Samotność Anioła Zagłady. Ewa - Robert J. Szmidt - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Samotność Anioła Zagłady. Ewa ebook i audiobook

Robert J. Szmidt

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

90 osób interesuje się tą książką

Opis

Niedaleka przyszłość. Załoga Międzynarodowej Stacji Kosmicznej obserwuje z orbity wybuch i przebieg – niesprowokowanej, jak się zdaje – totalnej wojny nuklearnej, która doprowadza do unicestwienia życia na Ziemi. Cudem ocalali astronauci muszą nie tylko odnaleźć się w nowej przerażającej rzeczywistości, ale też obmyślić sposób na wyjście ze śmiertelnej pułapki, w jaką z wolna zmienia się stacja krążąca nad martwą planetą.

 W bezwzględnej walce na śmierć i życie wrogiem Anny Hammond i jej pięcioosobowej załogi będą przeciwności losu i pustka, w miarę upływu czasu jednak do głosu zaczną też dochodzić o wiele groźniejsze, wewnętrzne demony.

Kto z tej szóstki zdoła przetrwać, komu nie będzie to dane? I najważniejsze z pytań: czy tam, w dole, nie trafią do jeszcze gorszego piekła?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 387

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 34 min

Lektor: Andrzej Pietruszka
Oceny
4,3 (54 oceny)
27
16
9
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
RainbowDashPH
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

choć Adam w moim odczuciu był o wiele ciekawszy, to Ewa jest także całkiem dobra. Lektor to dramat (odniosłam wrażenie, że czyta za karę bo przegrał zakład, a do tego zdechło mu 10 szczeniaczków naraz)
00
Lukaszon

Całkiem niezła

dużo słabsza niż część pierwsza, niemniej warta przeczytania
00
Bezpaniki1122

Całkiem niezła

Lektor wywoluje myśli samobójczo depresyjne. Jeśli skończyła się melatonina w okolicznej aptece polecam. Sam tytuł trzyma poziom i wszystko jest spójne. Zaznaczam że daleko mu do „Pola dawno zapomnianych bitew”
00
werni21

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra książka. Sama fabuła bardzo smutna...
00
Lewan86

Nie oderwiesz się od lektury

świetna ! polecam
00



Re­dak­cjaUr­szula Gard­ner
Ko­rektaMi­lena Star­ska
Pro­jekt gra­ficzny okładkiDark Crayon
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Ro­bert J. Szmidt, 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w In­ter­ne­cie.
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83296-99-9
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

CZĘŚĆ PIERW­SZA

– Ho­uston, mamy pro­blem.

Anna za­wi­sła przed ścianą ekra­nów cen­trum do­wo­dze­nia. Cztery z sze­ściu trzy­dzie­sto­dwu­ca­lo­wych mo­ni­to­rów były wy­łą­czone, piąty, środ­kowy, zaj­mo­wało barwne logo NASA, a ostatni, umiesz­czony na prze­gu­bo­wym wy­się­gniku po pra­wej, po­ka­zy­wał nie tylko Ala­skę, ale też po­grą­żone w mroku za­chod­nie wy­brzeże Ka­nady.

LA­COM – sys­tem kie­run­ko­wej łącz­no­ści la­se­ro­wej – po­zwa­lał na ko­mu­ni­ko­wa­nie się z Cen­trum Kon­troli Mi­sji w cza­sie rze­czy­wi­stym, „z pręd­ko­ścią świa­tła”, jak to pięk­nie ujął przed­sta­wi­ciel dy­rek­cji NASA, gdy opro­wa­dzał kan­dy­da­tów na człon­ków ko­lej­nej za­łogi ISS.

Ob­raz na środ­ko­wym ekra­nie za­mi­go­tał na­gle. Na miej­scu prze­cię­tego czer­woną wstęgą błę­kit­nego kręgu po­ja­wiła się rów­nie owalna twarz CAP­COM-a – bar­dzo oty­łego, nie­mal ły­sego męż­czy­zny po czter­dzie­stce. Za­czy­nał przy­sy­piać, są­dząc po stłu­mio­nym z tru­dem ziew­nię­ciu i za­czer­wie­nio­nych oczach. Nie zdzi­wiło to spe­cjal­nie Anny; tam, na dole, do­cho­dziła wła­śnie trze­cia nad ra­nem. Go­dzina wilka, jak ma­wiali sta­ro­żytni, czyli pora, w któ­rej or­ga­nizm naj­bar­dziej do­maga się snu.

Nie mu­siała od­czy­ty­wać pla­kietki przy­pię­tej nad lewą kie­sze­nią służ­bo­wej ko­szuli, by przy­po­mnieć so­bie jego imię. Pra­co­wała z nim kil­ka­krot­nie pod­czas mi­nio­nych ty­go­dni, był jed­nym z naj­lep­szych i naj­kom­pe­tent­niej­szych kon­tro­le­rów, z ja­kimi miała do czy­nie­nia w trak­cie tej mi­sji. Wielka szkoda, że to na jego głowę spadną za­raz gromy.

Henry Dri­ver wy­da­wał się ra­czej zdzi­wiony niż za­nie­po­ko­jony nie­ty­po­wym we­zwa­niem. Po­pra­wił kciu­kiem zjeż­dża­jące po no­sie cięż­kie oku­lary, po­tem omiótł za­spa­nym wzro­kiem kon­solę sta­no­wi­ska.

– Przy­ją­łem, NN1SS. Na czym do­kład­nie po­lega pro­blem, ko­man­dor Ham­mond? Z tego, co wi­dzę, wszyst­kie od­czyty po­zo­stają w nor­mie. Nie... – za­milkł na­tych­miast, gdy jego spoj­rze­nie za­wę­dro­wało na ekran.

Gdyby wzrok mógł za­bi­jać, zmie­niłby się w kupkę prze­siąk­nię­tego po­tem po­piołu.

– Chcę roz­ma­wiać z FLI­GHT-em, Hank – wark­nęła Anna.

– Ale ja... – tyle zdą­żył wy­du­kać, za­nim wpa­dła mu w słowo.

– Po­łącz mnie z dy­rek­to­rem lotu. Na­tych­miast!

