliwości, Rosja jest zbyt zajęta liczeniem pieniędzy zarobionych na złożach Syberii, a Chiny wciąż nie przetrawiły Tajwanu.
– Wiesz, Adamie... – Moje słowa wreszcie zaczęły do niej docierać. – Przed wyjściem oglądałam wiadomości. Jutro jedziemy z dzieciakami Helen do Disneylandu w Anaheim, chciałam zobaczyć prognozy pogody. Na CNN nie było żadnej wzmianki o konflikcie czy wzroście napięcia...
– Sama widzisz. – Pozwoliłem sobie na łagodny uśmiech, choć nie byłem w nastroju do żartów. – Podejdźmy do tego spokojnie, Sue. Zobaczysz, za chwilę dostaniemy odwołanie tego kurewskiego alarmu.
Tym razem nie miałem racji. Odwołanie nie przyszło. Nie minęło dwadzieścia sekund, a wszystkie ekrany ożyły, wypełniając się kolejnymi rzędami cyfr. Nie wierzyłem własnym oczom.
Defcon 1!
Do silosów popłynęły z powierzchni potwierdzenia celów, kody dla poszczególnych głowic, na koniec dostaliśmy rozkazy natychmiastowego odpalenia. Teraz i ja poczułem zimny pot ściekający po plecach.
– Przechodzimy na taktyczny – wydałem polecenie, obawiając się, że Susan go nie wykona, ale ku mojemu zdziwieniu główny ekran natychmiast wypełnił się liniami i symbolami. – Klucz. – Rozpiąłem kombinezon i zerwałem łańcuszek, na którym miałem zawieszoną kartę magnetyczną zwaną potocznie, na pamiątkę dawnych czasów, „kluczem”. Trzymając ją w ręce, popatrzyłem na Susan. Wahała się, lecz gdy skinąłem głową, sięgnęła trzęsącymi się rękami do zamka błyskawicznego. – Odpalenie na trzy – powtórzyłem komendę, której nigdy nie chciałem wypowiadać na poważnie.
– Na trzy – padła krótka odpowiedź.
– Jeden.
– Jeden... – powtórzyła za mną, jakby cierpiała na echolalię.
– Dwa.
– Dwa... – Jej głos wyraźnie zadrżał.
– Trzy. – Mimo że przeciągnąłem klucz przez czytnik, ekran monitora pozostał czarny. Spojrzałem na Susan. Trzymała kartę w szczelinie, ale nie wykonała ostatniego ruchu. – Sue! – powiedziałem, starając się, aby zabrzmiało to nagląco. – Wykonaj rozkaz!
Pokręciła głową.
– Oszalałaś?! – Teraz już krzyczałem. – Odmawiasz wykonania rozkazu?!
– To nie może być prawda...
– Nie nam to oceniać! Wykonaj rozkaz!
– Nie! – odparła krótko i stanowczo.
Poczułem, że tracę nad nią kontrolę.
– Susan, nie wiem, co ci się roi w głowie, ale wiedz jedno: ci na górze wyprują z nas... a zwłaszcza z ciebie wszystkie flaki, kiedy dowiedzą się, że zawiodłaś.
– Jeśli wykonam rozkaz, skażę na śmierć miliony ludzi. Setki milionów...
– Jeśli to nie są manewry, właśnie skazujesz na śmierć setki milionów Amerykanów!
– To nie tak, Adamie... Jeśli to prawdziwa wojna, odpalenie naszych rakiet nie uratuje ani jednego istnienia. Ja po prostu nie mogę...
Niech to szlag. Reakcja jak z podręcznika. Lata szkoleń, a i tak nie wytrzymała napięcia i świadomości, że uczestniczy w zniszczeniu wszelkiego życia na planecie. Musiałem zagrać va banque, choć prawdę powiedziawszy, też znajdowałem się blisko granicy wytrzymałości.
– Sue, powiedz szczerze: ufasz mi?
– Tak.
– Zatem posłuchaj uważnie, co ci powiem. Nie mamy pewności, czy to prawdziwy alarm czy tylko niestandardowe ćwiczenia, prawda?
– Prawda – powtórzyła jak automat.
