Szczury Wrocławia. Szpital - Robert J. Szmidt - ebook

Szczury Wrocławia. Szpital ebook

Robert J. Szmidt

4,4

Opis

Wrocław, rok 1963. Na tyłach zakładu karnego numer 1 stoi zwalisty poniemiecki gmach, mieszczący klinikę psychiatryczną. To właśnie w jej murach rozegra się kolejna odsłona dramatu mieszkańców miasta. To tutaj późnym popołudniem 9 sierpnia trafia uznany za szaleńca pacjent, który twierdzi, że jego żona zmarła, po czym zmartwychwstała. Samobójstwo bredzącego w malignie mężczyzny będzie zarzewiem ciągu krwawych zdarzeń, którym stawi czoła załoga szpitala – już na pierwszy rzut oka za mało liczna, by odeprzeć śmiertelne zagrożenie.

Bestsellerowa seria „Szczury Wrocławia”, która zmieniła oblicze polskiego gatunku i na stałe wpisała autora na listę bestsellerów!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 322

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (24 oceny)
16
3
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ringil

Nie oderwiesz się od lektury

„SZPITAL" to kontynuacja apokaliptycznego cyklu Roberta J.Szmidta. Nad Wrocławiem nadal unoszą się ciemne chmury... Do kliniki psychiatrycznej trafia pacjent uznany za szaleńca, który stwierdził , że jego żona zmartwychwstała. Wydawać by się mogło, że samobójstwo wspomnianego nieszczęśnika, to jeden problem mniej dla personelu kliniki psychiatrycznej – czy aby na pewno ? W tym tomie - objętościowo jest dużo mniej treści niż w rozpoczynającym serię „Chaosie" . Jakościowo- oczywiście nie odbiega, jednak w moim odczuciu skupienie się praktycznie na jednej lokalizacji pozwala się lepiej wczuć w klimat. Dodatkowo fakt, że miejsce akcji, które osadzone jest w szpitalu psychiatrycznym robi wielką robotę. Czy bardziej należy się bać wygłodniałych zombie czy pacjentów z zaburzeniami odbiegającymi od normy społecznej. Akcja toczy się równolegle z wydarzeniami z „Chaosu". Już sam początek i nieokiełzane perwersyjne żądze, to świetny wstęp do historii , w której epidemia rozprzestrzenia się z p...
20
Szulcm85

Nie oderwiesz się od lektury

krótsza niż "chaos" ale tak samo dobra :) polecam każdemu miłośnikowi zombie, postapo i ciężkiej rzeźni!
20
Lewan86

Nie oderwiesz się od lektury

lepsza niż jedynka autor siw rozkręca
00
monika_i_ksiazki78

Nie oderwiesz się od lektury

[Współpraca barterowa z Wydawnictwem Skarpa Warszawska ] "Nikt nie przyjdzie, nikt nie załomocze w te drzwi. Tam, na zewnątrz, trwa taka sama walka, a mogą ją przetrwać co najwyżej jednostki. (...) Przerażająca zaraza pochłonie świat, który znał, wraz z tym szpitalem, jego żoną i najbliższymi, a także każdym, kogo kiedykolwiek znał i spotkał, a nawet nie spotkał. Nie można przecież zabić czegoś, co nie żyje." Powracamy na ulice Wrocławia, który walczy z apokaliptyczną plagą zmieniającą ludzi w krwiożercze zombie. Akcja drugiego tomu rozgrywa się w tym samym czasie, co pierwszego. Jednak tutaj poznajemy losy osób pracujących w Klinice Psychiatrii Państwowego Szpitala Klinicznego Nr 2 Akademii Medycznej we Wrocławiu. Na skutek rozszerzającej się zabójczej zarazy dyrektor kliniki podejmuje decyzję o zamknięciu bram szpitala i odizolowaniu wszystkich pracowników i pacjentów. Wydawałoby się, że to powinno pomóc przetrwać im do czasu, aż nadejdzie pomoc. Jednak pech chciał, że przed zamkn...
00

Popularność




Re­dak­cjaUr­szula Gard­ner
Ko­rektaJa­nusz Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładkiDark Crayon
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Ro­bert J. Szmidt, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze w tej edy­cji
ISBN 978-83-83293-77-6
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

WPRO­WA­DZE­NIE

Wie­czo­rem 9 sierp­nia 1963 roku mi­li­cjanci pil­nu­jący izo­la­to­rium na Psim Polu są świad­kami mro­żą­cych krew w ży­łach zda­rzeń. Część pod­da­nych kwa­ran­tan­nie cy­wi­lów za­mie­nia się w krwio­żer­cze be­stie. Prze­ło­żeni lek­ce­ważą pierw­sze do­nie­sie­nia o nie­umar­łych, ale gdy sy­gnały za­czy­nają na­pły­wać z in­nych miejsc od­osob­nie­nia, ma­jor Bie­drzycki, se­kre­tarz Nie­syto, pod­se­kre­tarz Bre­mer i ka­pi­tan Łu­kasz Bran­dys, za­stę­pu­jący pod­czas fe­ral­nego week­endu naj­waż­niej­szych dy­gni­ta­rzy, zo­stają zmu­szeni do pod­ję­cia zde­cy­do­wa­nych dzia­łań. Sy­tu­acja w mie­ście wy­myka się jed­nak spod kon­troli po­mimo wy­sła­nia do ak­cji nie tylko zwy­kłych mi­li­cjan­tów, ale też eli­tar­nych od­dzia­łów ZOMO.

De­cy­denci, wi­dząc bez­na­dziej­ność sy­tu­acji, rej­te­rują ko­lejno, po­zo­sta­wia­jąc walkę z hor­dami zom­bie „mło­dym wil­kom”. Bie­drzycki i jego to­wa­rzy­sze nie za­mie­rzają się jed­nak pod­dać. Do ak­cji wkra­cza więc we­zwane woj­sko, ale i ono nie jest w sta­nie po­wstrzy­mać rzesz ty­sięcy nie­umar­łych, tym bar­dziej że po­czy­nione wcze­śniej kroki za­rad­cze, ta­kie jak pa­le­nie uniesz­ko­dli­wio­nych cho­dzą­cych tru­pów, oka­zują się śmier­tel­nie groźne dla tych, któ­rzy wciąż żyją. Dymy za­snu­wa­jące mia­sto roz­no­szą za­razę w re­jony, które do tej pory wy­da­wały się bez­pieczne.

Do­cho­dzi do ma­sa­kry. Za­tło­czone dworce stają się ma­so­wymi gro­bami tych, któ­rzy pró­bują zbiec z mia­sta. Upada także Ko­menda Wo­je­wódzka, z któ­rej kie­ro­wano dzia­ła­niami sił zbroj­nych. Po­zba­wieni do­wódz­twa żoł­nie­rze de­zer­te­rują dzie­siąt­kami. Zda­wać się może, że nie ma już żad­nej na­dziei.

In­for­mo­wany o sy­tu­acji to­wa­rzysz Za­tylny, ostatni z se­kre­ta­rzy PZPR, jacy po­zo­stali w mie­ście, zwraca się naj­pierw do władz cen­tral­nych, a za ich zgodą do Ro­sjan, z prośbą o brat­nią po­moc, czyli o zrzu­ce­nie na mia­sto bomby ter­mo­nu­kle­ar­nej, po­nie­waż tylko jej moc może – jego zda­niem – po­wstrzy­mać tę po­tworną za­razę. Ter­min na­lotu wy­zna­czono na go­dzinę szó­stą trzy­dzie­ści na­stęp­nego ranka, ska­zu­jąc tym sa­mym na pewną śmierć nie tylko tych miesz­kań­ców Wro­cła­wia, któ­rzy oca­leli, ale także ty­siące mun­du­ro­wych, któ­rzy z po­świę­ce­niem wła­snego ży­cia sta­rają się za­pa­no­wać nad cha­osem.

Tym­cza­sem w mie­ście trwa ak­cja ewa­ku­acji de­cy­den­tów. Elita ko­mu­ni­stycz­nych władz za­mie­rza prze­trwać bom­bar­do­wa­nie w schro­nie prze­ciw­ato­mo­wym, który mie­ści się pod gma­chem Ko­mi­tetu Wo­je­wódz­kiego PZPR, jed­nakże i de­cy­denci na­po­ty­kają na swo­jej dro­dze prze­szkody, gdyż nad wie­loma dziel­ni­cami pa­nują już hordy krwio­żer­czych ży­wych tru­pów.

Próby po­dej­mo­wane przez ma­jora Bie­drzyc­kiego, który chce od­wieść Za­tyl­nego od po­peł­nie­nia po­twor­nej zbrodni, nie przy­no­szą skutku, lecz atak nie na­stę­puje, po­nie­waż apo­ka­lipsa zom­bie, która roz­po­częła się we Wro­cła­wiu, w ciągu kilku go­dzin obej­muje nie­mal cały świat. Wi­rus czar­nej ospy, jak się oka­zuje, był ka­ta­li­za­to­rem, który przy­śpie­szył roz­wój wy­pad­ków w sto­licy Dol­nego Ślą­ska, ale pro­blem do­ty­czy wszyst­kich kon­ty­nen­tów.

Zdani tylko na sie­bie obrońcy w ob­li­czu gro­żą­cej im klę­ski po­sta­na­wiają prze­gru­po­wać siły i wy­co­fać się na rza­dziej za­lud­nioną Wielką Wy­spę, by tam przy­go­to­wać plany dal­szej obrony i kontr­ataku. Z ty­sięcy żoł­nie­rzy i mi­li­cjan­tów po­sła­nych do walki z zom­bie na te­ren ogrodu zoo­lo­gicz­nego do­ciera tylko garstka, lecz to do­piero po­czą­tek walki o prze­trwa­nie.

W mie­ście za rzeką po­zo­stali wciąż cze­ka­jący na ra­tu­nek cy­wile...

1

pią­tek, 9 sierp­nia 1963, go­dzina 20:27Pań­stwowy Szpi­tal Kli­niczny Nr 2Aka­de­mii Me­dycz­nej we Wro­cła­wiu Kli­nika Psy­chia­trii przy ulicy Kra­szew­skiego 25

– Je­steś tego pewna?

Dok­tor Za­drożny za­trzy­mał się rap­tow­nie kilka kro­ków przed sze­ro­kimi, obi­tymi bla­chą drzwiami, zer­ka­jąc po­dejrz­li­wie za sie­bie, w per­spek­tywę oświe­tlo­nego kil­koma go­łymi ża­rów­kami piw­nicz­nego ko­ry­ta­rza, jakby chciał spraw­dzić, czy nikt za nimi nie idzie.

– Tak, Pio­tru­siu – wy­sa­pała lu­bież­nie Ża­neta pro­sto w jego ucho. – Je­stem tego pewna. Ab­so­lut­nie.

Mi­nęła wciąż nie­zde­cy­do­wa­nego le­ka­rza, ocie­ra­jąc się krą­głym bio­drem o jego udo, zmy­słowo, ale za­ra­zem mocno, jakby miał do czy­nie­nia z wielką na­pa­loną kotką. Dło­nią mu­snęła wy­kroch­ma­lony szpi­talny ki­tel, od szwu na ra­mie­niu, przez kie­szonkę, gdzie tkwiło chro­mo­wane wieczne pióro, naj­now­szy pre­zent od żony, aż po za­pię­cie, w któ­rym pa­lec ko­chanki utkwił ni­czym hak w py­sku zło­wio­nej ryby. Za­drożny dał się po­cią­gnąć w kie­runku drzwi, choć szarp­nię­cie nie było wcale silne.

Nie opie­rał się, po­nie­waż do­sko­nale wie­dział, że cze­kają go chwile, któ­rych długo nie za­po­mni – a je­śli cho­dzi o seks, wi­dział i ro­bił ta­kie rze­czy, o ja­kich inni męż­czyźni, na­wet ci, co po­sia­dali na­prawdę bo­gatą wy­obraź­nię, mo­gli je­dy­nie po­ma­rzyć.