Twarz kon­tro­lera znik­nęła z ekranu, za­stą­piło ją znane logo, lecz tylko na chwilę – gdy znik­nęło, Ham­mond zo­ba­czyła po­now­nie Dri­vera, tym ra­zem w pełni roz­bu­dzo­nego i jesz­cze bar­dziej spo­co­nego.

– Co znowu? – za­py­tała, nie kry­jąc obu­rze­nia.

– Dwi­ght... przed mo­men­tem wy­szedł – wy­ja­śnił z lek­kim za­jąk­nię­ciem.

– To ja­kiś żart?

FLI­GHT spra­wo­wał funk­cję szefa mi­sji. Nad­zo­ro­wał całą ope­ra­cję. Nie miał prawa opu­ścić sta­no­wi­ska, na­wet te­raz, nie­mal go­dzinę po za­do­ko­wa­niu kap­suły to­wa­ro­wej.

– Nie, ko­man­dor Ham­mond. Szcze­rze mó­wiąc, też tego nie ro­zu­miem...

– W ta­kim ra­zie prze­łącz mnie na MOD-a.

CAP­COM ski­nął głową i znów znik­nął z ekranu. Ta prze­rwa była znacz­nie dłuż­sza. Logo znik­nęło po nie­mal mi­nu­cie, lecz na ekra­nie, za­miast dru­giego w hie­rar­chii przed­sta­wi­ciela dy­rek­cji, po­ja­wiło się znów ob­li­cze spo­co­nego Hanka. W jego mocno roz­sze­rzo­nych oczach Anna do­strze­gła... strach.

– Pani ko­man­dor – za­czął kon­tro­ler, ocie­ra­jąc chustką wy­so­kie czoło – wy­gląda na to, że bę­dzie pani zdana wy­łącz­nie na mnie.

Ham­mond spoj­rzała na niego z nie­do­wie­rza­niem. Jesz­cze ni­gdy w hi­sto­rii Cen­trum nie do­szło do sy­tu­acji, w któ­rej prze­biegu mi­sji nie nad­zo­ro­wałby nikt ze szcze­bla de­cy­zyj­nego. Hank, zna­ko­mity fa­cho­wiec, któ­remu mo­gła za­ufać w ciemno, był zwy­kłym CAP­COM-em – czło­wie­kiem od­po­wie­dzial­nym za ko­mu­ni­ka­cję z prze­by­wa­jącą w ko­smo­sie za­łogą, ale nie­ma­ją­cym prawa po­dej­mo­wa­nia sa­mo­dziel­nych de­cy­zji. Jego od­po­wie­dzial­ność koń­czyła się tam, gdzie po­ja­wiały się pro­blemy. W kry­tycz­nym mo­men­cie pa­łeczkę po­wi­nien prze­jąć jego bez­po­średni prze­ło­żony, a w praw­dzi­wie kry­zy­so­wej sy­tu­acji ktoś z dy­rek­cji. Czło­wiek w pełni de­cy­zyjny, ma­jący dużo więk­szą wła­dzę. Wy­glą­dało jed­nak na to, że na te­re­nie Cen­trum Kon­troli Mi­sji nie było te­raz ani FLI­GHT-a, ani MOD-a.

– Da­waj mi Bor­mana – za­żą­dała.

Zbladł jesz­cze bar­dziej, prze­łknął ner­wowo ślinę.

– Nie wiem, czy po­wi­nie­nem... – za­czął.

– Łącz mnie, już!

Na­brał tchu, ode­tchnął trzy razy, głę­boko i szybko, póź­niej po­chy­lił się nad ter­mi­na­lem, by wpro­wa­dzić żą­dany nu­mer. Kon­tak­to­wa­nie się z sa­mym ad­mi­ni­stra­to­rem NASA nie wró­żyło ni­czego do­brego, ale Anna nie czuła obaw. Ber­nard i jej oj­ciec byli może nie przy­ja­ciółmi, lecz z pew­no­ścią do­brymi zna­jo­mymi. Po trzech sy­gna­łach usły­szała lekko za­chryp­nięty ko­biecy głos.

– Re­zy­den­cja pań­stwa Bor­ma­nów, słu­cham.

Roz­ma­wiała z kimś ze służby. Żona by­łaby o tej po­rze mocno za­spana i nie wi­ta­łaby się tak ofi­cjal­nym to­nem.

– Mówi ko­man­dor Ham­mond z ISS. Mu­szę pil­nie roz­ma­wiać z ad­mi­ni­stra­to­rem.

– Przy­kro mi, ale pan Bor­man do­słow­nie pięć mi­nut temu wy­je­chał z domu.

– Do Cen­trum?

– Nie umiem po­wie­dzieć... – W gło­sie roz­mów­czyni dało się wy­czuć wa­ha­nie. – Ktoś za­dzwo­nił, na pry­watną ko­mórkę, roz­mowa trwała tylko kilka se­kund, po czym pan Bor­man zbu­dził żonę i oboje udali się do ga­rażu. Od­je­chali bez słowa. W sa­mych pi­ża­mach. Oba­wiam się, że mo­gło cho­dzić o ich córkę.

Wszy­scy wie­dzieli o uza­leż­nie­niu Alice, lecz na­wet gdyby jej ży­cie było za­gro­żone, Ber­nard nie opu­ściłby domu w aż ta­kim po­śpie­chu... Na pewno też nie po­ja­wiłby się w Cen­trum, ma­jąc na so­bie tylko pi­żamę, o przy­wie­zie­niu tam żony nie wspo­mi­na­jąc. Coś mu­siało go wy­stra­szyć, cie­kawe co. Anna miała jed­nak waż­niej­szy pro­blem do wy­ja­śnie­nia.

– Dzię­kuję, to wszystko. – Ge­stem po­wstrzy­mała wi­docz­nego wciąż na ekra­nie Hanka, by za­py­tać go o ostat­nią rzecz. – Kto jest na tej zmia­nie na­szym ACO?

– An­to­nio.