– Właśnie. – Zaczerpnąłem głęboko powietrza i poszedłem za ciosem: – Jestem pewien, że bierzemy udział w teście podobnym do tego z dwa tysiące jedenastego. A nawet jeśli się mylę, aktywując kody odpalenia, wcale nie bierzesz na siebie odpowiedzialności za to, co nastąpi. Po pierwsze, nie ty podjęłaś tę decyzję...
– Naprawdę? – Choć miała opuszczoną głowę, widziałem, jak kąciki jej ust wędrują w górę.
– Susan, wiesz równie dobrze jak ja, że na pięćdziesiąt dwa bunkry dowodzenia tylko szesnaście ma połączenie z wyrzutniami rakiet. I nikt nie wie, które z nich w danym momencie sterują całym systemem. Dobrze mówię?
– Dobrze. – Nadal na mnie nie patrzyła, ale zauważyłem, że napięcie ustępuje z jej twarzy.
Połknęła haczyk. Punkt dla mnie. Żeby wygrać, musiałem delikatnie doprowadzić sprawę do finału.
– Wyniki testu z czasów kryzysu tajwańskiego dowiodły, że mało kto podejmie się zgładzenia milionów ludzi. Dlatego dowództwo postanowiło skorzystać z opcji plutonu egzekucyjnego. Pamiętasz tę zasadę? Kilkunastu żołnierzy strzela, ale tylko dwóch, trzech używa ostrej amunicji. Nikt nie ma pewności, że zabił. Wszyscy mają za to nadzieję, że ktoś inny był katem. – Mówiąc te słowa, zaczynałem błogosławić człowieka, który wpadł na tak szatański pomysł. – Susan, podobnie jest z nami. Pewnie nawet nie ma znaczenia, czy użyjesz swojej karty czy nie. Rakiety i tak polecą. My tylko dbamy o gotowość bojową naszych silosów, kody są dublowane, nadejdą z paru miejsc równocześnie. Jeśli to prawdziwa wojna, twój sprzeciw się nie liczy, ale jeśli to ćwiczenia, właśnie marnujesz sobie życie. Wypieprzą cię na zbity pysk, a ja pewnie polecę zaraz za tobą. Zero odprawy, zero szans na przyzwoitą robotę, wilczy bilet na długie lata, pod warunkiem że nie wsadzą nas do więzienia za zdradę. Naprawdę tego chcesz? Marzy ci się spanie w kartonach gdzieś w East LA?
– Może masz rację...
– Mam rację, Susan – przerwałem jej bez ceregieli.
Wreszcie spojrzała na mnie. Zauważyłem, że ma łzy w oczach.
– Odpalamy na trzy – powtórzyłem rozkaz.
– Na trzy – potwierdziła.
– Raz.
– Dwa.
– Trzy. – Tym razem nasze głosy zlały się w jedno.
Znikające linie kodu na monitorach potwierdzały wykonanie rozkazu. Zabrało nam to sześć minut dwadzieścia sekund, a więc ponad trzy razy dłużej, niż zakładał regulamin.
Lepiej późno niż wcale, powiadają.
Otarłem pot z czoła. Mimo pracującej pełną parą klimatyzacji nagle w centrali zrobiło się duszno. Miałem cholerną nadzieję, że za sekundę zobaczę komunikat obwieszczający koniec ćwiczeń. A jeśli nie... Ja też chciałem wierzyć, że byliśmy tylko pionkami w tej grze, że ci na górze zadecydowali o wszystkim, a nam przyszło jedynie odgrywać rolę statystów. Chociaż użyłem klucza, chociaż namówiłem do tego Sue, nie dopuszczałem do siebie myśli, że oto wypuściliśmy na wolność szesnastu lśniących, smukłych jeźdźców apokalipsy.
– Amen – rozległ się szept Susan, ledwie zapadła cisza.
Oboje wpatrywaliśmy się w ekran taktyczny. Na razie nic się nie działo, oczami wyobraźni widziałem jednak na połyskującej matowo czerni potwierdzenie zdania testu, gdy wtem na górnej krawędzi mapy pojawiły się trójkątne symbole. Jeden, drugi, piąty, szybko straciłem rachubę. Naprzeciw nim mknęły z centrum mapy nie mniej liczne znaczki.
– Nadal sądzisz, że to ćwiczenia? – szepnęła Sue.