Od roz­po­czę­cia stu­diów Piotr za­li­czył wię­cej dziew­czyn i ko­biet, niż mógł spa­mię­tać, w tym parę na­prawdę wy­jąt­ko­wych... oka­zów – tak, oka­zów, po­nie­waż dla niego nie były ni­czym wię­cej niż my­śliw­skimi tro­fe­ami.

Szczu­pły, przy­stojny, w miarę wy­soki, z ciem­nymi, za­cze­sa­nymi do tyłu wło­sami i twa­rzą wo­jow­nika, którą zdo­biła pie­czo­ło­wi­cie przy­strzy­żona broda, wy­glą­dał jak książę z bajki albo ry­cerz na bia­łym ko­niu. Do tego miał nie­na­ganne ma­niery i co naj­waż­niej­sze, był zna­nym na mie­ście le­ka­rzem – w tym sza­rym świe­cie kimś na­prawdę zna­czą­cym i bo­ga­tym. Pie­nią­dze, szyk i brak za­ha­mo­wań po­zwa­lały mu na do­ko­na­nie każ­dego pod­boju, jaki tylko za­pla­no­wał. Tu­zi­nami uwo­dził nie­ziem­skie pięk­no­ści, po­zba­wiał cnoty naj­więk­sze świę­toszki – raz na­wet zde­flo­ro­wał wy­jąt­kowo po­nętną za­kon­nicę – naj­bar­dziej jed­nak ze wszyst­kich ba­bek uwiel­biał te po­krę­cone, go­towe na wszystko nim­fo­manki, ta­kie jak ko­bieta, która wła­śnie go wcią­gała do po­miesz­cze­nia peł­nią­cego funk­cję szpi­tal­nej kost­nicy, gdzie – da Bóg – wspól­nie speł­nią naj­więk­sze z jej per­wer­syj­nych ma­rzeń.

Śmiał się, gdy po­wie­działa mu pod­czas jed­nej z wcze­śniej­szych po­ta­jem­nych scha­dzek – jako le­karz zła­mał chyba wszyst­kie za­sady etyczne, mo­ralne i za­wo­dowe, upra­wia­jąc dziki seks z po­wie­rzoną jego pie­czy pa­cjentką – że jej naj­skryt­szym ma­rze­niem jest pie­prze­nie się na zwło­kach ko­goś, kto zmarł do­słow­nie chwilę wcze­śniej. Pra­gnęła do­znać or­ga­zmu na ciele, które nie zdą­żyło jesz­cze osty­gnąć.

Nie byłby sobą, gdyby nie za­py­tał: „Dla­czego? Skąd ta­kie wła­śnie, nie­ty­powe ma­rze­nie?”. Od­po­wie­działa szcze­rze, pa­trząc mu pro­sto w oczy: „Bo tak”.

Za­sta­na­wiał się po­tem nad tym wie­lo­krot­nie, lecz na­wet przy swej roz­le­głej wie­dzy za­wo­do­wej nie był w sta­nie do­trzeć do sedna. Miał to jed­nak gdzieś. Speł­nia­jąc nie­tu­zin­kowe za­chcianki Ża­nety, wy­ry­wał się choć na chwilę z nud­nej ru­tyny po­zo­sta­łych ro­man­sów. Ża­neta Kręt była tak roz­pa­saną nim­fo­manką, że jej ro­dzona matka, ko­bieta głę­boko wie­rząca, zde­cy­do­wała się na od­da­nie lu­bież­nicy do za­mknię­tego za­kładu psy­chia­trycz­nego, czy­niąc to w na­dziei, że współ­cze­sna me­dy­cyna zdoła do­ko­nać tego, czego nie umieli osią­gnąć na­wet ka­płani. Ty­dzień wcze­śniej bo­wiem, za pod­szep­tem pro­bosz­cza, pod­dała Ża­netę eg­zor­cy­zmom, które, rzecz ja­sna, nic nie dały.

Krę­tówna nie urze­kła Pio­tra urodą, choć dłu­gie ciemne włosy i po­są­gowa syl­wetka sta­wiały ją w czo­ło­wej dzie­siątce do­tych­cza­so­wych pod­bo­jów. Nie cho­dziło na­wet o de­mo­niczną wręcz ży­wio­ło­wość i nie­spo­żyte siły – te ce­chy cha­rak­te­ry­zo­wały prze­cież każdą nim­fo­mankę, z którą miał wcze­śniej do czy­nie­nia. Dał się po­rwać fan­ta­zji Ża­nety; dzi­kiej, ni­czym nie­skrę­po­wa­nej, prze­ła­mu­ją­cej bez opo­rów każde tabu. Łącz­nie z tym osta­tecz­nym.

Prze­ćwi­czyli w ciągu wio­sny i pierw­szych mie­sięcy lata całą Ka­ma­su­trę, ro­bili też rze­czy, o któ­rych dawno za­po­mniani au­to­rzy naj­do­sko­nal­szego z pod­ręcz­ni­ków mi­ło­ści na­wet nie po­my­śleli. Do fi­nal­nego speł­nie­nia ich związku po­zo­stało tylko...

Długo mu­sieli cze­kać na ten mo­ment. W kli­nice psy­chia­trycz­nej rzadko do­cho­dziło do zgo­nów, a zaj­mu­jący jedno ze skrzy­deł od­dział neu­ro­lo­giczny także nie na­le­żał do pla­có­wek, w któ­rych lu­dzie pa­dali jak mu­chy. W efek­cie na­le­żąca do szpi­tala ma­leńka kost­nica od mie­sięcy świe­ciła pust­kami. Tego dnia jed­nak uśmiech­nęło się do nich szczę­ście – je­śli można tak po­wie­dzieć o uda­nej pró­bie sa­mo­bój­czej nie­szczę­śnika przy­wie­zio­nego do­słow­nie pięć mi­nut temu, za­ku­ta­nego w ka­ftan, bre­dzą­cego w kółko o po­wsta­ją­cych z mar­twych lu­dziach, któ­rych nie da się w ża­den spo­sób za­bić, i o bo­skiej ka­rze, która w ciągu naj­bliż­szych dni zmieni ten świat w dzie­wiąty krąg pie­kieł.

Słu­cha­jąc beł­kotu sza­leńca, Za­drożny za­czął się po­waż­nie za­sta­na­wiać, czy po­dob­nych przy­pad­ków nie bę­dzie te­raz wię­cej. Kwa­ran­tanna, któ­rej pod­dano ja­kiś czas temu mia­sto, plotki sze­rzone dzień i noc przez co­raz licz­niej­sze rze­sze pa­ni­ka­rzy, wy­pa­try­wa­nie symp­to­mów cho­roby u naj­bliż­szych w nie­ustan­nym na­pię­ciu i stra­chu, wszystko to mu­siało się od­bić na zdro­wiu psy­chicz­nym wro­cła­wian.

Aż dziw, że szpi­tal nie pęka jesz­cze w szwach, po­my­ślał, pa­trząc na za­my­ka­jące się za nim drzwi kost­nicy.

Ża­neta zręcz­nym ru­chem za­su­nęła sko­bel. W wy­ka­fel­ko­wa­nej od pod­łogi po su­fit piw­nicy gma­chu kli­niki było dużo chłod­niej niż na ze­wnątrz. Pot po­kry­wa­jący ich roz­grzane nie tylko upa­łem ciała zro­bił się na­tych­miast lo­do­waty, przy­pra­wia­jąc oboje o dresz­cze, lecz wra­że­nie to szybko ustą­piło – przy­naj­mniej w wy­padku Za­droż­nego.

Krę­tówna oparła się o sto­jący po­środku po­miesz­cze­nia stół sek­cyjny, na któ­rym pod biel­szym od śniegu prze­ście­ra­dłem spo­czy­wało ciało sa­mo­bójcy. Idiota wy­rwał się sa­ni­ta­riu­szom, gdy ci pró­bo­wali prze­pro­wa­dzić go z ka­retki do bu­dynku. Ma­jący ręce spę­tane za ple­cami męż­czy­zna roz­pę­dził się po­chy­lony i wy­rżnął głową w mur, roz­trza­sku­jąc so­bie czaszkę.

Piotr, który nad­zo­ro­wał jego przy­ję­cie i nie chciał wy­wo­łać pa­niki w pla­cówce, ka­zał uło­żyć umie­ra­ją­cego na no­szach i prze­trans­por­to­wać pro­sto do kost­nicy. Olśnie­nia do­znał w mo­men­cie, gdy klnący pod no­sem sa­ni­ta­riu­sze zni­kali we wnę­trzu bu­dynku. Uświa­do­mił so­bie, że oto los ze­słał mu w końcu oka­zję, na którą tak długo cze­kał, nie zwle­ka­jąc więc na­wet se­kundy, po­gnał na dru­gie pię­tro, aby wy­pro­wa­dzić Ża­netę z od­działu za­mknię­tego. Za­bie­rał ją na „te­ra­pię in­dy­wi­du­alną” tak czę­sto i o tak róż­nych po­rach, że dy­żurne pie­lę­gniarki prze­stały zwra­cać na to uwagę. In­te­re­so­wało je tylko jedno: by wpi­sał ten fakt w re­jestr.

Ża­neta była wnie­bo­wzięta, usły­szaw­szy, do­kąd i po co idą. Tak mocno dy­szała mu kark, gdy scho­dzili do piw­nicy za­kra­to­wa­nymi ze wszyst­kich stron scho­dami, iż mógłby dać słowo, że do­znała pierw­szego or­ga­zmu na samą myśl o od­wie­dze­niu kost­nicy.

Te­raz wy­da­wała się rów­nie, a może na­wet jesz­cze bar­dziej pod­nie­cona. Na­chy­lała się nad zwło­kami, które jesz­cze nie osty­gły. Drżącą dło­nią unio­sła kra­niec wy­kroch­ma­lo­nego na sztywno prze­ście­ra­dła. W bla­sku je­dy­nej ża­rówki, która oświe­tlała w tym mo­men­cie po­miesz­cze­nie, przyj­rzała się twa­rzy mar­twego męż­czy­zny; po­cią­głej, za­sty­głej w peł­nym bólu gry­ma­sie, lecz mimo to przy­po­mi­na­ją­cej ob­li­cze Pio­tra. Fi­zjo­no­mia le­żą­cego na sta­lo­wym ka­ta­falku męż­czy­zny była wy­jąt­kowo blada, choć nie na­brała jesz­cze cha­rak­te­ry­stycz­nej tru­pio si­nej barwy.

– Cu­dow­nie – mruk­nęła Ża­neta, od­wra­ca­jąc się do sto­ją­cego za jej ple­cami i wła­śnie roz­pi­na­ją­cego spodnie Za­droż­nego.

Zrzu­ciła szpi­talną ko­szulę, pod którą oczy­wi­ście nie no­siła bie­li­zny, i po­now­nie na­chy­liła się nad sto­łem, za­wi­sa­jąc tu­ło­wiem tuż nad po­kry­tym bia­łym ca­łu­nem cia­łem sa­mo­bójcy. Syk­nęła, a po­tem za­drżała, gdy po­czuła w so­bie ko­chanka. Jej na­brzmiałe sutki szo­ro­wały po szorst­kim płót­nie okry­wa­ją­cego zwłoki prze­ście­ra­dła przy każ­dym moc­nym pchnię­ciu, z ja­kim Piotr w nią wcho­dził. Za­mknęła oczy, na­pa­wa­jąc się nie­wy­obra­żalną roz­ko­szą do­star­cza­jącą jej nie jed­nego, ale ca­łej se­rii or­ga­zmów, speł­nie­niem nie­osią­gal­nego zda­łoby się ma­rze­nia, a gdy otwo­rzyła je po­now­nie...

– Je­zu­sie Na­za­reń­ski!

Od­sko­czyła od stołu, po­trą­ca­jąc za­sko­czo­nego Pio­tra, który – nie­świa­dom po­wodu tak gwał­tow­nej re­ak­cji i ogra­ni­czony opusz­czo­nymi do ko­stek spodniami – nie zdo­łał utrzy­mać rów­no­wagi i padł jak długi na wy­ka­fel­ko­waną po­sadzkę.

– Czyś ty oszala...?! – wrza­snął wście­kle, ale za­milkł w pół słowa, wi­dząc, że naga Ża­neta stoi jak spa­ra­li­żo­wana za­le­d­wie krok od stołu, na któ­rym za­zwy­czaj prze­pro­wa­dzano sek­cje, i spo­gląda w nie­mym prze­ra­że­niu na trupa. – Co się stało? – za­py­tał dużo ła­god­niej­szym to­nem, gra­mo­ląc się z pod­łogi i pod­cią­ga­jąc w po­śpie­chu spodnie, co po­szło mu ła­twiej, niż są­dził, po­nie­waż czar chwili pry­snął także w jego wy­padku.

– On... On... – mam­ro­tała roz­trzę­siona Ża­neta. – On otwo­rzył oczy! – zdo­łała w końcu wy­du­kać, przy­pa­da­jąc do za­pi­na­ją­cego pa­sek Za­droż­nego i wtu­la­jąc się w niego z ca­łych sił. – Ten umar­lak spoj­rzał na mnie!

Sa­mo­bójca ożył? Nie­moż­liwe.

Piotr zba­dał go do­kład­nie. Czło­wiek z ta­kim ura­zem głowy nie miał prawa prze­żyć aż do tej chwili. Mu­siał sko­nać na no­szach, za­nim go tu­taj do­star­czono, może chwilę póź­niej, a mar­twi, jak po­wszech­nie wia­domo, nie otwie­rają oczu. Za­drożny za­drżał jed­nak, przy­po­mi­na­jąc so­bie ro­je­nia sa­mo­bójcy o zmar­twych­wstań­cach.

Od­su­nął od sie­bie prze­ra­żoną ko­chankę, by po­dejść do stołu. Le­żący na nim młody męż­czy­zna miał otwarte oczy, po­ru­szył wła­śnie po­wie­kami przy ko­lej­nym mru­gnię­ciu.

– Kurwa jego mać... – wy­mam­ro­tał Za­drożny, roz­po­zna­jąc tę twarz. – Po­pa­mię­ta­cie mnie, Cie­niaw­ski, oj, po­pa­mię­ta­cie! Wsta­waj, gnoju, i to już!

Jed­nym ru­chem ze­rwał prze­ście­ra­dło, od­sła­nia­jąc nie ka­ftan bez­pie­czeń­stwa, lecz spraną szpi­talną pi­żamę. Za­śmiałby się w głos, gdyby nie był tak wku­rzony zruj­no­wa­niem randki, któ­rej być może – a ra­czej na pewno – ni­gdy już nie zdoła po­wtó­rzyć.

– Kto to jest? – pi­snęła wciąż roz­trzę­siona Ża­neta, nie spusz­cza­jąc wzroku z pod­no­szą­cego się sztywno męż­czy­zny.

– Sza­nowny pan Ma­te­usz Cie­niaw­ski we wła­snej, jesz­cze nie nad­gni­łej, ale już cuch­ną­cej oso­bie. Nasz prze­sławny cho­dzący trup... – Piotr szarp­nął ocią­ga­ją­cego się pa­cjenta za koł­nierz, sta­wia­jąc na nogi w mo­men­cie.

– To on nie żyje? – Krę­tówna zro­biła wiel­kie oczy.

– I tak, i nie – od­parł roz­ba­wiony jej py­ta­niem Za­drożny.

– Co?!

– To by­dlę cierpi na syn­drom Co­tarda... – do­pre­cy­zo­wał po­iry­to­wany Za­drożny, ale za­nim zdą­żył do­koń­czyć zda­nie, do­tarło do niego, że roz­ne­gli­żo­wana wciąż ko­chanka nie ukoń­czyła psy­chia­trii, za­tem nie po­siada apa­ratu po­ję­cio­wego, który by jej po­zwa­lał na zro­zu­mie­nie, o czym mowa. Do­dał więc po­śpiesz­nie: – Wy­daje mu się, że umarł, dla­tego nie je, nie myje się i złazi tu­taj, kiedy tylko zdoła uciec z od­działu.

Cie­niaw­ski stał nie­ru­chomo, nie re­agu­jąc w ża­den wi­doczny spo­sób na wi­dok na­giej i nie­wąt­pli­wie po­nęt­nej ko­biety, która wła­śnie sta­nęła tuż przed nim, uśmie­cha­jąc się lu­bież­nie.

– Cho­dzący trup... – sap­nęła i wpa­trzyła się w po­zba­wioną wy­razu, choć nie­brzydką twarz cho­rego. – To może być...

– Nie! – Czu­jąc, co się święci, Za­drożny po­cią­gnął bez­wol­nego Ma­te­usza w kie­runku drzwi. – A ty ubierz się i za­cze­kaj na mnie tu­taj. Wrócę za kilka mi­nut – rzu­cił, zer­ka­jąc przez ra­mię na... byłą już ko­chankę.

To nie była de­cy­zja pod­jęta pod wpły­wem chwili, pla­no­wał to po­su­nię­cie już od ja­kie­goś czasu. Per­wer­syjna za­bawa miała być punk­tem kul­mi­na­cyj­nym ich związku, po nim po­zo­sta­łaby już tylko ru­tyna, od któ­rej ucie­kał; ko­lejne ni­czym nie róż­niące się schadzki, po­wta­rza­nie do znu­dze­nia tych sa­mych sek­su­al­nych ry­tu­ałów i drę­twych roz­mów, żad­nych od­kryć, żad­nej od­miany... Pod tym wzglę­dem Piotr nie róż­nił się ni­czym od uwo­dzo­nych gar­ściami nim­fo­ma­nek: w związ­kach szu­kał wy­łącz­nie no­wych do­znań i cie­kaw­szych wra­żeń. Miał przy tym pew­ność, że Ża­neta nie bę­dzie za nim tę­sk­nić ani po nim roz­pa­czać – jej od sa­mego po­czątku za­le­żało wy­łącz­nie na za­spo­ka­ja­niu nie­ma­łych i co tu ukry­wać, per­wer­syj­nych żądz – wy­star­czy więc słówko szep­nięte któ­re­muś z młod­szych sa­ni­ta­riu­szy i bę­dzie po krzyku albo jesz­cze le­piej, zmiana w or­dy­na­cji le­ków na te wła­ściwe, które otu­ma­nią ją i ubez­wła­sno­wol­nią na dłu­gie mie­siące. Wy­star­czy je­den wpis w kar­cie cho­roby i dok­tor Za­drożny jak za do­tknię­ciem ma­gicz­nej różdżki od­zy­ska swo­bodę po­trzebną do kon­ty­nu­owa­nia pod­bo­jów.

Szkoda tylko, że ta zbzi­ko­wana menda ze­psuła nam wy­cze­ki­waną schadzkę, po­zba­wia­jąc nas do­znań i prze­żyć, które na­prawdę trudno bę­dzie po­wtó­rzyć, po­my­ślał z roz­go­ry­cze­niem.

Po­wlekł au­to­ma­tycz­nie prze­bie­ra­ją­cego no­gami Cie­niaw­skiego piw­nicz­nym ko­ry­ta­rzem, na­stęp­nie za­cią­gnął go scho­dami na par­ter, lecz tam nie skrę­cili w prawo, do holu, lecz w prze­ciw­nym kie­runku, ku ga­bi­ne­tom za­bie­go­wym. Piotr za­stu­kał na­tar­czy­wie do pierw­szych drzwi po le­wej i nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, otwo­rzył je na całą sze­ro­kość, wpy­cha­jąc za próg do­pro­wa­dzo­nego pa­cjenta.

Dok­tor Gan­dera, je­den z naj­now­szych na­byt­ków kli­niki, pro­te­go­wany sa­mego pro­fe­sora Niem­czuka, sie­dział przy sto­liku w ką­cie spo­rego, po­grą­żo­nego w pół­mroku po­miesz­cze­nia. Mie­szał ma­chi­nal­nie wy­sty­głą her­batę, nie od­ry­wa­jąc wzroku od ga­zety oświe­tla­nej sno­pem ostrego bla­sku pa­da­ją­cego ze sto­ją­cej na skraju biurka lampki. Po­dob­nie jak inni człon­ko­wie per­so­nelu z wiel­kim nie­po­ko­jem ob­ser­wo­wał roz­wój wy­da­rzeń na mie­ście. Epi­de­mia mo­gła mu bo­wiem przy­spo­rzyć wiele pracy, je­śli wła­dze nie opa­nują sy­tu­acji w naj­bliż­szym cza­sie.

– Coś się stało? – za­py­tał wy­rwany z za­my­śle­nia ło­mo­tem od­bi­ja­ją­cych się od ściany drzwi.

– Ow­szem, pan Cie­niaw­ski uprzej­mie prosi o ko­lejne elek­trow­strząsy – rzu­cił Za­drożny, po­py­cha­jąc Ma­te­usza w kie­runku sto­ją­cej za pa­ra­wa­nem le­żanki. – Tym ra­zem niech po­czuje, co zna­czy praw­dziwa ago­nia.

– Co znowu zma­lo­wał? – za­in­te­re­so­wał się Bar­tosz, skła­da­jąc ga­zetę.

– Uciekł z od­działu i za­kradł się do kost­nicy.

– Ni­hil novi sub sole... – Gan­dera spoj­rzał dziw­nie na Pio­tra.

Cie­niu, jak pra­cow­nicy szpi­tala na­zy­wali „cho­dzą­cego trupa”, ro­bił wszystko, by do­stać się do kost­nicy, i pa­ro­krot­nie na­wet do­piął swego, za­zwy­czaj jed­nak ka­rano go za to przy­wią­za­niem do łóżka na parę dni albo zwięk­sze­niem dawki środ­ków uspo­ka­ja­ją­cych, po­nie­waż słowne re­pry­mendy już od dawna nie do­cie­rały do „mar­twego umy­słu”, a re­gu­lar­nie okła­da­jący pa­cjenta sa­ni­ta­riu­sze za każ­dym ra­zem od­no­sili wra­że­nie, że ich ofiara na­prawdę nie od­czuwa emo­cji ani bólu. Elek­trow­strząsy w tym sta­dium cho­roby nie mo­gły po­móc Cie­niaw­skiemu, to było ja­sne jak słońce, lecz po od­po­wied­nio za­apli­ko­wa­nym po­ra­że­niu zmie­niały krnąbr­nego pa­cjenta w wa­rzywo, zle­cano je więc co­raz czę­ściej, aby choć na ja­kiś czas po­zbyć się kło­potu.

– Tym ra­zem prze­sa­dził – za­pew­nił Bar­to­sza Za­drożny, który na szczę­ście zdą­żył wy­my­ślić do­bre wy­tłu­ma­cze­nie dla swo­jego zde­ner­wo­wa­nia i żą­da­nia su­row­szej niż zwy­kle kary. – Pro­blem w tym, ko­lego, że tam, na dole, mamy sa­mo­bójcę o czym na pewno po­wia­do­miono już pro­fe­sora. Wie­cie, co by było, gdyby stary za­szedł do kost­nicy i na­dział się tam na tego pa­lanta? – Trzep­nął chwie­ją­cego się Cie­niaw­skiego w ra­mię pię­ścią, jak to mają w zwy­czaju szcze­niaki w szko­łach, ro­biąc mu kla­syczną mukę.

– Oj, wiem... – Gan­dera się prze­cią­gnął, mie­rząc ostrym spoj­rze­niem Ma­te­usza, który był jed­nym z naj­częst­szych go­ści w jego ga­bi­ne­cie. Pro­fe­sor miał słabe serce, ta­kiego nu­meru mógłby nie prze­trzy­mać. – Do­igra­łeś się, bratku – skwi­to­wał, ki­wa­jąc głową.