Twarz Dri­vera po­ja­śniała, gdy się­gał do kla­wia­tury, by prze­łą­czyć trans­mi­sję z ISS na sta­no­wi­sko ko­legi od­po­wie­dzial­nego za lo­gi­stykę mi­sji. Sze­fo­stwo za­pa­dło się pod zie­mię, a na or­bi­cie coś po­szło nie tak, ktoś za­tem bę­dzie mu­siał pod­jąć de­cy­zję – być może bar­dzo trudną – bez szans za­twier­dze­nia jej przez górę. Hank do­brze wie­dział, ja­kie ry­zyko się z tym wiąże. Na­wet gdy cho­dziło o zwy­kły test, je­den błąd wy­star­czał, by po­że­gnać się ze spo­kojną i do­stat­nią eme­ry­turą. Ham­mond nie dzi­wiła się więc zwy­kłemu kon­tro­le­rowi, że z tak czy­telną ulgą zrzuca tę od­po­wie­dzial­ność na barki in­nej osoby.

– NN1SS, tu­taj ACO, w czym pro­blem?

An­to­nio był młod­szy od Hanka o ja­kieś dwa­dzie­ścia lat – i o sto fun­tów lżej­szy. W jego gło­sie Anna wy­czuła na­pię­cie, a na­wet... cień nie­pew­no­ści. Po­cią­gła, mocno opa­lona twarz o cha­rak­te­ry­stycz­nych la­ty­no­skich ry­sach wy­glą­dała, jakby ktoś zro­sił ją wodą. Oty­łemu CAP­COM-owi się nie dzi­wiła, ale ten czło­wiek, było nie było, La­ty­nos, nie po­wi­nien się aż tak po­cić. Wia­do­mość o nie­obec­no­ści prze­ło­żo­nych ro­ze­szła się lo­tem bły­ska­wicy, uznała.

– Masz pod ręką ma­ni­fest dzi­siej­szej do­stawy? – za­py­tała, prze­cho­dząc od razu do sedna.

– Oczy­wi­ście – od­parł bez wa­ha­nia ACO.

– Z ilu po­zy­cji się składa?

Spraw­dził do­kład­nie, naj­pierw na pa­pie­rze, po­tem na ekra­nie.

– Z sześć­dzie­się­ciu czte­rech. Któ­rej z ni...

– Każ­dej! – prze­rwała mu, pod­no­sząc głos.

Zro­bił wiel­kie oczy, wi­dział, że jest zde­ner­wo­wana, ale na pewno nie spo­dzie­wał się ta­kiego wy­bu­chu.

– Nie ro­zu­miem... – bąk­nął, bled­nąc w jed­nej chwili.

– Ja też nie ro­zu­miem, czemu Dra­gon do­star­czył nam ko­lejną tonę lio­fi­li­zo­wa­nego je­dze­nia i po­nad dwa ty­siące li­trów wody za­miast sześć­dzie­się­ciu czte­rech kon­te­ne­rów sprzętu, bez któ­rego, uwaga, uwaga, nie zdo­łamy do­koń­czyć wy­po­sa­ża­nia sta­cji, a co za tym idzie, otwo­rzyć to so­bie bę­dzie­cie mo­gli, ale co naj­wy­żej pa­ra­sol w du­pie, bo ISS nie zo­sta­nie od­dana do po­now­nego użytku w prze­wi­dy­wa­nym ter­mi­nie! – Anna prze­stała się ha­mo­wać.

Trzy mie­siące ha­ro­wała w po­cie czoła, po­dob­nie jak reszta za­łogi, by zmie­ścić się w cza­sie i do­koń­czyć roz­bu­dowę wie­ko­wej sta­cji ko­smicz­nej, a ktoś tam, w dole, prze­kre­ślił ich wy­siłki, my­ląc te­raz ła­dunki.

– To nie­moż­liwe. – An­to­nio da­lej wy­trzesz­czał oczy. – Ja­kim cu­dem zdą­ży­li­ście tak szybko spraw­dzić cały ła­du­nek?

– Nie mu­sie­li­śmy za­glą­dać do każ­dej paczki. Wiemy, jak wy­glą­dają stan­dar­dowe po­jem­niki na wodę i czym się róż­nią od kon­te­ne­rów za­wie­ra­ją­cych sprzęt na­ukowy. Nie wspo­mnę o tym, że na prze­sła­nych nam do­ku­men­tach nie było na­wet jed­nej por­cji pa­sty ryb­nej... – Prych­nęła z od­razą, uno­sząc przed obiek­tyw kar­to­nik wy­peł­niony tub­kami przy­po­mi­na­ją­cymi pa­stę do zę­bów. – A w Dra­go­nie są ich setki, je­śli nie ty­siące.

ACO wpa­try­wał się w do­ku­menty, jakby miał na­dzieję, że znaj­dzie w nich wia­ry­godne wy­tłu­ma­cze­nie tej ka­ry­god­nej po­myłki. Nie­stety trzy­mał w ręku ko­pię tego sa­mego ma­ni­fe­stu, któ­rym dys­po­no­wała Anna, czyli długą li­stę za­mó­wio­nych przed kil­koma ty­go­dniami czę­ści, przy­rzą­dów i od­czyn­ni­ków po­trzeb­nych sze­ścio­oso­bo­wej za­ło­dze sta­cji do za­koń­cze­nia prac.

– Do­ku­menty są w naj­lep­szym po­rządku. – An­to­nio po­krę­cił głową z nie­do­wie­rza­niem. – Czy kon­te­nery...

Anna nie po­zwo­liła mu do­koń­czyć py­ta­nia.

– Wszyst­kie były ory­gi­nal­nie za­plom­bo­wane i po­praw­nie opi­sane.

To było w tej spra­wie naj­dziw­niej­sze. Nie cho­dziło o omył­kowe ozna­ko­wa­nie po­jem­ni­ków. Na każ­dym z bia­łych po­krow­ców, któ­rymi ob­le­czono po­jem­niki, zo­stał umiesz­czony wła­ściwy tekst. Je­śli na ety­kie­cie wid­niały słowa: „Pa­sta rybna”, to we­wnątrz kon­te­nera znaj­do­wały się tubki z tą wła­śnie po­żywką, a nie za­mó­wiony sprzęt, co także spraw­dziła, choć oczy­wi­ście wy­ryw­kowo.