– Nie wiem – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Nic już nie wiem.
– Mamy potwierdzenie, czyje to rakiety? – zapytała.
Sprawdziłem odczyty trajektorii.
– Idą znad bieguna i od wschodu. To Rosjanie.
– Rosjanie?
Tym razem nie odpowiedziałem. Wpatrywałem się w ekran, który przypominał mi obraz z archaicznej gry wideo, jaką mieliśmy wieki temu w Kansas City. Nie pamiętałem dokładnie jej tytułu. Missile Command czy jakoś tak... W każdym razie człowiek projektujący grafikę naszego ekranu taktycznego musiał być fanem tej gry. Linie przedstawiające tory nadlatujących rakiet wydłużały się wolno, lecz nieustannie. Zbyt wolno. Nasze pociski przechwytujące powinny je dopaść jeszcze nad terytorium Kanady. Sto, może nawet dwieście mil od granicy. Czekałem na wynik tego starcia, zaciskając nerwowo dłonie na wytartych oparciach fotela.
Tymczasem nadlatujące z północy punkty rozmnożyły się nagle. Wcześniej trudno było zliczyć wędrujące po mapie symbole, teraz pomimo wielkich rozmiarów ekranu nakładały się na siebie. Wiedziałem, co to oznacza. SS-26 w pełni zasługiwały na złą sławę, jaką się cieszyły. Komputery ukryte w ich korpusach zdążyły odpalić mrowie samonaprowadzających się głowic i jeszcze większą liczbę pozorowanych celów, zanim same rakiety znalazły się w polu rażenia pocisków przeciwrakietowych. Dosłownie kilka sekund później na ekranie pojawiły się pierwsze białe plamki wskazujące miejsca eksplozji ognia zaporowego. Utworzyły one migający, przerywany pas ciągnący się przez cały kontynent, od Atlantyku po Pacyfik. Zniknęły w nich setki kresek oznaczających trajektorie lotu wrogich rakiet. Te, które pozostały, czerwone, były śladami po międzykontynentalnych pociskach mknących w stratosferze ku niewidzialnym dla nas celom na południowej półkuli.
Biel wypełniająca górną część ekranu powoli bladła i zobaczyłem, że pomimo ogromnych strat, jakie zadaliśmy przeciwnikowi, część głowic nadal leci w kierunku naszej granicy. Nie był to już jednak rój. Atak przetrwało zaledwie parę setek z wielu tysięcy śmiercionośnych zabawek, jakie przed chwilą widziałem, ale nawet tak mała ich liczba wciąż zapowiadała zagładę milionów ludzi. Nawet po wzięciu poprawki, że wiele z nich mogło być atrapami. Oblizałem spierzchnięte wargi i zleciłem komputerowi przeliczenie namiarów. Nacisnąłem enter i w tej samej chwili z głośników popłynęła muzyka. Ballada dinozaura rockowej sceny, Bruce’a Springsteena. Born in the USA. Spojrzałem zdziwiony na Susan. Odpowiedziała mi bladym uśmiechem.
– Seattle. KTWA. Gwiazda Północy, moja ulubiona stacja.
Przypomniałem sobie, że Sue pochodzi z zabitej dechami dziury leżącej niedaleko Seattle. Nie starałem się nigdy zapamiętać nazwy tej na wpół indiańskiej wioski, której chyba nikt poza samymi mieszkańcami nie potrafił poprawnie wymówić. Skinąłem głową na znak, że rozumiem.
– Potem przełączę na Kansas City – szepnęła, jakby nie chciała zagłuszyć muzyki.
– Daj trochę głośniej – poprosiłem, obserwując ekran.
Głowice powoli zbliżały się do linii oznaczającej granicę. Za moment do akcji włączą się baterie starych, dobrych custerów, na których oparliśmy nasze wewnętrzne linie obrony – laserowe systemy miało tylko kilka najważniejszych baz – ale nie wątpiłem, że ta walka jest już przegrana. Inteligentne głowice, które przetrwały nuklearną nawałnicę nad Kanadą, spokojnie poradzą sobie z bronią konwencjonalną. Zanim spiker zaczął zapowiadać następny utwór, na miejscu napisu „Seattle” pojawił się biały krąg oznaczający detonację ładunku i pole jego rażenia.