Za­drożny uznał to za wy­star­cza­jącą od­po­wiedź, od­wró­cił się więc, lecz za­nim mi­nął próg, do­dał jesz­cze:

– Za­dzwoń­cie, ko­lego, na dy­żurkę, niech mu sio­stry za­apli­kują po­rządną le­wa­tywę przed za­bie­giem. Mu­simy prze­cież dbać o zdro­wie i kom­fort na­szych pod­opiecz­nych – uśmiech­nął się z sa­tys­fak­cją, wi­dząc, że Gan­dera sięga po słu­chawkę.

* * *

Ża­neta Kręt wie­działa, że za żadne skarby nie wolno jej opu­ścić tego po­miesz­cze­nia – gdyby przy­ła­pano ją samą poza od­dzia­łem, tak da­leko od pię­tra, na któ­rym po­winna te­raz prze­by­wać, z pew­no­ścią zo­sta­łaby uka­rana. Per­so­nel kli­niki nie sto­so­wał w ta­kich wy­pad­kach ta­ryfy ulgo­wej, a jej nie uśmie­chało się spę­dze­nie kilku ko­lej­nych dni w łóżku, zwłasz­cza że zo­sta­łaby unie­ru­cho­miona pa­sami, a do tego spę­tana w nad­garst­kach i kost­kach, aby nie mo­gła za­spo­ka­jać się sama, jak to miała w zwy­czaju, gdy tylko ją izo­lo­wano.

Do­stała dresz­czy na myśl, że mo­głaby tra­fić na elek­trow­strząsy. W po­cząt­ko­wym okre­sie te­ra­pii pró­bo­wano po­skro­mić prze­peł­nia­jące ją żą­dze tą wła­śnie obie­cu­jącą me­todą, lecz na jej szczę­ście dość szybko zro­zu­miano, że nie tędy droga – choć je­den z le­ka­rzy wciąż su­ge­ro­wał po­wrót do cy­klicz­nego ra­że­nia prą­dem, przed czym oca­lił ją gwał­towny sprze­ciw ze strony obec­nego ko­chanka.

Za­ło­żyła się­ga­jącą do po­łowy łydki szpi­talną ko­szulę, po czym – nie ma­jąc nic lep­szego do ro­boty – usia­dła na stole do sek­cji, w miej­scu, gdzie jesz­cze przed mo­men­tem le­żał ten, jak mu tam, Cie­niaw­ski.

Mu­szę za­pa­mię­tać to na­zwi­sko, po­my­ślała. Choć po­cią­gał ją ak­tu­alny ko­cha­nek i jego wy­uz­da­nie, to trwa­jące od kilku mie­sięcy schadzki z tym sa­mym męż­czy­zną stały się nu­żąco sche­ma­tyczne. Od pew­nego czasu nie wy­no­siła z nich nic no­wego, a tego przede wszyst­kim szu­kała w kon­tak­tach z męż­czy­znami. Za­częła się więc roz­glą­dać, na ra­zie skry­cie, za świe­żymi źró­dłami do­znań. Jed­nym z nich mógłby oka­zać się „cho­dzący trup”, jak Za­drożny na­zwał chło­paka. Ża­neta za­mie­rzała spraw­dzić w naj­bliż­szym cza­sie, czy Ma­te­uszek-Tru­pu­szek, jak go na­tych­miast ochrzciła, po­zo­sta­nie obo­jętny, chłodny i... sztywny, gdy po­czuje na przy­ro­dze­niu bi­jący od niej żar po­żą­da­nia.

Sie­działa w kom­plet­nej ci­szy, cze­ka­jąc na po­wrót ko­chanka, choć nie miała wiel­kich na­dziei na sa­tys­fak­cjo­nu­jące do­koń­cze­nie tak cie­ka­wie roz­po­czę­tej schadzki. Od­mie­rzane przez wi­szący na ścia­nie ze­gar se­kundy pły­nęły nie­prze­rwa­nie, lecz w śli­ma­czym tem­pie, tak więc – mimo że Krę­tówna sporo roz­my­ślała o nowo od­kry­tej, po­ten­cjal­nej wciąż sfe­rze do­znań – po upły­wie mniej wię­cej trzech mi­nut znu­dziło ją tkwie­nie w bez­ru­chu.

Mo­gła za­spo­koić się sama, żeby roz­ła­do­wać nieco na­pię­cie wy­wo­łane nie­daw­nym in­cy­den­tem, albo...

Cie­ka­wość wzięła górę. Ża­neta od­wie­dziła tę część szpi­tala po raz pierw­szy, ni­gdy wcze­śniej też nie była w praw­dzi­wej kost­nicy, zde­cy­do­wała się więc wy­ko­rzy­stać po­zo­stały jej czas i po­mysz­ko­wać w ste­ryl­nym jak opa­tru­nek po­miesz­cze­niu.

Oprócz stołu do sek­cji, nad któ­rym wi­siała dzi­waczna lampa, w sali znaj­do­wał się wó­zek na kół­kach, na któ­rym spro­wa­dzany oka­zjo­nal­nie pa­to­log trzy­mał na­rzę­dzia – te­raz za­mknięte w me­ta­lo­wych szaf­kach usta­wio­nych rzę­dem wzdłuż jed­nej z bocz­nych ścian. Trze­cią, tę naj­dal­szą od drzwi, za­bu­do­wano na­to­miast czymś, co wy­glą­dało jak... Mimo dłuż­szego za­sta­no­wie­nia Ża­neta nie zna­la­zła ade­kwat­nego po­rów­na­nia. Miała przed sobą troje kwa­dra­to­wych drzwi­czek z lśnią­cego me­talu, każde za­opa­trzone w dźwi­gnię przy­po­mi­na­jącą wy­dłu­żoną klamkę i opi­sane w pra­wym gór­nym rogu ko­lej­nym nu­me­rem.

Za­in­try­go­wana ru­szyła w ich stronę, ale przy­sta­nęła po paru kro­kach. Przede wszyst­kim dla­tego, że im bli­żej tyl­nej ściany pod­cho­dziła, tym ro­biło się chłod­niej, nie to jed­nak ją po­wstrzy­mało. Gro­bową ci­szę tego spe­cy­ficz­nego sank­tu­arium śmierci prze­rwał ci­chy, nie­mniej do­brze sły­szalny dźwięk. Przy­tłu­mione stuk­nię­cie, jakby coś po­ru­szyło się w po­bliżu, nie w sa­mej kost­nicy, lecz w jed­nym z przy­le­głych po­miesz­czeń.

Krę­tówna za­marła, na­słu­chu­jąc. Na­stępny stu­kot nie za­sko­czył jej więc jak pierw­szy od­głos, dzięki czemu zdo­łała na­mie­rzyć kie­ru­nek, z któ­rego do­bie­gał. Dźwięk do­by­wał się zza jed­nych dziw­nych drzwi­czek. Czyżby Ma­te­uszek-Tru­pu­szek nie przy­szedł tu sam? Czyżby ktoś jesz­cze po­dzie­lał jego pa­sję? Boże, niech to bę­dzie fa­cet, zmó­wiła w my­ślach krótką mo­dli­twę, ma­jąc na­dzieję, że mimo wszystko spo­tka dzi­siaj ko­goś, kto spełni jej nowe naj­skryt­sze ma­rze­nie.

Ru­szyła da­lej, wolno, ostroż­nie, jakby bała się spło­szyć tego, kto ha­ła­so­wał. Zimno ema­nu­jące od ściany z drzwicz­kami uświa­do­miło jej w końcu, z czym ma do czy­nie­nia. To musi być chłod­nia, w któ­rej prze­trzy­muje się ciała! Czy­tała o ta­kim cu­dzie tech­niki w ja­kimś kry­mi­nale dawno temu – w szpi­tal­nej bi­blio­tece bra­ko­wało in­te­re­su­ją­cych i sty­mu­lu­ją­cych po­zy­cji – jed­nakże tam­ten opis był tak zwię­zły i enig­ma­tyczny, że do­piero te­raz sko­ja­rzyła go z miej­scem, na które wła­śnie pa­trzyła.

Przy­ło­żyła ucho do lo­do­wa­tej po­wierzchni me­talu. Tak, to wła­ściwe drzwiczki, wy­wnio­sko­wała, po­czuw­szy lek­kie drże­nie. Du­reń, który dał się tam za­mknąć, chyba za­czy­nał od­czu­wać skutki mro­że­nia, po­nie­waż z każdą chwilą rzu­cał się co­raz bar­dziej.

Po krót­kim wa­ha­niu się­gnęła do klamki i jed­nym szarp­nię­ciem otwo­rzyła na oścież grube, izo­lo­wane jak w praw­dzi­wej lo­dówce drzwiczki. Był tam, wi­działa jego nogi; po­de­szwy mocno zno­szo­nych bu­tów i no­gawki od­pra­so­wa­nych na kant mod­nych spodni z sze­ro­kim man­kie­tem. Dziwne, po­my­ślała. Pa­cjen­tom, na­wet tym z od­działu pół­za­mknię­tego, od­biera się cy­wilne ciu­chy, aby nie mo­gli dać dra­paka, czyżby więc miała do czy­nie­nia z kimś, kto po­ja­wił się tu­taj do­piero co i zo­stał uka­rany przez sa­ni­ta­riu­szy w tak nie­ty­powy spo­sób?

Świeże mię­sko, z tą my­ślą wy­su­nęła leże chłodni, od­sła­nia­jąc po­dry­gu­ją­cego nie­po­rad­nie męż­czy­znę. Bóg ją jed­nak wy­słu­chał. Mo­ment póź­niej, gdy w polu wi­dze­nia po­ja­wił się tors nie­szczę­śnika, zro­zu­miała, dla­czego ma ta­kie pro­blemy – za­pa­ko­wano go w do­sko­nale jej znany, kre­mowy ka­ftan bez­pie­czeń­stwa.

Uśmiech­nęła się sze­roko, po­nie­waż los zro­bił jej na­prawdę wspa­niały pre­zent. Grube płótno, w które za­ku­tano męż­czy­znę i które unie­ru­cha­miało mu ręce za ple­cami, się­gało tylko do pępka, dzięki czemu od pasa w dół był... hm... do­stępny. Par­ciane pasy krę­pu­jące jego nogi tuż pod ko­la­nami spra­wiały, że de­li­kwent przy­po­mi­nał ofiarę po­waż­nego wy­padku dro­go­wego.

– Zo­baczmy, co masz w ko­szyczku, mój ty kró­liczku... – wy­mam­ro­tała z lu­bież­nym uśmie­chem Ża­neta, przy­klę­ka­jąc obok wy­su­nię­tego leża.

Się­gnęła obiema dłońmi do roz­porka unie­ru­cho­mio­nego, ale wciąż ci­ska­ją­cego się męż­czy­zny. Po­czuła za­wroty głowy, le­d­wie do­tknęła sztyw­nego i chłod­nego ma­te­riału, lecz była tak pod­nie­cona fak­tem, iż za mo­ment urze­czy­wistni ko­lejną fan­ta­zję, że zba­ga­te­li­zo­wała tę dość dziwną do­le­gli­wość. Se­kundę póź­niej po­ciem­niało jej jed­nak w oczach, po­czuła się też słabo, jakby miała ze­mdleć. To ją otrzeź­wiło, a na­wet wy­stra­szyło, po­nie­waż opa­dała z sił tak szybko, że nie umiała wstać. Nogi cał­ko­wi­cie od­mó­wiły jej po­słu­szeń­stwa. Za­chwiała się raz i drugi, po czym pa­dła na twarz, pro­sto na le­żą­cego męż­czy­znę, który wierz­gał jesz­cze przez mo­ment, a na­stęp­nie także za­marł. W kost­nicy na po­wrót za­pa­no­wała ci­sza.

* * *

Za­drożny klął jak szewc, prze­mie­rza­jąc szyb­kim kro­kiem ciemny piw­niczny ko­ry­tarz. Za­fun­do­wał Cie­niaw­skiemu se­sję, któ­rej tam­ten długo nie za­po­mni, ale to nie po­pra­wiło mu hu­moru. Miał tylko na­dzieję, że Gan­dera nie skrewi i za­dba, aby cho­dzący trup zmie­nił się w za­śli­nione wa­rzywo na naj­bliż­sze dwa, a może na­wet trzy ty­go­dnie, choć to nie kom­pen­so­wało Pio­trowi choćby pro­centa utra­co­nych bez­pow­rot­nie do­znań.

Nie tak wy­obra­żał so­bie ten wie­czór. Bar­dzo nie lu­bił, gdy jego plany brały w łeb, zwłasz­cza te do­ty­czące seksu, a miał pełną świa­do­mość, że nie zdoła od­two­rzyć at­mos­fery schadzki, na­wet je­śli otwo­rzy chłod­nię i wy­cią­gnie z niej zwłoki sa­mo­bójcy – bo tylko tam mo­gły tra­fić, skoro sa­ni­ta­riu­sze nie zo­sta­wili ich na stole. Zimny, sztywny jak de­ska trup to nie sty­gnące wciąż ciało, na któ­rym tak bar­dzo za­le­żało Ża­ne­cie...

Z tą my­ślą pchnął cięż­kie drzwi, wstę­pu­jąc po­now­nie do kost­nicy. Po zro­bie­niu ko­lej­nego kroku zdę­biał. Zo­ba­czył ko­chankę, wi­jącą się na zwło­kach sa­mo­bójcy. Klę­czała obok wy­su­nię­tego leża chłodni, spo­czy­wa­jąc górną po­łową ciała na pod­brzu­szu nie­ru­cho­mego męż­czy­zny, jej twarz znaj­do­wała się do­kład­nie tam, gdzie po­winna, by...

– Ty szur­nięta zdziro! – wrza­snął, uświa­da­mia­jąc so­bie, co Krę­tówna pró­buje zro­bić.

To było zbyt obrzy­dliwe na­wet jak dla niego, choć zda­rzało mu się in­tym­nie do­ty­kać mar­twych ko­biet. Do­ty­kać, ale nie...

Do­padł do Ża­nety, za­nim zdą­żyła się pod­nieść. Chwy­cił ją za włosy, od­cią­gnął od ciała sa­mo­bójcy, wy­mie­rza­jąc siar­czy­sty po­li­czek, po któ­rym... za­to­czył się, jakby sam do­stał w twarz.

– Co jest? – mruk­nął za­sko­czony, opie­ra­jąc się ple­cami o lo­do­watą ścianę chłodni. Za­ci­snął oczy, pró­bu­jąc za­pa­no­wać nad za­dzi­wia­jąco moc­nymi za­wro­tami głowy, a za­nim otwo­rzył je po­now­nie, po­czuł zimną dłoń chwy­ta­jącą go za pa­sek. – Zo­staw mnie, ty szma... – tyle tylko zdą­żył wy­char­czeć, gdyż pa­ra­li­żu­jący ból za­ci­snął mu krtań, unie­moż­li­wia­jąc do­koń­cze­nie zda­nia.

Był le­ka­rzem, na­tych­miast więc zro­zu­miał, co ozna­cza prze­ni­ka­jący go spazm, po­tworny smród i dziwne po­czu­cie, że jego wnętrz­no­ści po­ru­szają się, jakby na­gle ożyły.

Ta dziwka pa­tro­szy mnie jak ry...

Zwa­lił się bez­wład­nie na Ża­netę, pro­sto w kłę­bo­wi­sko wła­snych je­lit i krwi.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

„Szczury Wro­cła­wia” to nie tylko pa­sjo­nu­jąca lek­tura, to także szansa na zo­sta­nie po­sta­cią li­te­racką.

Tak, w tych książ­kach giną lu­dzie z krwi i ko­ści.

Ty także mo­żesz tra­fić na karty ko­lej­nego tomu tego uni­wer­sum!

Ty także mo­żesz na nich zgi­nąć!

Jak tego do­ko­nać?

Do­łącz do grupy „Chcę zgi­nąć w Szczu­rach Wro­cła­wia”, którą bez trudu znaj­dziesz na Fa­ce­bo­oku. Tam, w od­po­wied­nim cza­sie, roz­poczną się kon­kursy i lo­so­wa­nia, dzięki któ­rym wzo­ro­wana na To­bie po­stać po­jawi się na kar­tach na­stęp­nych ksią­żek osa­dzo­nych w tym uni­wer­sum.

Za­nurz się w od­mę­tach nie­wy­sło­wio­nej grozy, stań ra­mię w ra­mię z nie­mal sied­miu­set bo­ha­te­rami swo­ich ulu­bio­nych po­wie­ści.

.

Pre­miery ko­lej­nych od­słonnaj­krwaw­szej pol­skiej apo­ka­lipsy zom­biejuż w naj­bliż­szych mie­sią­cach!

KRATY (MA­RZEC 2024)

DZIEL­NICA (MA­RZEC 2024)

BUN­KIER (2025)

BA­TORY (2026)

W sprze­daży:

W przy­go­to­wa­niu:

.

KRATY

[frag­ment]

so­bota, 10 sierp­nia 1963, go­dzina 04:04Za­kład Karny Nr 1 przy ulicy Klęcz­kow­skiej 35

– Za­mknij­cie to okno, do cho­lery – wark­nął ka­pi­tan Woj­ciech Okrutny, nie od­ry­wa­jąc wzroku od le­żą­cych przed nim pa­pie­rów.

– No ale jakże to tak, sze­fie ko­chany – za­pro­te­sto­wała pi­skli­wym gło­sem ukryta za ścianą se­kre­tarka. – Po­du­simy się prze­cie, jak te kar­pie w wan­nie na święta...

– Ku­bi­siowa! – Po­iry­to­wany za­stępca na­czel­nika pod­niósł głos jesz­cze bar­dziej. – Wy mi tu z tymi wa­szymi re­li­gij­nymi za­bo­bo­nami nie wy­jeż­dżaj­cie. To nie har­cer­stwo, tylko służba wię­zienna. Je­śli mó­wię za­mknąć okno, to za­my­ka­cie i na tym ko­niec!

Przy­ga­dał Agatce ostrzej, niż za­mie­rzał, po­nie­waż sy­tu­acja za­czy­nała go prze­ra­stać. Poza tym, bę­dąc męż­czy­zną słusz­nej po­stury, po­cił się za dwóch. Noc oka­zała się wy­jąt­kowo upalna, a je­dyna szansa na zła­pa­nie od­de­chu ode­szła wła­śnie w nie­pa­mięć, gdy lekki wia­te­rek po­now­nie zmie­nił kie­ru­nek, ścią­ga­jąc nad kom­pleks wię­zie­nia kłęby gę­stego, cuch­ną­cego po­twor­nie dymu.

Od strony se­kre­ta­riatu do­bie­gło naj­pierw gło­śne trza­śnię­cie, po­tem trudne do zro­zu­mie­nia, ale na pewno gder­liwe mam­ro­ta­nie se­kre­tarki. Nie­mal na­tych­miast zro­biło się dusz­niej, cał­kiem jakby ktoś włą­czył pal­nik pod tym wiel­kim po­nie­miec­kim ce­gla­nym pie­kar­ni­kiem, w któ­rym przy­szło im spę­dzić ostat­nią noc.

Okrutny skwi­to­wał na­rze­ka­nia Agaty po­dob­nym nie­ar­ty­ku­ło­wa­nym po­mru­kiem, po czym prze­niósł wzrok z za­pi­sa­nego macz­kiem sko­ro­szytu na cze­ka­ją­cych w rów­nym sze­regu pod­wład­nych. Stali przed nim trzej męż­czyźni i ko­bieta.

– Jest tylko je­den spo­sób – po­wie­dział, stu­ka­jąc pal­cem wska­zu­ją­cym w spo­rzą­dzone przez sie­bie wy­li­cze­nia. – Je­śli mamy zdą­żyć, mu­simy wy­pro­wa­dzać na dzie­dzi­niec całe bloki.

– Ale to po trzy­stu chłopa bę­dzie – za­opo­no­wał Sę­kala, szczu­pły i nie­mal łysy oku­lar­nik, który na­wet gdy stał przed sie­dzą­cym prze­ło­żo­nym, nie­spe­cjal­nie nad nim gó­ro­wał. Wy­mięta bluza mun­du­rowa z dys­tynk­cjami star­szego sier­żanta wi­siała na nim jak na wie­szaku, spodnie też były za luźne, mimo że wy­dano mu naj­mniej­sze do­stępne w ma­ga­zy­nie sorty. – A mamy na zmia­nie tylko dwu­dzie­stu czte­rech lu­dzi, je­śli li­czyć wie­żo­wych i baby.

– Nie za­pa­nu­jemy nad ta­kim tłu­mem, je­żeli doj­dzie do... – po­parła go sier­żant Agnieszka Me­dy­grał, pia­stu­jąca funk­cję sze­fo­wej prze­zna­czo­nego dla ko­biet bloku D. Była niż­sza na­wet od Sę­kali, drob­niutka jak na­sto­latka, a gdy spo­glą­dała na czło­wieka tymi wiel­kimi, błę­kit­nymi oczami, serce od razu mię­kło, choć nie­je­den absz­ty­fi­kant prze­ko­nał się bo­le­śnie, że za­dzie­ra­nie z nią nie jest naj­lep­szym po­my­słem. Jak przy­cho­dziło co do czego, nie było ostrzej­szej kosy wśród tu­tej­szych straż­ni­czek.

– Do ni­czego nie doj­dzie, mo­że­cie mi wie­rzyć – prze­rwał jej ka­pi­tan.

– Gdy tylko za­uważą, że są w prze­wa­dze... – nie ustę­po­wała.

– Wiem, co ro­bię, za­ufaj­cie mi. – Okrutny wszedł jej w słowo po raz drugi. – Plan wy­gląda na­stę­pu­jąco. Za­czniemy od oczysz­cze­nia kur­wi­dołka, a za­raz po ba­bach zaj­miemy się blo­kiem C, gdzie sie­dzą sami tym­cza­sowi i ci z naj­niż­szymi wy­ro­kami. Z nimi pro­ble­mów nie bę­dzie, więc po­łowę ro­boty od­wa­limy w try miga. Da­lej przej­dziemy do skrzy­dła B. Tam mamy sporo re­cy­dywy, ale to prze­cież w prze­wa­ża­ją­cej więk­szo­ści do­li­nia­rze, po­spo­lite draby i mo­czy­mordy. Nie są­dzę, by zmu­sze­nie ich do wyj­ścia za mur na­strę­czyło nam więk­szych pro­ble­mów. Blok A zo­sta­wimy so­bie na ko­niec.

– I tu za­czną się schody – wy­ce­dził star­szy sier­żant.

– Ro­bert do­brze gada – ode­zwał się mil­czący do tej pory sier­żant To­masz Ra­wiń­ski, do­wódca zmiany na wspo­mnia­nym bloku, wyż­szy o pół głowy od Sę­kali i znacz­nie ma­syw­niej­szy war­sza­wiak, swo­jak z Pragi, który do­brze po­znał pół­świa­tek sto­licy, i to z obu stron, za­nim tra­fił do dol­no­ślą­skiej służby wię­zien­nej. – Ba­bami i do­li­nia­rzami mo­żemy się nie przej­mo­wać, pełna zgoda, ale blok A to zu­peł­nie inna sprawa. Moje żuczki już za­uwa­żyły, że za mu­rem coś się dzieje. Nie wie­dzą jesz­cze, co jest grane, to prawda, ale od­głosy ca­ło­noc­nej strze­la­niny na pewno dały im do my­śle­nia. Do­nie­siono mi – do­dał – że mniej wię­cej od pół­nocy mię­dzy ce­lami krążą grypsy mó­wiące o wy­bu­chu kontr­re­wo­lu­cji. Dla­tego chłopcy mają pie­tra, że za­raz po otwar­ciu cel osa­dzeni mogą cze­goś pró­bo­wać.

– Na­wet je­śli im po­wiemy, że wła­dza lu­dowa ogło­siła bez­wa­run­kową amne­stię?

– Dla kra­wa­cia­rzy? – za­śmiał się Ra­wiń­ski. – Uwie­rzy­li­by­ście na ich miej­scu w ta­kie re­we­la­cje, to­wa­rzy­szu ka­pi­ta­nie? Bo ja na pewno nie.

– Święta ra­cja – wtrą­cił Sę­kala, od­wdzię­cza­jąc się ko­le­dze.

Ska­zani na śmierć ban­dyci nie­uf­nie po­dejdą do ta­kiej obiet­nicy. Nie­któ­rych od za­dyn­da­nia na stryczku dzie­liło już tylko kilka dni. Nie byli też tak głupi jak prze­stęp­czy plank­ton sie­dzący za zgar­nię­cie flaszki z knajpy albo ob­ro­bie­nie piw­nicy.

– A co wy o tym wszyst­kim są­dzi­cie? – Okrutny prze­niósł wzrok na cho­rą­żego Ro­jew­skiego, ostat­niego z we­zwa­nych pod­ofi­ce­rów, szczu­płego jak Ro­bert, ale naj­wyż­szego z tej trójki bro­da­cza o ster­czą­cych wło­sach i po­cią­głej twa­rzy, któ­remu pod­le­gał blok C.

– Ry­zy­kowne po­su­nię­cie moim zda­niem. – Pa­tryk od­po­wie­dział po chwili za­sta­no­wie­nia. – Rzekł­bym na­wet, że zbyt ry­zy­kowne. Re­cy­dywa po­stawi się, jak tylko wy­czuje pi­smo no­sem. A nasi chłopcy są za bar­dzo prze­stra­szeni, żeby zgry­wać twar­dzieli, co do­dat­kowo może ośmie­lić wy­pro­wa­dza­nych na plac ape­lowy żucz­ków.

– W ta­kim ra­zie mamy cho­lerny pro­blem. – Ka­pi­tan ode­pchnął się od biurka, by wstać przy akom­pa­nia­men­cie prze­raź­li­wego zgrzytu nóg cięż­kiego krze­sła. – Nie wiem, co Za­tylny nam rych­tuje, ale Bed­na­rek sły­szał na wła­sne uszy, jak ta gnida mówi sta­remu, że ewa­ku­acja dzia­ła­czy musi się za­koń­czyć przed wpół do szó­stej. Bez­względ­nie. A to zna­czy, że zo­stało nam... – spoj­rzał na ze­ga­rek – ...osiem­dzie­siąt mi­nut, może pół­to­rej go­dziny, ale na pewno nie wię­cej. Prze­li­czy­łem to na wszel­kie spo­soby. – Wska­zał le­żące na bla­cie no­tatki. – Albo za­czniemy ak­cję opróż­nia­nia wię­zie­nia w tej chwili, wy­pro­wa­dza­jąc na plac całe bloki, albo mo­że­cie się po­że­gnać z ro­dzi­nami... – Prze­su­nął wzro­kiem po twa­rzach pod­wład­nych. – Nie licz­cie na to, że oni okażą ko­mu­kol­wiek li­tość.

Pod­ofi­ce­ro­wie spu­ścili głowy. Wie­dzieli, co zro­bią po­pro­szeni przez se­kre­ta­rza o po­moc Ro­sja­nie, gdy wejdą do mia­sta. Ża­den nie bę­dzie py­tał, czy na­po­tkany czło­wiek jest za­ra­żony. Tylko mur mógł za­gwa­ran­to­wać ich bli­skim względne bez­pie­czeń­stwo, przy­naj­mniej w pierw­szych go­dzi­nach czystki, kiedy bę­dzie naj­go­rę­cej.

– Może po­zbądźmy się tylko bab i tych z ni­skimi wy­ro­kami, a resztę ho­łoty zo­stawmy w ce­lach – za­pro­po­no­wał po chwili mil­cze­nia Ra­wiń­ski.

– Chce­cie, żeby na­sze żony i dzieci prze­by­wały w tym sa­mym miej­scu co taki Spry­cha, Ne­rynk albo Mag­dzia­rek? – za­py­tał z nie­do­wie­rza­niem w gło­sie Woj­ciech. – Poza tym jak to so­bie wy­obra­ża­cie?

– Mo­żemy od­ciąć ten blok od reszty... – za­czął Sę­kala.

– Albo prze­nieść ich do Ba­bińca – prze­rwała mu Me­dy­grał. – Po­tem, już na spo­koj­nie, pod bro­nią ma­szy­nową, cela po celi.

Ka­pi­tan krę­cił wolno głową. Roz­wa­żał to roz­wią­za­nie, ale im dłu­żej nad nim my­ślał, tym wię­cej wi­dział za­gro­żeń. W bloku A sie­dzieli naj­gorsi prze­stępcy, a ta­kim nie trzeba wiele, żeby po­ka­zali, na co ich stać – a prze­cież wła­śnie przed tym chciał ochro­nić naj­bliż­szych, za­równo swo­ich, jak i po­zo­sta­łych funk­cjo­na­riu­szy.

– Nie – rzu­cił zde­cy­do­wa­nym to­nem. – To nie wcho­dzi w ra­chubę.

– Jest jesz­cze jedno wyj­ście, to­wa­rzy­szu ka­pi­ta­nie – przy­po­mniał mu Ra­wiń­ski, zni­ża­jąc głos.

Okrutny wes­tchnął ciężko.

Tak, nad tym także się za­sta­na­wiał, choć znacz­nie kró­cej. W od­róż­nie­niu od pod­wład­nych miał bo­wiem lep­sze ro­ze­zna­nie w sy­tu­acji. Wciąż jed­nak nie mógł uwie­rzyć w to, co usły­szał od przy­ja­ciela, in­ten­denta dwójki, na­ocz­nego świadka nie­daw­nych wy­da­rzeń w Ko­men­dzie Wo­je­wódz­kiej. Gdyby nie znał ma­jora Brandta tak do­brze – i gdyby pół go­dziny póź­niej nie utra­cił łącz­no­ści z Za­kła­dem Kar­nym Nr 2 – być może uznałby, że to ja­kiś głupi żart Krzysz­tofa. Nie­umarli? Lu­dzie, któ­rych nie da się za­bić? Długo bił się z my­ślami, czy po­dzie­lić się tymi in­for­ma­cjami ze swo­imi pod­wład­nymi, od któ­rych za­le­żało po­wo­dze­nie ak­cji ewa­ku­acyj­nej, lecz osta­tecz­nie uznał, że nie po­wi­nien tego ro­bić.

– Zna­cie ko­goś, kto wy­kona dwie­ście eg­ze­ku­cji w pół­to­rej go­dziny? – za­py­tał, pa­trząc pod­ofi­ce­rom pro­sto w oczy.

Spu­ścili wzrok, nie od­po­wie­dzieli. Nie mu­sieli py­tać pod­le­głych im funk­cjo­na­riu­szy, by wie­dzieć, jaką otrzy­mają od­po­wiedź. Gdyby zde­cy­do­wali się na to roz­wią­za­nie, li­kwi­da­cja naj­gor­szego ele­mentu spa­dłaby na nich sa­mych.

– Może nie dwie­ście... – mruk­nął po chwili Ra­wiń­ski.

– A jaka jest wa­szym zda­niem róż­nica mię­dzy setką a dwiema set­kami stra­co­nych? – od­wark­nął ka­pi­tan.

– Kra­wa­cia­rzy mamy tylko nieco po­nad dwu­dzie­stu – przy­po­mniał wszyst­kim ze­bra­nym Sę­kala.

– I z trzy razy tyle nie­wiele od nich lep­szej re­cy­dywy z wy­ro­kami dłuż­szymi od nie­jed­nego ży­cio­rysu – skon­tro­wał od razu ka­pi­tan. – Nie mó­wiąc o tym, że po pierw­szych strza­łach do­bie­ga­ją­cych od strony ma­ga­zynu każdy pen­sjo­na­riusz bloku A wpad­nie w amok.

– Mamy prze­cież trzy ja­dzie – rzu­ciła nie­pew­nym to­nem Me­dy­grał.

– I tylko dzie­więć­dzie­siąt mi­nut, a wła­ści­wie... – Woj­ciech zer­k­nął na ze­ga­rek.

– Lep­sze to niż ry­zyko buntu, za­nim ścią­gniemy tu­taj na­szych.

Dal­szą wy­mianę zdań ucięło za­dane przez mil­czą­cego od dłuż­szej chwili Ro­jew­skiego py­ta­nie:

– Jak sto­imy z bro­nią?

– W sen­sie? – Do­wódca wy­da­wał się za­sko­czony.

– W sen­sie: ile mamy broni na ca­łym obiek­cie.

– Je­śli wziąć pod uwagę wszystko, co znaj­duje się w zbro­jowni... – Ka­pi­tan prze­li­czył szybko w pa­mięci. – Wy­jąw­szy mo­jego ma­ka­rowa, dys­po­nu­jemy czter­dzie­stoma czte­rema te­tet­kami i ośmioma pe­emami.

– Mało – wes­tchnął Sę­kala. – O wiele za mało.

– Na trzy­stu chłopa i przy tak ma­łej prze­strzeni sta­now­czo za mało. – Ra­wiń­ski po­parł go, jak można było się tego spo­dzie­wać.

– Trudno, bę­dzie mu­siało wy­star­czyć – zbył ich wzru­sze­niem ra­mion Okrutny.

– A co z amu­ni­cją? – nie ustę­po­wał Ro­jew­ski.

Spoj­rzeli po so­bie. Wła­dza lu­dowa nie lu­biła ry­zyka, nie zbro­iła więc swo­ich oby­wa­teli tam, gdzie nie za­cho­dziła taka po­trzeba. Służba wię­zienna, jak każda for­ma­cja mun­du­rowa so­cja­li­stycz­nej oj­czy­zny, dys­po­no­wała wpraw­dzie bro­nią palną, lecz z do­stę­pem do amu­ni­cji róż­nie by­wało. Kla­wi­sze peł­niący dy­żury w blo­kach A i B mieli w ma­ga­zyn­kach po sześć na­boi, z czego trzy pierw­sze śle­paki. Straż­nicy w wie­żach dys­po­no­wali ostrą amu­ni­cją, ale wy­da­wano im ma­ga­zynki z co naj­wy­żej dwu­na­stoma na­bo­jami. I to wszystko. Żad­nej re­zerwy w zbro­jowni nie trzy­mano. Wła­dza wy­cho­dziła ze słusz­nego za­ło­że­nia, że tyle na­boi po­winno wy­star­czyć do pod­nie­sie­nia mo­rale za­łogi i po­wstrzy­ma­nia ewen­tu­al­nej ucieczki jed­nego bądź na­wet kilku osa­dzo­nych, po­nie­waż – w ra­zie gdyby sprawy za mu­rem przy­brały gor­szy ob­rót – do ak­cji miało wkro­czyć KBW.

– Mamy jej tyle, co kot na­pła­kał... – Ra­wiń­ski wy­ra­ził na głos obawy wszyst­kich.

Pa­tryk po­to­czył wzro­kiem po po­zo­sta­łych i uśmiech­nął się za­gad­kowo.

– Chyba wiem, jak mo­żemy z tego wy­brnąć...

.

Jesz­cze w tym roku!

Nowe, po­pra­wione wy­da­nie

kul­to­wego pol­skiego po­stapo,

za­chwa­la­nego przez ojca chrzest­nego ga­tunku,

Marka Ba­ra­niec­kiego:

Sa­mot­ność jest wy­bo­rem i pie­kłem Anio­łów Zła.

Wczy­ta­łem się w tę hi­sto­rię i było mi w niej bar­dzo wy­god­nie...

do chwili, gdy zda­łem so­bie sprawę,

że po­znaję hi­sto­rię naj­gor­szego czło­wieka na Ziemi.

Cząstki każ­dego z nas.

Już wkrótce:

Wy­cze­ki­wana od dawna kon­ty­nu­acja!

SA­MOT­NOŚĆ ANIOŁA ZA­GŁADY: EWA

.

SA­MOT­NOŚĆ ANIOŁA ZA­GŁADY: ADAM

[frag­ment]

Świa­tło w ste­rowni przy­ga­sło i w ko­lej­nym roz­bły­sku na­brało krwa­wej barwy ru­binu. Nie­spełna se­kundę póź­niej roz­le­gło się rów­no­cze­śnie wy­cie sy­ren i roz­pacz­liwy krzyk Su­san. Spoj­rza­łem na nią. Włą­cze­nie alarmu tak ją za­sko­czyło, że ob­lała się wrząt­kiem.

– Za­łożę się, że to ten skur­wy­syn Lee – po­wie­dzia­łem na tyle gło­śno, by mnie usły­szała, za­ra­zem się­ga­jąc do wy­łącz­nika. Ci­che klik­nię­cie i wszystko wró­ciło do normy. Ja­sne świa­tło za­lało cen­tralę i za­pa­no­wała przy­jemna ci­sza. – Gnojki mają nas na pod­glą­dzie – do­da­łem. – Pew­nie za­ło­żył się z war­tow­ni­kami o dwa do­lce, że roz­le­jesz kawę, i te­raz ta­rzają się ra­zem po pod­ło­dze...

Uśmiech­ną­łem się do obiek­tywu ka­mery i po­ka­za­łem je­den z ob­raź­li­wych ge­stów, które wszy­scy na gó­rze, a zwłasz­cza Frank, do­sko­nale zro­zu­mieli. Do­my­sły do­my­słami, ale pro­ce­dura alar­mowa była ja­sna i nie po­zwa­lała na naj­mniej­sze na­wet od­stęp­stwa w żad­nej sy­tu­acji.

Roz­po­czą­łem więc z nie­chę­cią ko­lejną turę do­piero co za­koń­czo­nej kon­troli stanu wy­rzutni i ra­kiet. Su­san zgod­nie z in­struk­cją za­jęła się w tym cza­sie łącz­no­ścią i roz­ka­zami. Mia­łem za sobą czter­na­ście si­lo­sów, gdy nie­ocze­ki­wa­nie ode­zwała się do mnie:

– O kurwa... – po­wie­dzia­łem sam do sie­bie, po­wta­rza­jąc bez­wied­nie prze­kleń­stwo rzu­cone przez Su­san.

Na ekra­nie mo­jego mo­ni­tora po­ja­wił się rząd szes­na­stu wiel­kich i czar­nych jak smoła cyfr. Się­gną­łem ma­chi­nal­nie do książki szy­frów, by po­twier­dzić ode­bra­nie i iden­ty­fi­ka­cję roz­kazu, ale wierz­cie mi, nie mu­sia­łem tego ro­bić, żeby wie­dzieć, co ozna­czają. Ko­lejne prze­kleń­stwo Sue po­twier­dziło moje naj­gor­sze przy­pusz­cze­nia. Spoj­rza­łem na nią, sie­działa w fo­telu, z wielką brą­zową plamą na kom­bi­ne­zo­nie i z otwar­tymi sze­roko ustami ga­piła się na mo­ni­tor.

– Sue... – Nie za­re­ago­wała na moje słowa, więc pod­nio­słem głos: – Su­san!

Do­piero te­raz od­wró­ciła głowę w moim kie­runku, lecz na­dal nie za­mknęła ust.

– Znasz pro­ce­dury – po­wie­dzia­łem naj­ła­god­niej, jak tylko po­tra­fi­łem.

Po­tak­nęła me­cha­nicz­nie, ale nie zro­biła nic wię­cej.

– Su­san! – Tym ra­zem po­sta­no­wi­łem ode­zwać się ostrzej. – My­li­łem się, to nie sprawka Franka. Nie pa­ni­kuj, mamy do czy­nie­nia z naj­zwy­klej­szymi w świe­cie nie­za­po­wie­dzia­nymi ma­new­rami. Nikt nie wyda roz­kazu ataku. Mu­simy tylko uzbroić gło­wice i przy­go­to­wać ra­kiety do ewen­tu­al­nego startu. E-wen-tu-al-ne-go.

– Aku­rat – wy­szep­tała po­wąt­pie­wa­jąco, ale w końcu za­brała się do ro­boty.

Rzu­ci­łem okiem na sta­tus bazy. Def­con 2, je­den krok od wojny. Ak­ty­wa­cja wszyst­kich wy­rzutni, ra­kiet, ty­sięcy pie­przo­nych gło­wic naj­bar­dziej mor­der­czej broni, jaką znała ludz­kość. Od razu do peł­nej go­to­wo­ści bo­jo­wej, bez pro­ce­dur po­twier­dze­nia, bez roz­ka­zów zwrot­nych. Pro­sto pod klucz. Każ­dego wie­czora i ranka mo­dli­łem się, aby ni­gdy nie było mi dane uj­rzeć tych wła­śnie cho­ler­nych cyfr, które ostatni żoł­nierz wi­dział całe wieki temu, chyba jesz­cze pod­czas kry­zysu ku­bań­skiego.

– Po­dasz mi od­czyty, jak tylko skoń­czę pro­ce­durę spraw­dza­jącą – przy­po­mnia­łem.

Jej za­da­niem było wpro­wa­dza­nie ko­dów ak­ty­wu­ją­cych, ja zaj­mo­wa­łem się resztą. Do­pro­wa­dze­nie do peł­nej go­to­wo­ści bo­jo­wej na­szych wy­rzutni po­winno trwać mniej niż dwie mi­nuty.

– Po­rucz­nik Adam Sa­wyer, dwu­dzie­sty pierw­szy kwiet­nia, go­dzina zero je­den, je­den, pięć, zmiana Delta.

Wszyst­kie wy­rzut­nie go­towe do od­pa­le­nia – po­twier­dzi­łem do mi­kro­fo­nów wy­ko­na­nie roz­kazu, gdy ostat­nia kon­tro­lka za­pło­nęła na zie­lono.

Te­raz mo­gli­śmy tylko cze­kać. Nie po­wiem, że była to kom­for­towa sy­tu­acja. Za­zwy­czaj pod­czas alar­mów ćwi­czeb­nych nie uży­wa­li­śmy praw­dzi­wych ko­dów star­to­wych, co po­zwa­lało na spo­koj­niej­sze prze­pro­wa­dza­nie pro­ce­dur. Z dru­giej jed­nak strony cho­ler­nie uła­twiało prze­ła­ma­nie się, mie­li­śmy bo­wiem nie­za­chwianą pew­ność, że na­ci­ska­jąc czer­wony gu­zik, nie roz­pę­tamy pie­kła na Ziemi. Szta­bowcy twier­dzili od lat, że ta­kie za­bawy nie są w sta­nie od­wzo­ro­wać wa­run­ków bo­jo­wych i dla­tego na­leży ko­niecz­nie je zmie­nić. Żeby wszyst­kie alarmy, w tym próbne, wy­glą­dały jak ten dzi­siej­szy...

Wie­dzia­łem o tym, jak chyba wszy­scy w na­szej ba­zie i cho­ciaż nie do­tarła do nas żadna wia­do­mość o zmia­nie pro­ce­dur, li­czy­łem w skry­to­ści du­cha, że ktoś gdzieś na gó­rze, może na­wet w Bia­łym Domu, wpadł na po­mysł, iż nad­szedł czas, aby „re­al­nie” prze­te­sto­wać spraw­ność sys­te­mów obrony. Tak... To wy­da­wało mi się, zwa­żyw­szy na prze­bieg zda­rzeń, cał­kiem praw­do­po­dobne. W dwa ty­siące dwu­dzie­stym szó­stym, tuż po za­koń­cze­niu kry­zysu taj­wań­skiego, prze­pro­wa­dzono po­dobne ćwi­cze­nia. Pod­mie­niono wtedy wszyst­kie kody do­stępu w ta­jem­nicy przed per­so­ne­lem baz ra­kie­to­wych, z wy­jąt­kiem naj­wyż­szego do­wódz­twa, i prze­pro­wa­dzono alarm bo­jowy, do od­pa­le­nia ra­kiet włącz­nie, sy­mu­lu­jąc eska­la­cję ist­nie­ją­cego w rze­czy­wi­sto­ści kon­fliktu. Po pię­ciu do­bach nie­wy­obra­żal­nego stresu, po czter­dzie­stu go­dzi­nach utrzy­my­wa­nia Def­con 2, kar­mieni ob­ra­zami mi­liona chiń­skich żoł­nie­rzy wy­ru­sza­ją­cych w mo­rze, lu­dzie za­mknięci w ba­zach ra­kie­to­wych nie mo­gli mieć złu­dzeń – oni WIE­DZIELI, CO ozna­cza ten roz­kaz. Po­dobno tylko szes­na­ście pro­cent ze­spo­łów dy­żu­ru­ją­cych zde­cy­do­wało się na uży­cie klu­czy.

Szes­na­ście pro­cent... I to długo po upły­wie re­gu­la­mi­no­wych dwóch mi­nut.

To był mo­ment zwrotny dla stra­te­gów z Pen­ta­gonu.

Pa­mię­ta­łem do­sko­nale, jaka bu­rza roz­pę­tała się w Wa­szyng­to­nie, gdy te dane uj­rzały świa­tło dzienne. Po­le­ciały głowy, całe mo­rze głów. Mó­wiono na­wet o zauto­ma­ty­zo­wa­niu ca­łego sys­temu, ale pre­zy­dent miała jaja, nie ule­gła na­ci­skom do­rad­ców i po burz­li­wych de­ba­tach zde­cy­do­wano za­cho­wać sta­tus quo. Na­dal czło­wiek miał zde­cy­do­wać o za­gła­dzie swo­jego ga­tunku. Do dzi­siaj uwa­ża­łem to za słuszne, lecz...

Spoj­rza­łem znów na Su­san. Była blada, bar­dzo blada, za mo­ment mo­gła się za­ła­mać.

– Sue, pa­mię­tasz dwa ty­siące dwu­dzie­sty szó­sty? – za­py­ta­łem.

Ski­nęła głową.

– Wy­daje mi się, że dzi­siaj mamy do czy­nie­nia z czymś po­dob­nym.

Zer­k­nęła na mnie i zo­ba­czy­łem wy­raź­nie, że drżą jej ką­ciki ust.

– My­ślisz... że to jest test? – Nie za­pa­no­wała do końca nad gło­sem, choć bar­dzo się sta­rała.

– Nie my­ślę, ja to wiem. – Mu­sia­łem ją uspo­koić za wszelką cenę. – Kto mógłby nas za­ata­ko­wać bez ostrze­że­nia? Chiń­czycy? Ro­sja­nie? Po jaką cho­lerę? Prze­cież to nie dwu­dzie­sty wiek...

– Nie, to nie dwu­dzie­sty wiek...

Spo­dzie­wa­łem się, że uczepi się każ­dej my­śli, która po­zwoli jej od­rzu­cić po­wagę sy­tu­acji, i nie po­my­li­łem się.

– Po­myśl lo­gicz­nie, Sue. Od czasu wojny z Ira­nem mamy cho­ler­nie nudną służbę. Sześć pie­przo­nych lat to­tal­nego spo­koju. Ko­rea stała się oazą zjed­no­czo­nej szczę­śli­wo­ści, Ro­sja jest zbyt za­jęta li­za­niem ran, a Chiny wciąż nie prze­tra­wiły Taj­wanu.

– Wiesz, Ada­mie... – Moje słowa wresz­cie za­częły do niej do­cie­rać. – Przed wyj­ściem na tę zmianę oglą­da­łam wia­do­mo­ści. Ju­tro je­dziemy z dzie­cia­kami He­len do Di­sney­landu w Ana­heim, chcia­łam zo­ba­czyć pro­gnozy po­gody. Na CNN nie było żad­nej wzmianki o kon­flik­cie czy wzro­ście na­pię­cia...

– Sama wi­dzisz. – Po­zwo­li­łem so­bie na ła­godny uśmiech, choć nie by­łem w na­stroju do żar­tów. – Po­dejdźmy do tego spo­koj­nie, Sue. Zo­ba­czysz, za chwilę do­sta­niemy od­wo­ła­nie tego ku­rew­skiego alarmu.

Tym ra­zem nie mia­łem ra­cji. Od­wo­ła­nie nie przy­szło. Nie mi­nęło dwa­dzie­ścia se­kund od mo­mentu, gdy wy­po­wie­dzia­łem ostat­nie słowa, a wszyst­kie ekrany ożyły, wy­peł­nia­jąc się ko­lej­nymi rzę­dami cyfr. Nie wie­rzy­łem wła­snym oczom.

Def­con 1!

Do si­lo­sów po­pły­nęły z po­wierzchni po­twier­dze­nia ce­lów, kody dla po­szcze­gól­nych gło­wic, na ko­niec do­sta­li­śmy roz­kazy na­tych­mia­sto­wego od­pa­le­nia. Te­raz i ja po­czu­łem zimny pot ście­ka­jący po ple­cach.

– Prze­cho­dzimy na tak­tyczny. – Wy­da­łem po­le­ce­nie, oba­wia­jąc się, że Su­san go nie wy­kona, ale ku mo­jemu zdzi­wie­niu główny ekran na­tych­miast wy­peł­nił się zna­jo­mymi li­niami i sym­bo­lami.

– Klucz – roz­pią­łem kom­bi­ne­zon i ze­rwa­łem łań­cu­szek, na któ­rym mia­łem za­wie­szoną kartę ma­gne­tyczną zwaną po­tocz­nie, na pa­miątkę daw­nych cza­sów, „klu­czem”. Trzy­ma­jąc ją w ręce, po­pa­trzy­łem na Su­san. Wa­hała się, lecz gdy ski­ną­łem głową, się­gnęła trzę­są­cymi się rę­kami do zamka bły­ska­wicz­nego.

– Od­pa­le­nie na trzy – po­wtó­rzy­łem ko­mendę, któ­rej ni­gdy nie chcia­łem wy­po­wia­dać na po­waż­nie.

– Na trzy – usły­sza­łem krótką od­po­wiedź.

– Je­den.

– Je­den... – po­wtó­rzyła za mną, jakby cier­piała na echo­la­lię.

– Dwa.

– Dwa... – Jej głos wy­raź­nie za­drżał.

– Trzy. – Mimo że prze­cią­gną­łem klucz przez czyt­nik, ekran mo­ni­tora po­zo­stał czarny. Spoj­rza­łem na Su­san. Trzy­mała kartę w szcze­li­nie, ale nie wy­ko­nała ostat­niego ru­chu.

– Sue! – po­wie­dzia­łem, sta­ra­jąc się, aby za­brzmiało to na­gląco. – Wy­ko­naj roz­kaz!

Po­krę­ciła głową.

– Osza­la­łaś?! – Te­raz już krzy­cza­łem. – Od­ma­wiasz wy­ko­na­nia roz­kazu?!

– To nie może być prawda...

– Nie nam to oce­niać! Wy­ko­naj roz­kaz!

– Nie! – od­parła krótko i sta­now­czo.

Po­czu­łem, że tracę nad nią kon­trolę.

– Su­san, nie wiem, co ci się roi w gło­wie, ale wiedz jedno: ci na gó­rze wy­prują z nas... a zwłasz­cza z cie­bie wszyst­kie flaki, kiedy do­wie­dzą się, że za­wio­dłaś.

– Je­śli wy­ko­nam roz­kaz, skażę na śmierć mi­liony lu­dzi. Setki mi­lio­nów...

– Je­śli to nie są ma­newry, wła­śnie ska­zu­jesz na śmierć setki mi­lio­nów Ame­ry­ka­nów!

– To nie tak, Ada­mie... Je­śli to jest praw­dziwa wojna, od­pa­le­nie na­szych ra­kiet nie ura­tuje ani jed­nego ist­nie­nia. Ja po pro­stu nie mogę...

Niech to szlag. Re­ak­cja jak z pod­ręcz­nika. Lata szko­leń, a i tak nie wy­trzy­mała na­pię­cia i świa­do­mo­ści, że uczest­ni­czy w znisz­cze­niu wszel­kiego ży­cia na pla­ne­cie. Mu­sia­łem za­grać va ba­nąue, choć prawdę po­wie­dziaw­szy, też znaj­do­wa­łem się bli­sko gra­nicy wy­trzy­ma­ło­ści.

– Sue, po­wiedz szcze­rze, ufasz mi?

– Tak.

– Za­tem po­słu­chaj uważ­nie, co ci po­wiem. Nie mamy pew­no­ści, czy to jest praw­dziwy alarm czy tylko nie­stan­dar­dowe ćwi­cze­nia, prawda?

– Prawda – po­wtó­rzyła jak au­to­mat.

– Wła­śnie. – Za­czerp­ną­łem głę­boko po­wie­trza i po­sze­dłem za cio­sem: – Je­stem pe­wien, że bie­rzemy udział w te­ście po­dob­nym do tego z roku dwa ty­siące dwu­dzie­stego szó­stego. A na­wet je­śli się mylę, ak­ty­wu­jąc kody od­pa­le­nia, wcale nie bie­rzesz na sie­bie od­po­wie­dzial­no­ści za to, co na­stąpi. Po pierw­sze, nie ty pod­ję­łaś tę de­cy­zję...

– Na­prawdę? – Choć miała opusz­czoną głowę, wi­dzia­łem, że ką­ciki jej ust wę­drują w górę.

– Su­san, wiesz rów­nie do­brze jak ja, że na pięć­dzie­siąt dwa bun­kry do­wo­dze­nia tylko szes­na­ście ma po­łą­cze­nie z wy­rzut­niami ra­kiet. I nikt nie wie, które z nich w da­nym mo­men­cie ste­rują ca­łym sys­te­mem. Do­brze mó­wię?

– Do­brze. – Na­dal na mnie nie pa­trzyła, ale za­uwa­ży­łem, że z jej twa­rzy ustę­puje na­pię­cie.

Chwy­ciła ha­czyk. Punkt dla mnie. Żeby wy­grać, mu­sia­łem de­li­kat­nie do­pro­wa­dzić sprawę do fi­nału.

– Wy­niki te­stu z cza­sów kry­zysu taj­wań­skiego do­wio­dły, że mało kto po­dej­mie się zgła­dze­nia mi­lio­nów ludz­kich ist­nień. Dla­tego do­wódz­two po­sta­no­wiło sko­rzy­stać z opcji plu­tonu eg­ze­ku­cyj­nego. Pa­mię­tasz tę za­sadę? Kil­ku­na­stu żoł­nie­rzy strzela, ale tylko dwóch, trzech używa ostrej amu­ni­cji. Nikt nie ma pew­no­ści, że za­bił. Wszy­scy mają za to na­dzieję, że ktoś inny był ka­tem. – Mó­wiąc te słowa, za­czy­na­łem bło­go­sła­wić czło­wieka, który wpadł na tak sza­tań­ski po­mysł. – Su­san, po­dob­nie jest z nami. Pew­nie na­wet nie ma zna­cze­nia, czy uży­jesz swo­jej karty czy nie. Ra­kiety i tak po­lecą. My tylko dbamy o go­to­wość bo­jową na­szych si­lo­sów, kody są du­blo­wane, na­dejdą z paru miejsc rów­no­cze­śnie. Je­śli to praw­dziwa wojna, twój sprze­ciw się nie li­czy, ale je­śli mamy do czy­nie­nia z ćwi­cze­niami, wła­śnie mar­nu­jesz so­bie ży­cie. Wy­pie­przą cię na zbity pysk, a ja pew­nie po­lecę za­raz za tobą. Zero od­prawy, zero szans na przy­zwo­itą ro­botę, wil­czy bi­let na dłu­gie lata, pod wa­run­kiem, że nie wsa­dzą nas do wię­zie­nia za zdradę. Na­prawdę tego chcesz? Ma­rzy ci się spa­nie w kar­to­nach gdzieś w East LA?

– Może masz ra­cję...

– Mam ra­cję, Su­san – prze­rwa­łem jej bez ce­re­gieli.

Wresz­cie spoj­rzała na mnie, za­uwa­ży­łem, że ma łzy w oczach.

– Od­pa­lamy na trzy – po­wtó­rzy­łem roz­kaz.

– Na trzy – po­twier­dziła.

– Raz.

– Dwa.

– Trzy – tym ra­zem na­sze głosy zle­wały się w jedno.

Zni­ka­jące li­nie kodu na mo­ni­to­rach po­twier­dzały wy­ko­na­nie roz­kazu. Za­brało nam to sześć mi­nut dwa­dzie­ścia se­kund, a więc po­nad trzy razy dłu­żej, niż za­kła­dał re­gu­la­min.

Le­piej późno niż wcale, po­wia­dają.

Otar­łem pot z czoła. Po­mimo pra­cu­ją­cej pełną parą kli­ma­ty­za­cji na­gle w cen­trali zro­biło się duszno. Mia­łem cho­lerną na­dzieję, że za se­kundę zo­ba­czę ko­mu­ni­kat ob­wiesz­cza­jący ko­niec ćwi­czeń. A je­śli nie... Ja też chcia­łem wie­rzyć, że by­li­śmy tylko pion­kami w tej grze, że ci na gó­rze za­de­cy­do­wali o wszyst­kim, a nam przy­szło tylko, peł­nić rolę sta­ty­stów. Cho­ciaż uży­łem klu­cza, cho­ciaż na­mó­wi­łem do tego Sue, nie do­pusz­cza­łem do sie­bie my­śli, że oto wy­pu­ści­li­śmy na wol­ność szes­na­stu lśnią­cych, smu­kłych jeźdź­ców apo­ka­lipsy.

– Amen. – Usły­sza­łem szept Su­san, le­d­wie za­pa­dła ci­sza.

Oboje wpa­try­wa­li­śmy się w ekran tak­tyczny. Na ra­zie nic się nie działo, oczami wy­obraźni wi­dzia­łem jed­nak na po­ły­sku­ją­cej ma­towo czerni po­twier­dze­nie zda­nia te­stu, gdy wtem na gór­nej kra­wę­dzi mapy po­ja­wiły się trój­kątne sym­bole. Je­den, drugi, piąty, szybko stra­ci­łem ra­chubę. Na­prze­ciw nim mknęły z cen­trum mapy nie mniej liczne znaczki.

– Na­dal są­dzisz, że to ćwi­cze­nia? – szep­nęła Sue.

– Nie wiem – od­po­wie­dzia­łem zgod­nie z prawdą. – Nic już nie wiem.

– Mamy po­twier­dze­nie, czyje to ra­kiety? – za­py­tała.

Spraw­dzi­łem od­czyty tra­jek­to­rii.

– Idą znad bie­guna i od wschodu. To Ro­sja­nie.

– Ro­sja­nie?

Tym ra­zem nie od­po­wie­dzia­łem. Wpa­try­wa­łem się w ekran, który przy­po­mi­nał mi ob­raz z ar­cha­icz­nej gry wi­deo, jaką mie­li­śmy wieki temu w Kan­sas City. Nie pa­mię­ta­łem do­kład­nie jej ty­tułu. „Mis­sile Com­mand” czy ja­koś tak... W każ­dym ra­zie czło­wiek pro­jek­tu­jący gra­fikę na­szego ekranu tak­tycz­nego mu­siał być fa­nem tej gry. Li­nie przed­sta­wia­jące tory nad­la­tu­ją­cych ra­kiet wy­dłu­żały się wolno, lecz nie­ustan­nie. Zbyt wolno. Na­sze po­ci­ski prze­chwy­tu­jące po­winny je do­paść jesz­cze nad te­ry­to­rium Ka­nady. Sto, może na­wet dwie­ście mil od gra­nicy. Cze­ka­łem na wy­nik tego star­cia, za­ci­ska­jąc ner­wowo dło­nie na wy­tar­tych opar­ciach fo­tela.

W księ­gar­niach jesz­cze w tym roku!