Gdy już wy­lała na niego wszyst­kie żale, tech­nik jęk­nął:

– Ktoś za to bek­nie...

Nie­wąt­pli­wie, po­my­ślała skwa­szona Ham­mond. Przy­go­to­wa­nie ko­lej­nej ra­kiety no­śnej po­trwa wiele ty­go­dni, a zwią­zane z jej wy­strze­le­niem koszty pójdą w dzie­siątki mi­lio­nów do­la­rów.

Naj­bar­dziej ją za­sta­na­wiało, kto mógł sa­bo­to­wać pracę ze­społu na­ukow­ców? I co waż­niej­sze: dla­czego? Nie do­my­ślała się na­wet, komu tak za­le­żało na nie­po­wo­dze­niu po­wie­rzo­nej jej mi­sji na­uko­wej. Mi­sji, która – co tu ukry­wać – nie przy­nio­słaby żad­nego wiel­kiego prze­łomu ani mi­ni­mal­nego choćby za­gro­że­nia dla in­te­re­sów wiel­kich kor­po­ra­cji. Za­mó­wiony sprzęt miał bo­wiem po­słu­żyć do...

Z za­my­śle­nia wy­rwała ją se­ria ostrych, kłu­ją­cych w oczy bły­sków. Zdzi­wiona spoj­rzała na boczny mo­ni­tor, po któ­rym prze­su­wał się z wolna owal od­le­głej Ziemi. NASA trans­mi­to­wała ten prze­kaz od lat, na otwar­tym pa­smie, aby każdy in­ter­nauta mógł zo­ba­czyć to samo, co wi­dzieli człon­ko­wie za­łogi prze­la­tu­ją­cej nad jego głową sta­cji.

– Co, u li­cha? – mruk­nęła, spo­glą­da­jąc na po­grą­żoną w mroku nocy Ka­nadę.

Nad środ­kową, od­ludną czę­ścią tego wiel­kiego kraju po­ja­wiały się i ga­sły dzie­siątki ja­snych punk­tów. Prze­waż­nie ma­leń­kich jak główki od szpilki, choć do­strze­gła też kilka znacz­nie więk­szych, które roz­le­wały się po nie­bie ośle­pia­ją­cym bla­skiem, by przy­ga­snąć po mgnie­niu oka i za­mie­nić się w szkar­łatne kwiaty. Jedno Anna zro­zu­miała od razu: to nie była zwy­kła bu­rza. Prze­sia­du­jąc w Cu­poli, na­oglą­dała się z or­bity wy­star­cza­jąco dużo na­prawdę gwał­tow­nych wy­ła­do­wań at­mos­fe­rycz­nych, by mieć co do tego cał­ko­witą pew­ność. Poza tym nad po­grą­żo­nym w mroku kon­ty­nen­tem niebo było czy­ste: Anna wi­działa wy­raź­nie żół­tawy blask roz­ta­czany przez świa­tła nie­licz­nych miej­sco­wo­ści. Czte­ry­sta ki­lo­me­trów to ogromna od­le­głość, ale na­wet z ta­kiej wy­so­ko­ści można do­strzec mnó­stwo szcze­gó­łów. Bły­ski trwały znacz­nie dłu­żej niż wy­ła­do­wa­nia at­mos­fe­ryczne i były od nich sta­bil­niej­sze, nie przy­po­mi­nały też w ni­czym spa­la­ją­cych się w at­mos­fe­rze me­te­oro­idów. Je­śli już, ko­ja­rzyły się z... eks­plo­zjami?

– Coś się dzieje, ko­man­dor Ham­mond?

Py­ta­nie An­to­nia przy­wró­ciło ją do rze­czy­wi­sto­ści.

– Prze­pra­szam, mu­szę coś spraw­dzić – rzu­ciła, od­py­cha­jąc się lewą ręką od kon­soli.

W no­wym mo­dule do­wo­dze­nia za­mon­to­wano dwa okrą­głe wie­lo­seg­men­towe okna, przy­po­mi­na­jące z wy­glądu to, które kie­dyś zdo­biło Cu­polę. Za jed­nym z nich wid­niał ten re­jon Ziemi, na który skie­ro­wano ka­merę. Anna otwo­rzyła grubą osłonę, chwy­ciła się obu po­rę­czy i przy­su­nęła twarz do zim­nej po­wierzchni wie­lo­war­stwo­wego szkła.

Tym ra­zem nie po­dzi­wiała prze­su­wa­ją­cego się w dole wy­cinka noc­nej czę­ści pla­nety, choć wi­dok ten nie­odmien­nie bu­dził po­dziw ob­ser­wu­ją­cych go astro­nau­tów. Zwłasz­cza gdy po­goda w dole była piękna, a niebo czy­ściut­kie jak dzi­siaj. Cały urok tego nie­sa­mo­wi­tego wi­do­wi­ska zo­stał bo­wiem zni­we­czony przez setki eks­plo­zji na­raz. W więk­szo­ści po­tęż­nych, sa­dząc po roz­mia­rach roz­bły­sków. Coś wy­bu­chało, lecz nie na Ziemi, tylko wy­soko w at­mos­fe­rze. Kwiaty bia­łego ognia roz­kwi­tały i przy­ga­sały w ułam­kach se­kund, z tym że niebo nie ciem­niało na­wet na mo­ment. Miej­sce wy­pa­lo­nych zaj­mo­wały na­tych­miast ko­lejne iden­tyczne kule ośle­pia­ją­cej bieli.

– Ko­man­dor Ham­mond? – Zdez­o­rien­to­wany jej na­głym znik­nię­ciem An­to­nio pod­niósł głos. – Co tam się dzieje?!

Anna przy­glą­dała się jesz­cze przez chwilę nie­zro­zu­mia­łemu dla niej wi­do­wi­sku. Po­tem, gdy czę­sto­tli­wość eks­plo­zji za­częła po­woli ma­leć, za­mknęła osłonę i od­biw­szy się od po­rę­czy, po­szy­bo­wała w stronę kon­soli ko­mu­ni­ka­cyj­nej.

