Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
27 osób interesuje się tą książką
Niedaleka przyszłość. Załoga Międzynarodowej Stacji Kosmicznej obserwuje z orbity wybuch i przebieg – niesprowokowanej, jak się zdaje – totalnej wojny nuklearnej, która doprowadza do unicestwienia życia na Ziemi. Cudem ocalali astronauci muszą nie tylko odnaleźć się w nowej przerażającej rzeczywistości, ale też obmyślić sposób na wyjście ze śmiertelnej pułapki, w jaką z wolna zmienia się stacja krążąca nad martwą planetą.
W bezwzględnej walce na śmierć i życie wrogiem Anny Hammond i jej pięcioosobowej załogi będą przeciwności losu i pustka, w miarę upływu czasu jednak do głosu zaczną też dochodzić o wiele groźniejsze, wewnętrzne demony.
Kto z tej szóstki zdoła przetrwać, komu nie będzie to dane? I najważniejsze z pytań: czy tam, w dole, nie trafią do jeszcze gorszego piekła?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 387
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
CZĘŚĆ PIERWSZA
– Houston, mamy problem.
Anna zawisła przed ścianą ekranów centrum dowodzenia. Cztery z sześciu trzydziestodwucalowych monitorów były wyłączone, piąty, środkowy, zajmowało barwne logo NASA, a ostatni, umieszczony na przegubowym wysięgniku po prawej, pokazywał nie tylko Alaskę, ale też pogrążone w mroku zachodnie wybrzeże Kanady.
LACOM – system kierunkowej łączności laserowej – pozwalał na komunikowanie się z Centrum Kontroli Misji w czasie rzeczywistym, „z prędkością światła”, jak to pięknie ujął przedstawiciel dyrekcji NASA, gdy oprowadzał kandydatów na członków kolejnej załogi ISS.
Obraz na środkowym ekranie zamigotał nagle. Na miejscu przeciętego czerwoną wstęgą błękitnego kręgu pojawiła się równie owalna twarz CAPCOM-a – bardzo otyłego, niemal łysego mężczyzny po czterdziestce. Zaczynał przysypiać, sądząc po stłumionym z trudem ziewnięciu i zaczerwienionych oczach. Nie zdziwiło to specjalnie Anny; tam, na dole, dochodziła właśnie trzecia nad ranem. Godzina wilka, jak mawiali starożytni, czyli pora, w której organizm najbardziej domaga się snu.
Nie musiała odczytywać plakietki przypiętej nad lewą kieszenią służbowej koszuli, by przypomnieć sobie jego imię. Pracowała z nim kilkakrotnie podczas minionych tygodni, był jednym z najlepszych i najkompetentniejszych kontrolerów, z jakimi miała do czynienia w trakcie tej misji. Wielka szkoda, że to na jego głowę spadną zaraz gromy.
Henry Driver wydawał się raczej zdziwiony niż zaniepokojony nietypowym wezwaniem. Poprawił kciukiem zjeżdżające po nosie ciężkie okulary, potem omiótł zaspanym wzrokiem konsolę stanowiska.
– Przyjąłem, NN1SS. Na czym dokładnie polega problem, komandor Hammond? Z tego, co widzę, wszystkie odczyty pozostają w normie. Nie... – zamilkł natychmiast, gdy jego spojrzenie zawędrowało na ekran.
Gdyby wzrok mógł zabijać, zmieniłby się w kupkę przesiąkniętego potem popiołu.
– Chcę rozmawiać z FLIGHT-em, Hank – warknęła Anna.
– Ale ja... – tyle zdążył wydukać, zanim wpadła mu w słowo.
– Połącz mnie z dyrektorem lotu. Natychmiast!
Twarz kontrolera zniknęła z ekranu, zastąpiło ją znane logo, lecz tylko na chwilę – gdy zniknęło, Hammond zobaczyła ponownie Drivera, tym razem w pełni rozbudzonego i jeszcze bardziej spoconego.
– Co znowu? – zapytała, nie kryjąc oburzenia.
– Dwight... przed momentem wyszedł – wyjaśnił z lekkim zająknięciem.
– To jakiś żart?
FLIGHT sprawował funkcję szefa misji. Nadzorował całą operację. Nie miał prawa opuścić stanowiska, nawet teraz, niemal godzinę po zadokowaniu kapsuły towarowej.
– Nie, komandor Hammond. Szczerze mówiąc, też tego nie rozumiem...
– W takim razie przełącz mnie na MOD-a.
CAPCOM skinął głową i znów zniknął z ekranu. Ta przerwa była znacznie dłuższa. Logo zniknęło po niemal minucie, lecz na ekranie, zamiast drugiego w hierarchii przedstawiciela dyrekcji, pojawiło się znów oblicze spoconego Hanka. W jego mocno rozszerzonych oczach Anna dostrzegła... strach.
– Pani komandor – zaczął kontroler, ocierając chustką wysokie czoło – wygląda na to, że będzie pani zdana wyłącznie na mnie.
Hammond spojrzała na niego z niedowierzaniem. Jeszcze nigdy w historii Centrum nie doszło do sytuacji, w której przebiegu misji nie nadzorowałby nikt ze szczebla decyzyjnego. Hank, znakomity fachowiec, któremu mogła zaufać w ciemno, był zwykłym CAPCOM-em – człowiekiem odpowiedzialnym za komunikację z przebywającą w kosmosie załogą, ale niemającym prawa podejmowania samodzielnych decyzji. Jego odpowiedzialność kończyła się tam, gdzie pojawiały się problemy. W krytycznym momencie pałeczkę powinien przejąć jego bezpośredni przełożony, a w prawdziwie kryzysowej sytuacji ktoś z dyrekcji. Człowiek w pełni decyzyjny, mający dużo większą władzę. Wyglądało jednak na to, że na terenie Centrum Kontroli Misji nie było teraz ani FLIGHT-a, ani MOD-a.
– Dawaj mi Bormana – zażądała.
Zbladł jeszcze bardziej, przełknął nerwowo ślinę.
– Nie wiem, czy powinienem... – zaczął.
– Łącz mnie, już!
Nabrał tchu, odetchnął trzy razy, głęboko i szybko, później pochylił się nad terminalem, by wprowadzić żądany numer. Kontaktowanie się z samym administratorem NASA nie wróżyło niczego dobrego, ale Anna nie czuła obaw. Bernard i jej ojciec byli może nie przyjaciółmi, lecz z pewnością dobrymi znajomymi. Po trzech sygnałach usłyszała lekko zachrypnięty kobiecy głos.
– Rezydencja państwa Bormanów, słucham.
Rozmawiała z kimś ze służby. Żona byłaby o tej porze mocno zaspana i nie witałaby się tak oficjalnym tonem.
– Mówi komandor Hammond z ISS. Muszę pilnie rozmawiać z administratorem.
– Przykro mi, ale pan Borman dosłownie pięć minut temu wyjechał z domu.
– Do Centrum?
– Nie umiem powiedzieć... – W głosie rozmówczyni dało się wyczuć wahanie. – Ktoś zadzwonił, na prywatną komórkę, rozmowa trwała tylko kilka sekund, po czym pan Borman zbudził żonę i oboje udali się do garażu. Odjechali bez słowa. W samych piżamach. Obawiam się, że mogło chodzić o ich córkę.
Wszyscy wiedzieli o uzależnieniu Alice, lecz nawet gdyby jej życie było zagrożone, Bernard nie opuściłby domu w aż takim pośpiechu... Na pewno też nie pojawiłby się w Centrum, mając na sobie tylko piżamę, o przywiezieniu tam żony nie wspominając. Coś musiało go wystraszyć, ciekawe co. Anna miała jednak ważniejszy problem do wyjaśnienia.
– Dziękuję, to wszystko. – Gestem powstrzymała widocznego wciąż na ekranie Hanka, by zapytać go o ostatnią rzecz. – Kto jest na tej zmianie naszym ACO?
– Antonio.
Twarz Drivera pojaśniała, gdy sięgał do klawiatury, by przełączyć transmisję z ISS na stanowisko kolegi odpowiedzialnego za logistykę misji. Szefostwo zapadło się pod ziemię, a na orbicie coś poszło nie tak, ktoś zatem będzie musiał podjąć decyzję – być może bardzo trudną – bez szans zatwierdzenia jej przez górę. Hank dobrze wiedział, jakie ryzyko się z tym wiąże. Nawet gdy chodziło o zwykły test, jeden błąd wystarczał, by pożegnać się ze spokojną i dostatnią emeryturą. Hammond nie dziwiła się więc zwykłemu kontrolerowi, że z tak czytelną ulgą zrzuca tę odpowiedzialność na barki innej osoby.
– NN1SS, tutaj ACO, w czym problem?
Antonio był młodszy od Hanka o jakieś dwadzieścia lat – i o sto funtów lżejszy. W jego głosie Anna wyczuła napięcie, a nawet... cień niepewności. Pociągła, mocno opalona twarz o charakterystycznych latynoskich rysach wyglądała, jakby ktoś zrosił ją wodą. Otyłemu CAPCOM-owi się nie dziwiła, ale ten człowiek, było nie było, Latynos, nie powinien się aż tak pocić. Wiadomość o nieobecności przełożonych rozeszła się lotem błyskawicy, uznała.
– Masz pod ręką manifest dzisiejszej dostawy? – zapytała, przechodząc od razu do sedna.
– Oczywiście – odparł bez wahania ACO.
– Z ilu pozycji się składa?
Sprawdził dokładnie, najpierw na papierze, potem na ekranie.
– Z sześćdziesięciu czterech. Której z ni...
– Każdej! – przerwała mu, podnosząc głos.
Zrobił wielkie oczy, widział, że jest zdenerwowana, ale na pewno nie spodziewał się takiego wybuchu.
– Nie rozumiem... – bąknął, blednąc w jednej chwili.
– Ja też nie rozumiem, czemu Dragon dostarczył nam kolejną tonę liofilizowanego jedzenia i ponad dwa tysiące litrów wody zamiast sześćdziesięciu czterech kontenerów sprzętu, bez którego, uwaga, uwaga, nie zdołamy dokończyć wyposażania stacji, a co za tym idzie, otworzyć to sobie będziecie mogli, ale co najwyżej parasol w dupie, bo ISS nie zostanie oddana do ponownego użytku w przewidywanym terminie! – Anna przestała się hamować.
Trzy miesiące harowała w pocie czoła, podobnie jak reszta załogi, by zmieścić się w czasie i dokończyć rozbudowę wiekowej stacji kosmicznej, a ktoś tam, w dole, przekreślił ich wysiłki, myląc teraz ładunki.
– To niemożliwe. – Antonio dalej wytrzeszczał oczy. – Jakim cudem zdążyliście tak szybko sprawdzić cały ładunek?
– Nie musieliśmy zaglądać do każdej paczki. Wiemy, jak wyglądają standardowe pojemniki na wodę i czym się różnią od kontenerów zawierających sprzęt naukowy. Nie wspomnę o tym, że na przesłanych nam dokumentach nie było nawet jednej porcji pasty rybnej... – Prychnęła z odrazą, unosząc przed obiektyw kartonik wypełniony tubkami przypominającymi pastę do zębów. – A w Dragonie są ich setki, jeśli nie tysiące.
ACO wpatrywał się w dokumenty, jakby miał nadzieję, że znajdzie w nich wiarygodne wytłumaczenie tej karygodnej pomyłki. Niestety trzymał w ręku kopię tego samego manifestu, którym dysponowała Anna, czyli długą listę zamówionych przed kilkoma tygodniami części, przyrządów i odczynników potrzebnych sześcioosobowej załodze stacji do zakończenia prac.
– Dokumenty są w najlepszym porządku. – Antonio pokręcił głową z niedowierzaniem. – Czy kontenery...
Anna nie pozwoliła mu dokończyć pytania.
– Wszystkie były oryginalnie zaplombowane i poprawnie opisane.
To było w tej sprawie najdziwniejsze. Nie chodziło o omyłkowe oznakowanie pojemników. Na każdym z białych pokrowców, którymi obleczono pojemniki, został umieszczony właściwy tekst. Jeśli na etykiecie widniały słowa: „Pasta rybna”, to wewnątrz kontenera znajdowały się tubki z tą właśnie pożywką, a nie zamówiony sprzęt, co także sprawdziła, choć oczywiście wyrywkowo.
Gdy już wylała na niego wszystkie żale, technik jęknął:
– Ktoś za to beknie...
Niewątpliwie, pomyślała skwaszona Hammond. Przygotowanie kolejnej rakiety nośnej potrwa wiele tygodni, a związane z jej wystrzeleniem koszty pójdą w dziesiątki milionów dolarów.
Najbardziej ją zastanawiało, kto mógł sabotować pracę zespołu naukowców? I co ważniejsze: dlaczego? Nie domyślała się nawet, komu tak zależało na niepowodzeniu powierzonej jej misji naukowej. Misji, która – co tu ukrywać – nie przyniosłaby żadnego wielkiego przełomu ani minimalnego choćby zagrożenia dla interesów wielkich korporacji. Zamówiony sprzęt miał bowiem posłużyć do...
Z zamyślenia wyrwała ją seria ostrych, kłujących w oczy błysków. Zdziwiona spojrzała na boczny monitor, po którym przesuwał się z wolna owal odległej Ziemi. NASA transmitowała ten przekaz od lat, na otwartym pasmie, aby każdy internauta mógł zobaczyć to samo, co widzieli członkowie załogi przelatującej nad jego głową stacji.
– Co, u licha? – mruknęła, spoglądając na pogrążoną w mroku nocy Kanadę.
Nad środkową, odludną częścią tego wielkiego kraju pojawiały się i gasły dziesiątki jasnych punktów. Przeważnie maleńkich jak główki od szpilki, choć dostrzegła też kilka znacznie większych, które rozlewały się po niebie oślepiającym blaskiem, by przygasnąć po mgnieniu oka i zamienić się w szkarłatne kwiaty. Jedno Anna zrozumiała od razu: to nie była zwykła burza. Przesiadując w Cupoli, naoglądała się z orbity wystarczająco dużo naprawdę gwałtownych wyładowań atmosferycznych, by mieć co do tego całkowitą pewność. Poza tym nad pogrążonym w mroku kontynentem niebo było czyste: Anna widziała wyraźnie żółtawy blask roztaczany przez światła nielicznych miejscowości. Czterysta kilometrów to ogromna odległość, ale nawet z takiej wysokości można dostrzec mnóstwo szczegółów. Błyski trwały znacznie dłużej niż wyładowania atmosferyczne i były od nich stabilniejsze, nie przypominały też w niczym spalających się w atmosferze meteoroidów. Jeśli już, kojarzyły się z... eksplozjami?
– Coś się dzieje, komandor Hammond?
Pytanie Antonia przywróciło ją do rzeczywistości.
– Przepraszam, muszę coś sprawdzić – rzuciła, odpychając się lewą ręką od konsoli.
W nowym module dowodzenia zamontowano dwa okrągłe wielosegmentowe okna, przypominające z wyglądu to, które kiedyś zdobiło Cupolę. Za jednym z nich widniał ten rejon Ziemi, na który skierowano kamerę. Anna otworzyła grubą osłonę, chwyciła się obu poręczy i przysunęła twarz do zimnej powierzchni wielowarstwowego szkła.
Tym razem nie podziwiała przesuwającego się w dole wycinka nocnej części planety, choć widok ten nieodmiennie budził podziw obserwujących go astronautów. Zwłaszcza gdy pogoda w dole była piękna, a niebo czyściutkie jak dzisiaj. Cały urok tego niesamowitego widowiska został bowiem zniweczony przez setki eksplozji naraz. W większości potężnych, sadząc po rozmiarach rozbłysków. Coś wybuchało, lecz nie na Ziemi, tylko wysoko w atmosferze. Kwiaty białego ognia rozkwitały i przygasały w ułamkach sekund, z tym że niebo nie ciemniało nawet na moment. Miejsce wypalonych zajmowały natychmiast kolejne identyczne kule oślepiającej bieli.
– Komandor Hammond? – Zdezorientowany jej nagłym zniknięciem Antonio podniósł głos. – Co tam się dzieje?!
Anna przyglądała się jeszcze przez chwilę niezrozumiałemu dla niej widowisku. Potem, gdy częstotliwość eksplozji zaczęła powoli maleć, zamknęła osłonę i odbiwszy się od poręczy, poszybowała w stronę konsoli komunikacyjnej.
Zaniepokojony ACO przerwał wpisywanie komend, gdy dostrzegł ruch na monitorze.
– Co się stało? – zapytał.
– U nas nic szczególnego – odparła, nie wiedząc, jak opisać to, czego była właśnie świadkiem. – Za to... w przestrzeni powietrznej nad Kanadą doszło do ciągu... eksplozji, jak mi się zdaje.
– Słucham?! – Antonio wybałuszył oczy.
– W czasie naszej rozmowy kamera przekazująca transmisję na żywo zarejestrowała dziwne błyski. Wyjrzałam przez okno, by to sprawdzić. Widziałam liczne wybuchy, ale raczej nie na Ziemi, tylko w górnych warstwach atmosfery. Mówię o setkach eksplozji, w tym kilkunastu naprawdę potężnych. Niewykluczone, że nuklearnych... – dokończyła łamiącym się głosem.
Technik spoglądał na nią, jakby zobaczył ducha. Ten dyżur musiał być dla niego koszmarem. Najpierw dowiedział się o bezprecedensowej nieobecności przełożonych, potem otrzymał meldunek z orbity o niewytłumaczalnej pomyłce ekipy odpowiedzialnej za logistykę, a teraz jeszcze to.
– Zaraz sprawdzę, o co może chodzić – rzucił, nim zaczął gorączkowo przebierać palcami po klawiaturze.
Anna nie spuszczała wzroku z bocznego monitora. Kamera znów pokazywała pogrążoną w mroku tarczę Ziemi, rozświetlaną coraz gęściej złotymi pajęczynami większych aglomeracji i lśniącymi punktami małych miejscowości. Po niedawnych wybuchach nie został nawet ślad. Wszystko w dole wyglądało tak spokojnie... Wszystko prócz twarzy Antonia.
– Nic z tego nie rozumiem – wymamrotał, pochylając się jeszcze bardziej nad niewidocznym dla kamery monitorem komputera, a potem prostując gwałtownie plecy.
Był przerażony. Nie wystraszony, nie zdenerwowany, tylko śmiertelnie przerażony. Teraz, kiedy zbielał na twarzy, Anna zauważyła cienie na jego szczęce i policzkach, wszędzie tam gdzie od ostatniego golenia pojawił się zarost. ACO się odwrócił, by porozmawiać z kimś przy sąsiednim stanowisku, następnie sięgnął po telefon. Nie udało mu się jednak uzyskać połączenia. Słuchawka wylądowała na bazie po kilkunastu sekundach.
W tle słychać było coraz większy harmider. Ktoś przebiegł za fotelem przygryzającego nerwowo wargę Latynosa.
– Raczysz mi powiedzieć, o co chodzi? – zapytała w końcu Hammond.
Spojrzał prosto w kamerę. Teraz zobaczyła, że jest bliski płaczu, i sama zaczęła się bać.
– Nie mam pojęcia, co się dzieje – wydukał. – Te wybuchy... To mogły być... To były nasze systemy obrony przeciwrakietowej.
– Przeciwrakietowej? – To słowo wzbudziło w Hammond złe skojarzenia.
ACO skinął głową, ale raczej do swoich myśli niż do rozmówczyni.
– Tak. Satelity zarejestrowały moment odpalenia rakiet. W kilka minut posłano w niebo wszystko, czym dysponowaliśmy. Tylko po co? – Potrząsnął głową. – Rosjanie niczego nie wystrzelili w naszym kierunku. Nie dostaliśmy żadnego ostrzeżenia o starcie ich pocisków balistycznych, co musiałoby nastąpić co najmniej pół godziny temu.
– System zwariował? – podpowiedziała.
Tyle się spieprzyło, że wcale by się nie zdziwiła, gdyby NORAD też dał ciała. Antonio tymczasem spojrzał na nią z politowaniem. Wojsko nie pozwalało sobie na podobne błędy. Odpalenie tysięcy rakiet znajdujących się na terenie tak wielu niezależnych jednostek, w tym niemałej liczby taktycznych głowic nuklearnych...
Zrobiło jej się zimno, gdy skojarzyła jeszcze pewien fakt.
Na jej oczach pogasły światła miejscowości znajdujących się w pobliżu najsilniejszych błysków.
ACO podskoczył na fotelu, kiedy usłyszał zawodzenie syreny. Zaskoczona Hammond także drgnęła, choć alarm ogłoszono tysiące kilometrów od niej.
– Mierda! – Latynos złapał się za głowę. – Puta madre!
– Co się dzieje? – Jego nerwowość udzieliła się Annie.
Tych ludzi dobierano naprawdę starannie, a jednym z najważniejszych kryteriów było zachowanie zimnej krwi w sytuacjach kryzysowych. Jeśli ACO spanikował, coś musiało być poważnie nie tak.
– To jakaś paranoja – mamrotał do siebie, kręcąc cały czas głową. – To nie dzieje się naprawdę.
– Co nie dzieje się naprawdę?! – Hammond podniosła głos.
– Właśnie odpalamy ICBM-y – wybełkotał. – Z tego, co widzę... wszystkie – dodał, zanim szczęka opadła mu na dobre.
Chłód w krzyżu Hammond zamienił się w lity lód. ICBM-y. Międzykontynentalne pociski balistyczne. Broń masowej zagłady. Setki rakiet, tysiące głowic trineutrinowych i termonuklearnych, wzniosły się właśnie w stratosferę, by już za kilkanaście do kilkudziesięciu minut eksplodować nad celami leżącymi po drugiej stronie bieguna.
Anna przełknęła nerwowo ślinę. Jej kraj, jej ojczyzna z niezrozumiałych powodów rozpoczęła właśnie wojnę atomową. Wojnę, której nie mogła wygrać żadna ze stron. Wojnę, w której wykorzysta się najbardziej niszczycielską moc, jaką znał człowiek. Napromieniowana Ziemia zostanie wyjałowiona na wieki, a może nawet całe milenia. Potem życie, jeśli jakimś cudem zdoła przetrwać w głębinach oceanów, powróci na ląd, lecz ta powtórka z dewonu raczej nie zaowocuje przyszłym władcą planety, który by przypominał człowieka.
– Antonio – odezwała się, skupiając wzrok na osowiałym ACO. Latynos ani drgnął, siedział ze spuszczoną głową i zwieszonymi ramionami, wbijając wzrok w klawiaturę. Wiedział lepiej od niej, jak będzie wyglądał ten koszmar. – Antonio!
Zareagował, gdy krzyknęła. Poruszył się niespokojnie, jakby obudziła go z drzemki. Spojrzał tępo w obiektyw, potem zdjął słuchawki i rzuciwszy je na konsolę stanowiska, wstał, by moment później zniknąć z pola widzenia struchlałej Anny.
Uciekając, zaczepił ręką o teleskopowe ramię, na którym zamontowano kamerę podłączoną do stanowiska laserkomu. Teraz w polu widzenia pojawiła się panorama opustoszałego Centrum Kontroli Misji. Ostatni technicy biegli właśnie do drzwi, przemykając w oddali pod zajmującymi całą ścianę ekranami.
Na środkowym, największym z nich, zamiast charakterystycznej sinusoidy kursu stacji widać było arktyczną część Ameryki Północnej i zmierzające we wszystkich kierunkach linie – dziesiątki, jeśli nie setki zakończonych dziwnymi symbolami czarnych kresek przesuwających się miarowym tempem.
Anna przyglądała się im z rosnącym przerażeniem. Te obrazy były nierealne, wręcz bezsensowne. Najpierw odpalono antyrakiety, których zadaniem było powstrzymanie nieistniejącego, jak się okazało, nuklearnego ataku na Stany Zjednoczone. Potem nastąpiło uderzenie odwetowe, w ramach którego posłano w niebo wszystkie amerykańskie pociski międzykontynentalne. Jeśli choć dziesiąta część tego arsenału doleci do celu, życie zostanie starte z powierzchni Ziemi na Bóg jeden raczy wiedzieć jak długo.
Przez moment kusiło ją, by wyjrzeć raz jeszcze przez okno, ale zdała sobie sprawę, że z tej wysokości i odległości nie zobaczy liczących zaledwie kilka metrów stożków mknących obecnie przez górne partie stratosfery. To samo zresztą dotyczyło skutków ich eksplozji – kiedy głowice dotrą do celu, ISS będzie przelatywać nad przepastnym Atlantykiem, gdzieś pomiędzy Ameryką Południową i Afryką.
Hammond wisiała jeszcze chwilę przed monitorem, spoglądając w zamyśleniu na puste rzędy stanowisk i złowieszcze symbole przesuwające się wolno po widocznym w tle ekranie. Przez mgnienie miała nadzieję, że to wszystko nieprawda, ot, zwykła inscenizacja mająca sprawdzić, jak dowódca misji i kontrolerzy lotu zareagują w sytuacji kryzysowej. Nieobecność FLIGHT-a i MOD-a pasowała do tego scenariusza, nawet zauważona wcześniej pomyłka...
Nie, odrzuciła od siebie te myśli. NASA mogłaby zainscenizować panikę w Centrum, ale nie byłaby w stanie odpalić takich fajerwerków nad Kanadą. To, co zobaczyłam na ekranie i za oknem, oznacza prawdziwą wojnę.
– NN1SS zgłoś się.
Drgnęła, słysząc znajomy głos.
– Hank?
Teleskopowe ramię kamery zostało odwrócone raz jeszcze. Na monitorze widziała ponownie twarz CAPCOM-a. Serce zabiło jej mocniej, choć nadzieja nie zdołała przekłuć pancerza obaw. Jedno spojrzenie w oczy technika zepchnęło Annę na samo dno otchłani strachu.
– Jestem, komandor Hammond.
Driver zajął miejsce opuszczone przez Antonia. Pocił się, jakby siedział nie w klimatyzowanej sali Centrum Kontroli Misji, ale na spalonej słońcem ziemi pośrodku Doliny Śmierci. Był wyraźnie roztrzęsiony.
– Dlaczego nie poszedłeś z innymi? – zapytała.
– Dokąd?
– Do schronu. Dokądkolwiek, byle przetrwać... – Urwała; chciała powiedzieć „najgorsze”, lecz szybko do niej dotarło, jak nieadekwatne by to było w tej sytuacji.
Ci ludzie nie mieli żadnych szans. Nawet zejście pod ziemię, ukrycie się pod grubymi warstwami betonu i stali niewiele im da, co najwyżej odwlecze wyrok o kilka dni, góra miesięcy.
Przypomniała sobie cytat z Biblii mówiący o tym, że żywi będą zazdrościć umarłym. Słowa te niebawem staną się ciałem.
– Ja... – zaczął Henry, ale głos go zawiódł. Przełknął ślinę, odetchnął głębiej kilka razy, próbując zapanować nad emocjami. – Bez lekarstw pociągnę maksimum do niedzieli... Mieszkam ponad godzinę jazdy od przylądka, a zresztą... – Wzruszył ramionami i spuścił głowę. Gdy uniósł ją ponownie, wydawał się spokojniejszy. – Ta pomyłka...
– Tak?
– To chyba nie był przypadek.
– Słucham? – Hammond spodziewała się wszystkiego, ale nie czegoś takiego.
– Sprawdziłem wszystko jeszcze raz. Kapsuła została załadowana przez kooperanta należącego do koncernu pani ojca. Zgodnie z kontraktem. A to...
– Sugerujesz, że mój ojciec wiedział o... – zabrakło jej słów. – O tym wszystkim?
– Ja nic nie sugeruję, pani komandor, ale taki zbieg okoliczności wydaje mi się mocno podejrzany.
Miał rację, ta sprawa cuchnęła na kilometr. Mimo to Anna nie dopuszczała do siebie myśli, że ktoś w firmie jej ojca – jednego z głównych fundatorów i udziałowców nowego, państwowo-korporacyjnego programu kosmicznego – celowo podmienił wysyłany na orbitę ładunek, jakby chciał dać załodze szansę.
– Jedzenie i woda pozwolą przetrwać na orbicie kilka miesięcy dłużej, ale nie ocalą mi życia. Będę za to patrzeć z góry na martwą Ziemię, dopóki... – Umilkła, uświadomiwszy sobie, jaki koniec czeka załogę stacji.
Driver spoglądał na nią z wyczekiwaniem.
– Coś nie tak? – zapytał.
– Nie. Wręcz przeciwnie. Właśnie zrozumiałam, że mój ojciec nie miał nic wspólnego z odpaleniem rakiet. Fakt wysłania dodatkowych zapasów tak naprawdę niczego nie zmienia.
CAPCOM uśmiechnął się pod nosem.
– Wbrew obiegowym opiniom, promieniowanie trineutrinowe nie skazi Ziemi na wiele stuleci. Wysterylizuje ją w mgnieniu oka, to prawda, ale za mniej więcej cztery albo nawet za trzy lata człowiek teoretycznie mógłby wrócić na powierzchnię...
– Teoretycznie – złapała go za słowo. – Zapasy to jedno, ale... Nie zapominaj, że mam w załodze Rosjanina. Chyba nie uważasz, że ojciec wysłałby mnie na orbitę w towarzystwie obywatela kraju, który za jego wiedzą miał być unicestwiony?
Henry pokręcił głową w zamyśleniu, potem kolejny raz poprawił okulary. Znów pocił się jak mysz, ale jego twarz nabierała kolorów.
– Może dowiedział się o wszystkim po rozpoczęciu misji – rzucił przypuszczenie.
– I nie opracował planu, żeby mnie ściągnąć na Ziemię, zanim rakiety zostaną odpalone? – skontrowała natychmiast, lecz w tej samej chwili uprzytomniła sobie, że na dole miałaby jeszcze mniejsze szanse na przetrwanie.
Kto zdoła przesiedzieć trzy czy cztery lata w klaustrofobicznym bunkrze, nie tracąc przy tym zmysłów? Na pewno nie ja.
– Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie – wyznał Henry po krótkim zastanowieniu. – O czym my w ogóle rozmawiamy? Oni odpalili wszystko, czym dysponowali!
– Taka jest chyba idea ataku odwetowego – wymamrotała Anna.
– Być może – zgodził się z nią, ocierając pot z czoła. – Ale dlaczego lwia część naszych rakiet leci w kierunku Australii i Ameryki Południowej?
– A jesteś pewien, że to my stoimy za ich wystrzeleniem?
– System je rozpoznaje... – stwierdził, ale dla pewności sprawdził coś w komputerze. – Tak. To bez wątpienia nasz złom. Nawalamy w odwecie we wszystko jak leci. Nawet w pieprzone Tonga i Vanuatu, jak mi się zdaje.
Hammond była równie zdumiona jak on.
– Mój ojciec nie mógł mieć nic wspólnego z tą... tą... – Znów zabrakło jej słów.
Nie mogła nazwać tej sytuacji farsą, choć na nią właśnie zakrawało atakowanie wyspiarskich państewek na drugim krańcu globu.
– Komu to teraz robi różnicę? – żachnął się CAPCOM.
– Mnie, i to ogromną. Utkwiłam w ciasnej puszce czterysta kilometrów nad powierzchnią planety, która za niecałe pół godziny zostanie wysterylizowana. Będę tutaj siedzieć cholera wie jak długo, mając w załodze człowieka, który bardzo mocno się wkurzy na wieść, że Stany Zjednoczone, za rzekomą wiedzą mojego ojca, wymordowały wszystkich jego krewnych i znajomych.
Parsknął, jakby rozbawiła go tą konstatacją, po czym pokręcił zdecydowanie głową.
– W tej kwestii nie zdołam pani pomóc, komandor Hammond. Za kilkanaście minut przestanę mieć jakikolwiek wpływ... – Zamilkł, spojrzał w górę, na główny ekran. Mina mu nagle zrzedła. – Chyba czas się pożegnać – dodał, pochylając się mocniej nad konsolą.
– Zaczekaj! – krzyknęła Anna w przypływie paniki.
– Chętnie zostałbym dłużej, ale przyjaciele kolegi, o którym pani wspomniała, przed momentem wkroczyli do akcji. Ich łodzie podwodne odpaliły rakiety. Jedna z nich znajduje się obecnie jakieś pięćdziesiąt kilometrów od Houston. Widzę, że doszło już do separacji głowic. To chyba znaczy, że nie załapiemy się na humanitarne naświetlanie trineutrino...
Prawda kryjąca się za tymi słowami uderzyła w Annę z siłą obucha. Cała aglomeracja Houston już za moment zamieni się w kupę radioaktywnego żużlu.
CAPCOM wyprostował się w fotelu, po raz ostatni poprawił okulary.
– Powodzenia, komandor Hammond. Bez odbioru.
Uśmiechał się wciąż, gdy obraz najpierw zamigotał, a potem zgasł. Sparaliżowana strachem Anna wpatrywała się dłuższą chwilę w chaotyczne śnieżenie staticu. W końcu przeniosła wzrok na boczny monitor. Tarczę widocznej na nim Ziemi rozjaśniło na górnym skraju mrowie małych słońc. Pojawiały się w wielu miejscach naraz, przyćmiewając momentalnie pajęczyny świateł ciągnące się wzdłuż wybrzeży kontynentu. Niektóre były tak oślepiające, że musiała mrużyć oczy.
– Suka blat’...
Serce Hammond zatrzymało się w pół uderzenia, gdy usłyszała dwa krótkie słowa wypowiedziane z charakterystycznym słowiańskim zaśpiewem.