– Seattle dwie kilotony, trineutrino – poinformował nas uroczy głos Annabelle płynący z głośników. Ciekawe, co ta stara dziwka myślała, nagrywając te komunikaty? – „Seattle” jedna megatona, nuklearna.
Spojrzałem zdziwiony na radio. Pomimo potwierdzonego ataku dwiema głowicami, pomimo użycia trineutrina, nadal słyszałem muzykę i szczebioczący głos jakiejś nastolatki zamawiającej utwór dla swojego chłopaka. Zerknąłem na Susan tylko po to, by zobaczyć, że znów siedzi z opuszczoną głową.
Tymczasem na mapie pojawiało się coraz więcej białych plam. Annabelle nie nadążała z wymienianiem atakowanych miejsc, uaktywniane przez komputer komunikaty nakładały się na siebie. Z danych telemetrycznych wynikało, że przez ogień zaporowy drugiej fali obrony przedarło się sto czternaście obiektów, trajektorie wskazywały na sześćdziesiąt trzy cele w dwudziestu stanach. Piętnaście procent z nich, może nieco więcej, da się jeszcze zniszczyć na szczeblu lokalnym. Słuchając raportów o kolejnych trafieniach, zastanawiałem się, ile miast uda nam się jeszcze ocalić.
Ta gra miała proste zasady: odpalasz wszystko, co masz, licząc na to, że przeciwnik nie zdoła strącić wystarczającej liczby głowic, i czekasz na kontrę, mając nadzieję, że uda ci się zneutralizować więcej nadlatujących pocisków.
Proste, skuteczne, bezsensowne.
Realne, jak widać.
Z jednym wyjątkiem.
Od północy nadciągało kolejne mrowie białych linii. Były jeszcze daleko, docierały dopiero do Cieśniny Hudsona, tylko kilka przekroczyło żółtą linię granicy prowincji Manitoba. Pieprzone komputery zupełnie pogłupiały, pomyślałem. Druga fala?
W tej samej chwili, zgodnie ze znanymi mi procedurami, na samej krawędzi mapy zrobiło się biało i natychmiast zapomniałem o usterce systemu. Ruscy też się bronili. Kolejne miliony słońc rozbłysły nad biegunem, ale to już nie miało znaczenia. Nic nie powstrzyma śmierci niesionej w tytanowych stożkach głowic trineutrinowych, po tysiąckroć silniejszych niż cały moskiewski i pekiński szmelc...
– Chicago jedna kilotona, trineutrino, Chicago dwie megatony, nuklearna, Chicago brak klasyfikacji... – komputerowo przetworzony głos Annabelle kontynuował tymczasem monotonną wyliczankę, w miarę jak głowice docierały do kolejnych celów, a muzyka wciąż wypełniała centrum dowodzenia.
– Jesteś pewna, że to ta stacja? – zapytałem skołowany.
Sue skinęła głową, zresztą jakby w odpowiedzi na moje pytanie zagrano dżingla rozgłośni i wyraźnie usłyszałem jej nazwę.
– Sprawdź Chicago – poleciłem dziewczynie i zamiast kolejnego nagrania usłyszałem szumy i trzaski.
– Mam – rzuciła kilka sekund później. – CRKO!
Zniszczone Chicago nadal nadawało. Pomimo iż fala nuklearnych eksplozji dotarła już do środkowych stanów i minęła Kansas.
– Wiesz, co to znaczy?! – krzyknąłem do Susan.
Pokręciła wolno głową.
– Ćwiczenia! To są tylko pierdolone ćwiczenia! Nie ma żadnej wojny! Ktoś zrobił z nas wała.
Roześmiała się, najpierw ostrożnie, a potem na cały głos.
– A ja już myślałam, że rozwaliliśmy ten cholerny świat.
– Pierdolone gry wojenne... – Rozsiadłem się wygodnie na fotelu i podłożyłem ręce pod głowę.
Ulżyło mi.
O kurwa, jak mi ulżyło.