Za­nie­po­ko­jony ACO prze­rwał wpi­sy­wa­nie ko­mend, gdy do­strzegł ruch na mo­ni­to­rze.

– Co się stało? – za­py­tał.

– U nas nic szcze­gól­nego – od­parła, nie wie­dząc, jak opi­sać to, czego była wła­śnie świad­kiem. – Za to... w prze­strzeni po­wietrz­nej nad Ka­nadą do­szło do ciągu... eks­plo­zji, jak mi się zdaje.

– Słu­cham?! – An­to­nio wy­ba­łu­szył oczy.

– W cza­sie na­szej roz­mowy ka­mera prze­ka­zu­jąca trans­mi­sję na żywo za­re­je­stro­wała dziwne bły­ski. Wyj­rza­łam przez okno, by to spraw­dzić. Wi­dzia­łam liczne wy­bu­chy, ale ra­czej nie na Ziemi, tylko w gór­nych war­stwach at­mos­fery. Mó­wię o set­kach eks­plo­zji, w tym kil­ku­na­stu na­prawdę po­tęż­nych. Nie­wy­klu­czone, że nu­kle­ar­nych... – do­koń­czyła ła­mią­cym się gło­sem.

Tech­nik spo­glą­dał na nią, jakby zo­ba­czył du­cha. Ten dy­żur mu­siał być dla niego kosz­ma­rem. Naj­pierw do­wie­dział się o bez­pre­ce­den­so­wej nie­obec­no­ści prze­ło­żo­nych, po­tem otrzy­mał mel­du­nek z or­bity o nie­wy­tłu­ma­czal­nej po­myłce ekipy od­po­wie­dzial­nej za lo­gi­stykę, a te­raz jesz­cze to.

– Za­raz spraw­dzę, o co może cho­dzić – rzu­cił, nim za­czął go­rącz­kowo prze­bie­rać pal­cami po kla­wia­tu­rze.

Anna nie spusz­czała wzroku z bocz­nego mo­ni­tora. Ka­mera znów po­ka­zy­wała po­grą­żoną w mroku tar­czę Ziemi, roz­świe­tlaną co­raz gę­ściej zło­tymi pa­ję­czy­nami więk­szych aglo­me­ra­cji i lśnią­cymi punk­tami ma­łych miej­sco­wo­ści. Po nie­daw­nych wy­bu­chach nie zo­stał na­wet ślad. Wszystko w dole wy­glą­dało tak spo­koj­nie... Wszystko prócz twa­rzy An­to­nia.

– Nic z tego nie ro­zu­miem – wy­mam­ro­tał, po­chy­la­jąc się jesz­cze bar­dziej nad nie­wi­docz­nym dla ka­mery mo­ni­to­rem kom­pu­tera, a po­tem pro­stu­jąc gwał­tow­nie plecy.

Był prze­ra­żony. Nie wy­stra­szony, nie zde­ner­wo­wany, tylko śmier­tel­nie prze­ra­żony. Te­raz, kiedy zbie­lał na twa­rzy, Anna za­uwa­żyła cie­nie na jego szczęce i po­licz­kach, wszę­dzie tam gdzie od ostat­niego go­le­nia po­ja­wił się za­rost. ACO się od­wró­cił, by po­roz­ma­wiać z kimś przy są­sied­nim sta­no­wi­sku, na­stęp­nie się­gnął po te­le­fon. Nie udało mu się jed­nak uzy­skać po­łą­cze­nia. Słu­chawka wy­lą­do­wała na ba­zie po kil­ku­na­stu se­kun­dach.

W tle sły­chać było co­raz więk­szy har­mi­der. Ktoś prze­biegł za fo­te­lem przy­gry­za­ją­cego ner­wowo wargę La­ty­nosa.

– Ra­czysz mi po­wie­dzieć, o co cho­dzi? – za­py­tała w końcu Ham­mond.

Spoj­rzał pro­sto w ka­merę. Te­raz zo­ba­czyła, że jest bli­ski pła­czu, i sama za­częła się bać.

– Nie mam po­ję­cia, co się dzieje – wy­du­kał. – Te wy­bu­chy... To mo­gły być... To były na­sze sys­temy obrony prze­ciw­ra­kie­to­wej.

– Prze­ciw­ra­kie­to­wej? – To słowo wzbu­dziło w Ham­mond złe sko­ja­rze­nia.

ACO ski­nął głową, ale ra­czej do swo­ich my­śli niż do roz­mów­czyni.

– Tak. Sa­te­lity za­re­je­stro­wały mo­ment od­pa­le­nia ra­kiet. W kilka mi­nut po­słano w niebo wszystko, czym dys­po­no­wa­li­śmy. Tylko po co? – Po­trzą­snął głową. – Ro­sja­nie ni­czego nie wy­strze­lili w na­szym kie­runku. Nie do­sta­li­śmy żad­nego ostrze­że­nia o star­cie ich po­ci­sków ba­li­stycz­nych, co mu­sia­łoby na­stą­pić co naj­mniej pół go­dziny temu.

– Sys­tem zwa­rio­wał? – pod­po­wie­działa.

Tyle się spie­przyło, że wcale by się nie zdzi­wiła, gdyby NO­RAD też dał ciała. An­to­nio tym­cza­sem spoj­rzał na nią z po­li­to­wa­niem. Woj­sko nie po­zwa­lało so­bie na po­dobne błędy. Od­pa­le­nie ty­sięcy ra­kiet znaj­du­ją­cych się na te­re­nie tak wielu nie­za­leż­nych jed­no­stek, w tym nie­ma­łej liczby tak­tycz­nych gło­wic nu­kle­ar­nych...

Zro­biło jej się zimno, gdy sko­ja­rzyła jesz­cze pe­wien fakt.

Na jej oczach po­ga­sły świa­tła miej­sco­wo­ści znaj­du­ją­cych się w po­bliżu naj­sil­niej­szych bły­sków.

ACO pod­sko­czył na fo­telu, kiedy usły­szał za­wo­dze­nie sy­reny. Za­sko­czona Ham­mond także drgnęła, choć alarm ogło­szono ty­siące ki­lo­me­trów od niej.

– Mierda! – La­ty­nos zła­pał się za głowę. – Puta ma­dre!

– Co się dzieje? – Jego ner­wo­wość udzie­liła się An­nie.

Tych lu­dzi do­bie­rano na­prawdę sta­ran­nie, a jed­nym z naj­waż­niej­szych kry­te­riów było za­cho­wa­nie zim­nej krwi w sy­tu­acjach kry­zy­so­wych. Je­śli ACO spa­ni­ko­wał, coś mu­siało być po­waż­nie nie tak.

– To ja­kaś pa­ra­noja – mam­ro­tał do sie­bie, krę­cąc cały czas głową. – To nie dzieje się na­prawdę.

– Co nie dzieje się na­prawdę?! – Ham­mond pod­nio­sła głos.

– Wła­śnie od­pa­lamy ICBM-y – wy­beł­ko­tał. – Z tego, co wi­dzę... wszyst­kie – do­dał, za­nim szczęka opa­dła mu na do­bre.

Chłód w krzyżu Ham­mond za­mie­nił się w lity lód. ICBM-y. Mię­dzy­kon­ty­nen­talne po­ci­ski ba­li­styczne. Broń ma­so­wej za­głady. Setki ra­kiet, ty­siące gło­wic tri­neu­tri­no­wych i ter­mo­nu­kle­ar­nych, wznio­sły się wła­śnie w stra­tos­ferę, by już za kil­ka­na­ście do kil­ku­dzie­się­ciu mi­nut eks­plo­do­wać nad ce­lami le­żą­cymi po dru­giej stro­nie bie­guna.

Anna prze­łknęła ner­wowo ślinę. Jej kraj, jej oj­czy­zna z nie­zro­zu­mia­łych po­wo­dów roz­po­częła wła­śnie wojnę ato­mową. Wojnę, któ­rej nie mo­gła wy­grać żadna ze stron. Wojnę, w któ­rej wy­ko­rzy­sta się naj­bar­dziej nisz­czy­ciel­ską moc, jaką znał czło­wiek. Na­pro­mie­nio­wana Zie­mia zo­sta­nie wy­ja­ło­wiona na wieki, a może na­wet całe mi­le­nia. Po­tem ży­cie, je­śli ja­kimś cu­dem zdoła prze­trwać w głę­bi­nach oce­anów, po­wróci na ląd, lecz ta po­wtórka z de­wonu ra­czej nie za­owo­cuje przy­szłym władcą pla­nety, który by przy­po­mi­nał czło­wieka.

– An­to­nio – ode­zwała się, sku­pia­jąc wzrok na oso­wia­łym ACO. La­ty­nos ani drgnął, sie­dział ze spusz­czoną głową i zwie­szo­nymi ra­mio­nami, wbi­ja­jąc wzrok w kla­wia­turę. Wie­dział le­piej od niej, jak bę­dzie wy­glą­dał ten kosz­mar. – An­to­nio!

Za­re­ago­wał, gdy krzyk­nęła. Po­ru­szył się nie­spo­koj­nie, jakby obu­dziła go z drzemki. Spoj­rzał tępo w obiek­tyw, po­tem zdjął słu­chawki i rzu­ciw­szy je na kon­solę sta­no­wi­ska, wstał, by mo­ment póź­niej znik­nąć z pola wi­dze­nia stru­chla­łej Anny.

Ucie­ka­jąc, za­cze­pił ręką o te­le­sko­powe ra­mię, na któ­rym za­mon­to­wano ka­merę pod­łą­czoną do sta­no­wi­ska la­ser­komu. Te­raz w polu wi­dze­nia po­ja­wiła się pa­no­rama opu­sto­sza­łego Cen­trum Kon­troli Mi­sji. Ostatni tech­nicy bie­gli wła­śnie do drzwi, prze­my­ka­jąc w od­dali pod zaj­mu­ją­cymi całą ścianę ekra­nami.

Na środ­ko­wym, naj­więk­szym z nich, za­miast cha­rak­te­ry­stycz­nej si­nu­so­idy kursu sta­cji wi­dać było ark­tyczną część Ame­ryki Pół­noc­nej i zmie­rza­jące we wszyst­kich kie­run­kach li­nie – dzie­siątki, je­śli nie setki za­koń­czo­nych dziw­nymi sym­bo­lami czar­nych kre­sek prze­su­wa­ją­cych się mia­ro­wym tem­pem.

Anna przy­glą­dała się im z ro­sną­cym prze­ra­że­niem. Te ob­razy były nie­re­alne, wręcz bez­sen­sowne. Naj­pierw od­pa­lono an­ty­ra­kiety, któ­rych za­da­niem było po­wstrzy­ma­nie nie­ist­nie­ją­cego, jak się oka­zało, nu­kle­ar­nego ataku na Stany Zjed­no­czone. Po­tem na­stą­piło ude­rze­nie od­we­towe, w ra­mach któ­rego po­słano w niebo wszyst­kie ame­ry­kań­skie po­ci­ski mię­dzy­kon­ty­nen­talne. Je­śli choć dzie­siąta część tego ar­se­nału do­leci do celu, ży­cie zo­sta­nie starte z po­wierzchni Ziemi na Bóg je­den ra­czy wie­dzieć jak długo.

Przez mo­ment ku­siło ją, by wyj­rzeć raz jesz­cze przez okno, ale zdała so­bie sprawę, że z tej wy­so­ko­ści i od­le­gło­ści nie zo­ba­czy li­czą­cych za­le­d­wie kilka me­trów stoż­ków mkną­cych obec­nie przez górne par­tie stra­tos­fery. To samo zresztą do­ty­czyło skut­ków ich eks­plo­zji – kiedy gło­wice do­trą do celu, ISS bę­dzie prze­la­ty­wać nad prze­past­nym Atlan­ty­kiem, gdzieś po­mię­dzy Ame­ryką Po­łu­dniową i Afryką.

Ham­mond wi­siała jesz­cze chwilę przed mo­ni­to­rem, spo­glą­da­jąc w za­my­śle­niu na pu­ste rzędy sta­no­wisk i zło­wiesz­cze sym­bole prze­su­wa­jące się wolno po wi­docz­nym w tle ekra­nie. Przez mgnie­nie miała na­dzieję, że to wszystko nie­prawda, ot, zwy­kła in­sce­ni­za­cja ma­jąca spraw­dzić, jak do­wódca mi­sji i kon­tro­le­rzy lotu za­re­agują w sy­tu­acji kry­zy­so­wej. Nie­obec­ność FLI­GHT-a i MOD-a pa­so­wała do tego sce­na­riu­sza, na­wet za­uwa­żona wcze­śniej po­myłka...

Nie, od­rzu­ciła od sie­bie te my­śli. NASA mo­głaby za­in­sce­ni­zo­wać pa­nikę w Cen­trum, ale nie by­łaby w sta­nie od­pa­lić ta­kich fa­jer­wer­ków nad Ka­nadą. To, co zo­ba­czy­łam na ekra­nie i za oknem, ozna­cza praw­dziwą wojnę.

– NN1SS zgłoś się.

Drgnęła, sły­sząc zna­jomy głos.

– Hank?

Te­le­sko­powe ra­mię ka­mery zo­stało od­wró­cone raz jesz­cze. Na mo­ni­to­rze wi­działa po­now­nie twarz CAP­COM-a. Serce za­biło jej moc­niej, choć na­dzieja nie zdo­łała prze­kłuć pan­ce­rza obaw. Jedno spoj­rze­nie w oczy tech­nika ze­pchnęło Annę na samo dno ot­chłani stra­chu.

– Je­stem, ko­man­dor Ham­mond.

Dri­ver za­jął miej­sce opusz­czone przez An­to­nia. Po­cił się, jakby sie­dział nie w kli­ma­ty­zo­wa­nej sali Cen­trum Kon­troli Mi­sji, ale na spa­lo­nej słoń­cem ziemi po­środku Do­liny Śmierci. Był wy­raź­nie roz­trzę­siony.

– Dla­czego nie po­sze­dłeś z in­nymi? – za­py­tała.

– Do­kąd?

– Do schronu. Do­kąd­kol­wiek, byle prze­trwać... – Urwała; chciała po­wie­dzieć „naj­gor­sze”, lecz szybko do niej do­tarło, jak nie­ade­kwatne by to było w tej sy­tu­acji.

Ci lu­dzie nie mieli żad­nych szans. Na­wet zej­ście pod zie­mię, ukry­cie się pod gru­bymi war­stwami be­tonu i stali nie­wiele im da, co naj­wy­żej od­wle­cze wy­rok o kilka dni, góra mie­sięcy.

Przy­po­mniała so­bie cy­tat z Bi­blii mó­wiący o tym, że żywi będą za­zdro­ścić umar­łym. Słowa te nie­ba­wem staną się cia­łem.

– Ja... – za­czął Henry, ale głos go za­wiódł. Prze­łknął ślinę, ode­tchnął głę­biej kilka razy, pró­bu­jąc za­pa­no­wać nad emo­cjami. – Bez le­karstw po­cią­gnę mak­si­mum do nie­dzieli... Miesz­kam po­nad go­dzinę jazdy od przy­lądka, a zresztą... – Wzru­szył ra­mio­nami i spu­ścił głowę. Gdy uniósł ją po­now­nie, wy­da­wał się spo­koj­niej­szy. – Ta po­myłka...

– Tak?

– To chyba nie był przy­pa­dek.

– Słu­cham? – Ham­mond spo­dzie­wała się wszyst­kiego, ale nie cze­goś ta­kiego.

– Spraw­dzi­łem wszystko jesz­cze raz. Kap­suła zo­stała za­ła­do­wana przez ko­ope­ranta na­le­żą­cego do kon­cernu pani ojca. Zgod­nie z kon­trak­tem. A to...

– Su­ge­ru­jesz, że mój oj­ciec wie­dział o... – za­bra­kło jej słów. – O tym wszyst­kim?

– Ja nic nie su­ge­ruję, pani ko­man­dor, ale taki zbieg oko­licz­no­ści wy­daje mi się mocno po­dej­rzany.

Miał ra­cję, ta sprawa cuch­nęła na ki­lo­metr. Mimo to Anna nie do­pusz­czała do sie­bie my­śli, że ktoś w fir­mie jej ojca – jed­nego z głów­nych fun­da­to­rów i udzia­łow­ców no­wego, pań­stwowo-kor­po­ra­cyj­nego pro­gramu ko­smicz­nego – ce­lowo pod­mie­nił wy­sy­łany na or­bitę ła­du­nek, jakby chciał dać za­ło­dze szansę.

– Je­dze­nie i woda po­zwolą prze­trwać na or­bi­cie kilka mie­sięcy dłu­żej, ale nie ocalą mi ży­cia. Będę za to pa­trzeć z góry na mar­twą Zie­mię, do­póki... – Umil­kła, uświa­do­miw­szy so­bie, jaki ko­niec czeka za­łogę sta­cji.

Dri­ver spo­glą­dał na nią z wy­cze­ki­wa­niem.

– Coś nie tak? – za­py­tał.

– Nie. Wręcz prze­ciw­nie. Wła­śnie zro­zu­mia­łam, że mój oj­ciec nie miał nic wspól­nego z od­pa­le­niem ra­kiet. Fakt wy­sła­nia do­dat­ko­wych za­pa­sów tak na­prawdę ni­czego nie zmie­nia.

CAP­COM uśmiech­nął się pod no­sem.

– Wbrew obie­go­wym opi­niom, pro­mie­nio­wa­nie tri­neu­tri­nowe nie skazi Ziemi na wiele stu­leci. Wy­ste­ry­li­zuje ją w mgnie­niu oka, to prawda, ale za mniej wię­cej cztery albo na­wet za trzy lata czło­wiek teo­re­tycz­nie mógłby wró­cić na po­wierzch­nię...

– Teo­re­tycz­nie – zła­pała go za słowo. – Za­pasy to jedno, ale... Nie za­po­mi­naj, że mam w za­ło­dze Ro­sja­nina. Chyba nie uwa­żasz, że oj­ciec wy­słałby mnie na or­bitę w to­wa­rzy­stwie oby­wa­tela kraju, który za jego wie­dzą miał być uni­ce­stwiony?

Henry po­krę­cił głową w za­my­śle­niu, po­tem ko­lejny raz po­pra­wił oku­lary. Znów po­cił się jak mysz, ale jego twarz na­bie­rała ko­lo­rów.

– Może do­wie­dział się o wszyst­kim po roz­po­czę­ciu mi­sji – rzu­cił przy­pusz­cze­nie.

– I nie opra­co­wał planu, żeby mnie ścią­gnąć na Zie­mię, za­nim ra­kiety zo­staną od­pa­lone? – skon­tro­wała na­tych­miast, lecz w tej sa­mej chwili uprzy­tom­niła so­bie, że na dole mia­łaby jesz­cze mniej­sze szanse na prze­trwa­nie.

Kto zdoła prze­sie­dzieć trzy czy cztery lata w klau­stro­fo­bicz­nym bun­krze, nie tra­cąc przy tym zmy­słów? Na pewno nie ja.

– Nie umiem od­po­wie­dzieć na to py­ta­nie – wy­znał Henry po krót­kim za­sta­no­wie­niu. – O czym my w ogóle roz­ma­wiamy? Oni od­pa­lili wszystko, czym dys­po­no­wali!

– Taka jest chyba idea ataku od­we­to­wego – wy­mam­ro­tała Anna.

– Być może – zgo­dził się z nią, ocie­ra­jąc pot z czoła. – Ale dla­czego lwia część na­szych ra­kiet leci w kie­runku Au­stra­lii i Ame­ryki Po­łu­dnio­wej?

– A je­steś pe­wien, że to my sto­imy za ich wy­strze­le­niem?

– Sys­tem je roz­po­znaje... – stwier­dził, ale dla pew­no­ści spraw­dził coś w kom­pu­te­rze. – Tak. To bez wąt­pie­nia nasz złom. Na­wa­lamy w od­we­cie we wszystko jak leci. Na­wet w pie­przone Tonga i Va­nu­atu, jak mi się zdaje.

Ham­mond była rów­nie zdu­miona jak on.

– Mój oj­ciec nie mógł mieć nic wspól­nego z tą... tą... – Znów za­bra­kło jej słów.

Nie mo­gła na­zwać tej sy­tu­acji farsą, choć na nią wła­śnie za­kra­wało ata­ko­wa­nie wy­spiar­skich pań­ste­wek na dru­gim krańcu globu.

– Komu to te­raz robi róż­nicę? – żach­nął się CAP­COM.

– Mnie, i to ogromną. Utkwi­łam w cia­snej puszce czte­ry­sta ki­lo­me­trów nad po­wierzch­nią pla­nety, która za nie­całe pół go­dziny zo­sta­nie wy­ste­ry­li­zo­wana. Będę tu­taj sie­dzieć cho­lera wie jak długo, ma­jąc w za­ło­dze czło­wieka, który bar­dzo mocno się wku­rzy na wieść, że Stany Zjed­no­czone, za rze­komą wie­dzą mo­jego ojca, wy­mor­do­wały wszyst­kich jego krew­nych i zna­jo­mych.

Par­sk­nął, jakby roz­ba­wiła go tą kon­sta­ta­cją, po czym po­krę­cił zde­cy­do­wa­nie głową.

– W tej kwe­stii nie zdo­łam pani po­móc, ko­man­dor Ham­mond. Za kil­ka­na­ście mi­nut prze­stanę mieć ja­ki­kol­wiek wpływ... – Za­milkł, spoj­rzał w górę, na główny ekran. Mina mu na­gle zrze­dła. – Chyba czas się po­że­gnać – do­dał, po­chy­la­jąc się moc­niej nad kon­solą.

– Za­cze­kaj! – krzyk­nęła Anna w przy­pły­wie pa­niki.

– Chęt­nie zo­stał­bym dłu­żej, ale przy­ja­ciele ko­legi, o któ­rym pani wspo­mniała, przed mo­men­tem wkro­czyli do ak­cji. Ich ło­dzie pod­wodne od­pa­liły ra­kiety. Jedna z nich znaj­duje się obec­nie ja­kieś pięć­dzie­siąt ki­lo­me­trów od Ho­uston. Wi­dzę, że do­szło już do se­pa­ra­cji gło­wic. To chyba zna­czy, że nie za­ła­piemy się na hu­ma­ni­tarne na­świe­tla­nie tri­neu­trino...

Prawda kry­jąca się za tymi sło­wami ude­rzyła w Annę z siłą obu­cha. Cała aglo­me­ra­cja Ho­uston już za mo­ment za­mieni się w kupę ra­dio­ak­tyw­nego żużlu.

CAP­COM wy­pro­sto­wał się w fo­telu, po raz ostatni po­pra­wił oku­lary.

– Po­wo­dze­nia, ko­man­dor Ham­mond. Bez od­bioru.

Uśmie­chał się wciąż, gdy ob­raz naj­pierw za­mi­go­tał, a po­tem zgasł. Spa­ra­li­żo­wana stra­chem Anna wpa­try­wała się dłuż­szą chwilę w cha­otyczne śnie­że­nie sta­ticu. W końcu prze­nio­sła wzrok na boczny mo­ni­tor. Tar­czę wi­docz­nej na nim Ziemi roz­ja­śniło na gór­nym skraju mro­wie ma­łych słońc. Po­ja­wiały się w wielu miej­scach na­raz, przy­ćmie­wa­jąc mo­men­tal­nie pa­ję­czyny świa­teł cią­gnące się wzdłuż wy­brzeży kon­ty­nentu. Nie­które były tak ośle­pia­jące, że mu­siała mru­żyć oczy.

– Suka blat’...

Serce Ham­mond za­trzy­mało się w pół ude­rze­nia, gdy usły­szała dwa krót­kie słowa wy­po­wie­dziane z cha­rak­te­ry­stycz­nym sło­wiań­skim za­śpie­wem.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki