Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wrocław, rok 1963. Na tyłach zakładu karnego numer 1 stoi zwalisty poniemiecki gmach, mieszczący klinikę psychiatryczną. To właśnie w jej murach rozegra się kolejna odsłona dramatu mieszkańców miasta. To tutaj późnym popołudniem 9 sierpnia trafia uznany za szaleńca pacjent, który twierdzi, że jego żona zmarła, po czym zmartwychwstała. Samobójstwo bredzącego w malignie mężczyzny będzie zarzewiem ciągu krwawych zdarzeń, którym stawi czoła załoga szpitala – już na pierwszy rzut oka za mało liczna, by odeprzeć śmiertelne zagrożenie.
Bestsellerowa seria „Szczury Wrocławia”, która zmieniła oblicze polskiego gatunku i na stałe wpisała autora na listę bestsellerów!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 322
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
WPROWADZENIE
Wieczorem 9 sierpnia 1963 roku milicjanci pilnujący izolatorium na Psim Polu są świadkami mrożących krew w żyłach zdarzeń. Część poddanych kwarantannie cywilów zamienia się w krwiożercze bestie. Przełożeni lekceważą pierwsze doniesienia o nieumarłych, ale gdy sygnały zaczynają napływać z innych miejsc odosobnienia, major Biedrzycki, sekretarz Niesyto, podsekretarz Bremer i kapitan Łukasz Brandys, zastępujący podczas feralnego weekendu najważniejszych dygnitarzy, zostają zmuszeni do podjęcia zdecydowanych działań. Sytuacja w mieście wymyka się jednak spod kontroli pomimo wysłania do akcji nie tylko zwykłych milicjantów, ale też elitarnych oddziałów ZOMO.
Decydenci, widząc beznadziejność sytuacji, rejterują kolejno, pozostawiając walkę z hordami zombie „młodym wilkom”. Biedrzycki i jego towarzysze nie zamierzają się jednak poddać. Do akcji wkracza więc wezwane wojsko, ale i ono nie jest w stanie powstrzymać rzesz tysięcy nieumarłych, tym bardziej że poczynione wcześniej kroki zaradcze, takie jak palenie unieszkodliwionych chodzących trupów, okazują się śmiertelnie groźne dla tych, którzy wciąż żyją. Dymy zasnuwające miasto roznoszą zarazę w rejony, które do tej pory wydawały się bezpieczne.
Dochodzi do masakry. Zatłoczone dworce stają się masowymi grobami tych, którzy próbują zbiec z miasta. Upada także Komenda Wojewódzka, z której kierowano działaniami sił zbrojnych. Pozbawieni dowództwa żołnierze dezerterują dziesiątkami. Zdawać się może, że nie ma już żadnej nadziei.
Informowany o sytuacji towarzysz Zatylny, ostatni z sekretarzy PZPR, jacy pozostali w mieście, zwraca się najpierw do władz centralnych, a za ich zgodą do Rosjan, z prośbą o bratnią pomoc, czyli o zrzucenie na miasto bomby termonuklearnej, ponieważ tylko jej moc może – jego zdaniem – powstrzymać tę potworną zarazę. Termin nalotu wyznaczono na godzinę szóstą trzydzieści następnego ranka, skazując tym samym na pewną śmierć nie tylko tych mieszkańców Wrocławia, którzy ocaleli, ale także tysiące mundurowych, którzy z poświęceniem własnego życia starają się zapanować nad chaosem.
Tymczasem w mieście trwa akcja ewakuacji decydentów. Elita komunistycznych władz zamierza przetrwać bombardowanie w schronie przeciwatomowym, który mieści się pod gmachem Komitetu Wojewódzkiego PZPR, jednakże i decydenci napotykają na swojej drodze przeszkody, gdyż nad wieloma dzielnicami panują już hordy krwiożerczych żywych trupów.
Próby podejmowane przez majora Biedrzyckiego, który chce odwieść Zatylnego od popełnienia potwornej zbrodni, nie przynoszą skutku, lecz atak nie następuje, ponieważ apokalipsa zombie, która rozpoczęła się we Wrocławiu, w ciągu kilku godzin obejmuje niemal cały świat. Wirus czarnej ospy, jak się okazuje, był katalizatorem, który przyśpieszył rozwój wypadków w stolicy Dolnego Śląska, ale problem dotyczy wszystkich kontynentów.
Zdani tylko na siebie obrońcy w obliczu grożącej im klęski postanawiają przegrupować siły i wycofać się na rzadziej zaludnioną Wielką Wyspę, by tam przygotować plany dalszej obrony i kontrataku. Z tysięcy żołnierzy i milicjantów posłanych do walki z zombie na teren ogrodu zoologicznego dociera tylko garstka, lecz to dopiero początek walki o przetrwanie.
W mieście za rzeką pozostali wciąż czekający na ratunek cywile...
1
piątek, 9 sierpnia 1963, godzina 20:27Państwowy Szpital Kliniczny Nr 2Akademii Medycznej we Wrocławiu Klinika Psychiatrii przy ulicy Kraszewskiego 25
– Jesteś tego pewna?
Doktor Zadrożny zatrzymał się raptownie kilka kroków przed szerokimi, obitymi blachą drzwiami, zerkając podejrzliwie za siebie, w perspektywę oświetlonego kilkoma gołymi żarówkami piwnicznego korytarza, jakby chciał sprawdzić, czy nikt za nimi nie idzie.
– Tak, Piotrusiu – wysapała lubieżnie Żaneta prosto w jego ucho. – Jestem tego pewna. Absolutnie.
Minęła wciąż niezdecydowanego lekarza, ocierając się krągłym biodrem o jego udo, zmysłowo, ale zarazem mocno, jakby miał do czynienia z wielką napaloną kotką. Dłonią musnęła wykrochmalony szpitalny kitel, od szwu na ramieniu, przez kieszonkę, gdzie tkwiło chromowane wieczne pióro, najnowszy prezent od żony, aż po zapięcie, w którym palec kochanki utkwił niczym hak w pysku złowionej ryby. Zadrożny dał się pociągnąć w kierunku drzwi, choć szarpnięcie nie było wcale silne.
Nie opierał się, ponieważ doskonale wiedział, że czekają go chwile, których długo nie zapomni – a jeśli chodzi o seks, widział i robił takie rzeczy, o jakich inni mężczyźni, nawet ci, co posiadali naprawdę bogatą wyobraźnię, mogli jedynie pomarzyć.
Od rozpoczęcia studiów Piotr zaliczył więcej dziewczyn i kobiet, niż mógł spamiętać, w tym parę naprawdę wyjątkowych... okazów – tak, okazów, ponieważ dla niego nie były niczym więcej niż myśliwskimi trofeami.
Szczupły, przystojny, w miarę wysoki, z ciemnymi, zaczesanymi do tyłu włosami i twarzą wojownika, którą zdobiła pieczołowicie przystrzyżona broda, wyglądał jak książę z bajki albo rycerz na białym koniu. Do tego miał nienaganne maniery i co najważniejsze, był znanym na mieście lekarzem – w tym szarym świecie kimś naprawdę znaczącym i bogatym. Pieniądze, szyk i brak zahamowań pozwalały mu na dokonanie każdego podboju, jaki tylko zaplanował. Tuzinami uwodził nieziemskie piękności, pozbawiał cnoty największe świętoszki – raz nawet zdeflorował wyjątkowo ponętną zakonnicę – najbardziej jednak ze wszystkich babek uwielbiał te pokręcone, gotowe na wszystko nimfomanki, takie jak kobieta, która właśnie go wciągała do pomieszczenia pełniącego funkcję szpitalnej kostnicy, gdzie – da Bóg – wspólnie spełnią największe z jej perwersyjnych marzeń.
Śmiał się, gdy powiedziała mu podczas jednej z wcześniejszych potajemnych schadzek – jako lekarz złamał chyba wszystkie zasady etyczne, moralne i zawodowe, uprawiając dziki seks z powierzoną jego pieczy pacjentką – że jej najskrytszym marzeniem jest pieprzenie się na zwłokach kogoś, kto zmarł dosłownie chwilę wcześniej. Pragnęła doznać orgazmu na ciele, które nie zdążyło jeszcze ostygnąć.
Nie byłby sobą, gdyby nie zapytał: „Dlaczego? Skąd takie właśnie, nietypowe marzenie?”. Odpowiedziała szczerze, patrząc mu prosto w oczy: „Bo tak”.
