Szczury Wrocławia. Kraty - Robert J. Szmidt - ebook

Szczury Wrocławia. Kraty ebook

Robert J. Szmidt

4,4

Opis

10 sierpnia 1963. Rzesze nieumarłych opanowują nie tylko Wrocław. Wieści napływające z innych miast, a nawet z zagranicy są przytłaczające. W ciągu zaledwie kilku godzin upada stary porządek świata. Do ludzi majora Biedrzyckiego dociera z wolna bolesna prawda. Nie ma co liczyć na wsparcie albo odsiecz. Każdy z ocalonych musi radzić sobie z nowym zagrożeniem na własną rękę. Tymczasem jedno z największych więzień Dolnego Śląska staje się twierdzą, do której załoga ściąga swoje rodziny i znajomych. Za mur trafiają setki cywilów, ale dla osadzonych nie ma tam już miejsca. Wszyscy więźniowie trafiają za bramę, jednak dla tych najgorszych nie jest to wcale wyrok śmierci. Ludzie pokroju Fabiana Sprychy, mordercy i kanibala pozbawionego ludzkich uczuć w jeszcze większym stopniu niż zombie, dostrzegają okazję do rozwinięcia skrzydeł. Tak zaczyna się walka o podporządkowanie sobie ginącego miasta. Dowodzony przez Sprychę gang szybko udowadnia, że nieumarli nie są największym koszmarem zdziesiątkowanej ludności.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 907

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (8 ocen)
4
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ringil

Nie oderwiesz się od lektury

„Kraty", to kolejny tom cyklu "Szczury Wrocławia. Kolejna znakomita dawka emocji wypływających z historii przedstawionej w okresie PRL-u. Robert Szmidt nie zwalnia tempa- wręcz przeciwnie. Dywan, który rozwija dla czytelników oraz fanów serii jest coraz dłuższy i coraz krwawszy. Z każdym tomem jest coraz lepiej, autor zaskakuje nieszablonowymi rozwiązaniami, nie oszczędza bohaterów rzucając ich- dosłownie- na pożarcie. Na półce czeka na mnie już kolejny tom - „Dzielnica". Oczywiście również podzielę się wrażeniami i już nie mogę się doczekać kiedy do niego zasiądę. Wrocław, zarówno jak reszta świata walczy o przetrwanie. Gatunek ludzki jest zagrożony. Czy jednak powstający do życia to jedyny problem w mieście? Każdy sposób na przetrwanie w czasach zagrożenia jest dobry. Liczy się jedno - przetrwać, przeżyć. Podobnym tokiem myślenia wykazują się pracownicy zakładu karnego. Decyzja o wypuszczeniu skazanych to nie akt łaski, a przyspieszenie tego co nieuniknione, można by rzecz zamiana ...
10

Popularność




Re­dak­cjaUr­szula Gard­ner
Ko­rektaJa­nusz Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładkiDark Crayon
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Ro­bert J. Szmidt, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze w tej edy­cji
ISBN 978-83-83293-97-4
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

1

so­bota, 10 sierp­nia 1963, go­dzina 04:04Za­kład Karny Nr 1 przy ulicy Klęcz­kow­skiej 35

– Za­mknij­cie to okno, do cho­lery – wark­nął ka­pi­tan Woj­ciech Okrutny, nie od­ry­wa­jąc wzroku od le­żą­cych przed nim pa­pie­rów.

– No ale jakże to tak, sze­fie ko­chany – za­pro­te­sto­wała pi­skli­wym gło­sem ukryta za ścianą se­kre­tarka. – Po­du­simy się prze­cie, jak te kar­pie w wan­nie na święta...

– Ku­bi­siowa! – Po­iry­to­wany za­stępca na­czel­nika pod­niósł głos jesz­cze bar­dziej. – Wy mi tu z tymi wa­szymi re­li­gij­nymi za­bo­bo­nami nie wy­jeż­dżaj­cie. To nie har­cer­stwo, tylko służba wię­zienna. Je­śli mó­wię za­mknąć okno, to za­my­ka­cie i na tym ko­niec!

Przy­ga­dał Agatce ostrzej, niż za­mie­rzał, po­nie­waż sy­tu­acja za­czy­nała go prze­ra­stać. Poza tym, bę­dąc męż­czy­zną słusz­nej po­stury, po­cił się za dwóch. Noc oka­zała się wy­jąt­kowo upalna, a je­dyna szansa na zła­pa­nie od­de­chu ode­szła wła­śnie w nie­pa­mięć, gdy lekki wia­te­rek po­now­nie zmie­nił kie­ru­nek, ścią­ga­jąc nad kom­pleks wię­zie­nia kłęby gę­stego, cuch­ną­cego po­twor­nie dymu.

Od strony se­kre­ta­riatu do­bie­gło naj­pierw gło­śne trza­śnię­cie, po­tem trudne do zro­zu­mie­nia, ale na pewno gder­liwe mam­ro­ta­nie se­kre­tarki. Nie­mal na­tych­miast zro­biło się dusz­niej, cał­kiem jakby ktoś włą­czył pal­nik pod tym wiel­kim po­nie­miec­kim ce­gla­nym pie­kar­ni­kiem, w któ­rym przy­szło im spę­dzić ostat­nią noc.

Okrutny skwi­to­wał na­rze­ka­nia Agaty po­dob­nym nie­ar­ty­ku­ło­wa­nym po­mru­kiem, po czym prze­niósł wzrok z za­pi­sa­nego macz­kiem sko­ro­szytu na cze­ka­ją­cych w rów­nym sze­regu pod­wład­nych. Stali przed nim trzej męż­czyźni i ko­bieta.

– Jest tylko je­den spo­sób – po­wie­dział, stu­ka­jąc pal­cem wska­zu­ją­cym w spo­rzą­dzone przez sie­bie wy­li­cze­nia. – Je­śli mamy zdą­żyć, mu­simy wy­pro­wa­dzać na dzie­dzi­niec całe bloki.

– Ale to po trzy­stu chłopa bę­dzie – za­opo­no­wał Sę­kala, szczu­pły i nie­mal łysy oku­lar­nik, który na­wet gdy stał przed sie­dzą­cym prze­ło­żo­nym, nie­spe­cjal­nie nad nim gó­ro­wał. Wy­mięta bluza mun­du­rowa z dys­tynk­cjami star­szego sier­żanta wi­siała na nim jak na wie­szaku, spodnie też były za luźne, mimo że wy­dano mu naj­mniej­sze do­stępne w ma­ga­zy­nie sorty. – A mamy na zmia­nie tylko dwu­dzie­stu czte­rech lu­dzi, je­śli li­czyć wie­żo­wych i baby.

– Nie za­pa­nu­jemy nad ta­kim tłu­mem, je­żeli doj­dzie do... – po­parła go sier­żant Agnieszka Me­dy­grał, pia­stu­jąca funk­cję sze­fo­wej prze­zna­czo­nego dla ko­biet bloku D. Była niż­sza na­wet od Sę­kali, drob­niutka jak na­sto­latka, a gdy spo­glą­dała na czło­wieka tymi wiel­kimi, błę­kit­nymi oczami, serce od razu mię­kło, choć nie­je­den absz­ty­fi­kant prze­ko­nał się bo­le­śnie, że za­dzie­ra­nie z nią nie jest naj­lep­szym po­my­słem. Jak przy­cho­dziło co do czego, nie było ostrzej­szej kosy wśród tu­tej­szych straż­ni­czek.

– Do ni­czego nie doj­dzie, mo­że­cie mi wie­rzyć – prze­rwał jej ka­pi­tan.

– Gdy tylko za­uważą, że są w prze­wa­dze... – nie ustę­po­wała.

– Wiem, co ro­bię, za­ufaj­cie mi. – Okrutny wszedł jej w słowo po raz drugi. – Plan wy­gląda na­stę­pu­jąco. Za­czniemy od oczysz­cze­nia kur­wi­dołka, a za­raz po ba­bach zaj­miemy się blo­kiem C, gdzie sie­dzą sami tym­cza­sowi i ci z naj­niż­szymi wy­ro­kami. Z nimi pro­ble­mów nie bę­dzie, więc po­łowę ro­boty od­wa­limy w try miga. Da­lej przej­dziemy do skrzy­dła B. Tam mamy sporo re­cy­dywy, ale to prze­cież w prze­wa­ża­ją­cej więk­szo­ści do­li­nia­rze, po­spo­lite draby i mo­czy­mordy. Nie są­dzę, by zmu­sze­nie ich do wyj­ścia za mur na­strę­czyło nam więk­szych pro­ble­mów. Blok A zo­sta­wimy so­bie na ko­niec.

– I tu za­czną się schody – wy­ce­dził star­szy sier­żant.

– Ro­bert do­brze gada – ode­zwał się mil­czący do tej pory sier­żant To­masz Ra­wiń­ski, do­wódca zmiany na wspo­mnia­nym bloku, wyż­szy o pół głowy od Sę­kali i znacz­nie ma­syw­niej­szy, war­sza­wiak, swo­jak z Pragi, który do­brze po­znał pół­świa­tek sto­licy, i to z obu stron, za­nim tra­fił do dol­no­ślą­skiej służby wię­zien­nej. – Ba­bami i do­li­nia­rzami mo­żemy się nie przej­mo­wać, pełna zgoda, ale blok A to zu­peł­nie inna sprawa. Moje żuczki już za­uwa­żyły, że za mu­rem coś się dzieje. Nie wie­dzą jesz­cze, co jest grane, to prawda, ale od­głosy ca­ło­noc­nej strze­la­niny na pewno dały im do my­śle­nia. Do­nie­siono mi – do­dał – że mniej wię­cej od pół­nocy mię­dzy ce­lami krążą grypsy mó­wiące o wy­bu­chu kontr­re­wo­lu­cji. Dla­tego chłopcy mają pie­tra, że za­raz po otwar­ciu cel osa­dzeni mogą cze­goś pró­bo­wać.

– Na­wet je­śli im po­wiemy, że wła­dza lu­dowa ogło­siła bez­wa­run­kową amne­stię?

– Dla kra­wa­cia­rzy? – za­śmiał się Ra­wiń­ski. – Uwie­rzy­li­by­ście na ich miej­scu w ta­kie re­we­la­cje, to­wa­rzy­szu ka­pi­ta­nie? Bo ja na pewno nie.

– Święta ra­cja – wtrą­cił Sę­kala, od­wdzię­cza­jąc się ko­le­dze.

Ska­zani na śmierć ban­dyci nie­uf­nie po­dejdą do ta­kiej obiet­nicy. Nie­któ­rych od za­dyn­da­nia na stryczku dzie­liło już tylko kilka dni. Nie byli też tak głupi jak prze­stęp­czy plank­ton sie­dzący za zgar­nię­cie flaszki z knajpy albo ob­ro­bie­nie piw­nicy.

– A co wy o tym wszyst­kim są­dzi­cie, Pa­tryku? – Okrutny prze­niósł wzrok na cho­rą­żego Ro­jew­skiego, ostat­niego z we­zwa­nych pod­ofi­ce­rów, szczu­płego jak Ro­bert, ale naj­wyż­szego z tej trójki bro­da­cza o ster­czą­cych wło­sach i po­cią­głej twa­rzy, któ­remu pod­le­gał blok C.

– Ry­zy­kowne po­su­nię­cie moim zda­niem. – Pa­tryk od­po­wie­dział po chwili za­sta­no­wie­nia. – Rzekł­bym na­wet, że zbyt ry­zy­kowne. Re­cy­dywa po­stawi się, jak tylko wy­czuje pi­smo no­sem. A nasi chłopcy są za bar­dzo prze­stra­szeni, żeby zgry­wać twar­dzieli, co do­dat­kowo może ośmie­lić wy­pro­wa­dza­nych na plac ape­lowy żucz­ków.

– W ta­kim ra­zie mamy cho­lerny pro­blem. – Ka­pi­tan ode­pchnął się od biurka, by wstać przy akom­pa­nia­men­cie prze­raź­li­wego zgrzytu nóg cięż­kiego krze­sła. – Nie wiem, co Za­tylny nam rych­tuje, ale Bed­na­rek sły­szał na wła­sne uszy, jak ta gnida mówi sta­remu, że ewa­ku­acja dzia­ła­czy musi się za­koń­czyć przed wpół do szó­stej. Bez­względ­nie. A to zna­czy, że zo­stało nam... – spoj­rzał na ze­ga­rek – ...osiem­dzie­siąt mi­nut, może pół­to­rej go­dziny, ale na pewno nie wię­cej. Prze­li­czy­łem to na wszel­kie spo­soby. – Wska­zał le­żące na bla­cie no­tatki. – Albo za­czniemy ak­cję opróż­nia­nia wię­zie­nia w tej chwili, wy­pro­wa­dza­jąc na plac całe bloki, albo mo­że­cie się po­że­gnać z ro­dzi­nami... – Prze­su­nął wzro­kiem po twa­rzach pod­wład­nych. – Nie licz­cie na to, że oni okażą ko­mu­kol­wiek li­tość.

Pod­ofi­ce­ro­wie spu­ścili głowy. Wie­dzieli, co zro­bią po­pro­szeni przez se­kre­ta­rza o po­moc Ro­sja­nie, gdy wejdą do mia­sta. Ża­den nie bę­dzie py­tał, czy na­po­tkany czło­wiek jest za­ra­żony. Tylko mur mógł za­gwa­ran­to­wać ich bli­skim względne bez­pie­czeń­stwo, przy­naj­mniej w pierw­szych go­dzi­nach czystki, kiedy bę­dzie naj­go­rę­cej.

– Może po­zbądźmy się tylko bab i tych z ni­skimi wy­ro­kami, a resztę ho­łoty zo­stawmy w ce­lach – za­pro­po­no­wał po chwili mil­cze­nia Ra­wiń­ski.

– Chce­cie, żeby na­sze żony i dzieci prze­by­wały w tym sa­mym miej­scu co taki Spry­cha, Ne­rynk albo Mag­dzia­rek? – za­py­tał z nie­do­wie­rza­niem w gło­sie Woj­ciech. – Poza tym jak to so­bie wy­obra­ża­cie?

– Mo­żemy od­ciąć ten blok od reszty... – za­czął Sę­kala.

– Albo prze­nieść ich do Ba­bińca – prze­rwała mu Me­dy­grał. – Po­tem, już na spo­koj­nie, pod bro­nią ma­szy­nową, cela po celi.