Spoglądałem na ekran pokryty białymi cętkami aż po granicę z Meksykiem, a potem przeniosłem wzrok na setki linii zbliżających się od północy i śmiać mi się zachciało. Dopiero teraz zacząłem kojarzyć fakty, które wcześniej, w stresie, umknęły mojej uwadze. Nie było stratosferycznych gigaeksplozji, którymi wróg powinien oślepić nasze systemy obronne. Nie było ataku od strony morza, a przecież okręty podwodne wciąż stanowiły istotny element rosyjskich ofensywnych sił atomowych. To one powinny uderzyć pierwsze, niszcząc nasze systemy obronne i nabrzeżne miasta. Dokładnie tak, jak robił to teraz komputer, w tej fazie symulacji. Linie biegnące ze wschodu i zachodu były o wiele krótsze, ale znajdowały się znacznie bliżej naszych granic niż nadciągający od północy rój, równie liczny jak pierwsza fala. Kto wymyślał takie ściemy? Zostaliśmy zaatakowani w pełnej skali, odpowiedzieliśmy totalnym kontratakiem. Koniec, kropka. Niby skąd Ruscy mieliby wytrzasnąć drugie tyle rakiet do powtórnego uderzenia? Teraz nie miałem już żadnych wątpliwości. To tylko pierdolony pozorowany atak.
– Devlin to kawał skurwiela – powiedziałem. – Jeśli nie postawi nam wszystkim kolejki jutro rano, osobiście powieszę go na maszcie flagowym na jego zajebiście wykrochmalonym czterogwiazdkowym krawacie. Susan, daj głośniej ten kawałek i zrób nową kawę.
Wyłączyłem fonię systemu – głos Anabelle był teraz ostatnim, jakiego chciałem słuchać. Właśnie zapowiedziano temat przewodni z Syna gladiatora. Mój ulubiony, mocny, choć przy tym balladowy utwór, który od trzech tygodni okupował pierwsze miejsca list przebojów. Sue dopiero wstawała, więc sięgnąłem po ledwie ciepłą kawę i pociągnąłem spory łyk, patrząc od niechcenia na ekran, na którym kolejna fala rakiet zbliżała się do naszej północnej granicy, tym razem nieatakowana przez nikogo, bo też niby kto miałby je atakować, skoro odpaliliśmy wszystko, co Wuj Sam trzymał za pazuchą. Jak przed chwilą, na mapie znów pojawiły się białe cętki eksplozji, także po kanadyjskiej stronie. Nie wyłączając stratosferycznych gigantów.
I znowu Seattle, Toronto, Boston, Detroit...
Słowa refrenu zniknęły w statycznym szumie w tym samym momencie, gdy biała plama pojawiła się na napisie „Chicago”.
– Co jest...? – Teraz ja zakrztusiłem się kawą.
Odstawiłem kubek i rzuciłem się do radia równocześnie z Sue. Zacząłem nerwowo przełączać kanały. Seattle milczało jak zaklęte. Nowy Jork wciąż nadawał. Spojrzałem na ekran – kilkanaście kresek kończyło się niedaleko czerwonej kropki oznaczającej centrum miasta. Dwie prowadzące ze wschodu, znad Atlantyku, praktycznie dotarły już do celu. Tuż przed przecięciem linii wybrzeża nagle wytrysnęły z nich pęki odnóg. Szlag by to! Podkręciłem głośność na maksimum. Relacja z wczorajszych rozgrywek NBA zniknęła z eteru dokładnie w chwili, gdy na ekranie zakwitł wielopłatkowy blady kwiat. Pozostał jedynie statyczny, zagłuszający wszystko szum.
– Rozumiesz coś z tego, Tom?
Nie odpowiedziałem. Rzuciłem za to okiem na prawą stronę ekranu. Daleko nad Pacyfikiem pojawiły się pierwsze symbole oznaczające rakiety Państwa Środka.
Ktoś, gdzieś, właśnie w tej chwili postanowił zakończyć definitywnie sprawę przeludnienia, walki o prymat religijny, gospodarczy i militarny. Kim był ten człowiek, nie wiedziałem. Jedno tylko było stuprocentowo pewne: mieliśmy do czynienia z kurewskim podstępem Rosjan. Musiałem przyznać, że doskonale zagrali, likwidując w niepojęty dla mnie sposób nasze systemy obrony. Nie było żadnej pierwszej fali. Odpaliliśmy rakiety przeciw fantomom widzianym tylko przez komputery NORAD-u. Zmasowany ogień zaporowy nie zniszczył ani jednej z nadlatujących rakiet, bo ich tam nie było. Co więcej, każdy postronny obserwator tego konfliktu przyzna, że pierwsi uderzyliśmy na przeciwnika z zaskoczenia.
Ale czy ktokolwiek przeżyje wojnę, aby móc zeznawać w tej sprawie?
Poważnie w to wątpiłem.
Druga fala rosyjskich rakiet trafiała ze stuprocentową skutecznością. Tym razem, zgodnie z moimi przewidywaniami, także okręty podwodne uderzyły na wszystkie cele, od Alaski po Meksyk. Nikt i nic nie mogło im przeszkodzić w dokonaniu dzieła zniszczenia. Wyprztykaliśmy się nawet z custerów. Nadszedł dzień zagłady, już za kilka chwil na całym kontynencie nie będzie nawet jednej żywej bakterii.
Żeby tylko na kontynencie...
Przełączyłem widok na tryb globalny.
Nic. Tylko szum. Straciliśmy wszystkie satelity. Spróbowałem przejść na pasmo awaryjne. Dopiero za trzecim razem udało mi się chwycić przekaz. Obraz był zniekształcony i strasznie ziarnisty, ale mimo to wyraźnie poświadczał, że nieliczne urządzenia szpiegowskie umieszczone na najwyższych orbitach, już w przestrzeni kosmicznej, przetrwały tę fazę ataku. Świat był już ślepy i głuchy, lecz my wciąż mogliśmy obserwować jego zagładę.
Z tej odległości nie widziałem szczegółów, jednakże nie były mi one do niczego potrzebne. Po zmianie długości fali Europa zaświeciła bielą od Gibraltaru aż po Kaukaz. Podobnie Chiny, Indie, Bliski Wschód... Nawet niezmierzona pustka Syberii zniknęła pod dziesiątkami opalizujących kręgów. Wyglądało na to, że za naszym przykładem każde mocarstwo odpaliło wszystko, co miało na stanie. Jednego tylko nie potrafiłem zrozumieć. Z tego, co nam przez lata wpajano – a czego potwierdzenie widziałem teraz na każdym ekranie – wynikało jasno, że Rosja nie ma systemów obrony przeciwrakietowej zdolnych powstrzymać nasze totalne uderzenie. Wymiana ciosów na pełną skalę była dla niej samobójczym posunięciem. Dlaczego więc zaatakowała, wiedząc, że podstęp, który pozbawił terytorium USA obrony, nie zdoła powstrzymać pocisków balistycznych z głowicami milion razy bardziej niszczycielskimi niż każda broń, jakiej kiedykolwiek przeciw nim użyto? Przykład irańskich miast wyjałowionych błyskiem trineutrinowych głowic sprawił, że świat stał się lepszym miejscem na niemal sześć lat. I zdawać by się mogło, że widząc skutki działania nowej broni, wszyscy atomowi krzykacze pochowali głęboko swoje zabawki...
„Weteran polskiej postapokalipsy ponownie zabiera nas w barwną, pełną przygód i przerażającą podróż przez zniszczony, opuszczony świat. Tym razem jednak jest to historia niezwykle kameralna, nastrojowa, a urzekające i chwilami porażające krajobrazy zagłady oglądamy oczami awanturnika, postnowoczesnego Odysa-barbarzyńcy, niszczyciela światów, który wierzy, że teraz stanie się nowym Adamem. Powieść nabiera dodatkowego, głęboko humanistycznego wyrazu, gdy jego ostateczną motywacją stają się gniew i pragnienie odpłaty po odkryciu ogromu kłamstwa leżącego u podstaw śmierci ludzkości”.
Bartek Biedrzycki – autor Kompleksu 7251
„»Głos seksownej kobiety w ciele zimnej maszyny« – absolutny kanon science fiction, a to dopiero początek książki. Pokażcie mi kogoś, kto po czymś takim byłby w stanie oderwać się od lektury i nie przeczytać książki jednym tchem”.
Michał „Meesh” Gołkowski – autor cykli „Stalowe Szczury” i „Stalker”
„Zapomnijcie o zasadzie rozpoczynania opowieści od trzęsienia ziemi. Robert J. Szmidt zaczyna Samotność Anioła Zagłady znacznie mocniej, a potem... wcale nie zwalnia tempa.
Supernowoczesny, ale klasyczny w linii Harley-Davidson, autostrady stojące otworem i miasta zmienione w wielkie supermarkety, w których możemy buszować, nie przejmując się kosztami – czy to wizja raju? Na pewno nie w powieści Roberta J. Szmidta, w której podróż przez odmienione wojną totalną Stany Zjednoczone przypomina raczej zwiedzanie przedsionka piekła.
Piekła, którego nie zaludniają klasyczne bandy zabójczych mutantów i kanibali. Niebezpieczeństwa i wyzwania, przed którymi stawia bohatera Robert J. Szmidt, są znacznie bardziej realistyczne. I właśnie oparcie się na realizmie powojennego świata mam za największą zaletę Samotności Anioła Zagłady. A przecież nie jedyną.
To jedna z najlepszych powieści Szmidta, jakie czytałem”.
Paweł Majka – autor powieści Dzielnica obiecana z Uniwersum Metro 2033
„Kawał dobrej literatury, którą warto polecić. Powieść (...) piorunująco poruszająca wyobraźnię. Z jednej strony lekka, z drugiej zaś zapierająca dech w piersiach”.
Trzynasty Schron
„Szmidt bez wątpienia potrafi pisać dobrą literaturę. Taką, którą się będzie pamiętać, a w czasie czytania – przeżywać”.
Paradoks
„W wielu momentach książka przywodziła mi na myśl perełkę literatury amerykańskiej – Drogę Cormaca McCarthy’ego. (...) Oba tytuły zmuszają do podobnej refleksji nad tym, dokąd zmierza ludzkość”.
Outpost
„Samotność Anioła Zagłady nie jest lekturą łatwą i przyjemną. Zagłada, którą opisuje, nie ma w sobie nic z hollywoodzkiej widowiskowości. Ukazana jest w sposób okrutnie realistyczny, miejscami graniczący z naturalizmem. Akcja zyskuje dynamikę tylko chwilami, szczególnie gdy bohater napotyka na swej drodze nieoczekiwane przeszkody lub... pokusy. Podróż przez pustkę martwego świata okazuje się ostatecznie również wyprawą w głąb wnętrza człowieka. Adam zdradza nam swoje najintymniejsze myśli, dzieli się z nami najbardziej wstydliwymi sekretami, wtajemnicza we wszystko to, co zwykle jest ukryte przed innymi ludźmi. Sięgając po książkę Szmidta, każdy z nas musi być gotowy na konfrontację z podobnymi demonami ukrytymi we własnym wnętrzu”.
Łukasz Orbitowski, Gazeta.pl
„Czytając Samotność Anioła Zagłady, łapałem się na tym, że to mi się nie podobało, a to bym zmienił na coś innego. Ale gdy przerywałem lekturę, we łbie kołatała mi się myśl, by jak najszybciej do niej powrócić. A po skończeniu zanurzyć się w refleksyjną zadumę nad tym, z czym miałem do czynienia”.
Trzynasty Schron
„Lekkie pióro autora, barwne, niezwykle realistyczne opisy i jakaś magia bijąca od tej książki sprawiają, że człowiek jeszcze bardziej czeka na jego kolejne pozycje. Polecam wszystkim bez wyjątku. Nieważne, czy lubicie postapokaliptyczne klimaty, czy też nie”.
Valkiria.net
„Szmidt wykonuje kawał dobrej roboty, podchodząc bardzo twórczo do klasycznego tematu, dzięki czemu dostajemy jednocześnie mocny i nowatorski obraz postapokaliptycznego świata. (...) Robi coś całkiem nieoczekiwanego, zaskakując zupełnie odbiorcę. (...) Wszystkie wspomniane elementy tworzą wspólnie świetną powieść, którą ciężko jest odłożyć przed przeczytaniem ostatniej strony. Książka przykuwa uwagę nie tylko sprawnością języka − Szmidtowi udaje się niemalże wykroczyć poza ramy zwykłej literatury fantastycznoprzygodowej, przemycając wiele wniosków dotyczących natury ludzkiej. I to uważam za największą wartość i siłę Samotności... W moich oczach to najlepsza dotąd książka Szmidta i jedna z najciekawszych zeszłego roku”.
Poltergeist