Zastanawiał się potem nad tym wielokrotnie, lecz nawet przy swej rozległej wiedzy zawodowej nie był w stanie dotrzeć do sedna. Miał to jednak gdzieś. Spełniając nietuzinkowe zachcianki Żanety, wyrywał się choć na chwilę z nudnej rutyny pozostałych romansów. Żaneta Kręt była tak rozpasaną nimfomanką, że jej rodzona matka, kobieta głęboko wierząca, zdecydowała się na oddanie lubieżnicy do zamkniętego zakładu psychiatrycznego, czyniąc to w nadziei, że współczesna medycyna zdoła dokonać tego, czego nie umieli osiągnąć nawet kapłani. Tydzień wcześniej bowiem, za podszeptem proboszcza, poddała Żanetę egzorcyzmom, które, rzecz jasna, nic nie dały.
Krętówna nie urzekła Piotra urodą, choć długie ciemne włosy i posągowa sylwetka stawiały ją w czołowej dziesiątce dotychczasowych podbojów. Nie chodziło nawet o demoniczną wręcz żywiołowość i niespożyte siły – te cechy charakteryzowały przecież każdą nimfomankę, z którą miał wcześniej do czynienia. Dał się porwać fantazji Żanety; dzikiej, niczym nieskrępowanej, przełamującej bez oporów każde tabu. Łącznie z tym ostatecznym.
Przećwiczyli w ciągu wiosny i pierwszych miesięcy lata całą Kamasutrę, robili też rzeczy, o których dawno zapomniani autorzy najdoskonalszego z podręczników miłości nawet nie pomyśleli. Do finalnego spełnienia ich związku pozostało tylko...
Długo musieli czekać na ten moment. W klinice psychiatrycznej rzadko dochodziło do zgonów, a zajmujący jedno ze skrzydeł oddział neurologiczny także nie należał do placówek, w których ludzie padali jak muchy. W efekcie należąca do szpitala maleńka kostnica od miesięcy świeciła pustkami. Tego dnia jednak uśmiechnęło się do nich szczęście – jeśli można tak powiedzieć o udanej próbie samobójczej nieszczęśnika przywiezionego dosłownie pięć minut temu, zakutanego w kaftan, bredzącego w kółko o powstających z martwych ludziach, których nie da się w żaden sposób zabić, i o boskiej karze, która w ciągu najbliższych dni zmieni ten świat w dziewiąty krąg piekieł.
Słuchając bełkotu szaleńca, Zadrożny zaczął się poważnie zastanawiać, czy podobnych przypadków nie będzie teraz więcej. Kwarantanna, której poddano jakiś czas temu miasto, plotki szerzone dzień i noc przez coraz liczniejsze rzesze panikarzy, wypatrywanie symptomów choroby u najbliższych w nieustannym napięciu i strachu, wszystko to musiało się odbić na zdrowiu psychicznym wrocławian.
Aż dziw, że szpital nie pęka jeszcze w szwach, pomyślał, patrząc na zamykające się za nim drzwi kostnicy.
Żaneta zręcznym ruchem zasunęła skobel. W wykafelkowanej od podłogi po sufit piwnicy gmachu kliniki było dużo chłodniej niż na zewnątrz. Pot pokrywający ich rozgrzane nie tylko upałem ciała zrobił się natychmiast lodowaty, przyprawiając oboje o dreszcze, lecz wrażenie to szybko ustąpiło – przynajmniej w wypadku Zadrożnego.
Krętówna oparła się o stojący pośrodku pomieszczenia stół sekcyjny, na którym pod bielszym od śniegu prześcieradłem spoczywało ciało samobójcy. Idiota wyrwał się sanitariuszom, gdy ci próbowali przeprowadzić go z karetki do budynku. Mający ręce spętane za plecami mężczyzna rozpędził się pochylony i wyrżnął głową w mur, roztrzaskując sobie czaszkę.
Piotr, który nadzorował jego przyjęcie i nie chciał wywołać paniki w placówce, kazał ułożyć umierającego na noszach i przetransportować prosto do kostnicy. Olśnienia doznał w momencie, gdy klnący pod nosem sanitariusze znikali we wnętrzu budynku. Uświadomił sobie, że oto los zesłał mu w końcu okazję, na którą tak długo czekał, nie zwlekając więc nawet sekundy, pognał na drugie piętro, aby wyprowadzić Żanetę z oddziału zamkniętego. Zabierał ją na „terapię indywidualną” tak często i o tak różnych porach, że dyżurne pielęgniarki przestały zwracać na to uwagę. Interesowało je tylko jedno: by wpisał ten fakt w rejestr.
Żaneta była wniebowzięta, usłyszawszy, dokąd i po co idą. Tak mocno dyszała mu kark, gdy schodzili do piwnicy zakratowanymi ze wszystkich stron schodami, iż mógłby dać słowo, że doznała pierwszego orgazmu na samą myśl o odwiedzeniu kostnicy.
Teraz wydawała się równie, a może nawet jeszcze bardziej podniecona. Nachylała się nad zwłokami, które jeszcze nie ostygły. Drżącą dłonią uniosła kraniec wykrochmalonego na sztywno prześcieradła. W blasku jedynej żarówki, która oświetlała w tym momencie pomieszczenie, przyjrzała się twarzy martwego mężczyzny; pociągłej, zastygłej w pełnym bólu grymasie, lecz mimo to przypominającej oblicze Piotra. Fizjonomia leżącego na stalowym katafalku mężczyzny była wyjątkowo blada, choć nie nabrała jeszcze charakterystycznej trupio sinej barwy.
– Cudownie – mruknęła Żaneta, odwracając się do stojącego za jej plecami i właśnie rozpinającego spodnie Zadrożnego.
Zrzuciła szpitalną koszulę, pod którą oczywiście nie nosiła bielizny, i ponownie nachyliła się nad stołem, zawisając tułowiem tuż nad pokrytym białym całunem ciałem samobójcy. Syknęła, a potem zadrżała, gdy poczuła w sobie kochanka. Jej nabrzmiałe sutki szorowały po szorstkim płótnie okrywającego zwłoki prześcieradła przy każdym mocnym pchnięciu, z jakim Piotr w nią wchodził. Zamknęła oczy, napawając się niewyobrażalną rozkoszą dostarczającą jej nie jednego, ale całej serii orgazmów, spełnieniem nieosiągalnego zdałoby się marzenia, a gdy otworzyła je ponownie...
– Jezusie Nazareński!
Odskoczyła od stołu, potrącając zaskoczonego Piotra, który – nieświadom powodu tak gwałtownej reakcji i ograniczony opuszczonymi do kostek spodniami – nie zdołał utrzymać równowagi i padł jak długi na wykafelkowaną posadzkę.
– Czyś ty oszala...?! – wrzasnął wściekle, ale zamilkł w pół słowa, widząc, że naga Żaneta stoi jak sparaliżowana zaledwie krok od stołu, na którym zazwyczaj przeprowadzano sekcje, i spogląda w niemym przerażeniu na trupa. – Co się stało? – zapytał dużo łagodniejszym tonem, gramoląc się z podłogi i podciągając w pośpiechu spodnie, co poszło mu łatwiej, niż sądził, ponieważ czar chwili prysnął także w jego wypadku.
– On... On... – mamrotała roztrzęsiona Żaneta. – On otworzył oczy! – zdołała w końcu wydukać, przypadając do zapinającego pasek Zadrożnego i wtulając się w niego z całych sił. – Ten umarlak spojrzał na mnie!
Samobójca ożył? Niemożliwe.
Piotr zbadał go dokładnie. Człowiek z takim urazem głowy nie miał prawa przeżyć aż do tej chwili. Musiał skonać na noszach, zanim go tutaj dostarczono, może chwilę później, a martwi, jak powszechnie wiadomo, nie otwierają oczu. Zadrożny zadrżał jednak, przypominając sobie rojenia samobójcy o zmartwychwstańcach.
Odsunął od siebie przerażoną kochankę, by podejść do stołu. Leżący na nim młody mężczyzna miał otwarte oczy, poruszył właśnie powiekami przy kolejnym mrugnięciu.
– Kurwa jego mać... – wymamrotał Zadrożny, rozpoznając tę twarz. – Popamiętacie mnie, Cieniawski, oj, popamiętacie! Wstawaj, gnoju, i to już!
Jednym ruchem zerwał prześcieradło, odsłaniając nie kaftan bezpieczeństwa, lecz spraną szpitalną piżamę. Zaśmiałby się w głos, gdyby nie był tak wkurzony zrujnowaniem randki, której być może – a raczej na pewno – nigdy już nie zdoła powtórzyć.
– Kto to jest? – pisnęła wciąż roztrzęsiona Żaneta, nie spuszczając wzroku z podnoszącego się sztywno mężczyzny.
– Szanowny pan Mateusz Cieniawski we własnej, jeszcze nie nadgniłej, ale już cuchnącej osobie. Nasz przesławny chodzący trup... – Piotr szarpnął ociągającego się pacjenta za kołnierz, stawiając na nogi w momencie.
– To on nie żyje? – Krętówna zrobiła wielkie oczy.
– I tak, i nie – odparł rozbawiony jej pytaniem Zadrożny.
– Co?!
– To bydlę cierpi na syndrom Cotarda... – doprecyzował poirytowany Zadrożny, ale zanim zdążył dokończyć zdanie, dotarło do niego, że roznegliżowana wciąż kochanka nie ukończyła psychiatrii, zatem nie posiada aparatu pojęciowego, który by jej pozwalał na zrozumienie, o czym mowa. Dodał więc pośpiesznie: – Wydaje mu się, że umarł, dlatego nie je, nie myje się i złazi tutaj, kiedy tylko zdoła uciec z oddziału.
Cieniawski stał nieruchomo, nie reagując w żaden widoczny sposób na widok nagiej i niewątpliwie ponętnej kobiety, która właśnie stanęła tuż przed nim, uśmiechając się lubieżnie.
– Chodzący trup... – sapnęła i wpatrzyła się w pozbawioną wyrazu, choć niebrzydką twarz chorego. – To może być...
– Nie! – Czując, co się święci, Zadrożny pociągnął bezwolnego Mateusza w kierunku drzwi. – A ty ubierz się i zaczekaj na mnie tutaj. Wrócę za kilka minut – rzucił, zerkając przez ramię na... byłą już kochankę.
To nie była decyzja podjęta pod wpływem chwili, planował to posunięcie już od jakiegoś czasu. Perwersyjna zabawa miała być punktem kulminacyjnym ich związku, po nim pozostałaby już tylko rutyna, od której uciekał; kolejne niczym nie różniące się schadzki, powtarzanie do znudzenia tych samych seksualnych rytuałów i drętwych rozmów, żadnych odkryć, żadnej odmiany... Pod tym względem Piotr nie różnił się niczym od uwodzonych garściami nimfomanek: w związkach szukał wyłącznie nowych doznań i ciekawszych wrażeń. Miał przy tym pewność, że Żaneta nie będzie za nim tęsknić ani po nim rozpaczać – jej od samego początku zależało wyłącznie na zaspokajaniu niemałych i co tu ukrywać, perwersyjnych żądz – wystarczy więc słówko szepnięte któremuś z młodszych sanitariuszy i będzie po krzyku albo jeszcze lepiej, zmiana w ordynacji leków na te właściwe, które otumanią ją i ubezwłasnowolnią na długie miesiące. Wystarczy jeden wpis w karcie choroby i doktor Zadrożny jak za dotknięciem magicznej różdżki odzyska swobodę potrzebną do kontynuowania podbojów.
Szkoda tylko, że ta zbzikowana menda zepsuła nam wyczekiwaną schadzkę, pozbawiając nas doznań i przeżyć, które naprawdę trudno będzie powtórzyć, pomyślał z rozgoryczeniem.
Powlekł automatycznie przebierającego nogami Cieniawskiego piwnicznym korytarzem, następnie zaciągnął go schodami na parter, lecz tam nie skręcili w prawo, do holu, lecz w przeciwnym kierunku, ku gabinetom zabiegowym. Piotr zastukał natarczywie do pierwszych drzwi po lewej i nie czekając na odpowiedź, otworzył je na całą szerokość, wpychając za próg doprowadzonego pacjenta.
Doktor Gandera, jeden z najnowszych nabytków kliniki, protegowany samego profesora Niemczuka, siedział przy stoliku w kącie sporego, pogrążonego w półmroku pomieszczenia. Mieszał machinalnie wystygłą herbatę, nie odrywając wzroku od gazety oświetlanej snopem ostrego blasku padającego ze stojącej na skraju biurka lampki. Podobnie jak inni członkowie personelu z wielkim niepokojem obserwował rozwój wydarzeń na mieście. Epidemia mogła mu bowiem przysporzyć wiele pracy, jeśli władze nie opanują sytuacji w najbliższym czasie.
– Coś się stało? – zapytał wyrwany z zamyślenia łomotem odbijających się od ściany drzwi.
– Owszem, pan Cieniawski uprzejmie prosi o kolejne elektrowstrząsy – rzucił Zadrożny, popychając Mateusza w kierunku stojącej za parawanem leżanki. – Tym razem niech poczuje, co znaczy prawdziwa agonia.
– Co znowu zmalował? – zainteresował się Bartosz, składając gazetę.
– Uciekł z oddziału i zakradł się do kostnicy.
– Nihil novi sub sole... – Gandera spojrzał dziwnie na Piotra.
Cieniu, jak pracownicy szpitala nazywali „chodzącego trupa”, robił wszystko, by dostać się do kostnicy, i parokrotnie nawet dopiął swego, zazwyczaj jednak karano go za to przywiązaniem do łóżka na parę dni albo zwiększeniem dawki środków uspokajających, ponieważ słowne reprymendy już od dawna nie docierały do „martwego umysłu”, a regularnie okładający pacjenta sanitariusze za każdym razem odnosili wrażenie, że ich ofiara naprawdę nie odczuwa emocji ani bólu. Elektrowstrząsy w tym stadium choroby nie mogły pomóc Cieniawskiemu, to było jasne jak słońce, lecz po odpowiednio zaaplikowanym porażeniu zmieniały krnąbrnego pacjenta w warzywo, zlecano je więc coraz częściej, aby choć na jakiś czas pozbyć się kłopotu.
– Tym razem przesadził – zapewnił Bartosza Zadrożny, który na szczęście zdążył wymyślić dobre wytłumaczenie dla swojego zdenerwowania i żądania surowszej niż zwykle kary. – Problem w tym, kolego, że tam, na dole, mamy samobójcę o czym na pewno powiadomiono już profesora. Wiecie, co by było, gdyby stary zaszedł do kostnicy i nadział się tam na tego palanta? – Trzepnął chwiejącego się Cieniawskiego w ramię pięścią, jak to mają w zwyczaju szczeniaki w szkołach, robiąc mu klasyczną mukę.
– Oj, wiem... – Gandera się przeciągnął, mierząc ostrym spojrzeniem Mateusza, który był jednym z najczęstszych gości w jego gabinecie. Profesor miał słabe serce, takiego numeru mógłby nie przetrzymać. – Doigrałeś się, bratku – skwitował, kiwając głową.
Zadrożny uznał to za wystarczającą odpowiedź, odwrócił się więc, lecz zanim minął próg, dodał jeszcze:
– Zadzwońcie, kolego, na dyżurkę, niech mu siostry zaaplikują porządną lewatywę przed zabiegiem. Musimy przecież dbać o zdrowie i komfort naszych podopiecznych – uśmiechnął się z satysfakcją, widząc, że Gandera sięga po słuchawkę.
Żaneta Kręt wiedziała, że za żadne skarby nie wolno jej opuścić tego pomieszczenia – gdyby przyłapano ją samą poza oddziałem, tak daleko od piętra, na którym powinna teraz przebywać, z pewnością zostałaby ukarana. Personel kliniki nie stosował w takich wypadkach taryfy ulgowej, a jej nie uśmiechało się spędzenie kilku kolejnych dni w łóżku, zwłaszcza że zostałaby unieruchomiona pasami, a do tego spętana w nadgarstkach i kostkach, aby nie mogła zaspokajać się sama, jak to miała w zwyczaju, gdy tylko ją izolowano.
Dostała dreszczy na myśl, że mogłaby trafić na elektrowstrząsy. W początkowym okresie terapii próbowano poskromić przepełniające ją żądze tą właśnie obiecującą metodą, lecz na jej szczęście dość szybko zrozumiano, że nie tędy droga – choć jeden z lekarzy wciąż sugerował powrót do cyklicznego rażenia prądem, przed czym ocalił ją gwałtowny sprzeciw ze strony obecnego kochanka.
Założyła sięgającą do połowy łydki szpitalną koszulę, po czym – nie mając nic lepszego do roboty – usiadła na stole do sekcji, w miejscu, gdzie jeszcze przed momentem leżał ten, jak mu tam, Cieniawski.
Muszę zapamiętać to nazwisko, pomyślała. Choć pociągał ją aktualny kochanek i jego wyuzdanie, to trwające od kilku miesięcy schadzki z tym samym mężczyzną stały się nużąco schematyczne. Od pewnego czasu nie wynosiła z nich nic nowego, a tego przede wszystkim szukała w kontaktach z mężczyznami. Zaczęła się więc rozglądać, na razie skrycie, za świeżymi źródłami doznań. Jednym z nich mógłby okazać się „chodzący trup”, jak Zadrożny nazwał chłopaka. Żaneta zamierzała sprawdzić w najbliższym czasie, czy Mateuszek-Trupuszek, jak go natychmiast ochrzciła, pozostanie obojętny, chłodny i... sztywny, gdy poczuje na przyrodzeniu bijący od niej żar pożądania.
Siedziała w kompletnej ciszy, czekając na powrót kochanka, choć nie miała wielkich nadziei na satysfakcjonujące dokończenie tak ciekawie rozpoczętej schadzki. Odmierzane przez wiszący na ścianie zegar sekundy płynęły nieprzerwanie, lecz w ślimaczym tempie, tak więc – mimo że Krętówna sporo rozmyślała o nowo odkrytej, potencjalnej wciąż sferze doznań – po upływie mniej więcej trzech minut znudziło ją tkwienie w bezruchu.
Mogła zaspokoić się sama, żeby rozładować nieco napięcie wywołane niedawnym incydentem, albo...
Ciekawość wzięła górę. Żaneta odwiedziła tę część szpitala po raz pierwszy, nigdy wcześniej też nie była w prawdziwej kostnicy, zdecydowała się więc wykorzystać pozostały jej czas i pomyszkować w sterylnym jak opatrunek pomieszczeniu.
Oprócz stołu do sekcji, nad którym wisiała dziwaczna lampa, w sali znajdował się wózek na kółkach, na którym sprowadzany okazjonalnie patolog trzymał narzędzia – teraz zamknięte w metalowych szafkach ustawionych rzędem wzdłuż jednej z bocznych ścian. Trzecią, tę najdalszą od drzwi, zabudowano natomiast czymś, co wyglądało jak... Mimo dłuższego zastanowienia Żaneta nie znalazła adekwatnego porównania. Miała przed sobą troje kwadratowych drzwiczek z lśniącego metalu, każde zaopatrzone w dźwignię przypominającą wydłużoną klamkę i opisane w prawym górnym rogu kolejnym numerem.
Zaintrygowana ruszyła w ich stronę, ale przystanęła po paru krokach. Przede wszystkim dlatego, że im bliżej tylnej ściany podchodziła, tym robiło się chłodniej, nie to jednak ją powstrzymało. Grobową ciszę tego specyficznego sanktuarium śmierci przerwał cichy, niemniej dobrze słyszalny dźwięk. Przytłumione stuknięcie, jakby coś poruszyło się w pobliżu, nie w samej kostnicy, lecz w jednym z przyległych pomieszczeń.
Krętówna zamarła, nasłuchując. Następny stukot nie zaskoczył jej więc jak pierwszy odgłos, dzięki czemu zdołała namierzyć kierunek, z którego dobiegał. Dźwięk dobywał się zza jednych dziwnych drzwiczek. Czyżby Mateuszek-Trupuszek nie przyszedł tu sam? Czyżby ktoś jeszcze podzielał jego pasję? Boże, niech to będzie facet, zmówiła w myślach krótką modlitwę, mając nadzieję, że mimo wszystko spotka dzisiaj kogoś, kto spełni jej nowe najskrytsze marzenie.
Ruszyła dalej, wolno, ostrożnie, jakby bała się spłoszyć tego, kto hałasował. Zimno emanujące od ściany z drzwiczkami uświadomiło jej w końcu, z czym ma do czynienia. To musi być chłodnia, w której przetrzymuje się ciała! Czytała o takim cudzie techniki w jakimś kryminale dawno temu – w szpitalnej bibliotece brakowało interesujących i stymulujących pozycji – jednakże tamten opis był tak zwięzły i enigmatyczny, że dopiero teraz skojarzyła go z miejscem, na które właśnie patrzyła.
Przyłożyła ucho do lodowatej powierzchni metalu. Tak, to właściwe drzwiczki, wywnioskowała, poczuwszy lekkie drżenie. Dureń, który dał się tam zamknąć, chyba zaczynał odczuwać skutki mrożenia, ponieważ z każdą chwilą rzucał się coraz bardziej.
Po krótkim wahaniu sięgnęła do klamki i jednym szarpnięciem otworzyła na oścież grube, izolowane jak w prawdziwej lodówce drzwiczki. Był tam, widziała jego nogi; podeszwy mocno znoszonych butów i nogawki odprasowanych na kant modnych spodni z szerokim mankietem. Dziwne, pomyślała. Pacjentom, nawet tym z oddziału półzamkniętego, odbiera się cywilne ciuchy, aby nie mogli dać drapaka, czyżby więc miała do czynienia z kimś, kto pojawił się tutaj dopiero co i został ukarany przez sanitariuszy w tak nietypowy sposób?
Świeże mięsko, z tą myślą wysunęła leże chłodni, odsłaniając podrygującego nieporadnie mężczyznę. Bóg ją jednak wysłuchał. Moment później, gdy w polu widzenia pojawił się tors nieszczęśnika, zrozumiała, dlaczego ma takie problemy – zapakowano go w doskonale jej znany, kremowy kaftan bezpieczeństwa.
Uśmiechnęła się szeroko, ponieważ los zrobił jej naprawdę wspaniały prezent. Grube płótno, w które zakutano mężczyznę i które unieruchamiało mu ręce za plecami, sięgało tylko do pępka, dzięki czemu od pasa w dół był... hm... dostępny. Parciane pasy krępujące jego nogi tuż pod kolanami sprawiały, że delikwent przypominał ofiarę poważnego wypadku drogowego.
– Zobaczmy, co masz w koszyczku, mój ty króliczku... – wymamrotała z lubieżnym uśmiechem Żaneta, przyklękając obok wysuniętego leża.
Sięgnęła obiema dłońmi do rozporka unieruchomionego, ale wciąż ciskającego się mężczyzny. Poczuła zawroty głowy, ledwie dotknęła sztywnego i chłodnego materiału, lecz była tak podniecona faktem, iż za moment urzeczywistni kolejną fantazję, że zbagatelizowała tę dość dziwną dolegliwość. Sekundę później pociemniało jej jednak w oczach, poczuła się też słabo, jakby miała zemdleć. To ją otrzeźwiło, a nawet wystraszyło, ponieważ opadała z sił tak szybko, że nie umiała wstać. Nogi całkowicie odmówiły jej posłuszeństwa. Zachwiała się raz i drugi, po czym padła na twarz, prosto na leżącego mężczyznę, który wierzgał jeszcze przez moment, a następnie także zamarł. W kostnicy na powrót zapanowała cisza.
Zadrożny klął jak szewc, przemierzając szybkim krokiem ciemny piwniczny korytarz. Zafundował Cieniawskiemu sesję, której tamten długo nie zapomni, ale to nie poprawiło mu humoru. Miał tylko nadzieję, że Gandera nie skrewi i zadba, aby chodzący trup zmienił się w zaślinione warzywo na najbliższe dwa, a może nawet trzy tygodnie, choć to nie kompensowało Piotrowi choćby procenta utraconych bezpowrotnie doznań.
Nie tak wyobrażał sobie ten wieczór. Bardzo nie lubił, gdy jego plany brały w łeb, zwłaszcza te dotyczące seksu, a miał pełną świadomość, że nie zdoła odtworzyć atmosfery schadzki, nawet jeśli otworzy chłodnię i wyciągnie z niej zwłoki samobójcy – bo tylko tam mogły trafić, skoro sanitariusze nie zostawili ich na stole. Zimny, sztywny jak deska trup to nie stygnące wciąż ciało, na którym tak bardzo zależało Żanecie...
Z tą myślą pchnął ciężkie drzwi, wstępując ponownie do kostnicy. Po zrobieniu kolejnego kroku zdębiał. Zobaczył kochankę, wijącą się na zwłokach samobójcy. Klęczała obok wysuniętego leża chłodni, spoczywając górną połową ciała na podbrzuszu nieruchomego mężczyzny, jej twarz znajdowała się dokładnie tam, gdzie powinna, by...
– Ty szurnięta zdziro! – wrzasnął, uświadamiając sobie, co Krętówna próbuje zrobić.
To było zbyt obrzydliwe nawet jak dla niego, choć zdarzało mu się intymnie dotykać martwych kobiet. Dotykać, ale nie...
Dopadł do Żanety, zanim zdążyła się podnieść. Chwycił ją za włosy, odciągnął od ciała samobójcy, wymierzając siarczysty policzek, po którym... zatoczył się, jakby sam dostał w twarz.
– Co jest? – mruknął zaskoczony, opierając się plecami o lodowatą ścianę chłodni. Zacisnął oczy, próbując zapanować nad zadziwiająco mocnymi zawrotami głowy, a zanim otworzył je ponownie, poczuł zimną dłoń chwytającą go za pasek. – Zostaw mnie, ty szma... – tyle tylko zdążył wycharczeć, gdyż paraliżujący ból zacisnął mu krtań, uniemożliwiając dokończenie zdania.
Był lekarzem, natychmiast więc zrozumiał, co oznacza przenikający go spazm, potworny smród i dziwne poczucie, że jego wnętrzności poruszają się, jakby nagle ożyły.
Ta dziwka patroszy mnie jak ry...
Zwalił się bezwładnie na Żanetę, prosto w kłębowisko własnych jelit i krwi.
„Szczury Wrocławia” to nie tylko pasjonująca lektura, to także szansa na zostanie postacią literacką.
Tak, w tych książkach giną ludzie z krwi i kości.
Ty także możesz trafić na karty kolejnego tomu tego uniwersum!
Ty także możesz na nich zginąć!
Jak tego dokonać?
Dołącz do grupy „Chcę zginąć w Szczurach Wrocławia”, którą bez trudu znajdziesz na Facebooku. Tam, w odpowiednim czasie, rozpoczną się konkursy i losowania, dzięki którym wzorowana na Tobie postać pojawi się na kartach następnych książek osadzonych w tym uniwersum.
Zanurz się w odmętach niewysłowionej grozy, stań ramię w ramię z niemal siedmiuset bohaterami swoich ulubionych powieści.
Premiery kolejnych odsłonnajkrwawszej polskiej apokalipsy zombiejuż w najbliższych miesiącach!
KRATY (MARZEC 2024)
DZIELNICA (MARZEC 2024)
BUNKIER (2025)
BATORY (2026)
W sprzedaży:
W przygotowaniu:
KRATY
[fragment]
sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 04:04Zakład Karny Nr 1 przy ulicy Klęczkowskiej 35
– Zamknijcie to okno, do cholery – warknął kapitan Wojciech Okrutny, nie odrywając wzroku od leżących przed nim papierów.
– No ale jakże to tak, szefie kochany – zaprotestowała piskliwym głosem ukryta za ścianą sekretarka. – Podusimy się przecie, jak te karpie w wannie na święta...
– Kubisiowa! – Poirytowany zastępca naczelnika podniósł głos jeszcze bardziej. – Wy mi tu z tymi waszymi religijnymi zabobonami nie wyjeżdżajcie. To nie harcerstwo, tylko służba więzienna. Jeśli mówię zamknąć okno, to zamykacie i na tym koniec!
Przygadał Agatce ostrzej, niż zamierzał, ponieważ sytuacja zaczynała go przerastać. Poza tym, będąc mężczyzną słusznej postury, pocił się za dwóch. Noc okazała się wyjątkowo upalna, a jedyna szansa na złapanie oddechu odeszła właśnie w niepamięć, gdy lekki wiaterek ponownie zmienił kierunek, ściągając nad kompleks więzienia kłęby gęstego, cuchnącego potwornie dymu.
Od strony sekretariatu dobiegło najpierw głośne trzaśnięcie, potem trudne do zrozumienia, ale na pewno gderliwe mamrotanie sekretarki. Niemal natychmiast zrobiło się duszniej, całkiem jakby ktoś włączył palnik pod tym wielkim poniemieckim ceglanym piekarnikiem, w którym przyszło im spędzić ostatnią noc.
Okrutny skwitował narzekania Agaty podobnym nieartykułowanym pomrukiem, po czym przeniósł wzrok z zapisanego maczkiem skoroszytu na czekających w równym szeregu podwładnych. Stali przed nim trzej mężczyźni i kobieta.
– Jest tylko jeden sposób – powiedział, stukając palcem wskazującym w sporządzone przez siebie wyliczenia. – Jeśli mamy zdążyć, musimy wyprowadzać na dziedziniec całe bloki.
– Ale to po trzystu chłopa będzie – zaoponował Sękala, szczupły i niemal łysy okularnik, który nawet gdy stał przed siedzącym przełożonym, niespecjalnie nad nim górował. Wymięta bluza mundurowa z dystynkcjami starszego sierżanta wisiała na nim jak na wieszaku, spodnie też były za luźne, mimo że wydano mu najmniejsze dostępne w magazynie sorty. – A mamy na zmianie tylko dwudziestu czterech ludzi, jeśli liczyć wieżowych i baby.
– Nie zapanujemy nad takim tłumem, jeżeli dojdzie do... – poparła go sierżant Agnieszka Medygrał, piastująca funkcję szefowej przeznaczonego dla kobiet bloku D. Była niższa nawet od Sękali, drobniutka jak nastolatka, a gdy spoglądała na człowieka tymi wielkimi, błękitnymi oczami, serce od razu miękło, choć niejeden absztyfikant przekonał się boleśnie, że zadzieranie z nią nie jest najlepszym pomysłem. Jak przychodziło co do czego, nie było ostrzejszej kosy wśród tutejszych strażniczek.
– Do niczego nie dojdzie, możecie mi wierzyć – przerwał jej kapitan.
– Gdy tylko zauważą, że są w przewadze... – nie ustępowała.
– Wiem, co robię, zaufajcie mi. – Okrutny wszedł jej w słowo po raz drugi. – Plan wygląda następująco. Zaczniemy od oczyszczenia kurwidołka, a zaraz po babach zajmiemy się blokiem C, gdzie siedzą sami tymczasowi i ci z najniższymi wyrokami. Z nimi problemów nie będzie, więc połowę roboty odwalimy w try miga. Dalej przejdziemy do skrzydła B. Tam mamy sporo recydywy, ale to przecież w przeważającej większości doliniarze, pospolite draby i moczymordy. Nie sądzę, by zmuszenie ich do wyjścia za mur nastręczyło nam większych problemów. Blok A zostawimy sobie na koniec.
– I tu zaczną się schody – wycedził starszy sierżant.
– Robert dobrze gada – odezwał się milczący do tej pory sierżant Tomasz Rawiński, dowódca zmiany na wspomnianym bloku, wyższy o pół głowy od Sękali i znacznie masywniejszy warszawiak, swojak z Pragi, który dobrze poznał półświatek stolicy, i to z obu stron, zanim trafił do dolnośląskiej służby więziennej. – Babami i doliniarzami możemy się nie przejmować, pełna zgoda, ale blok A to zupełnie inna sprawa. Moje żuczki już zauważyły, że za murem coś się dzieje. Nie wiedzą jeszcze, co jest grane, to prawda, ale odgłosy całonocnej strzelaniny na pewno dały im do myślenia. Doniesiono mi – dodał – że mniej więcej od północy między celami krążą grypsy mówiące o wybuchu kontrrewolucji. Dlatego chłopcy mają pietra, że zaraz po otwarciu cel osadzeni mogą czegoś próbować.
– Nawet jeśli im powiemy, że władza ludowa ogłosiła bezwarunkową amnestię?
– Dla krawaciarzy? – zaśmiał się Rawiński. – Uwierzylibyście na ich miejscu w takie rewelacje, towarzyszu kapitanie? Bo ja na pewno nie.
– Święta racja – wtrącił Sękala, odwdzięczając się koledze.
Skazani na śmierć bandyci nieufnie podejdą do takiej obietnicy. Niektórych od zadyndania na stryczku dzieliło już tylko kilka dni. Nie byli też tak głupi jak przestępczy plankton siedzący za zgarnięcie flaszki z knajpy albo obrobienie piwnicy.
– A co wy o tym wszystkim sądzicie? – Okrutny przeniósł wzrok na chorążego Rojewskiego, ostatniego z wezwanych podoficerów, szczupłego jak Robert, ale najwyższego z tej trójki brodacza o sterczących włosach i pociągłej twarzy, któremu podlegał blok C.
– Ryzykowne posunięcie moim zdaniem. – Patryk odpowiedział po chwili zastanowienia. – Rzekłbym nawet, że zbyt ryzykowne. Recydywa postawi się, jak tylko wyczuje pismo nosem. A nasi chłopcy są za bardzo przestraszeni, żeby zgrywać twardzieli, co dodatkowo może ośmielić wyprowadzanych na plac apelowy żuczków.
– W takim razie mamy cholerny problem. – Kapitan odepchnął się od biurka, by wstać przy akompaniamencie przeraźliwego zgrzytu nóg ciężkiego krzesła. – Nie wiem, co Zatylny nam rychtuje, ale Bednarek słyszał na własne uszy, jak ta gnida mówi staremu, że ewakuacja działaczy musi się zakończyć przed wpół do szóstej. Bezwzględnie. A to znaczy, że zostało nam... – spojrzał na zegarek – ...osiemdziesiąt minut, może półtorej godziny, ale na pewno nie więcej. Przeliczyłem to na wszelkie sposoby. – Wskazał leżące na blacie notatki. – Albo zaczniemy akcję opróżniania więzienia w tej chwili, wyprowadzając na plac całe bloki, albo możecie się pożegnać z rodzinami... – Przesunął wzrokiem po twarzach podwładnych. – Nie liczcie na to, że oni okażą komukolwiek litość.
Podoficerowie spuścili głowy. Wiedzieli, co zrobią poproszeni przez sekretarza o pomoc Rosjanie, gdy wejdą do miasta. Żaden nie będzie pytał, czy napotkany człowiek jest zarażony. Tylko mur mógł zagwarantować ich bliskim względne bezpieczeństwo, przynajmniej w pierwszych godzinach czystki, kiedy będzie najgoręcej.
– Może pozbądźmy się tylko bab i tych z niskimi wyrokami, a resztę hołoty zostawmy w celach – zaproponował po chwili milczenia Rawiński.
– Chcecie, żeby nasze żony i dzieci przebywały w tym samym miejscu co taki Sprycha, Nerynk albo Magdziarek? – zapytał z niedowierzaniem w głosie Wojciech. – Poza tym jak to sobie wyobrażacie?
– Możemy odciąć ten blok od reszty... – zaczął Sękala.
– Albo przenieść ich do Babińca – przerwała mu Medygrał. – Potem, już na spokojnie, pod bronią maszynową, cela po celi.
Kapitan kręcił wolno głową. Rozważał to rozwiązanie, ale im dłużej nad nim myślał, tym więcej widział zagrożeń. W bloku A siedzieli najgorsi przestępcy, a takim nie trzeba wiele, żeby pokazali, na co ich stać – a przecież właśnie przed tym chciał ochronić najbliższych, zarówno swoich, jak i pozostałych funkcjonariuszy.
– Nie – rzucił zdecydowanym tonem. – To nie wchodzi w rachubę.
– Jest jeszcze jedno wyjście, towarzyszu kapitanie – przypomniał mu Rawiński, zniżając głos.
Okrutny westchnął ciężko.
Tak, nad tym także się zastanawiał, choć znacznie krócej. W odróżnieniu od podwładnych miał bowiem lepsze rozeznanie w sytuacji. Wciąż jednak nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał od przyjaciela, intendenta dwójki, naocznego świadka niedawnych wydarzeń w Komendzie Wojewódzkiej. Gdyby nie znał majora Brandta tak dobrze – i gdyby pół godziny później nie utracił łączności z Zakładem Karnym Nr 2 – być może uznałby, że to jakiś głupi żart Krzysztofa. Nieumarli? Ludzie, których nie da się zabić? Długo bił się z myślami, czy podzielić się tymi informacjami ze swoimi podwładnymi, od których zależało powodzenie akcji ewakuacyjnej, lecz ostatecznie uznał, że nie powinien tego robić.
– Znacie kogoś, kto wykona dwieście egzekucji w półtorej godziny? – zapytał, patrząc podoficerom prosto w oczy.
Spuścili wzrok, nie odpowiedzieli. Nie musieli pytać podległych im funkcjonariuszy, by wiedzieć, jaką otrzymają odpowiedź. Gdyby zdecydowali się na to rozwiązanie, likwidacja najgorszego elementu spadłaby na nich samych.
– Może nie dwieście... – mruknął po chwili Rawiński.
– A jaka jest waszym zdaniem różnica między setką a dwiema setkami straconych? – odwarknął kapitan.
– Krawaciarzy mamy tylko nieco ponad dwudziestu – przypomniał wszystkim zebranym Sękala.
– I z trzy razy tyle niewiele od nich lepszej recydywy z wyrokami dłuższymi od niejednego życiorysu – skontrował od razu kapitan. – Nie mówiąc o tym, że po pierwszych strzałach dobiegających od strony magazynu każdy pensjonariusz bloku A wpadnie w amok.
– Mamy przecież trzy jadzie – rzuciła niepewnym tonem Medygrał.
– I tylko dziewięćdziesiąt minut, a właściwie... – Wojciech zerknął na zegarek.
– Lepsze to niż ryzyko buntu, zanim ściągniemy tutaj naszych.
Dalszą wymianę zdań ucięło zadane przez milczącego od dłuższej chwili Rojewskiego pytanie:
– Jak stoimy z bronią?
– W sensie? – Dowódca wydawał się zaskoczony.
– W sensie: ile mamy broni na całym obiekcie.
– Jeśli wziąć pod uwagę wszystko, co znajduje się w zbrojowni... – Kapitan przeliczył szybko w pamięci. – Wyjąwszy mojego makarowa, dysponujemy czterdziestoma czterema tetetkami i ośmioma peemami.
– Mało – westchnął Sękala. – O wiele za mało.
– Na trzystu chłopa i przy tak małej przestrzeni stanowczo za mało. – Rawiński poparł go, jak można było się tego spodziewać.
– Trudno, będzie musiało wystarczyć – zbył ich wzruszeniem ramion Okrutny.
– A co z amunicją? – nie ustępował Rojewski.
Spojrzeli po sobie. Władza ludowa nie lubiła ryzyka, nie zbroiła więc swoich obywateli tam, gdzie nie zachodziła taka potrzeba. Służba więzienna, jak każda formacja mundurowa socjalistycznej ojczyzny, dysponowała wprawdzie bronią palną, lecz z dostępem do amunicji różnie bywało. Klawisze pełniący dyżury w blokach A i B mieli w magazynkach po sześć naboi, z czego trzy pierwsze ślepaki. Strażnicy w wieżach dysponowali ostrą amunicją, ale wydawano im magazynki z co najwyżej dwunastoma nabojami. I to wszystko. Żadnej rezerwy w zbrojowni nie trzymano. Władza wychodziła ze słusznego założenia, że tyle naboi powinno wystarczyć do podniesienia morale załogi i powstrzymania ewentualnej ucieczki jednego bądź nawet kilku osadzonych, ponieważ – w razie gdyby sprawy za murem przybrały gorszy obrót – do akcji miało wkroczyć KBW.
– Mamy jej tyle, co kot napłakał... – Rawiński wyraził na głos obawy wszystkich.
Patryk potoczył wzrokiem po pozostałych i uśmiechnął się zagadkowo.
– Chyba wiem, jak możemy z tego wybrnąć...
Jeszcze w tym roku!
Nowe, poprawione wydanie
kultowego polskiego postapo,
zachwalanego przez ojca chrzestnego gatunku,
Marka Baranieckiego:
Samotność jest wyborem i piekłem Aniołów Zła.
Wczytałem się w tę historię i było mi w niej bardzo wygodnie...
do chwili, gdy zdałem sobie sprawę,
że poznaję historię najgorszego człowieka na Ziemi.
Cząstki każdego z nas.
Już wkrótce:
Wyczekiwana od dawna kontynuacja!
SAMOTNOŚĆ ANIOŁA ZAGŁADY: EWA
SAMOTNOŚĆ ANIOŁA ZAGŁADY: ADAM
[fragment]
Światło w sterowni przygasło i w kolejnym rozbłysku nabrało krwawej barwy rubinu. Niespełna sekundę później rozległo się równocześnie wycie syren i rozpaczliwy krzyk Susan. Spojrzałem na nią. Włączenie alarmu tak ją zaskoczyło, że oblała się wrzątkiem.
– Założę się, że to ten skurwysyn Lee – powiedziałem na tyle głośno, by mnie usłyszała, zarazem sięgając do wyłącznika. Ciche kliknięcie i wszystko wróciło do normy. Jasne światło zalało centralę i zapanowała przyjemna cisza. – Gnojki mają nas na podglądzie – dodałem. – Pewnie założył się z wartownikami o dwa dolce, że rozlejesz kawę, i teraz tarzają się razem po podłodze...
Uśmiechnąłem się do obiektywu kamery i pokazałem jeden z obraźliwych gestów, które wszyscy na górze, a zwłaszcza Frank, doskonale zrozumieli. Domysły domysłami, ale procedura alarmowa była jasna i nie pozwalała na najmniejsze nawet odstępstwa w żadnej sytuacji.
Rozpocząłem więc z niechęcią kolejną turę dopiero co zakończonej kontroli stanu wyrzutni i rakiet. Susan zgodnie z instrukcją zajęła się w tym czasie łącznością i rozkazami. Miałem za sobą czternaście silosów, gdy nieoczekiwanie odezwała się do mnie:
– O kurwa... – powiedziałem sam do siebie, powtarzając bezwiednie przekleństwo rzucone przez Susan.
Na ekranie mojego monitora pojawił się rząd szesnastu wielkich i czarnych jak smoła cyfr. Sięgnąłem machinalnie do książki szyfrów, by potwierdzić odebranie i identyfikację rozkazu, ale wierzcie mi, nie musiałem tego robić, żeby wiedzieć, co oznaczają. Kolejne przekleństwo Sue potwierdziło moje najgorsze przypuszczenia. Spojrzałem na nią, siedziała w fotelu, z wielką brązową plamą na kombinezonie i z otwartymi szeroko ustami gapiła się na monitor.
– Sue... – Nie zareagowała na moje słowa, więc podniosłem głos: – Susan!
Dopiero teraz odwróciła głowę w moim kierunku, lecz nadal nie zamknęła ust.
– Znasz procedury – powiedziałem najłagodniej, jak tylko potrafiłem.
Potaknęła mechanicznie, ale nie zrobiła nic więcej.
– Susan! – Tym razem postanowiłem odezwać się ostrzej. – Myliłem się, to nie sprawka Franka. Nie panikuj, mamy do czynienia z najzwyklejszymi w świecie niezapowiedzianymi manewrami. Nikt nie wyda rozkazu ataku. Musimy tylko uzbroić głowice i przygotować rakiety do ewentualnego startu. E-wen-tu-al-ne-go.
– Akurat – wyszeptała powątpiewająco, ale w końcu zabrała się do roboty.
Rzuciłem okiem na status bazy. Defcon 2, jeden krok od wojny. Aktywacja wszystkich wyrzutni, rakiet, tysięcy pieprzonych głowic najbardziej morderczej broni, jaką znała ludzkość. Od razu do pełnej gotowości bojowej, bez procedur potwierdzenia, bez rozkazów zwrotnych. Prosto pod klucz. Każdego wieczora i ranka modliłem się, aby nigdy nie było mi dane ujrzeć tych właśnie cholernych cyfr, które ostatni żołnierz widział całe wieki temu, chyba jeszcze podczas kryzysu kubańskiego.
– Podasz mi odczyty, jak tylko skończę procedurę sprawdzającą – przypomniałem.
Jej zadaniem było wprowadzanie kodów aktywujących, ja zajmowałem się resztą. Doprowadzenie do pełnej gotowości bojowej naszych wyrzutni powinno trwać mniej niż dwie minuty.
– Porucznik Adam Sawyer, dwudziesty pierwszy kwietnia, godzina zero jeden, jeden, pięć, zmiana Delta.
Wszystkie wyrzutnie gotowe do odpalenia – potwierdziłem do mikrofonów wykonanie rozkazu, gdy ostatnia kontrolka zapłonęła na zielono.
Teraz mogliśmy tylko czekać. Nie powiem, że była to komfortowa sytuacja. Zazwyczaj podczas alarmów ćwiczebnych nie używaliśmy prawdziwych kodów startowych, co pozwalało na spokojniejsze przeprowadzanie procedur. Z drugiej jednak strony cholernie ułatwiało przełamanie się, mieliśmy bowiem niezachwianą pewność, że naciskając czerwony guzik, nie rozpętamy piekła na Ziemi. Sztabowcy twierdzili od lat, że takie zabawy nie są w stanie odwzorować warunków bojowych i dlatego należy koniecznie je zmienić. Żeby wszystkie alarmy, w tym próbne, wyglądały jak ten dzisiejszy...
Wiedziałem o tym, jak chyba wszyscy w naszej bazie i chociaż nie dotarła do nas żadna wiadomość o zmianie procedur, liczyłem w skrytości ducha, że ktoś gdzieś na górze, może nawet w Białym Domu, wpadł na pomysł, iż nadszedł czas, aby „realnie” przetestować sprawność systemów obrony. Tak... To wydawało mi się, zważywszy na przebieg zdarzeń, całkiem prawdopodobne. W dwa tysiące dwudziestym szóstym, tuż po zakończeniu kryzysu tajwańskiego, przeprowadzono podobne ćwiczenia. Podmieniono wtedy wszystkie kody dostępu w tajemnicy przed personelem baz rakietowych, z wyjątkiem najwyższego dowództwa, i przeprowadzono alarm bojowy, do odpalenia rakiet włącznie, symulując eskalację istniejącego w rzeczywistości konfliktu. Po pięciu dobach niewyobrażalnego stresu, po czterdziestu godzinach utrzymywania Defcon 2, karmieni obrazami miliona chińskich żołnierzy wyruszających w morze, ludzie zamknięci w bazach rakietowych nie mogli mieć złudzeń – oni WIEDZIELI, CO oznacza ten rozkaz. Podobno tylko szesnaście procent zespołów dyżurujących zdecydowało się na użycie kluczy.
Szesnaście procent... I to długo po upływie regulaminowych dwóch minut.
To był moment zwrotny dla strategów z Pentagonu.
Pamiętałem doskonale, jaka burza rozpętała się w Waszyngtonie, gdy te dane ujrzały światło dzienne. Poleciały głowy, całe morze głów. Mówiono nawet o zautomatyzowaniu całego systemu, ale prezydent miała jaja, nie uległa naciskom doradców i po burzliwych debatach zdecydowano zachować status quo. Nadal człowiek miał zdecydować o zagładzie swojego gatunku. Do dzisiaj uważałem to za słuszne, lecz...
Spojrzałem znów na Susan. Była blada, bardzo blada, za moment mogła się załamać.
– Sue, pamiętasz dwa tysiące dwudziesty szósty? – zapytałem.
Skinęła głową.
– Wydaje mi się, że dzisiaj mamy do czynienia z czymś podobnym.
Zerknęła na mnie i zobaczyłem wyraźnie, że drżą jej kąciki ust.
– Myślisz... że to jest test? – Nie zapanowała do końca nad głosem, choć bardzo się starała.
– Nie myślę, ja to wiem. – Musiałem ją uspokoić za wszelką cenę. – Kto mógłby nas zaatakować bez ostrzeżenia? Chińczycy? Rosjanie? Po jaką cholerę? Przecież to nie dwudziesty wiek...
– Nie, to nie dwudziesty wiek...
Spodziewałem się, że uczepi się każdej myśli, która pozwoli jej odrzucić powagę sytuacji, i nie pomyliłem się.
– Pomyśl logicznie, Sue. Od czasu wojny z Iranem mamy cholernie nudną służbę. Sześć pieprzonych lat totalnego spokoju. Korea stała się oazą zjednoczonej szczęśliwości, Rosja jest zbyt zajęta lizaniem ran, a Chiny wciąż nie przetrawiły Tajwanu.
– Wiesz, Adamie... – Moje słowa wreszcie zaczęły do niej docierać. – Przed wyjściem na tę zmianę oglądałam wiadomości. Jutro jedziemy z dzieciakami Helen do Disneylandu w Anaheim, chciałam zobaczyć prognozy pogody. Na CNN nie było żadnej wzmianki o konflikcie czy wzroście napięcia...
– Sama widzisz. – Pozwoliłem sobie na łagodny uśmiech, choć nie byłem w nastroju do żartów. – Podejdźmy do tego spokojnie, Sue. Zobaczysz, za chwilę dostaniemy odwołanie tego kurewskiego alarmu.
Tym razem nie miałem racji. Odwołanie nie przyszło. Nie minęło dwadzieścia sekund od momentu, gdy wypowiedziałem ostatnie słowa, a wszystkie ekrany ożyły, wypełniając się kolejnymi rzędami cyfr. Nie wierzyłem własnym oczom.
Defcon 1!
Do silosów popłynęły z powierzchni potwierdzenia celów, kody dla poszczególnych głowic, na koniec dostaliśmy rozkazy natychmiastowego odpalenia. Teraz i ja poczułem zimny pot ściekający po plecach.
– Przechodzimy na taktyczny. – Wydałem polecenie, obawiając się, że Susan go nie wykona, ale ku mojemu zdziwieniu główny ekran natychmiast wypełnił się znajomymi liniami i symbolami.
– Klucz – rozpiąłem kombinezon i zerwałem łańcuszek, na którym miałem zawieszoną kartę magnetyczną zwaną potocznie, na pamiątkę dawnych czasów, „kluczem”. Trzymając ją w ręce, popatrzyłem na Susan. Wahała się, lecz gdy skinąłem głową, sięgnęła trzęsącymi się rękami do zamka błyskawicznego.
– Odpalenie na trzy – powtórzyłem komendę, której nigdy nie chciałem wypowiadać na poważnie.
– Na trzy – usłyszałem krótką odpowiedź.
– Jeden.
– Jeden... – powtórzyła za mną, jakby cierpiała na echolalię.
– Dwa.
– Dwa... – Jej głos wyraźnie zadrżał.
– Trzy. – Mimo że przeciągnąłem klucz przez czytnik, ekran monitora pozostał czarny. Spojrzałem na Susan. Trzymała kartę w szczelinie, ale nie wykonała ostatniego ruchu.
– Sue! – powiedziałem, starając się, aby zabrzmiało to nagląco. – Wykonaj rozkaz!
Pokręciła głową.
– Oszalałaś?! – Teraz już krzyczałem. – Odmawiasz wykonania rozkazu?!
– To nie może być prawda...
– Nie nam to oceniać! Wykonaj rozkaz!
– Nie! – odparła krótko i stanowczo.
Poczułem, że tracę nad nią kontrolę.
– Susan, nie wiem, co ci się roi w głowie, ale wiedz jedno: ci na górze wyprują z nas... a zwłaszcza z ciebie wszystkie flaki, kiedy dowiedzą się, że zawiodłaś.
– Jeśli wykonam rozkaz, skażę na śmierć miliony ludzi. Setki milionów...
– Jeśli to nie są manewry, właśnie skazujesz na śmierć setki milionów Amerykanów!
– To nie tak, Adamie... Jeśli to jest prawdziwa wojna, odpalenie naszych rakiet nie uratuje ani jednego istnienia. Ja po prostu nie mogę...
Niech to szlag. Reakcja jak z podręcznika. Lata szkoleń, a i tak nie wytrzymała napięcia i świadomości, że uczestniczy w zniszczeniu wszelkiego życia na planecie. Musiałem zagrać va banąue, choć prawdę powiedziawszy, też znajdowałem się blisko granicy wytrzymałości.
– Sue, powiedz szczerze, ufasz mi?
– Tak.
– Zatem posłuchaj uważnie, co ci powiem. Nie mamy pewności, czy to jest prawdziwy alarm czy tylko niestandardowe ćwiczenia, prawda?
– Prawda – powtórzyła jak automat.
– Właśnie. – Zaczerpnąłem głęboko powietrza i poszedłem za ciosem: – Jestem pewien, że bierzemy udział w teście podobnym do tego z roku dwa tysiące dwudziestego szóstego. A nawet jeśli się mylę, aktywując kody odpalenia, wcale nie bierzesz na siebie odpowiedzialności za to, co nastąpi. Po pierwsze, nie ty podjęłaś tę decyzję...
– Naprawdę? – Choć miała opuszczoną głowę, widziałem, że kąciki jej ust wędrują w górę.
– Susan, wiesz równie dobrze jak ja, że na pięćdziesiąt dwa bunkry dowodzenia tylko szesnaście ma połączenie z wyrzutniami rakiet. I nikt nie wie, które z nich w danym momencie sterują całym systemem. Dobrze mówię?
– Dobrze. – Nadal na mnie nie patrzyła, ale zauważyłem, że z jej twarzy ustępuje napięcie.
Chwyciła haczyk. Punkt dla mnie. Żeby wygrać, musiałem delikatnie doprowadzić sprawę do finału.
– Wyniki testu z czasów kryzysu tajwańskiego dowiodły, że mało kto podejmie się zgładzenia milionów ludzkich istnień. Dlatego dowództwo postanowiło skorzystać z opcji plutonu egzekucyjnego. Pamiętasz tę zasadę? Kilkunastu żołnierzy strzela, ale tylko dwóch, trzech używa ostrej amunicji. Nikt nie ma pewności, że zabił. Wszyscy mają za to nadzieję, że ktoś inny był katem. – Mówiąc te słowa, zaczynałem błogosławić człowieka, który wpadł na tak szatański pomysł. – Susan, podobnie jest z nami. Pewnie nawet nie ma znaczenia, czy użyjesz swojej karty czy nie. Rakiety i tak polecą. My tylko dbamy o gotowość bojową naszych silosów, kody są dublowane, nadejdą z paru miejsc równocześnie. Jeśli to prawdziwa wojna, twój sprzeciw się nie liczy, ale jeśli mamy do czynienia z ćwiczeniami, właśnie marnujesz sobie życie. Wypieprzą cię na zbity pysk, a ja pewnie polecę zaraz za tobą. Zero odprawy, zero szans na przyzwoitą robotę, wilczy bilet na długie lata, pod warunkiem, że nie wsadzą nas do więzienia za zdradę. Naprawdę tego chcesz? Marzy ci się spanie w kartonach gdzieś w East LA?
– Może masz rację...
– Mam rację, Susan – przerwałem jej bez ceregieli.
Wreszcie spojrzała na mnie, zauważyłem, że ma łzy w oczach.
– Odpalamy na trzy – powtórzyłem rozkaz.
– Na trzy – potwierdziła.
– Raz.
– Dwa.
– Trzy – tym razem nasze głosy zlewały się w jedno.
Znikające linie kodu na monitorach potwierdzały wykonanie rozkazu. Zabrało nam to sześć minut dwadzieścia sekund, a więc ponad trzy razy dłużej, niż zakładał regulamin.
Lepiej późno niż wcale, powiadają.
Otarłem pot z czoła. Pomimo pracującej pełną parą klimatyzacji nagle w centrali zrobiło się duszno. Miałem cholerną nadzieję, że za sekundę zobaczę komunikat obwieszczający koniec ćwiczeń. A jeśli nie... Ja też chciałem wierzyć, że byliśmy tylko pionkami w tej grze, że ci na górze zadecydowali o wszystkim, a nam przyszło tylko, pełnić rolę statystów. Chociaż użyłem klucza, chociaż namówiłem do tego Sue, nie dopuszczałem do siebie myśli, że oto wypuściliśmy na wolność szesnastu lśniących, smukłych jeźdźców apokalipsy.
– Amen. – Usłyszałem szept Susan, ledwie zapadła cisza.
Oboje wpatrywaliśmy się w ekran taktyczny. Na razie nic się nie działo, oczami wyobraźni widziałem jednak na połyskującej matowo czerni potwierdzenie zdania testu, gdy wtem na górnej krawędzi mapy pojawiły się trójkątne symbole. Jeden, drugi, piąty, szybko straciłem rachubę. Naprzeciw nim mknęły z centrum mapy nie mniej liczne znaczki.
– Nadal sądzisz, że to ćwiczenia? – szepnęła Sue.
– Nie wiem – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Nic już nie wiem.
– Mamy potwierdzenie, czyje to rakiety? – zapytała.
Sprawdziłem odczyty trajektorii.
– Idą znad bieguna i od wschodu. To Rosjanie.
– Rosjanie?
Tym razem nie odpowiedziałem. Wpatrywałem się w ekran, który przypominał mi obraz z archaicznej gry wideo, jaką mieliśmy wieki temu w Kansas City. Nie pamiętałem dokładnie jej tytułu. „Missile Command” czy jakoś tak... W każdym razie człowiek projektujący grafikę naszego ekranu taktycznego musiał być fanem tej gry. Linie przedstawiające tory nadlatujących rakiet wydłużały się wolno, lecz nieustannie. Zbyt wolno. Nasze pociski przechwytujące powinny je dopaść jeszcze nad terytorium Kanady. Sto, może nawet dwieście mil od granicy. Czekałem na wynik tego starcia, zaciskając nerwowo dłonie na wytartych oparciach fotela.
W księgarniach jeszcze w tym roku!