Ka­pi­tan krę­cił wolno głową. Roz­wa­żał to roz­wią­za­nie, ale im dłu­żej nad nim my­ślał, tym wię­cej wi­dział za­gro­żeń. W bloku A sie­dzieli naj­gorsi prze­stępcy, a ta­kim nie trzeba wiele, żeby po­ka­zali, na co ich stać – a prze­cież wła­śnie przed tym chciał ochro­nić naj­bliż­szych, za­równo swo­ich, jak i po­zo­sta­łych funk­cjo­na­riu­szy.

– Nie – rzu­cił zde­cy­do­wa­nym to­nem. – To nie wcho­dzi w ra­chubę.

– Jest jesz­cze jedno wyj­ście, to­wa­rzy­szu ka­pi­ta­nie – przy­po­mniał mu Ra­wiń­ski, zni­ża­jąc głos.

Okrutny wes­tchnął ciężko.

Tak, nad tym także się za­sta­na­wiał, choć znacz­nie kró­cej. W od­róż­nie­niu od pod­wład­nych miał bo­wiem lep­sze ro­ze­zna­nie w sy­tu­acji. Wciąż jed­nak nie mógł uwie­rzyć w to, co usły­szał od przy­ja­ciela, in­ten­denta dwójki, na­ocz­nego świadka nie­daw­nych wy­da­rzeń w Ko­men­dzie Wo­je­wódz­kiej. Gdyby nie znał ma­jora Brandta tak do­brze – i gdyby pół go­dziny póź­niej nie utra­cił łącz­no­ści z Za­kła­dem Kar­nym Nr 2 – być może uznałby, że to ja­kiś głupi żart Krzysz­tofa. Nie­umarli? Lu­dzie, któ­rych nie da się za­bić? Długo bił się z my­ślami, czy po­dzie­lić się tymi in­for­ma­cjami ze swo­imi pod­wład­nymi, od któ­rych za­le­żało po­wo­dze­nie ak­cji ewa­ku­acyj­nej, lecz osta­tecz­nie uznał, że nie po­wi­nien tego ro­bić.

– Zna­cie ko­goś, kto wy­kona dwie­ście eg­ze­ku­cji w pół­to­rej go­dziny? – za­py­tał, pa­trząc pod­ofi­ce­rom pro­sto w oczy.

Spu­ścili wzrok, nie od­po­wie­dzieli. Nie mu­sieli py­tać pod­le­głych im funk­cjo­na­riu­szy, by wie­dzieć, jaką otrzy­mają od­po­wiedź. Gdyby zde­cy­do­wali się na to roz­wią­za­nie, li­kwi­da­cja naj­gor­szego ele­mentu spa­dłaby na nich sa­mych.

– Może nie dwie­ście... – mruk­nął po chwili Ra­wiń­ski.

– A jaka jest wa­szym zda­niem róż­nica mię­dzy setką a dwiema set­kami stra­co­nych? – od­wark­nął ka­pi­tan.

– Kra­wa­cia­rzy mamy tylko nieco po­nad dwu­dzie­stu – przy­po­mniał wszyst­kim ze­bra­nym Sę­kala.

– I z trzy razy tyle nie­wiele od nich lep­szej re­cy­dywy z wy­ro­kami dłuż­szymi od nie­jed­nego ży­cio­rysu – skon­tro­wał od razu ka­pi­tan. – Nie mó­wiąc o tym, że po pierw­szych strza­łach do­bie­ga­ją­cych od strony ma­ga­zynu każdy pen­sjo­na­riusz bloku A wpad­nie w amok.

– Mamy prze­cież trzy ja­dzie – rzu­ciła nie­pew­nym to­nem Me­dy­grał.

– I tylko dzie­więć­dzie­siąt mi­nut, a wła­ści­wie... – Woj­ciech zer­k­nął na ze­ga­rek.

– Lep­sze to niż ry­zyko buntu, za­nim ścią­gniemy tu­taj na­szych.

Dal­szą wy­mianę zdań ucięło py­ta­nie za­dane przez mil­czą­cego od dłuż­szej chwili Ro­jew­skiego:

– Jak sto­imy z bro­nią?

– W sen­sie? – Do­wódca wy­da­wał się za­sko­czony.

– W sen­sie: ile mamy broni na ca­łym obiek­cie.

– Je­śli wziąć pod uwagę wszystko, co znaj­duje się w zbro­jowni... – Ka­pi­tan prze­li­czył szybko w pa­mięci. – Wy­jąw­szy mo­jego ma­ka­rowa, dys­po­nu­jemy czter­dzie­stoma czte­rema te­tet­kami i ośmioma pe­emami.

– Mało – wes­tchnął Sę­kala. – O wiele za mało.

– Na trzy­stu chłopa i przy tak ma­łej prze­strzeni?... Sta­now­czo za mało. – Ra­wiń­ski po­parł go, jak można było się tego spo­dzie­wać.

– Trudno, bę­dzie mu­siało wy­star­czyć – zbył ich wzru­sze­niem ra­mion Okrutny.

– A co z amu­ni­cją? – nie ustę­po­wał Ro­jew­ski.

Spoj­rzeli po so­bie. Wła­dza lu­dowa nie lu­biła ry­zyka, nie zbro­iła więc swo­ich oby­wa­teli tam, gdzie nie za­cho­dziła taka po­trzeba. Służba Wię­zienna, jak każda for­ma­cja mun­du­rowa so­cja­li­stycz­nej oj­czy­zny, dys­po­no­wała wpraw­dzie bro­nią palną, lecz z do­stę­pem do amu­ni­cji róż­nie by­wało. Kla­wi­sze peł­niący dy­żury w blo­kach A i B mieli w ma­ga­zyn­kach po sześć na­boi, z czego trzy pierw­sze śle­paki. Straż­nicy w wie­żach dys­po­no­wali ostrą amu­ni­cją, ale wy­da­wano im ma­ga­zynki z co naj­wy­żej dwu­na­stoma na­bo­jami. I to wszystko. Żad­nej re­zerwy w zbro­jowni nie trzy­mano. Wła­dza wy­cho­dziła ze słusz­nego za­ło­że­nia, że tyle na­boi po­winno wy­star­czyć do pod­nie­sie­nia mo­rale za­łogi i po­wstrzy­ma­nia ewen­tu­al­nej ucieczki jed­nego bądź na­wet kilku osa­dzo­nych, po­nie­waż – w ra­zie gdyby sprawy za mu­rem przy­brały gor­szy ob­rót – do ak­cji miało wkro­czyć KBW.

– Mamy jej tyle, co kot na­pła­kał... – Ra­wiń­ski wy­ra­ził na głos obawy wszyst­kich.

Pa­tryk po­to­czył wzro­kiem po po­zo­sta­łych i uśmiech­nął się za­gad­kowo.

– Chyba wiem, jak mo­żemy z tego wy­brnąć.

* * *

Po­mysł cho­rą­żego się spraw­dził. Opróż­nie­nie żeń­skiej czę­ści wię­zie­nia prze­bie­gło szybko, spraw­nie i bez in­cy­den­tów. Po­dob­nie wy­glą­dało oczysz­cza­nie bloku C, a na­wet B. Roz­wią­za­nie pod­su­nięte przez Pa­tryka było ge­nialne w swo­jej pro­sto­cie. Strach ma wiel­kie oczy... To stare po­rze­ka­dło spraw­dza się na­wet w przy­padku naj­bar­dziej za­twar­dzia­łych kry­mi­na­li­stów, a na Klęcz­kow­skiej sie­działo ich na­prawdę wielu.

– Po­budka! – Wa­le­nie pałką w drzwi po­tę­go­wało chaos pa­nu­jący od ja­kie­goś czasu pod ce­lami. Straż­nicy po­sta­rali się, by szczęk za­suw i zgrzyt prze­krę­ca­nego w zamku klu­cza za­brzmiały rów­nie groź­nie.

Osa­dzeni ze­ska­ki­wali z prycz, co­fali się pod za­kra­to­wane okna, chwy­tali co było pod ręką, byle sta­wić opór opraw­com. Wi­dząc skie­ro­wane na sie­bie lufy te­te­tek i pe­emów, mu­sieli czuć strach. I o to cho­dziło. Im moc­niej się bali, tym bar­dziej byli po­datni na su­ge­stię.

– To je­bana re­wo­lu­cja! Par­tia wy­dała roz­kaz li­kwi­da­cji wszyst­kich osa­dzo­nych! – krzy­czeli wy­brani pod­ofi­ce­ro­wie, sta­jąc po­mię­dzy uzbro­jo­nymi ko­le­gami a więź­niami. – Spier­da­laj­cie żuczki, póki mo­że­cie! – do­da­wali za­raz, co­fa­jąc się za próg, by zro­bić przej­ście. – Ru­chy, kurwa, ru­chy! Mu­simy otwo­rzyć tyle cel, ile się da, za­nim do­trą tu­taj Ru­scy i KBW!

W ta­kich chwi­lach czło­wiek prze­staje się za­sta­na­wiać. Ni­czym przy­sło­wiowy to­nący go­tów jest chwy­cić się brzy­twy, idzie prze­cież o ży­cie. A je­śli do­dać do tego per­spek­tywę wy­rwa­nia się zza znie­na­wi­dzo­nych krat, choćby na­wet na krótko...

Okrutny ob­ser­wo­wał z okna kan­ce­la­rii, jak nie­prze­rwany stru­mień więź­niów znika w mroku za roz­su­nię­tymi na całą sze­ro­kość skrzy­dłami nie­bie­skiej bramy. Nikt nie przy­sta­wał, nikt się nie roz­glą­dał. Gnali przed sie­bie ile sił w no­gach, jakby nie wie­rzyli we wła­sne szczę­ście. Strach ma wiel­kie oczy, a dziś pod­sy­cano go wy­jąt­kowo efek­tyw­nie, z jed­nej strony wy­ko­rzy­stu­jąc go­dziny ocze­ki­wa­nia w na­pię­ciu i nie­po­kój wzbu­dzony od­gło­sami ca­ło­noc­nej strze­la­niny, a z dru­giej po­tę­gu­jąc umie­jęt­nie eks­po­no­wane de­tale – jak za­pa­lone świa­tła i krzą­ta­nina przy bu­dynku ma­ga­zynu, gdzie naj­pierw Ge­stapo, a po­tem NKWD prze­pro­wa­dzało ma­sowe eg­ze­ku­cje; jak cię­ża­rówka za­ła­do­wana do pełna pro­stymi skrzy­niami, w któ­rych skła­dano zwłoki.

Każdy, kto opusz­czał krzyż wię­zien­nych za­bu­do­wań i tra­fiał na pół­ko­li­sty pla­cyk przed ko­men­dan­turą, mógł zo­ba­czyć to wszystko na wła­sne oczy, je­śli więc zbu­dziły się w nim na­wet ja­kieś wąt­pli­wo­ści, w tym mo­men­cie tra­cił je bez­pow­rot­nie.

To miej­sce cie­szyło się po­nurą re­pu­ta­cją. Naj­pierw było nie­miecką, a po­tem hi­tle­row­ską ka­tow­nią, jesz­cze póź­niej słu­żyło tym sa­mym ce­lom, ale już no­wej, so­cja­li­stycz­nej wła­dzy. Gi­lo­tyna, szu­bie­nice, roz­strze­li­wa­nia, cza­sami ma­sowe. Osa­dzeni o wszyst­kim wie­dzieli. Na­czel­nik za­dbał bo­wiem, by każda eg­ze­ku­cja od­bi­jała się znacz­nie szer­szym echem, niż po­winna, po­nie­waż jego zda­niem nic tak nie trzyma lu­dzi w ry­zach jak obawa przed utratą ży­cia.

Ten sam lęk za­śle­piał dzi­siaj zło­dziei, gwał­ci­cieli, po­spo­li­tych oprysz­ków i wszel­kiej ma­ści ele­ment an­ty­so­cja­li­styczny. Tylko dzięki stra­chowi w nie­spełna go­dzinę od roz­po­czę­cia ak­cji udało się po­zbyć zza muru po­nad ty­siąca osa­dzo­nych. Znacz­nie szyb­ciej, niż można by przy­pusz­czać.

Po­zo­stał już tylko ostatni, ale za­ra­zem naj­trud­niej­szy etap. Wy­pusz­cze­nie po­spo­li­tych prze­stęp­ców na wol­ność, na­wet tak ilu­zo­ryczną, to jedno, ale po­zby­cie się z wię­zie­nia naj­gor­szych szu­mo­win, w tym po­nad dwu­dzie­stu zbrod­nia­rzy ocze­ku­ją­cych na eg­ze­ku­cję, to zu­peł­nie co in­nego. Szcze­gól­nie w wy­padku czło­wieka, dla któ­rego prawo to świę­tość. Pod­ofi­ce­ro­wie byli go­towi na pod­ję­cie ta­kiego ry­zyka, ale nie on. Po­sta­wił więc sprawę ja­sno: ża­den z osiem­dzie­się­ciu czte­rech więź­niów, któ­rzy od­sia­dy­wali na Klęcz­kow­skiej naj­dłuż­sze wy­roki, nie wy­do­sta­nie się za tę bramę, na­wet je­śli za­po­wia­dane ma­sowe czystki roz­poczną się w ciągu pół go­dziny. Po krót­kiej i za­cie­kłej dys­ku­sji, pod­czas któ­rej raz jesz­cze roz­wa­żono roz­strze­la­nie osób i tak ska­za­nych na karę śmierci, Me­dy­grał za­pro­po­no­wała pewne roz­wią­za­nie. I ono było po­ło­wiczne, ale usa­tys­fak­cjo­no­wało ka­pi­tana.

Sto­jąc te­raz w za­ciem­nio­nym po­koju, Woj­ciech pa­trzył przez okno na znaj­du­jący się dwie kon­dy­gna­cje ni­żej za­snuty dy­mem pla­cyk, przez który wciąż prze­bie­gali roz­glą­da­jący się trwoż­li­wie męż­czyźni. Wy­cze­ki­wał znaku, ostrego brzęku te­le­fonu, który we­zwie go do głów­nego bu­dynku, za­nim zbiorą się tam wszy­scy uzbro­jeni straż­nicy. Jesz­cze chwila i ro­dziny straż­ni­ków, cze­ka­jące w na­le­żą­cych do kom­pleksu wię­zie­nia ka­mie­ni­cach, będą mo­gły wejść za mur, gdzie znajdą schro­nie­nie przed sie­pa­czami na­sła­nymi przez to­wa­rzy­sza, tfu, se­kre­ta­rza. Jesz­cze mo­men­cik...

Te­le­fon w se­kre­ta­ria­cie za­czął dzwo­nić.

* * *

Pierwsi ewa­ku­owani człon­ko­wie ro­dzin prze­kro­czyli próg wię­zie­nia, za­nim ka­pi­tan zdą­żył zbiec na wy­bru­ko­wany sze­ścio­kąt­nymi pły­tami plac. Szedł więc ra­zem z nimi, oto­czony tłu­mem mil­czą­cych ko­biet i dzieci – prze­ra­żo­nych na­głym roz­ka­zem opusz­cze­nia przy­dzia­ło­wych kwa­ter jesz­cze bar­dziej niż usu­wani kry­mi­na­li­ści. Je­dy­nymi dźwię­kami, ja­kie do­cie­rały w tym mo­men­cie do uszu Okrut­nego – prócz nie­ustan­nego szu­ra­nia zdar­tych po­de­szew o bruk – były nie­mal nie­ustanne po­ka­sły­wa­nia, co przy po­twor­nym za­dy­mie­niu nie wy­dało mu się ni­czym dziw­nym. Od czasu do czasu do­la­ty­wały go także zdu­szone szlo­chy.

Ci lu­dzie prze­szli swoje. Naj­pierw wsłu­chi­wali się w na­ra­sta­jącą z każdą go­dziną palbę – a strze­lano prze­cież tuż za ich oknami. Po­tem ka­zano im się spa­ko­wać, wy­pro­wa­dzono ich z miesz­kań, prze­wie­ziono na Klęcz­kow­ską i upa­ko­wano w sze­ściu trzy­kon­dy­gna­cyj­nych ka­mie­ni­cach na­le­żą­cych do zbu­do­wa­nego pod ko­niec dzie­więt­na­stego wieku kom­pleksu wię­zien­nego. Tam ro­dziny straż­ni­ków cze­kały na umó­wiony sy­gnał, gnież­dżąc się w cia­snych klit­kach, a na­wet na scho­dach, bo dla ta­kiej masy osób bra­ko­wało miej­sca. Na szczę­ście nie trwało to długo, ale i ta go­dzina z okła­dem wy­star­czyła, by wy­prać ewa­ku­owa­nych z wszel­kich uczuć poza przy­gnę­bie­niem i stra­chem.

– To­wa­rzy­szu ka­pi­ta­nie! – Woj­ciech za­trzy­mał się, sły­sząc zna­jomy głos.

Obej­rzał się, a że przy wzro­ście się­ga­ją­cym pra­wie dwóch me­trów gó­ro­wał nad stru­mie­niami prze­pły­wa­ją­cych przez plac ucie­ki­nie­rów, bez trudu do­strzegł ma­cha­ją­cego do niego ciem­no­wło­sego ka­prala.

– Za­wieź­li­ście puł­kow­ni­kową i jej po­miot do KW? – za­py­tał, gdy Bed­na­rek zdo­łał się do niego prze­ci­snąć.

– Tak jest, to­wa­rzy­szu ka­pi­ta­nie. – W gło­sie mło­dego pod­ofi­cera dało się wy­czuć lekki ak­cent cha­rak­te­ry­styczny dla po­gó­rza, co nie było dziwne, zwa­żyw­szy, że Pa­weł po­cho­dził z No­wego Są­cza. – Od­pro­wa­dzi­łem wszyst­kich pod same drzwi bun­kra.

– Jak wy­gląda sy­tu­acja?

– Mocno nie­cie­ka­wie, to­wa­rzy­szu ka­pi­ta­nie. – Bed­na­rek po­pra­wił pal­cem oku­lary. – Przy placu Dą­browsz­cza­ków zro­bił się nie­ludzki ko­rek, zwożą tam na po­tęgę ro­dziny wszyst­kich dy­gni­ta­rzy.

Ta wia­do­mość, wpraw­dzie spo­dzie­wana, lecz wciąż nie­po­ko­jąca, spra­wiła, że Okrutny in­stynk­tow­nie pod­jął marsz w kie­runku zbu­do­wa­nych na pla­nie krzyża gma­chów.

– Do­wie­dzie­li­ście się cze­goś kon­kret­nego?

– Nie. Waż­niacy na­brali wody w usta. Ża­den szo­fer nic nie wie. A je­śli już któ­ryś się ode­zwie, to gada ta­kie rze­czy, że szkoda mó­wić. – Ka­pral mach­nął ręką.

– Na przy­kład co?

– Na przy­kład, że chcą nas zbom­bić jak tę tam, Hi­ro­szimę.

– Chcą zrzu­cić na Wro­cław bombę ato­mową? – za­śmiał się ka­pi­tan. Były to jed­nak tylko po­zory we­so­ło­ści: na dnie żo­łądka czuł zna­jomy ucisk, jakby mu tam ktoś ka­mieni na­wrzu­cał, a po jego ple­cach prze­bie­gał wła­śnie bar­dzo wolno zimny i na­prawdę nie­przy­jemny dreszcz. Za­tylny był tak wielką ka­na­lią, że mógł po­pro­sić to­wa­rzy­szy z Mo­skwy o cał­ko­wite znisz­cze­nie mia­sta. – Bzdura – do­dał, pil­nu­jąc się, by głos mu nie za­drżał. – Nie po­wta­rzaj­cie tych kre­tyń­skich plo­tek ni­komu. Chłopcy są już i tak zdrowo po­de­ner­wo­wani.

– Ja­sna sprawa, to­wa­rzy­szu ka­pi­ta­nie.

Okrutny wzdry­gnął się we­wnętrz­nie. Je­śli to prawda, skon­sta­to­wał, schro­nie­nie się za mu­rem nie zwięk­szy na­szych szans. Bez­wied­nie ob­li­zał spierzch­nięte wargi. Co mógł w tej sy­tu­acji zro­bić?... Wtem do­znał olśnie­nia. Schrony prze­ciw­lot­ni­cze z cza­sów wojny! Mieli ich tu kilka. Tylko że były słabo wy­po­sa­żone i dość cia­sne, bo prze­wi­dziane na wy­pa­dek chwi­lo­wego, co naj­wy­żej kil­ku­go­dzin­nego po­bytu w nich znacz­nie mniej­szej liczby osób. Bez me­bli, sa­ni­ta­ria­tów, studni ar­te­zyj­skiej...

Za­my­ślony głę­boko ka­pi­tan mi­nął próg bloku A, nie od­po­wia­da­jąc na sa­lut sto­ją­cego przy drzwiach war­tow­nika. Za­sta­na­wiał się, jak prze­rzu­cić część żyw­no­ści i wody do po­miesz­czeń, które mogą, choć nie mu­szą, prze­trwać nisz­czy­ciel­ską eks­plo­zję. Jak to zro­bić, nie bu­dząc po­dej­rzeń tych, któ­rzy po­zo­staną na ze­wnątrz? Oto jest py­ta­nie...

– Bed­na­rek! – Od­wró­cił się na­gle do ka­prala. – Pędź­cie na pię­tro do sier­żanta Sę­kali i po­wiedz­cie mu, żeby po­cze­kał na mnie z roz­po­czę­ciem ak­cji. Prze­każ­cie, że wpa­dłem na świetny po­mysł, ale mu­szę coś spraw­dzić.

– Ta­jest.

Pa­weł ru­szył bie­giem w górę scho­dów.

* * *

– Ja­kiś pro­blem? – za­in­te­re­so­wał się Ra­wiń­ski, gdy ka­pi­tan do­tarł w końcu na blok.

– Bed­na­rek wam nie po­wie­dział? – Woj­ciech udał zdzi­wie­nie.

– Coś tam pi­to­lił, ale nie­kon­kret­nie. Po­dobno wpa­dli­ście na świetny po­mysł i dla­tego ka­za­li­ście na sie­bie cze­kać – od­parł Sę­kala.

– Nie­stety po­mysł oka­zał się chy­biony – rzekł wy­mi­ja­jąco ka­pi­tan i aby zmie­nić nie­wy­godny te­mat, za­raz do­dał: – Bierzmy się do ro­boty. Dzięki Ro­jew­skiemu mamy spore przody, ale zo­stało nam nie­spełna pół go­dziny. Nie chce­cie chyba, żeby chło­paki z ko­lumny trans­por­to­wej przy­wi­tały kra­sno­ar­miej­ców gdzieś na ulicy? – Nie chcieli, mógł więc spo­koj­nie przejść do na­stęp­nego punktu od­prawy. – Do­bra, pa­no­wie. Mamy cztery wozy, do każ­dego pa­ku­jemy po dwu­dzie­stu je­den żucz­ków. Jest nas tylu, że spo­koj­nie mo­żemy po­dzie­lić siły na dwie grupy i pra­co­wać rów­no­le­gle. W każ­dym ze­spole bę­dzie trzech chło­pa­ków z bro­nią ma­szy­nową i czte­rech z te­tet­kami. Reszta za­bez­pie­cza przej­ścia, tu, tam i tam – wska­zał roz­miesz­cze­nie po­ste­run­ków. – Otwie­ramy celę, sku­wamy drani, wy­pro­wa­dzamy pod lu­fami, pa­ku­jemy do wo­zów, za­my­kamy na kłódkę, wy­rzu­camy klu­czyk i wy­pra­wiamy w mia­sto. – Funk­cjo­na­riu­sze ki­wali gło­wami, przyj­mu­jąc do wia­do­mo­ści ko­lejne po­le­ce­nia. – Śle­paki usu­nięte? – za­py­tał jesz­cze Okrutny, za­nim ru­szyli.

– Ta­jest!

– Jak tylko za­uwa­ży­cie, że coś jest nie tak, wal­cie od razu w ścianę albo pod­łogę, żeby wi­dzieli ślady po ku­lach. Coś ta­kiego na pewno da im do my­śle­nia. Tylko pa­mię­taj­cie, pod żad­nym po­zo­rem nie mo­że­cie żad­nego za­strze­lić.

– Wy na­prawdę wie­rzy­cie w te opo­wie­ści o nie­umar­łych, to­wa­rzy­szu ka­pi­ta­nie? – za­py­tał cał­kiem po­waż­nym to­nem Sę­kala.

Woj­cie­cha za­mu­ro­wało.

– Skąd o nich wie­cie? – bąk­nął do­piero po kilku se­kun­dach.

– Stąd co wszy­scy – za­śmiał się sier­żant. – Od chło­pa­ków, któ­rzy pil­no­wali ewa­ku­owa­nych. Lu­dzie opo­wia­dali nie­stwo­rzone hi­sto­rie. Po­noć tych su­czych sy­nów nie da się za­bić...

– Bujdy – rzu­cił któ­ryś z funk­cjo­na­riu­szy.

– Ba­ja­nie wy­stra­cha­nej cy­wil­bandy – do­dał inny, re­cho­cząc.

– Albo i nie – zga­sił go Okrutny. – Pe­wien czło­wiek, ofi­cer, któ­remu w pełni ufam, był w Ko­men­dzie Wo­je­wódz­kiej, kiedy do­szło tam do rzezi na­szych.

– Ja­kiej rzezi? – Ra­wiń­ski zro­bił wiel­kie oczy.

Ka­pi­tan już otwie­rał usta, chcąc stre­ścić roz­mowę z ma­jo­rem Brand­tem, ale zre­zy­gno­wał. Nie mieli te­raz czasu na pu­ste ga­da­nie. Sę­kala na­tych­miast to wy­ko­rzy­stał, by wtrą­cić swoje trzy gro­sze:

– Ro­zu­miem, że ta za­raza zmie­nia lu­dzi w krwio­żer­cze be­stie, bar­dzo od­porne i nie­czułe na ból, ale w ży­ciu nie uwie­rzę, że nie da się ich za­bić.

– Uwa­ża­cie, sier­żan­cie, że wła­dza lu­dowa spie­przy­łaby do bun­krów, zo­sta­wia­jąc sprzą­ta­nie Ru­skim, gdyby cho­dziło o ja­kąś ba­ga­telę?

– Ja tylko mó­wię, że za­ra­żeni są...

– Czło­wieku, im dłu­żej bę­dziemy tu pie­przyć bez sensu, tym mniej­sze szanse na bez­pieczny po­wrót za mur będą mieli chłopcy z kon­woju. Je­śli nie za­mkniesz na­tych­miast ryja, sam bę­dziesz prze­ka­zy­wał wdo­wom in­for­ma­cje, że na­dal mo­głyby mieć mę­żów, lecz to­bie za­chciało się zgłę­biać ta­jem­nicę ży­cia, przez co sta­li­śmy tu­taj jak kołki, za­miast ro­bić swoje!

Sę­kala nie od­po­wie­dział. Ob­ró­cił się na pię­cie i po­gnał po­mo­stem, ma­cha­jąc ręką na przy­dzie­lo­nych mu lu­dzi. Ra­wiń­ski, za­wie­dziony wy­raź­nym uni­kiem prze­ło­żo­nego, po­pro­wa­dził drugi od­dział prze­ciw­le­głym po­mo­stem. Resztę uzbro­jo­nych w pe­emy i pi­sto­lety funk­cjo­na­riu­szy roz­miesz­czono przy scho­dach i wyj­ściu, skąd w ra­zie po­trzeby mo­gliby ra­zić ogniem tych osa­dzo­nych, któ­rzy pró­bo­wa­liby ucie­kać z pod­sta­wia­nych na plac więź­nia­rek.

Pierw­sze drzwi na gó­rze otwo­rzyły się z gło­śnym ło­mo­tem, który na­tych­miast uto­nął we wrza­skach straż­ni­ków. Kilka se­kund póź­niej padł strzał, po­tem drugi. Za­nim ich echa wy­brzmiały w wiel­kiej, pu­stej prze­strzeni wię­zien­nego bloku, u szczytu klatki scho­do­wej po­ja­wili się sku­leni męż­czyźni. Truch­tali gę­siego z rę­kami za­ło­żo­nymi na kark. Za każ­dym z nich szedł mun­du­rowy z pi­sto­le­tem go­to­wym do strzału; na­glące dźgnię­cia lufą w nerki mo­ty­wo­wały ska­zań­ców do szyb­szego mar­szu. Po otwar­ciu na­stęp­nych cel nikt nie strze­lał, ko­niecz­ność uży­cia broni za­szła po­now­nie do­piero wtedy, gdy opróż­niano czwarte z ko­lei po­miesz­cze­nie.

Tym ra­zem po huku wy­strzału nie za­pa­dła ci­sza. Sto­jący na par­te­rze Woj­ciech usły­szał nie­ludzki sko­wyt, który zwia­sto­wał pro­blemy. Ka­pi­tan opu­ścił więc po­ste­ru­nek przy drzwiach i po­gnał ile sił w no­gach w górę scho­dów. Czwarta cela od końca po pra­wej. Sie­działo tam trzech de­li­kwen­tów z par­szy­wej dwu­nastki, jak po ci­chu na­zy­wano mor­der­ców cze­ka­ją­cych na wy­ko­na­nie naj­wyż­szego wy­roku.

– Co ja mó­wi­łem o strze­la­niu do osa­dzo­nych?! – wy­sa­pał gniew­nie ka­pi­tan, prze­py­cha­jąc się mię­dzy sto­ją­cymi w drzwiach funk­cjo­na­riu­szami.

– Skur­wiel pró­bo­wał ode­brać broń Ol­kie­wi­czowi – po­skar­żył się blady jak ściana sze­re­gowy Ra­do­sław Le­nart, wska­zu­jąc prze­ło­żo­nemu dy­miący wciąż pi­sto­let.

Okrutny ob­rzu­cił wzro­kiem celę, w któ­rej tło­czyli się trzej stru­chlali prze­stępcy, zbici w grupkę wo­kół sto­lika pod je­dy­nym oknem, i zwi­ja­jący się z bólu funk­cjo­na­riusz.

Krauz nie prze­sta­wał sy­czeć, obiema dłońmi za­ci­skał ob­fi­cie krwa­wiącą łydkę.

– Żu­czek chciał ode­brać broń Olowi i dla­tego ra­ni­li­ście Łu­ka­sza? – Okrutny miaż­dżył wzro­kiem wy­stra­szo­nego strzelca.

– To był ry­ko­szet, to­wa­rzy­szu ka­pi­ta­nie. – Sę­kala wska­zał na ob­łu­pany tynk łu­ko­wego nad­proża. – Pech, po pro­stu pech.

– Ty i ty. – Woj­ciech wska­zał sto­ją­cych naj­bli­żej funk­cjo­na­riu­szy. – Za­nie­ście ran­nego do am­bu­la­to­rium. Mi­giem, za­nim nam się tu wy­krwawi. Ja was za­stą­pię – do­dał zło­wróżb­nym to­nem, prze­no­sząc wzrok na osa­dzo­nych. – Który pró­bo­wał ode­brać ci broń? – Zwró­cił się do Ol­kie­wi­cza.

– Me... me... mel­duję, że Ma... Ma... – beł­ko­tał roz­trzę­siony To­masz, wska­zu­jąc pal­cem wy­so­kiego bro­da­cza z ta­tu­ażem na po­ty­licy.

– To­wa­rzysz Mag­dzia­rek. – Okrutny po­ru­szył głową, jak bok­ser roz­luź­nia­jący mię­śnie karku przed walką. – Wy­pro­wa­dzić po­zo­sta­łych – roz­ka­zał, nie spusz­cza­jąc wzroku z win­nego. – I kon­ty­nu­ować ak­cję. Ja się zajmę wy­ja­śnie­niem tej sprawy.

Wy­mie­niony z na­zwi­ska wię­zień spo­glą­dał na niego z po­gardą. Nic dziw­nego, czło­wiek, który za­ka­to­wał młot­kiem wła­sną ro­dzinę, wli­cza­jąc w to dwójkę nie­let­nich dzieci, nie po­wi­nien pę­kać przy byle oka­zji. Gdyby nie ta prze­klęta epi­de­mia, za dwa ty­go­dnie za­dyn­dałby w nie­od­le­głym ma­ga­zy­nie na ko­nop­nym po­wro­zie, uwal­nia­jąc świat od swo­jego ist­nie­nia. Te­raz – nie­stety – za­bi­cie go nie wcho­dziło w grę ze zro­zu­mia­łych wzglę­dów, ale kto po­wie­dział, że nie może po­cier­pieć.

– Za­tań­czymy, Can­ga­ce­iro? – za­py­tał ka­pi­tan przy­mil­nym to­nem, za­ci­ska­jąc pię­ści.

Ska­za­niec wy­szcze­rzył zęby. Lu­bił ten dziwny, chyba la­ty­no­ski przy­do­mek nadany mu już tu­taj, w wię­zie­niu, przez inną, jesz­cze gor­szą ka­na­lię. Star­cie tego uśmie­chu z jego twa­rzy było czy­stą przy­jem­no­ścią, tym więk­szą, że sta­wiał czynny opór – przy­naj­mniej przez te kilka se­kund, za­nim nogi dziw­nie mu zmię­kły.

* * *

Woj­ciech wrzu­cił nie­przy­tom­nego Mag­dziarka jak wo­rek ziem­nia­ków na pakę więź­niarki, pro­sto mię­dzy nogi upa­ko­wa­nych w dwóch rzę­dach osa­dzo­nych. W ciągu tych paru mi­nut, które po­świę­cił na wy­per­swa­do­wa­nie młot­ko­wemu agre­syw­nych za­cho­wań, funk­cjo­na­riu­sze opróż­nili cele do końca. Can­ga­ce­iro tra­fił więc do in­nej więź­niarki, niż pier­wot­nie prze­wi­dziano, ale to nie po­winno mieć wiel­kiego zna­cze­nia. Do go­dziny zero po­zo­stało nie­spełna dwa­na­ście mi­nut, zrzut bomby na­stąpi więc – o ile Za­tylny rze­czy­wi­ście pla­no­wał coś tak zbrod­ni­czego – nie prę­dzej niż za pół go­dziny. To­wa­rzysz se­kre­tarz nie ry­zy­ko­wałby nie­po­trzeb­nie, na pewno zo­sta­wił so­bie co naj­mniej kwa­drans za­pasu. Co do tego ka­pi­tan nie miał wąt­pli­wo­ści.

Trzy­dzie­ści mi­nut wy­star­czy, by wozy tra­fiły w wy­zna­czone miej­sca, a kie­rowcy zdą­żyli wró­cić na te­ren wię­zie­nia. Co sta­nie się z nimi póź­niej, to już zu­peł­nie inna sprawa.

– Strasz­nieś pan okrutny, to­wa­rzy­szu ka­pi­ta­nie – rzu­cił ktoś z głębi ciem­nej, cuch­ną­cej po­tem paki.

Woj­ciech za­trzy­mał się w pół ru­chu, ob­ró­cił wolno, zmru­żył oczy. Na sa­mym końcu rzędu po le­wej do­strzegł w pół­mroku bla­dego, uśmiech­nię­tego mło­dzieńca, któ­rego po­stronny ob­ser­wa­tor mógłby wziąć za pod­rostka.

– Od uro­dze­nia, ale i tak da­leko mi do cie­bie, przy­ja­cielu mo­jej kozy – od­parł, ha­mu­jąc gniew.

– We­zmę to za kom­ple­ment. – Ska­za­niec wy­szcze­rzył równe zęby.

Co naj­mniej czter­na­ście ko­biet, głów­nie mło­dych sprze­daw­czyń ze skle­pów GS-u, dało się zwieść uro­kowi tego uśmie­chu. Co naj­mniej, po­nie­waż śled­czy po­dej­rze­wali, że oskar­żo­nemu można by przy­pi­sać dru­gie tyle mor­derstw. Nie­stety drań kon­se­kwent­nie szedł w za­parte, a im bra­ko­wało do­wo­dów. Biedne dziew­czyny od­da­wały temu męż­czyź­nie rękę – choć nie do końca w taki spo­sób, o ja­kim skry­cie ma­rzyły – a gdy do­cho­dziło do skon­su­mo­wa­nia związku, nie­wiele z nich zo­sta­wało. W sam raz tyle, by or­gana ści­ga­nia przy­jęły do wia­do­mo­ści ist­nie­nie ofiary, ale w ża­den spo­sób nie mo­gły zi­den­ty­fi­ko­wać zwłok.

Fa­bian Spry­cha, spo­kojny ho­dowca mi­nia­tu­ro­wych kró­li­ków, czy też Ka­ni­bal z Iń­ska, jak ochrzciły go jesz­cze przed pro­ce­sem ogól­no­pol­skie, a na­wet za­gra­niczne me­dia, gra­so­wał w ca­łym kraju przez de­kadę – jego przy­ja­zny chło­pięcy wy­gląd był bo­wiem bar­dzo my­lący. Do­piero gdy czło­wiek przyj­rzał mu się bli­żej, za­uwa­żał nieco zbyt wy­so­kie jak na mło­dzika czoło, ma­sko­wane spi­cza­stą grzywką, i przy­pró­szone szczyptą po­piołu skro­nie świad­czące o bar­dziej za­awan­so­wa­nym wieku.

– Po­my­śla­łem, że mo­żesz tę­sk­nić za swoim ulu­bio­nym kun­dlem – do­dał po chwili za­sta­no­wie­nia ka­pi­tan – więc ci go przy­nio­słem. Po­wiedz dzię­kuję i bę­dziemy kwita.

Wię­zień prze­stał się uśmie­chać. Nie spoj­rzał na­wet na le­żą­cego nie­ru­chomo Mag­dziarka.

– Pro­szę się tak nie prze­mę­czać, to­wa­rzy­szu ka­pi­ta­nie. I za­le­cam umiar w pi­ciu. Nie chciał­bym, aby pań­ska wą­troba ucier­piała za­nadto przed na­szym na­stęp­nym spo­tka­niem.

Okrutny ro­ze­śmiał się w głos, po czym za­trza­snął drzwi więź­niarki i otwartą dło­nią wal­nął trzy razy w jej burtę, da­jąc kie­rowcy znak, że może ru­szać. Zdzi­wił­byś się, śmie­ciu, gdy­byś zo­ba­czył, jak po­trak­to­wa­łaby cię ko­lejna ofiara, którą chciał­byś za­bić, a po­tem zjeść, po­my­ślał, gdy szary star mi­jał bramę. Nie­stety, a może na szczę­ście, nie bę­dzie ci dane się tego do­wie­dzieć, po­nie­waż zdech­niesz ra­zem z resztą tej ho­łoty już za chwilę, jak tylko wejdą Ru­scy albo jak spad­nie bomba.

– Udu­sił­bym by­dlaka go­łymi rę­kami – wy­mam­ro­tał sto­jący dwa kroki od ka­pi­tana Sę­kala.

– Gdy­byś to zro­bił, ni­czym byś się od niego nie róż­nił – od­parł za­my­ślony Okrutny.

– Tak tylko mó­wię – żach­nął się sier­żant – bo wy­pusz­cza­nie ich za ten mur to na­prawdę zły po­mysł.

– Za­bi­cie ta­kiego ścierwa nie po­winno pod­le­gać ka­rze – po­parł go Ra­wiń­ski, który także ob­ser­wo­wał prze­bieg ca­łego zaj­ścia.

– Nie wam o tym de­cy­do­wać – uciął Woj­ciech. – Jak prze­biega ewa­ku­acja na­szych?

– Mamy na obiek­cie pięć­set dwa­dzie­ścia dzie­więć osób. Bra­kuje jesz­cze trzy­dzie­stu ośmiu, ale z tego, co wiem, po­winny do­je­chać lada chwi...

Od strony Klęcz­kow­skiej do­bie­gło zna­jome mru­cze­nie sil­nika. Mo­ment póź­niej roz­ma­wia­jący usły­szeli prze­ni­kliwy pisk klak­sonu.

– O wilku mowa.

Nie­bie­ska brama znów zo­stała otwarta. Tym ra­zem tylko na dwa me­try, by przy­wie­zieni au­to­bu­sem lu­dzie mo­gli się do­stać na te­ren wię­zie­nia. Gdy ostatni cy­wil zna­lazł się na dzie­dzińcu, wielka sta­lowa kon­struk­cja za­skrzy­piała po­now­nie, wra­ca­jąc na miej­sce.

– Wy­gląda na to, że się udało. – Sę­kala po­ma­chał ob­ju­czo­nym to­bo­łami ko­bie­tom i dzie­ciom.

W Za­kła­dzie Kar­nym Nr 1 pra­co­wało nie­mal czte­ry­sta osób, je­śli zli­czyć wszyst­kie etaty, lecz plan Okrut­nego za­kła­dał, że za mur zo­staną ścią­gnięci wy­łącz­nie bli­scy mun­du­ro­wych, któ­rych można było po­in­for­mo­wać o ak­cji zdal­nie. Wpraw­dzie per­so­nel cy­wilny też miesz­kał w oko­licy wię­zie­nia, ale w tym wy­padku bły­ska­wiczny kon­takt nie wcho­dził w grę, po­nie­waż zwy­kli lu­dzie nie mo­gli na­wet po­ma­rzyć o luk­su­sie, ja­kim był służ­bowy te­le­fon. Po­zo­sta­wali jesz­cze straż­nicy z noc­nej zmiany, któ­rych da­łoby się wy­słać z wia­do­mo­ścią, jed­nakże ka­pi­tan bar­dziej po­trze­bo­wał ich na miej­scu, dla­tego od razu od­rzu­cił ten po­mysł.

I słusz­nie, jak ży­cie po­ka­zało. Na­wet po ogra­ni­cze­niu liczby ewa­ku­owa­nych le­d­wie star­czyło mu czasu na do­pię­cie wszyst­kiego. Ostatni szczę­ścia­rze, głów­nie człon­ko­wie ro­dzin funk­cjo­na­riu­szy miesz­ka­ją­cych naj­bli­żej cen­trum, mi­jali go wła­śnie, kie­ru­jąc się ospale ku głów­nym za­bu­do­wa­niom, które miały się stać ich tym­cza­so­wym do­mem na nad­cho­dzące dni, może na­wet ty­go­dnie. Albo ma­so­wym gro­bem, je­śli w plot­kach za­sły­sza­nych przez Bed­narka kryje się choć ziarno prawdy, po­my­ślał Okrutny.

Stał przy wej­ściu do bloku A i przy­glą­dał się po­włó­czą­cym no­gami ko­bie­ci­nom, za­pła­ka­nym dzie­ciom i po­nu­rym męż­czy­znom, z któ­rych tylko kilku zdą­żyło wło­żyć kom­pletne mun­dury. Mil­czący, ob­ju­czony do­byt­kiem tłum, który nieco przy­po­mi­nał po­chód ucie­ki­nie­rów opusz­cza­ją­cych ata­ko­wane w cza­sie wojny mia­sta, prze­lał się w prze­ry­wa­nej tylko ka­sła­niem ci­szy przez plac i znik­nął w drzwiach, któ­rymi do­piero co wy­pro­wa­dzono ska­zań­ców.

– Ka­pi­ta­nie! – Od bu­dynku ko­men­dan­tury, w któ­rym mie­ściło się także wię­zienne am­bu­la­to­rium, zmie­rzał raź­nym kro­kiem ubrany w biały ki­tel męż­czy­zna.

– Słu­cham, dok­to­rze We­gner. – Okrutny zer­k­nął na ze­ga­rek, by spraw­dzić, ile ma jesz­cze czasu. Ta roz­mowa nie­zbyt mu pa­so­wała. Nie w tym mo­men­cie. – Jak się miewa nasz ranny ko­lega?

– Stra­cił sporo krwi – od­parł le­karz, za­trzy­mu­jąc się przed mun­du­ro­wymi. Był łysy jak jego pra­wie kra­jan Sę­kala, ale o pół głowy wyż­szy od sier­żanta i po­staw­niej­szy. Równo przy­cięta bródka, dla jed­nych ko­zia, dla in­nych hisz­pań­ska, nada­wała mu wy­gląd in­te­li­genta, któ­rym z pew­no­ścią był, mimo że przy­szło mu fel­cze­ro­wać w pod­rzęd­nym za­kła­dzie kar­nym. Par­tia umiała so­bie ra­dzić z war­cho­łami. – Po­wi­nien się z tego wy­li­zać, je­śli w miarę szybko trafi do praw­dzi­wego szpi­tala.

Wię­zienne am­bu­la­to­rium nie na­le­żało do naj­no­wo­cze­śniej­szych ani naj­le­piej wy­po­sa­żo­nych, po­nie­waż za­wia­du­jący nim le­karz miał za za­da­nie tylko po­sta­wić dia­gnozę i opa­trzyć pa­cjenta. W ra­zie gdy ob­ra­że­nia były po­waż­niej­sze niż na pierw­szy rzut oka, de­li­kwenta prze­ka­zy­wano do wła­ści­wej pla­cówki cy­wil­nej.

– Z tym może być pro­blem, dok­to­rze – od­parł Okrutny. – Wie­cie chyba, co dzieje się na mie­ście.

– Wiem, wiem – po­tak­nął We­gner. – Mało bra­ko­wało, a sam tra­fił­bym do se­lek­to­rium na Grun­waldz­kim. Nie­stety ko­men­dant nie zgo­dził się na de­le­ga­cję.

– Nie­stety? – zdzi­wił się Sę­kala.

– Wszystko by­łoby lep­sze od gni­cia w tym wa­szym par­szy­wym wię­zie­niu. – Le­karz spoj­rzał na niego krzywo.

Nie lu­bili się, choć obaj po­cho­dzili z tego sa­mego za­kątka Pol­ski. We­gner miesz­kał wcze­śniej na ro­gat­kach By­to­mia, sier­żant na­to­miast po­cho­dził z le­żą­cego kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów da­lej So­snowca. Śląsk i Za­głę­bie. Ha­nysy i go­role. Niby ta sama zie­mia, a jed­nak dwa różne światy. Ko­lejna po­zo­sta­łość po za­bo­rach, którą trudno było wy­ko­rze­nić na­wet po tylu la­tach.

– Tam te­raz go­rąco – za­uwa­żył Okrutny.

Od strony mia­sta wciąż do­la­ty­wały od­głosy strza­łów. Już nie tak gę­ste jak za­raz po pół­nocy, lecz na­dal świad­czące o pro­wa­dzo­nych za­cię­tych wal­kach.

– Może i go­rę­cej niż tu­taj, ale przy­naj­mniej ra­to­wał­bym lu­dzi, za­miast do­glą­dać ka­na­lii, które na­wet nie za­słu­gują na ży­cie. Cóż, kiedy par­tia wie le­piej...

Za po­dobne uwagi dok­tor Ro­bert M. We­gner stra­cił do­brze płatną po­sadę w szpi­talu wo­je­wódz­kim i tra­fił na zsyłkę. Jako że był na­prawdę do­bry w swoim fa­chu, bez­pieka nie po­zbyła się go per­ma­nent­nie, tylko skie­ro­wała na kil­ku­let­nią re­edu­ka­cję do pla­cówki, w któ­rej miał zmą­drzeć, a ra­czej skru­szeć.

– Od tej chwili nie po­win­ni­ście na­rze­kać. – Ra­wiń­ski się za­śmiał. – Ma­cie te­raz pra­wie sze­ściu­set pa­cjen­tów, z któ­rych każdy sie­dzi tu za nie­win­ność.

– Z pew­no­ścią wie­cie, że to się źle skoń­czy – wes­tchnął We­gner, wo­dząc wzro­kiem po twa­rzach ota­cza­ją­cych go funk­cjo­na­riu­szy służby wię­zien­nej. – Wszy­scy tra­fi­cie na szu­bie­nicę albo przed plu­ton eg­ze­ku­cyjny za to, że wy­pu­ści­li­ście te szu­mo­winy. Wła­dza lu­dowa wam nie po­pu­ści...

– O to bę­dziemy się mar­twić, je­śli prze­ży­jemy tę noc. – Okrutny od­wró­cił się do pod­wład­nych. – Za­nim za­czę­li­śmy wy­wo­zić tych drani, ode­bra­łem te­le­fon. Szwa­gier z War­szawy dzwo­nił, żeby pod­py­tać co i jak... – Za­milkł dla bar­dziej dra­ma­tycz­nego efektu. – Za­raza już do­tarła do sto­licy. Wła­śnie do­stali roz­kaz wyj­ścia na mia­sto, żeby pa­cy­fi­ko­wać... tych tam...

– Zom­bie – pod­po­wie­dział We­gner. – Tak ich przed chwilą na­zwano w ofi­cjal­nym ko­mu­ni­ka­cie trium­wi­ratu. Nie znam jed­nak ety­mo­lo­gii tego słowa... Ni­gdy wcze­śniej go nie sły­sza­łem.

– Tych tam, zom­bie, na­prawdę nie da się za­bić? – za­in­te­re­so­wał się Sę­kala, wra­ca­jąc do te­matu nie­daw­nej roz­mowy.

– Po­dobno jest to pra­wie nie­moż­liwe. – Tym ra­zem We­gner od­po­wie­dział star­szemu sier­żan­towi bez uszczy­pli­wo­ści w gło­sie.

– Pra­wie? – pod­chwy­cił za­sko­czony ka­pi­tan.

– Strze­la­nie do nich nie­wiele daje, ale palą się, z tego, co mi mó­wiono, jak każdy inny czło­wiek – za­pew­nił go le­karz to­nem wyż­szo­ści. – Na po­piół. Co wi­dać, sły­chać i czuć – do­dał, wska­zu­jąc gę­ste pa­sma wciąż wi­ją­cego się u ich stóp dymu.

– Ale nie da się ich za­strze­lić? – uści­ślił jego pra­wie kra­jan.

We­gner po­krę­cił prze­cząco głową.

– Po­noć nie.

– Ba­ja­nie.

– Po­dobno na­wet strzał w głowę ich nie za­trzyma. – Po tym stwier­dze­niu wszyst­kim mun­du­ro­wym zrze­dły miny. – Wiem, jak to brzmi, ale tak wła­śnie na­pi­sano w ofi­cjal­nym ko­mu­ni­ka­cie, z któ­rym mia­łem oka­zję się za­po­znać dzięki uprzej­mo­ści dok­tora Aren­dzi­kow­skiego. No i Agatki Ku­bi­sio­wej. Mam na­dzieję, iż pan, ka­pi­ta­nie, nie bę­dzie miał mi za złe, że po­pro­si­łem pań­ską se­kre­tarkę o jed­no­ra­zowy do­stęp do da­le­ko­pisu puł­kow­nika?... – We­gner za­milkł na mo­ment, choć z cał­kiem in­nego po­wodu niż wcze­śniej ka­pi­tan. – A skoro o tym mowa, przy­po­mniało mi się, że wi­dzia­łem przed chwilą pana żonę. Z Ku­bi­siową i pa­roma in­nymi ko­bie­tami zno­siła ja­kieś paczki do schronu prze­ciw­lot­ni­czego pod ko­men­dan­turą. Coś się szy­kuje?

– Wła­śnie, był­bym za­po­mniał!... – Okrutny pac­nął się otwartą dło­nią w czoło, jakby na­gle do­znał olśnie­nia.

Pró­bo­wał zy­skać na cza­sie, lecz nie­mal na­tych­miast do­tarło do niego, że nie zdoła wy­my­ślić na po­cze­ka­niu żad­nego sen­sow­nego wy­tłu­ma­cze­nia, a przez in­cy­dent z Mag­dziar­kiem zu­peł­nie wy­le­ciało mu z głowy, że po­wi­nien przy­go­to­wać so­bie od­po­wiedź na py­ta­nie, któ­rego mógł się prę­dzej czy póź­niej spo­dzie­wać. Prze­nie­sie­nie czę­ści za­pa­sów do daw­nego schronu prze­ciw­lot­ni­czego mu­siało zo­stać za­uwa­żone, choć pro­sił, by Lu­cyna zro­biła to naj­dy­skret­niej, jak to tylko moż­liwe.

Na jego szczę­ście – za­nim zdą­żył ode­zwać się po­now­nie – ktoś za­czął wa­lić pię­ścią w bramę. Wielka pła­ska kon­struk­cja ze stali za­dzia­łała jak dzwon. Ło­mot był ogłu­sza­jący.

– Co jest? – Ra­wiń­ski za­re­ago­wał pierw­szy, on też jako je­dyny ru­szył truch­tem do wej­ścia.

– Sprawdźmy to – rzu­cił mo­ment póź­niej Okrutny, w du­chu cie­sząc się z nie­spo­dzie­wa­nego ra­tunku.

Spraw­dził go­dzinę. Za cztery wpół do szó­stej. Jesz­cze chwila i grube na metr drzwi bun­kra pod Ko­mi­te­tem Wo­je­wódz­kim zo­staną za­trza­śnięte. Zer­k­nął od­ru­chowo w ja­śnie­jące do­piero niebo. Miał na­dzieję, że nie myli się co do mar­gi­nesu bez­pie­czeń­stwa. Je­śli Za­tylny jest mniej ostrożny, niż przy­pusz­cza­łem... Znów po­czuł zimny dreszcz. Tyle do­brego, że nikt na­wet nie po­czuje, co go za­bija. Ta­kie przy­naj­mniej krą­żyły słu­chy o tej naj­po­tęż­niej­szej z bomb.

– I co tam? – za­py­tał Ra­wiń­skiego, do­go­niw­szy go przy bra­mie.

– Paru żucz­ków wró­ciło – za­mel­do­wał szef bloku B.

– Co zna­czy: wró­ciło?

– Zo­ba­czyli, co się dzieje na mie­ście, i zde­cy­do­wali, że wolą wró­cić pod celę.

– Wolą dać się roz­strze­lać?

– Zo­ba­czyli, jak wpusz­czamy na­szych, i zro­zu­mieli, że ich wy­sta­wi­li­śmy... – Sier­żant roz­ło­żył ręce. – To co ro­bimy? Mam otwo­rzyć bramę?

– Wy­klu­czone. Każ­cie im spier­da­lać.

– Aku­rat po­słu­chają.

Jak na po­twier­dze­nie tych słów, cze­ka­jący za bramą znów za­częli w nią ło­mo­tać.

– Lada mo­ment wrócą nasi – przy­po­mniał Sę­kala, wy­ra­sta­jąc znie­nacka obok nich dwu.

– Kurwa mać! – Woj­ciech za­ci­snął wielką jak bo­chen pięść. Kiedy Bed­na­rek przy­wie­zie kie­row­ców kon­woju, trzeba bę­dzie na­tych­miast otwo­rzyć bramę, w prze­ciw­nym ra­zie... – Każ­cie im spier­da­lać albo otwo­rzymy ogień.

– Niby jak? – za­pro­te­sto­wał Ra­wiń­ski.

Miał ra­cję. W wie­żach nie było straż­ni­ków, ale gdyby na­wet nie wy­co­fano ich na czas ak­cji, ra­czej by się nie oka­zali groźni dla sto­ją­cych przy bra­mie męż­czyzn. Z ko­lei strze­la­nie z placu przez uchy­lony luf­cik by­łoby ni­czym wię­cej niż mar­no­wa­niem bez­cen­nej w tej sy­tu­acji amu­ni­cji.

– Ilu ich tam jest? – za­in­te­re­so­wał się le­karz.

– Z ośmiu. Naj­wy­żej dzie­się­ciu – od­parł Ra­wiń­ski.

– Re­cy­dywa?

– Na moje oko sami tym­cza­sowi. Nie wi­dzę żad­nego z mo­ich...

– Miej­sca ma­cie aż nadto. – We­gner spoj­rzał na Okrut­nego. – A kilka par do­dat­ko­wych rąk przyda się do ro­boty, choćby do opo­rzą­dza­nia ga­dziny w chle­wi­kach – pod­po­wie­dział, wi­dząc za­ciętą minę ka­pi­tana.

Niemcy, pro­jek­tu­jąc to wię­zie­nie, zro­bili wszystko, by za­pew­nić mu pełną sa­mo­wy­star­czal­ność. Dla­tego na te­re­nie za­kładu kar­nego znaj­do­wały się także chle­wiki, w któ­rych wy­ty­po­wani więź­nio­wie w na­grodę za do­bre spra­wo­wa­nie opo­rzą­dzali pra­wie osiem­dzie­siąt do­rod­nych świń. Nie­stety po grząd­kach od strony Odry, na któ­rych przed wojną upra­wiano wa­rzywa uroz­ma­ica­jące ja­dło­spis osa­dzo­nych i ka­dry, nie zo­stał na­wet ślad. Nowa wła­dza nie wi­działa sensu w kul­ty­wo­wa­niu prak­tyk oku­panta. Tak przy­naj­mniej brzmiała ofi­cjalna wer­sja.

– To co ro­bimy?

– Wpu­śćmy ich, za­nim ścią­gną nam na głowy ko­lej­nych ma­ru­de­rów – za­pro­po­no­wał We­gner.

Ha­łasy mu­siały zwró­cić uwagę wa­łę­sa­ją­cych się wciąż w po­bliżu więź­niów, któ­rzy nie wie­dzieli, co ze sobą po­cząć. Cofka za­po­cząt­ko­wana przez tych paru rap­tu­sów mo­gła wkrótce przy­brać znacz­nie więk­sze roz­miary.

– Do­bra. Sę­kala, ścią­gnij­cie tu paru swo­ich. I pa­mię­taj­cie, bę­dziemy po­trze­bo­wali kaj­da­nek. Nie po­zwolę tym mę­tom ła­zić swo­bod­nie mię­dzy na­szymi ko­bie­tami i dziećmi.

– Ta­jest. – Star­szy sier­żant ru­szył bie­giem w kie­runku pa­wi­lo­nów.

– A ty ich ucisz! – Ka­pi­tan od­wró­cił się do Tomka. – Jesz­cze słowo usły­szę z tam­tej strony albo któ­ryś za­cznie się znowu do­bi­jać, wyjdę na ze­wnątrz i spusz­czę im taki ło­mot, że po­ko­chają myśl o po­wro­cie na mia­sto.

– Ka­pi­tan mówi, że was wpu­ści. – Ra­wiń­ski od­su­nął wi­zjer w fur­cie na kilka cen­ty­me­trów. – Za mo­ment przyjdą po was straż­nicy, ale ma­cie tam ci­cho być. Jak który pi­śnie choćby słowo, to zo­sta­wimy was na bruku. Zro­zu­miano?

Ha­łasy umil­kły jak no­żem ucięte.

– No i po kło­po­cie.

Okrutny spoj­rzał w kie­runku głów­nego bu­dynku wię­zie­nia. Drzwi pro­wa­dzące na klatkę scho­dową otwie­rały się wła­śnie. Sę­kala pro­wa­dził sze­ściu mun­du­ro­wych – tylu, ilu zdo­łał zwo­łać w tak krót­kim cza­sie.

Mimo wszystko to po­winno wy­star­czyć.

– Uchyl­cie bra... – za­czął Woj­ciech, lecz prze­szko­dziły mu ło­moty, tym ra­zem znacz­nie gło­śniej­sze i bar­dziej na­tar­czywe.

– Skurwe syny! – Ra­wiń­ski po­wstrzy­mał straż­nika się­ga­ją­cego już do za­padki, obej­rzał się na ka­pi­tana, ten jed­nak nie pa­trzył w stronę bramy, tylko na nad­bie­ga­ją­cych. Po­łowa z nich miała w rę­kach pe­emy.

– Otwie­raj! – Okrutny od­piął ka­burę i wy­szarp­nął z niej służ­bo­wego ma­ka­rowa. – Je­śli któ­ryś nie wy­kona mo­jego roz­kazu, mo­że­cie strze­lać! – rzu­cił do usta­wia­ją­cych się wo­kół niego lu­dzi Sę­kali. – Ale tylko w nogi!

Ło­mot nie milkł, zda­wał się na­wet przy­bie­rać na sile, zza sta­lo­wej prze­grody do­bie­gały też co­raz gło­śniej­sze wrza­ski.

– Co tam się dzieje? – wy­mam­ro­tał dok­tor We­gner, za­nim ka­pi­tan prze­su­nął go za sie­bie.

Le­d­wie skrzy­dła bramy od­su­nęły się od sie­bie, w luce po­ja­wiły się dło­nie, jedna, druga, piąta. Ci z ze­wnątrz na­pie­rali na wrota z taką siłą, że na nic się zdał opór Ra­wiń­skiego i jego dwóch pod­wład­nych.

– Strzały ostrze­gaw­cze! – ryk­nął Okrutny, wi­dząc, że sy­tu­acja wy­myka się spod kon­troli.

Nie­równa salwa za­głu­szyła wszyst­kie inne dźwięki, ale nie zdo­łała skło­nić więź­niów do za­prze­sta­nia szturmu. Brama, choć trzy­mana przez trzech funk­cjo­na­riu­szy, prze­su­nęła się bły­ska­wicz­nie o cały metr, co wy­star­czyło, by wpa­dło za nią dwóch na­raz męż­czyzn ubra­nych w cy­wilne ła­chy. To na­prawdę mu­sieli być tym­cza­sowi, tylko im bo­wiem nie wy­da­wano wię­zien­nych sor­tów.

– Na zie­mię! – wy­darł się Okrutny, po­zo­stali pod­chwy­cili ten okrzyk. – Gleba, po­wie­dzia­łem!

Znów pa­dły strzały, po któ­rych więź­nio­wie znaj­du­jący się na dzie­dzińcu przy­sta­nęli, lecz nie pa­dli, jak im ka­zano. Nie był to jed­nak prze­jaw agre­sji. Za­wład­nął nimi strach – strach tak po­tężny, że nie wie­dzieli, co ro­bić. Ka­pi­tan nie od razu to za­uwa­żył, po­nie­waż sam był bli­ski pa­niki.

– Brać ich! – wark­nął, do­pa­da­jąc naj­bliż­szego, by po­słać go ha­kiem w nerkę na bruk. – Skuć drani! Mi­giem!

Straż­nicy rzu­cili się na zdez­o­rien­to­wa­nych męż­czyzn, przy­szpi­la­jąc ich ko­lejno. Ra­wiń­ski nie­wiele się po­my­lił: za­nim brama zo­stała na po­wrót za­mknięta, na dzie­dzi­niec do­stało się nie wię­cej niż tu­zin osa­dzo­nych.

Dzie­się­ciu już le­żało sku­tych, dwaj ostatni, naj­spo­koj­niejsi, szli chwiej­nym kro­kiem w kie­runku sza­mo­czą­cych się więź­niów i trzy­ma­ją­cych ich funk­cjo­na­riu­szy.

– Zom­bie! – wrza­snął nie­spo­dzie­wa­nie przy­glą­da­jący się tej sce­nie We­gner.

– Co?! Gdzie?!

– Ci dwaj są za­ra­żeni! – Le­karz wska­zał na tych osa­dzo­nych, któ­rzy jesz­cze stali.

Ra­wiń­ski pod­bie­gał wła­śnie do jed­nego z nich. Wy­bił się już, spadł na plecy idą­cego, za­nim kto­kol­wiek zdą­żył za­re­ago­wać. Był o wiele cięż­szy od więź­nia, ru­nęli więc obaj na bruk jak ści­nane drzewa.

– Nie! – We­gner za­ma­chał rę­kami, zro­bił nie­pewny krok do przodu, jakby chciał od­cią­gnąć sier­żanta, ale w ostat­niej chwili zre­zy­gno­wał. – Nie pod­chodź­cie do nich! Nie zbli­żaj­cie się, bo... bo... bo was po­za­ra­żają!

Wrzesz­czał tak prze­raź­li­wie, że na­wet ci, któ­rzy go nie zro­zu­mieli, cof­nęli się mi­mo­wol­nie.

Tym­cza­sem Ra­wiń­ski, za­miast ze­rwać się z ziemi i skuć obez­wład­nio­nego, le­żał na nim, jakby na­gle za­słabł. Był jed­nak tak ciężki, że przy­gnie­ciony przez niego zom­bie nie mógł się oswo­bo­dzić. Drugi za­ra­żony wy­ko­rzy­stał mo­ment kon­ster­na­cji i parł te­raz pro­sto na ob­ser­wu­ją­cych tę scenę lu­dzi. Naj­bliż­szy funk­cjo­na­riusz znaj­do­wał się za­le­d­wie trzy kroki od niego.

– Roz­wa­lić dra­nia! – krzyk­nął Okrutny, uno­sząc ma­ka­rowa.

Nie wie­dział, ilu mun­du­ro­wych go po­słu­chało, ale są­dząc po efek­tach, strze­lał każdy, kto trzy­mał w ręku broń. Zbli­ża­jący się męż­czy­zna pod­ska­ki­wał śmiesz­nie po każ­dym tra­fie­niu. W jego prąż­ko­wa­nej, nie­gdyś bia­łej ko­szuli, a na­wet w spodniach po­ja­wiało się co­raz wię­cej dziur, ale to go nie po­wstrzy­my­wało, szedł da­lej, jakby mun­du­rowi rzu­cali w niego pest­kami, za­miast uży­wać ostrej amu­ni­cji. Woj­ciech wy­mie­rzył do­kład­niej. Z pię­ciu me­trów nie mógł chy­bić i nie chy­bił. Kula ka­li­bru 9,25 mm, o jed­nej z naj­więk­szych pręd­ko­ści wy­lo­to­wych w hi­sto­rii broni krót­kiej, prze­biła się przez czaszkę po­twora jak przez pa­pier, po­sy­ła­jąc na bruk za nim ka­wałki skóry, ko­ści, a także gę­ste bry­zgi mó­zgo­wia zmie­szane ze stru­gami krwi. Rana wy­lo­towa miała roz­miary pię­ści, co wszy­scy zo­ba­czyli, po­nie­waż im­pet tego tra­fie­nia był tak silny, że zom­bie wy­ko­nał pełny pi­ruet, za­nim... no wła­śnie, nie upadł, choć po­wi­nien.

Wi­dząc to, więk­szość straż­ni­ków po­dała tyły. Lu­dzie, któ­rzy prze­żyli kosz­mar kil­ku­let­niej wojny i oku­pa­cji, wiali, jakby im ktoś od­bez­pie­czone gra­naty w dupy chciał wsa­dzić. Więź­nio­wie także sko­rzy­stali z za­mie­sza­nia i po­gnali za mun­du­ro­wymi w stronę głów­nego bu­dynku. Ze sku­tymi za ple­cami rę­kami mieli jed­nak pro­blem z utrzy­ma­niem rów­no­wagi. Pa­dali, prze­ta­czali się i wsta­wali, nie ba­cząc na ból, byle jak naj­szyb­ciej zna­leźć schro­nie­nie i jak naj­bar­dziej od­da­lić się od istoty, któ­rej nie spo­sób po­wstrzy­mać ani za­bić.

Parę se­kund wy­star­czyło, by na dzie­dzińcu zo­stali tylko Okrutny, Sę­kala, We­gner i dwaj straż­nicy pil­nu­jący bramy, któ­rzy pa­dli na zie­mię, gdy za­częła się strze­la­nina, po­nie­waż zna­leźli się na li­nii ognia.

– To­masz! – Sę­kala oprzy­tom­niał pierw­szy, omi­nął łu­kiem chwie­ją­cego się, po­dziu­ra­wio­nego jak rze­szoto zom­bie, i szedł da­lej, by ścią­gnąć przy­ja­ciela z dru­giego po­twora.

– Nie! – wrza­snął We­gner. – Nie do­ty­kaj go, durny go­rolu!

Sier­żant nie po­słu­chał. Dok­tor za­wa­hał się, po czym ski­nął głową, jakby uznał, że robi co trzeba i rzu­cił się w kie­runku nie lu­bia­nego kra­jana. Do­go­nił go w se­kundę i po­pchnął z ca­łych sił. Za­sko­czony Sę­kala wy­ło­żył się jak długi, wy­pusz­cza­jąc broń z ręki. Te­tetka po­le­ciała aż pod bramę, mię­dzy le­żą­cych tam wciąż zdez­o­rien­to­wa­nych straż­ni­ków.

– Nie wolno ich do­ty­kać! – We­gner opadł na plecy star­szego sier­żanta, wrzesz­cząc mu do ucha. Sę­kala nie słu­chał, ryk­nął jak ra­niony zwierz, szarp­nął się i po­mimo mi­krych roz­mia­rów strzą­snął le­ka­rza z ple­ców, jakby ten był nie do­ro­słym męż­czy­zną, ale dziec­kiem. Oszo­ło­miony lekko Ro­bert wy­lą­do­wał na bruku, nie stra­cił jed­nak re­zonu. – W ko­lana mu strze­laj­cie, w ko­lana! – wy­chry­piał, po­ka­zu­jąc za­ra­żo­nego, który wła­śnie ru­szał w kie­runku wsta­ją­cego pod­ofi­cera.

Je­den z le­żą­cych przy bra­mie funk­cjo­na­riu­szy się­gnął po broń Sę­kali. Pod­parł się lewą ręką, wy­mie­rzył i po­cią­gnął za spust. W kom­plet­nej ci­szy roz­brzmiało me­ta­liczne stuk­nię­cie. Ma­ga­zy­nek był pu­sty.

– Szlag by to – jęk­nął straż­nik, od­rzu­ca­jąc te­tetkę.

Po­wę­dro­wał dło­nią do pasa, ale nie zdą­żył od­piąć ka­bury, za­nim żywy trup do­się­gnął jego prze­ło­żo­nego. Mógł więc tylko pa­trzeć, jak po­zba­wiony po­łowy głowy czło­wiek po­chyla się nad oszo­ło­mio­nym star­szym sier­żan­tem, pada na niego i za­czyna drzeć pa­zu­rami mun­dur, by do­stać się do ciała pod spodem.

Sę­kala pod­dał się bez walki. Zwiot­czał na­tych­miast, jak ba­lon, z któ­rego ktoś wy­pu­ścił po­wie­trze.

– Zrób­cie coś, do cho­lery! – wrzesz­czał We­gner, od­czoł­gu­jąc się byle da­lej od nie­umar­łego i jego ofiary.

W tym mo­men­cie uwagę zdę­bia­łego Okrut­nego przy­kuł sier­żant Ra­wiń­ski. Po­ru­szył się, drgnął raz i drugi, jakby za­czął od­zy­ski­wać przy­tom­ność. Całe szczę­ście...

– To­mek?

– On też jest już zom­bie! – We­gner zła­pał ka­pi­tana za nogę. – Pa­trz­cie!

Oczy gra­mo­lą­cego się z ziemi Ra­wiń­skiego były białe, jakby wy­wró­cone źre­ni­cami w głąb czaszki. Skórę na twa­rzy miał dziw­nie szarą. Po­ru­szał się nie­zbor­nie, jak ci dwaj przed chwilą.

– Ja pier... – Woj­ciech prze­że­gnał się, co zwa­żyw­szy na jego prze­ko­na­nia, było chyba na­wet dziw­niej­sze od faktu, że ist­nieją lu­dzie, któ­rych nie można za­bić.

– Ucie­kaj­cie! – We­gner mach­nął wolną ręką na funk­cjo­na­riu­szy cza­ją­cych się wciąż pod bramą. – Tam, bo­kiem, omiń­cie ich! Wy­co­fajmy się... – Spoj­rzał w górę na Okrut­nego. – Mu­simy za­mknąć we­wnętrzne bramy, od­ciąć ich, za­nim do­padną ko­goś jesz­cze!

– Nie! – Ka­pi­tan otrzą­snął się, jakby ktoś ob­lał go ku­błem zim­nej wody. – Za­raz wrócą nasi. Nie mo­żemy ich zo­sta­wić na pa­stwę tych, tych...

– Zom­bie – pod­po­wie­dział po­now­nie le­karz.

– ...chu­jów – do­koń­czył roz­trzę­siony ofi­cer.

– Jak za­mier­za­cie chu­jów po­wstrzy­mać, skoro nie można ich tknąć? – za­py­tał zgryź­li­wym to­nem le­karz.

Tym­cza­sem straż­nicy wy­co­fali się spod bramy, jak im po­ra­dzono, sze­ro­kim łu­kiem omi­ja­jąc nie­umar­łych i wra­ca­jące do ży­cia ofiary.

– Skrzy­nie – bąk­nął ka­pi­tan.

– Co: skrzy­nie?

Okrutny uśmiech­nął się trium­fal­nie.

– Dwor­czyk! – Wska­zał pal­cem straż­nika po pra­wej. – Leć pod ma­ga­zyn, zwo­łaj lu­dzi, przy­nie­ście tu­taj cztery skrzy­nie na zwłoki. I coś cięż­kiego, naj­le­piej ja­kiś złom z warsz­ta­tów, felgi, co­kol­wiek. Nie gap się na mnie jak szpak w pizdę, tylko ru­chy na sprzę­cie! Ka­mil, cze­kaj! – za­wo­łał, gdy młody sze­re­go­wiec ru­szył w kie­runku bramy pro­wa­dzą­cej na te­ren daw­nych blo­ków dla ko­biet. – Da­waj te­tetkę.

Chwy­cił w lo­cie rzu­coną mu broń, prze­ła­do­wał.

– W ko­lana, tak? – za­py­tał za­sko­czo­nego We­gnera. – To coś da?

– Po­winno go spo­wol­nić – od­parł le­karz.

– Brzo­stek, ty zo­stań! – Ka­pi­tan po­wstrzy­mał dru­giego straż­nika ge­stem unie­sio­nej ręki. – Jesz­cze je­den krok, a cie­bie też roz­walę! – ostrzegł, wi­dząc, że prze­ra­żony funk­cjo­na­riusz na­dal prze­suwa się w stronę wej­ścia na blok A. – Zbierz po­rzu­coną broń, bę­dziemy po­trze­bo­wali mak­sy­mal­nej siły ognia.

Okrutny wy­mie­rzył ma­ka­rowa w pod­cho­dzą­cego do niego wolno Ra­wiń­skiego.

– Wy­bacz, To­mek – szep­nął, na­ci­ska­jąc spust.

Pierw­sza kula we­szła ide­al­nie w prawą rzepkę. Od­mie­niony sier­żant stra­cił rów­no­wagę, po­le­ciał na twarz. Wal­nął o bruk z taką siłą, że wszy­scy usły­szeli trzask pę­ka­ją­cych ko­ści. Mimo to nie jęk­nął na­wet, co wię­cej, na­tych­miast za­czął się gra­mo­lić z po­wro­tem na nogi, jakby po­wo­dem upadku było naj­nor­mal­niej­sze w świe­cie po­tknię­cie.

– Barki, prze­strzel­cie mu barki! – wrza­snął We­gner.

Okrutny zro­bił krok do przodu, przy­mie­rzył, wy­pa­lił, po­tem scho­wał opróż­nio­nego ma­ka­rowa do ka­bury i prze­ło­żył do pra­wej dłoni te­tetkę Dwor­czyka. Strze­lił po raz trzeci, mie­rząc w prawy staw bar­kowy le­żą­cego nie­umar­łego. Ra­wiń­ski znie­ru­cho­miał, to zna­czy prze­stał się pod­pie­rać, choć na­dal pró­bo­wał się od­py­chać je­dyną sprawną nogą, ale przy jego wa­dze to nie mo­gło wy­star­czyć.

– Da­waj swoją broń, Ja­nek! – Ka­pi­tan wy­cią­gnął dłoń w stronę Brzostka.

Uspo­ko­jony zimną krwią prze­ło­żo­nego funk­cjo­na­riusz wy­ko­nał po­le­ce­nie, po czym wró­cił do zbie­ra­nia broni po­rzu­co­nej przez ko­le­gów.

– Daj jedną klamkę dok­tor­kowi – do­dał Okrutny, ru­sza­jąc w stronę nie­umar­łego z prze­strze­loną głową, który wła­śnie zła­ził z za­bi­tego star­szego sier­żanta. Jemu naj­pierw zgru­cho­tał oba barki, które ja­kimś cu­dem nie zo­stały uszko­dzone pod­czas pier­wot­nej ka­no­nady, a na­stęp­nie wpa­ko­wał trzeci, ostatni po­cisk w lewy staw ko­la­nowy.

– Po co mi broń? – ob­ru­szył się We­gner.

– Na wszelki wy­pa­dek – wark­nął ka­pi­tan, sta­jąc dwa kroki od znie­ru­cho­mia­łego Sę­kali.

– Je­stem le­ka­rzem, nie rzeź­ni­kiem – rzu­cił obu­rzony me­dyk, ale nie ode­pchnął dłoni Brzostka, gdy ten po­dał mu jedną z po­rzu­co­nych te­te­tek.

– Le­ka­rze to naj­więksi rzeź­nicy – za­śmiał się ka­pi­tan, spraw­dza­jąc, czy ma jesz­cze na­boje w pi­sto­le­cie. – Ja­nek! – Od­wró­cił się do straż­nika. – Po­wy­cią­gaj ma­ga­zynki i za­ła­duj wszyst­kie na­boje do jed­nego. Tylko szybko! Sę­kala na­dal le­żał tam, gdzie upadł, za to zom­bie, któ­rego oba­lił Ra­wiń­ski, zdą­żył już się pod­nieść. Okrutny prze­su­nął się więc w bok, ścią­ga­jąc na sie­bie jego uwagę, by We­gner miał czy­ste pole do strzału. Le­karz jed­nak nie po­cią­gnął za spust. Ręce tak mu drżały, że gdyby na­wet zmu­sił pa­lec do tego nie­wiel­kiego ru­chu, i tak by chy­bił. Ma­ga­zy­nek z ośmioma na­bo­jami tra­fił do pi­sto­letu Okrut­nego, za­nim Sę­kala zdą­żył sta­nąć na nogi. Sześć ko­lej­nych wy­strza­łów roz­brzmiało gło­śnym echem, bam, bam, bam, bam, bam, bam! Gdy w bra­mie po­ja­wili się lu­dzie nio­sący ścią­gnięte z cię­ża­rówki skrzy­nie na zwłoki i złom z warsz­ta­tów, wszy­scy nie­umarli byli już uniesz­ko­dli­wieni. Le­żeli w ka­łu­żach krwi kilka me­trów od bramy, wi­jąc się jak ro­baki wy­ko­pane z błota po so­lid­nej ule­wie.

Funk­cjo­na­riu­sze, któ­rzy nie brali udziału w ak­cji, za­trzy­mali się bo­jaź­li­wie za sie­dzą­cym wciąż na ziemi le­ka­rzem.

– Zdej­mij­cie wieka, od­wróć­cie skrzy­nie do góry dnem i na­kryj­cie ich! – roz­ka­zał Okrutny, co­fa­jąc się o krok. – Wy­ko­nać!

– Ale oni jesz­cze dy­chają – za­pro­te­sto­wał star­szy sze­re­gowy Hu­bert Kruk, war­sza­wiak, je­den z lu­dzi Ra­wiń­skiego, zdaje się, że jego są­siad z Pragi.

– Tak ci się tylko wy­daje – zga­sił go ka­pi­tan.

– Oni są za­ra­żeni – mruk­nął We­gner, od­kła­da­jąc te­tetkę na bruk.

– Jak to: za­ra­żeni? – żach­nął się drugi z przy­by­łych. – Prze­cież to nasz sier­żant i...

– My­ślisz, synku, że ewa­ku­owa­li­śmy was za ten mur bez po­wodu? – Okrutny po­słał mu ostre spoj­rze­nie. – Nie wiem, z czym mamy do czy­nie­nia, ale jedno jest pewne: każdy, kto się za­razi, w mgnie­niu oka zo­staje bez­ro­zumną, krwio­żer­czą be­stią. Ot tak – pstryk­nął pal­cami. – Le­piej więc uwa­żaj­cie, żeby żad­nego z nich nie do­tknąć.

– Jak mamy ich po­na­kry­wać, skoro tak gi­czoły po­roz­sta­wiali? – za­py­tał Kruk, wska­zu­jąc tego z prze­strze­loną głową.

– Wie­kiem je so­bie prze­su­waj­cie – po­ra­dził mu We­gner, który zdą­żył już wstać.

– Sły­sze­li­ście, co dok­tor po­wie­dział?

Ski­nęli gło­wami, po czym ru­szyli przed sie­bie bar­dzo nie­pew­nym kro­kiem. Po­de­szli do nie­umar­łych wolno, ostroż­nie, wstrzy­mu­jąc od­de­chy, jakby się bali, że za­raza do­pad­nie ich przez płuca. Pra­co­wali pa­rami, dzięki czemu spraw­nie wy­ko­nali roz­kaz. Pro­ste, zbite z so­sno­wych de­sek skrzy­nie, w któ­rych cho­wano ska­zań­ców, na­kryli sta­rymi fel­gami i całą resztą złomu, jaki funk­cjo­na­riu­sze zdo­łali przy­tasz­czyć z po­bli­skich warsz­ta­tów.

– To wy­star­czy? – Okrutny spoj­rzał na otrze­pu­ją­cego far­tuch le­ka­rza.

– Skąd mam wie­dzieć? – od­burk­nął We­gner.

– Z nas wszyst­kich to pan koń­czył me­dy­cynę.

– Nie uczyli nas tam o nie­umar­łych. Ale... – We­gner się za­my­ślił. – Le­piej bę­dzie się ich po­zbyć.

– Jak?

– Wy­stawmy ich za bramę.

– Ja nie tknę tej skrzyni. Za nic! – za­pro­te­sto­wał Brzo­stek.

– Ani ja – za­wtó­ro­wał mu Dwor­czyk.

Reszta mun­du­ro­wych po­parła ich zna­czą­cymi po­mru­kami.

– Spalmy ich – za­pro­po­no­wał w końcu le­karz, prze­ry­wa­jąc nie­zręczną ci­szę. – Parę li­trów ben­zyny, tro­chę drewna z ko­tłowni i bę­dzie po krzyku.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

„Szczury Wro­cła­wia” to nie tylko pa­sjo­nu­jąca lek­tura, to także szansa na zo­sta­nie po­sta­cią li­te­racką.

Tak, w tych książ­kach giną lu­dzie z krwi i ko­ści.

Ty także mo­żesz tra­fić na karty ko­lej­nego tomu tego uni­wer­sum!

Ty także mo­żesz na nich zgi­nąć!

Jak tego do­ko­nać?

Do­łącz do grupy „Chcę zgi­nąć w Szczu­rach Wro­cła­wia”, którą bez trudu znaj­dziesz na Fa­ce­bo­oku. Tam, w od­po­wied­nim cza­sie, roz­poczną się kon­kursy i lo­so­wa­nia, dzięki któ­rym wzo­ro­wana na To­bie po­stać po­jawi się na kar­tach na­stęp­nych ksią­żek osa­dzo­nych w tym uni­wer­sum.

Za­nurz się w od­mę­tach nie­wy­sło­wio­nej grozy, stań ra­mię w ra­mię z nie­mal sied­miu­set bo­ha­te­rami swo­ich ulu­bio­nych po­wie­ści.

.

Je­śli spodo­bały Ci się KRATY,się­gnij po DZIEL­NICĘ,ko­lejną be­st­sel­le­rową po­wieść z uni­wer­sumSZCZURY WRO­CŁA­WIA.

.

DZIEL­NICA

[frag­ment]

so­bota, 24 sierp­nia 1963, go­dzina 11:38ul. Jed­no­ści Na­ro­do­wej 213, przy mo­ście War­szaw­skim

Ka­rol Ol­szań­ski wy­cią­gnął się wy­god­nie na fo­telu wy­su­nię­tym aż za drzwi nie­wiel­kiego bal­konu, z któ­rego miał wi­dok na wały. Je­śli wszystko do­brze pój­dzie, sa­motna ka­mie­nica sto­jąca nad ka­na­łem po­wo­dzio­wym, w któ­rej schro­nił się dwa ty­go­dnie temu, od­tąd bę­dzie jed­nym z naj­waż­niej­szych punk­tów w Dziel­nicy – jak oca­leni na­zy­wali lo­kalną sieć nie­wiel­kich spo­łecz­no­ści roz­sia­nych w po­bli­skich kwar­ta­łach.

Gdy znik­nęła horda, na Oł­bi­nie za­pa­no­wał względny spo­kój. Po nie­do­bit­kach od­działu żoł­nie­rzy sta­cjo­nu­ją­cych wcze­śniej w bu­dynku szkoły pod­sta­wo­wej nie zo­stał na­wet ślad, ale ich miej­sce za­jęli szybko gwar­dzi­ści, któ­rzy ob­sa­dzili bro­war i po­ste­ru­nek blo­ku­jący bliż­szy przy­czó­łek mo­stu. Mó­wiło się też co­raz gło­śniej, że ge­ne­rał Bie­drzycki lada dzień utwo­rzy po dru­giej stro­nie ulicy coś w ro­dzaju bazy wy­pa­do­wej dla swo­ich jed­no­stek. Co wię­cej, Bro­war Pia­stow­ski miał się po­noć za­mie­nić w obóz przej­ściowy dla tych, któ­rych póź­niej prze­sie­dlili się da­lej, na oczysz­czaną wła­śnie z nie­umar­łych Wielką Wy­spę, bądź w przy­czó­łek, z któ­rego gwar­dia ru­szy do za­pro­wa­dza­nia po­rządku w tej czę­ści Śród­mie­ścia.

Co­kol­wiek szy­ko­wała naj­bliż­sza przy­szłość, ży­cie za­czy­nało po­woli wra­cać do normy. O ile można to było na­zwać normą. Od wczo­raj oca­leni mu­sieli so­bie ra­dzić bez elek­trycz­no­ści, bez bie­żą­cej wody w kra­nach, do tego ob­cu­jąc z ty­sią­cami ży­wych tru­pów ster­czą­cych na nie­mal każ­dej ulicy, na nie­mal każ­dym skwe­rze oraz placu i oku­pu­ją­cych więk­szość miesz­kań i kla­tek scho­do­wych. Lu­dzie mu­sieli mieć oczy do­okoła głowy, by nie paść ofiarą za­razy, która spu­sto­szyła nie tylko to mia­sto, ale i resztę świata.

Czy poza Wro­cła­wiem ist­niała jesz­cze cy­wi­li­za­cja albo cho­ciaż ży­cie? Oto za­gadka. Sto­jące na ozdob­nej ko­mo­dzie ra­dio mil­czało jak za­klęte; je­dyną sta­cją, którą dało się ode­brać, była lo­kalna roz­gło­śnia, za­jęta i bro­niona od sa­mego po­czątku przez lu­dzi ge­ne­rała Bie­drzyc­kiego. Na ca­łej resz­cie za­kre­sów, za­równo fal śred­nich, jak i dłu­gich, można było wy­chwy­cić tylko przy­gnę­bia­jący szum. Acz­kol­wiek woj­sko, dys­po­nu­jące znacz­nie lep­szym sprzę­tem, w wy­da­wa­nych pra­wie co­dzien­nie ko­mu­ni­ka­tach twier­dziło, że na­wią­zało kon­takt z wie­loma – cza­sem bar­dzo od­le­głymi – miej­scami, i in­for­mo­wało, że po­mimo roz­mia­rów pan­de­mii i mi­liar­dów ofiar ludz­kość wciąż wal­czy, a co wię­cej, ma szanse prze­trwać ten ka­ta­klizm jak każdy inny, z któ­rym się zmie­rzyła w spi­sa­nej hi­sto­rii. Czy była to prawda, czy tylko pro­pa­ganda, nikt nie zdo­łał usta­lić.

Żoł­nie­rze na­wo­ły­wali, by cy­wile nie tra­cili na­dziei, na­wet je­śli ich obecna sy­tu­acja wy­daje się bez­na­dziejna. Ol­szań­ski nie do końca wie­rzył w te buń­czuczne za­pew­nie­nia. Jego zda­niem nie był to – i ni­gdy już nie miał być – świat, w któ­rym nor­malny czło­wiek chciałby żyć albo wy­cho­wy­wać dzieci...

On sam stra­cił tam­tego pa­mięt­nego dnia żonę, do­tąd nie miał też po­ję­cia, co dzieje się z po­zo­sta­wioną na Gór­nym Ślą­sku resztą ro­dziny. Zo­stał mu tylko je­den z sy­nów, Ka­jus, który ba­wił się te­raz w po­koju obok, jakby to był ko­lejny naj­zwy­klej­szy dzień jego ży­cia. Ka­rol za­zdro­ścił chłopcu tej bło­giej nie­świa­do­mo­ści, sam od­dałby wszystko, prócz synka, żeby za­po­mnieć o wy­da­rze­niach mi­nio­nych dwóch ty­go­dni.

Spo­tkał w tym cza­sie męż­czyzn star­szych wie­kiem, nie­raz bę­dą­cych głową licz­nej, wie­lo­po­ko­le­nio­wej ro­dziny, któ­rzy w ciągu jed­nej nocy zo­stali sami jak pa­lec. Dzieci, które w parę go­dzin po­tra­ciły ro­dzeń­stwo, ro­dzi­ców, dziad­ków. Ko­biety opła­ku­jące za­gi­nio­nych mę­żów, matki la­men­tu­jące nad od­mie­nio­nymi po­cie­chami... Każdy z za­miesz­ku­ją­cych Dziel­nicę oca­lo­nych miał do opo­wie­dze­nia hi­sto­rie, od któ­rych je­żyły się włosy.

Lu­dzie ci przy­jęli go jak swo­jaka, mimo że po­cho­dził z in­nej czę­ści kraju, mó­wił z cha­rak­te­ry­stycz­nym dla ślą­skiej gwary ak­cen­tem i nie czuł żad­nego po­wi­no­wac­twa z Wro­cła­wiem, uwa­ża­nym przez miej­sco­wych za pę­pek świata. „Nie szko­dzi” – mó­wili. – „Od­kąd wszystko się zmie­niło, i my mu­simy za­cząć żyć ina­czej. Stare po­działy stra­ciły sens, lu­dzie mu­szą być so­bie braćmi”.

Tak przy­naj­mniej było do wczo­raj. I nie­wy­klu­czone, że zo­sta­łoby na za­wsze, gdyby nie ta za­kała, Ko­no­fol... Ol­szań­ski skrzy­wił się na wspo­mnie­nie czło­wieka, który wszystko spie­przył tylko dla­tego, że za­chciało mu się znów pę­dzić bim­ber, za­raz jed­nak wró­cił w my­ślach do roz­trzą­sa­nia ogól­niej­szej sy­tu­acji.

Roz­miary oso­bi­stych tra­ge­dii były tak wiel­kie, że Ka­rol za­sta­na­wiał się nie raz i nie dwa, czy zwy­kli lu­dzie zdo­łają się po nich pod­nieść. Nie­dawne wojny świa­towe wy­nisz­czyły ich w po­twor­nym stop­niu, lecz na­wet obie ra­zem nie przy­nio­sły ta­kiego za­gro­że­nia, ja­kim były hordy zom­bie. Na­gle po­ja­wił się wróg, któ­rym nie­spo­dzie­wa­nie, do­słow­nie w parę se­kund, mógł stać się każdy – nie­ważne, czy obcy czy bli­ski. W domu, na ulicy, wszę­dzie i o każ­dej po­rze. Wy­star­czyło, że czło­wiek umarł czy ra­czej – jak to mó­wiono obec­nie – stał się nie­umarły. Kie­dyś śmierć była czymś naj­nor­mal­niej­szym pod słoń­cem, nikt się jej nie wy­wi­nął, nikt nie żył wiecz­nie, wia­domo było, czego się spo­dzie­wać: umar­łeś, to nie ży­łeś i kropka. A te­raz na­wet to sta­nęło na gło­wie, gdy wo­kół za­ro­iło się od cho­dzą­cych tru­pów.

– Co tam?

Ol­szań­ski drgnął, gdy z głębi po­koju do­biegł głos Mi­ko­łaja, szyn­ka­rza z Psiego Pola, który do­tarł w po­bliże mo­stu krótko przed nim i jako je­den z nie­licz­nych zdo­łał prze­trwać póź­niej­szą ma­sa­krę. Tego sa­mego, który swoim nie­daw­nym wy­bry­kiem spie­przył wszystko do­ku­ment­nie.

Jak ten du­reń mógł tam pójść, nie mó­wiąc mi ani słowa? Gdyby nie do­bra wola ka­pi­tana, by­łoby po nas.

A wy­da­wać się mo­gło, że wy­da­rze­nia wcze­śniej­szych dni zwią­zały ich moc­niej niż naj­bliż­sze na­wet po­kre­wień­stwo. Obaj byli tu obcy, choć nie w tym sa­mym stop­niu. Obaj stra­cili wszystko, z czym ko­ja­rzyło się im dawne ży­cie. Obaj zo­stali wy­rwani ze swo­ich spo­łecz­no­ści i ci­śnięci w sam śro­dek bu­rzy, która zmie­niła ob­li­cze tej ziemi.

Za­miesz­kali w tej ka­mie­nicy, w opusz­czo­nych przez daw­nych lo­ka­to­rów miesz­ka­niach, dzie­ląc ją przez mo­ment z rów­nie jak oni sami za­gu­bio­nymi żoł­nie­rzami, gdy ci ob­sa­dzili po­ste­ru­nek przy mo­ście.

– Nic. Ci­sza, spo­kój, jak to po końcu świata – od­parł Ka­rol, rzu­ca­jąc okiem na ze­ga­rek.

Nad­cho­dziła pora zmiany warty, którą trzy­mali w miesz­ka­niu na ostat­nim pię­trze z po­le­ce­nia ich wy­bawcy, ka­pi­tana Okrut­nego, który – tak jakby – włą­czył ich do swo­jego zdzie­siąt­ko­wa­nego od­działu.

– Bierz dzie­ciaka i wra­caj do sie­bie. – Ko­no­fol po­sta­wił na stole wia­dro pełne ja­błek przy­nie­sio­nych z po­bli­skich ogród­ków dział­ko­wych. – Czę­stuj się, bez krę­pa­cji, niech młody łyk­nie parę gry­zów praw­dzi­wych wi­ta­min. Z reszty upę­dzę na­prawdę do­bre winko.

Ol­szań­ski wstał z fo­tela, prze­cią­gnął się le­ni­wie, ale nie wszedł do po­koju. Coś przy­kuło jego uwagę, ja­kiś le­d­wie wy­chwy­ty­walny dźwięk prze­bi­ja­jący się przez echa ka­no­nady.

– Coś nie tak? – za­nie­po­koił się Ko­no­fol.

– Nie wiem... – Ka­rol ob­ró­cił się twa­rzą do rzeki i za­czął się wpa­try­wać w jej prze­ciw­le­gły brzeg, uważ­nie na­słu­chu­jąc.

Z da­leka do­bie­gał po­mruk, jakby szła bu­rza, ale niebo było prze­cież czy­ściu­teń­kie jak łza.

Nie, to na pewno nie gromy, ten dźwięk jest zbyt jed­no­stajny i nie milk­nie ani na mo­ment, po­my­ślał Ol­szań­ski.

Mi­ko­łaj, który także zdą­żył do­sły­szeć dziwne od­głosy, sta­nął obok niego.

– To sil­niki... – mruk­nął. – Ale nie ta­kie zwy­kłe, od oso­bó­wek...

Wbili wzrok w ka­mie­nice cią­gnące się na dru­gim brzegu, od wa­łów po plac Kro­mera, al­bo­wiem to zza nich do­bie­gało ni to bu­cze­nie, ni to war­ko­ta­nie.

– Tam! – Ko­no­fol wska­zał pal­cem.

Ka­rol się­gnął po lor­netkę. Po­trze­bo­wał kilku se­kund, by na­kie­ro­wać ją we wła­ściwe miej­sce.

– Jezu... – jęk­nął, po­chy­la­jąc się nad ba­rierką, jakby dzięki temu mógł do­strzec więk­szą liczbę szcze­gó­łów. – To woj­sko.

– Nasi?

– Nie.

– To kto?

– Rusy... – Ol­szań­ski za­milkł, nie wie­rząc w to, co wi­dzi.

Dwa trans­por­tery opan­ce­rzone za­trzy­mały się na końcu ulicy, przy któ­rej stał ciąg ka­mie­ni­czek. Nie były tak duże jak blo­ku­jące most BTR-y, miały po cztery ma­sywne koła, a ze stoż­ko­wa­tej wie­życzki umiesz­czo­nej w środ­ko­wej czę­ści opły­wo­wego ka­dłuba ster­czały lufy cięż­kich ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych. Broń ta ode­zwała się mo­ment póź­niej, za­sy­pu­jąc gra­dem kul nie­licz­nych nie­umar­łych, któ­rzy szwen­dali się po ulicy. Gdy ce­ka­emy umil­kły, w uliczkę wje­chał rząd cię­ża­ró­wek, wy­sko­czyło z nich kil­ku­dzie­się­ciu męż­czyzn w cha­rak­te­ry­stycz­nych oliw­ko­wych mun­du­rach. Mo­gło być ich tam na­wet ze stu. Kie­ro­wani przez do­wód­ców po­dzie­lili się spraw­nie na mniej­sze od­działy, po czym wbie­gli do kilku bram na­raz. Parę se­kund póź­niej zza rzeki do­le­ciały echa ko­lej­nych strza­łów, znacz­nie gło­śniej­sze od ka­no­nady znad Wiel­kiej Wy­spy.

Ka­rol stał jak wmu­ro­wany, nie od­ry­wa­jąc wzroku od scen roz­gry­wa­ją­cych się po dru­giej stro­nie Odry. Ru­scy wy­no­sili z prze­szu­ki­wa­nych ka­mie­nic wszystko, co tylko zdo­łali: worki ziem­nia­ków i weki z piw­nic, wa­lizki wy­peł­nione złu­pio­nymi do­brami, po­ściel, na­rę­cza ubrań, ta­chali na­wet wia­dra wę­gla i drwa. Co gor­sza, wle­kli też za sobą kilka opie­ra­ją­cych się ko­biet. Na oczach Ol­szań­skiego dy­ry­gu­jący tym sza­brem ofi­cer strze­lił dwu­krot­nie do męż­czy­zny, który pró­bo­wał bro­nić swo­jej córki albo żony. Nie za­bił go, mie­rzył w brzuch, by ranny nie sko­nał za szybko i nie do­łą­czył od razu do ar­mii nie­umar­łych.

– Pędź do szkoły, po­wia­dom ka­pi­tana! – szep­nął prze­ra­żony Ka­rol, od­wra­ca­jąc się do Ko­no­fola.

.

Pre­miery ko­lej­nych od­słon

naj­krwaw­szej pol­skiej apo­ka­lipsy zom­bie

kul­to­wego pol­skiego po­stapo,

już w naj­bliż­szych mie­sią­cach!

DZIEL­NICA (MA­RZEC 2024)

BUN­KIER (2025)

BA­TORY (2026)

W sprze­daży:

W przy­go­to­wa­niu:

.

Jesz­cze w tym roku!

Nowe, po­pra­wione wy­da­nie

kul­to­wego pol­skiego po­stapo,

za­chwa­la­nego przez ojca chrzest­nego ga­tunku,

Marka Ba­ra­niec­kiego:

Sa­mot­ność jest wy­bo­rem i pie­kłem Anio­łów Zła.

Wczy­ta­łem się w tę hi­sto­rię i było mi

w niej bar­dzo wy­god­nie...

do chwili, gdy zda­łem so­bie sprawę,

że po­znaję hi­sto­rię naj­gor­szego czło­wieka na Ziemi.

Cząstki każ­dego z nas.

Już wkrótce:

Wy­cze­ki­wana od dawna kon­ty­nu­acja!

SA­MOT­NOŚĆ ANIOŁA ZA­GŁADY: EWA

.

SA­MOT­NOŚĆ ANIOŁA ZA­GŁADY: ADAM

[frag­ment]

Świa­tło w ste­rowni przy­ga­sło i w ko­lej­nym roz­bły­sku na­brało krwa­wej barwy ru­binu. Nie­spełna se­kundę póź­niej roz­le­gło się rów­no­cze­śnie wy­cie sy­ren i roz­pacz­liwy krzyk Su­san. Spoj­rza­łem na nią. Włą­cze­nie alarmu tak ją za­sko­czyło, że ob­lała się wrząt­kiem.

– Za­łożę się, że to ten skur­wy­syn Lee – po­wie­dzia­łem na tyle gło­śno, by mnie usły­szała, za­ra­zem się­ga­jąc do wy­łącz­nika. Ci­che klik­nię­cie i wszystko wró­ciło do normy. Ja­sne świa­tło za­lało cen­tralę i za­pa­no­wała przy­jemna ci­sza. – Gnojki mają nas na pod­glą­dzie – do­da­łem. – Pew­nie za­ło­żył się z war­tow­ni­kami o dwa do­lce, że roz­le­jesz kawę, i te­raz ta­rzają się ra­zem po pod­ło­dze...

Uśmiech­ną­łem się do obiek­tywu ka­mery i po­ka­za­łem je­den z ob­raź­li­wych ge­stów, które wszy­scy na gó­rze, a zwłasz­cza Frank, do­sko­nale zro­zu­mieli. Do­my­sły do­my­słami, ale pro­ce­dura alar­mowa była ja­sna i nie po­zwa­lała na naj­mniej­sze na­wet od­stęp­stwa w żad­nej sy­tu­acji.

Roz­po­czą­łem więc z nie­chę­cią ko­lejną turę do­piero co za­koń­czo­nej kon­troli stanu wy­rzutni i ra­kiet. Su­san zgod­nie z in­struk­cją za­jęła się w tym cza­sie łącz­no­ścią i roz­ka­zami. Mia­łem za sobą czter­na­ście si­lo­sów, gdy nie­ocze­ki­wa­nie ode­zwała się do mnie: