The Prison Healer. Tom 2. Złota klatka - Lynette Noni - ebook

The Prison Healer. Tom 2. Złota klatka ebook

Noni Lynette

4,5
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Lynette Noni to mistrzyni opowieści. Must read dla wszystkich, którzy kochają fantasy!”

Sarah J. Maas

Mroczny i zagadkowy drugi tom trylogii „The Prison Healer”.

Kiva Meridan zamienia jedną klatkę na drugą, gdy z ciężkiego więzienia trafia do najeżonego niebezpieczeństwami pałacu.

Wyszła z opresji obronną ręką. Przetrwała pobyt w Zalindovie, a do tego sprostała wyzwaniom, którym nie miała prawa podołać. Teraz musi nie tylko przeżyć, ale i dokonać zemsty. Przez dziesięć lat pragnęła tylko wrócić do rodziny i ukarać ludzi odpowiedzialnych za jej nieszczęście. Gdy jednak uciekła z Zalindovu, jej misja ogromnie się skomplikowała.

Kiva rozpoczyna nowe życie w stolicy, gdzie się dowiaduje, ilu cierpień doświadczyli jej bliscy i jak bardzo zmieniły się ich przekonania. Wkrótce wychodzi na jaw, że nie tylko wrogowie, ale i członkowie rodziny mają przed nią tajemnice.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 566

Oceny
4,5 (48 ocen)
29
16
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Joanna0409

Nie oderwiesz się od lektury

świetna!
00
jvliq0

Nie oderwiesz się od lektury

Mocny szok
00
Kurczaczek74

Dobrze spędzony czas

Ma pewne wady YA, ale nadal czyta się świetnie.
00
Dusia1416

Nie oderwiesz się od lektury

polecam.
00
majowy_wiatr

Z braku laku…

2/5
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału GIL­DED CAGE
Co­py­ri­ght © 2021 by Ly­nette Noni Co­py­ri­ght © 2024 for the Po­lish trans­la­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Co­ver de­sign © 2021 by Jim Tier­ney
Opra­co­wa­nie pol­skiej wer­sji okładki i map, skład i ła­ma­nieRa­do­sław Stęp­niak
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ścialbo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie­pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, na­by­wasz książki le­gal­nie i nie udo­stęp­niasz ich pu­blicz­nie, np. w In­ter­ne­cie. Dzię­ku­jemy za to, że w ten spo­sób wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać ich książki.
ISBN 978-83-8265-929-0
Must Read jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Mamy –

za pin­gwina

PRO­LOG

Ucie­kali.

Mu­sieli ucie­kać.

Noc była ciemna, zimno prze­ni­kało ich do szpiku ko­ści, a jed­nak nie mo­gli się za­trzy­mać, bo czuli od­dech śmierci na karku.

– Mamo, do­kąd...

– Ci­chutko, ko­cha­nie – prze­rwała ko­bieta córce, oglą­da­jąc się przez ra­mię, żeby spraw­dzić, czy ktoś na­dal ich goni.

– Ale co z tatą? – wy­szep­tał chłop­czyk. – Co z...

– Ciii – ucięła ko­bieta.

Moc­niej chwy­ciła jego dłoń i po­cią­gnęła go za sobą.

Chło­piec i jego star­sza sio­stra umil­kli, wy­czu­wa­jąc po­śpiech matki i wi­dząc nieme łzy, które pły­nęły po jej po­licz­kach i po­ły­ski­wały w świe­tle księ­życa.

Bie­gli da­lej. Nikt nie mó­wił ani o tych, któ­rych zo­sta­wili, ani o tym, co prze­pa­dło tego wie­czoru.

Za każ­dym ra­zem gdy ko­bieta opusz­czała po­wieki, przed jej oczami po­ja­wiał się ob­raz pło­ną­cego ro­dzin­nego domu, a także męża i naj­młod­szej córki od­cią­ga­nych przez kró­lew­skich straż­ni­ków, naj­młod­szego syna...

Z jej gar­dła wy­do­był się szloch, za­nim zdą­żyła go stłu­mić.

Jej syn nie żył.

Nie żył.

Ko­bieta przy­gry­zła ję­zyk, żeby znowu nie za­łkać. Na szczę­ście na jej po­le­ce­nie dwoje star­szych po­zo­stało w ukry­ciu, pod­czas gdy ona za­kra­dła się z po­wro­tem, żeby oce­nić sy­tu­ację. Dzięki temu nie wi­dzieli tego, co już na za­wsze miało prze­śla­do­wać ją w kosz­ma­rach.

Mie­cza prze­szy­wa­ją­cego drobną pierś jej syna.

Męża bła­ga­ją­cego o po­moc.

Córki, która z krzy­kiem usi­ło­wała chwy­cić i oca­lić brata.

Było jed­nak za późno.

– Mamo, to boli.

Sły­sząc ci­chy jęk chłopca, po­lu­zo­wała uścisk.

– Prze­pra­szam – szep­nęła.

Dła­wiona przez falę emo­cji, nie mo­gła się zdo­być na nic wię­cej.

Go­dzi­nami szli brze­giem krę­tej rzeki Al­don, ani na chwilę nie zwal­nia­jąc i nie­ustan­nie oglą­da­jąc się za sie­bie, żeby spraw­dzić, czy ktoś po­dąża ich tro­pem. Ni­g­dzie nie było śladu straż­ni­ków, ale ko­bieta nie za­ry­zy­ko­wała od­po­czynku, do­póki nie zna­leźli się u sa­mych stóp gór Ar­mine, z dala od cy­wi­li­za­cji. Po­wie­dziano jej, że jest tam kry­jówka, miej­sce, w któ­rym znaj­dzie schro­nie­nie, gdyby ją i jej bli­skich spo­tkało coś złego.

Kiedy te słowa pa­dły na targu z ust nie­zna­jo­mego w pe­le­ry­nie, ro­ze­śmiała się, jakby to był żart. Oświad­czyła, że nie ma po­ję­cia, dla­czego jej ro­dzina mia­łaby kie­dy­kol­wiek zna­leźć się w nie­bez­pie­czeń­stwie. Do­dała, że po­kor­nie służą lu­dziom: jej mąż jest uzdro­wi­cie­lem, a ona od­daną żoną i matką.

Nie miała po­ję­cia, jak ją wy­tro­pili. La­tami po­zo­sta­wała w ukry­ciu, przez całe ży­cie trzy­ma­jąc w se­kre­cie, czyja krew pły­nie w jej ży­łach.

Nie­któ­rzy mó­wili, że to krew zdraj­ców.

Inni, że krew kró­lów.

Ro­biła, co mo­gła, żeby igno­ro­wać po­gło­ski o ro­sną­cej gru­pie bun­tow­ni­ków szu­ka­ją­cych po­tom­ków dawno za­gi­nio­nego króla. Przy­jęła nowe na­zwi­sko i stała się in­nym czło­wie­kiem. Ni­czego nie pra­gnęła bar­dziej niż spo­koj­nego ży­cia z uko­chaną ro­dziną.

Tego wie­czoru bru­tal­nie ode­brano jej po­łowę tej ro­dziny.

Coś w niej pę­kło, gdy na to pa­trzyła i nie mo­gła nic zro­bić.

Już ni­gdy nie chciała czuć się tak bez­rad­nie.

Już ni­gdy nie za­mie­rzała do­pu­ścić do tego, żeby czuć się tak bez­rad­nie.

Wła­śnie z tego po­wodu, kiedy wraz z dwójką po­zo­sta­łych dzieci do­tarła do kry­tego słomą domu głę­boko w za­śnie­żo­nych la­sach, pod­jęła de­cy­zję.

Trzy­krot­nie za­ło­mo­tała zdrę­twiałą pię­ścią w drew­niane drzwi, nim się otwo­rzyły. W świe­tle lu­mi­nio­wych lamp zo­ba­czyła czło­wieka w pe­le­ry­nie, któ­rego spo­tkała na tar­go­wi­sku, a także grupkę in­nych lu­dzi. Wszy­scy sie­dzieli przy ko­minku i zer­kali z cie­ka­wo­ścią w kie­runku nowo przy­by­łych.

– Co za nie­spo­dzianka – ode­zwał się męż­czy­zna w pe­le­ry­nie, wpusz­cza­jąc ko­bietę i dwójkę jej roz­dy­go­ta­nych dzieci.

Spod czę­ściowo ścią­gnię­tego kap­tura wy­glą­dała znisz­czona twarz. Ko­bieta spoj­rzała szma­rag­do­wymi oczami w jego oczy, po czym moc­niej przy­tu­liła syna i córkę.

– Zja­wi­li­śmy się, żeby do was do­łą­czyć – oświad­czyła.

Lu­dzie w po­miesz­cze­niu za­marli jak po­sągi, je­dy­nie męż­czy­zna w pe­le­ry­nie prze­chy­lił głowę.

– Do­łą­czyć? – po­wtó­rzył.

– Wiem, kim je­ste­ście i kogo szu­ka­cie – po­wie­działa śmiało. – Nie uda wam się beze mnie.

Męż­czy­zna uniósł brwi. W po­miesz­cze­niu za­pa­dła ci­sza, jakby wszy­scy wstrzy­mali od­dech.

– Czego chcesz w za­mian?

Ko­bieta przy­po­mniała so­bie wszystko, przez co prze­szła tej nocy. Na­dal sły­szała krzyki, wi­działa krew.

– Ze­msty – wy­szep­tała krótko.

Na twa­rzy męż­czy­zny wy­kwitł uśmiech, a on sam ukło­nił się ni­sko.

– A za­tem wejdź, Tildo Co­ren­tine – oświad­czył, a lu­dzie za nim wstali i rów­nież się ukło­nili. – Twoi bun­tow­nicy od dawna na cie­bie cze­kają.

Ko­bieta, od­rzu­ca­jąc resztki wąt­pli­wo­ści, wraz z nie­liczną garstką swo­jej ro­dziny prze­stą­piła próg chaty. Już nie miała na­zy­wać się Tilda Me­ri­dan, ani nie za­mie­rzała wy­pie­rać się po­cho­dze­nia swo­jego i dzieci.

Krwi zdraj­ców.

Kró­lew­skiej krwi.

Tilda była zde­cy­do­wana wy­peł­nić tre­ścią jedno i dru­gie – zdra­dzić swoje wie­lo­let­nie prze­ko­na­nia i za­wal­czyć o to, co jej się na­le­żało z mocy prawa.

Nic nie mo­gło zmie­nić wy­da­rzeń tego wie­czoru, ale Tilda Co­ren­tine po­sta­no­wiła, że nie po­zwoli, żeby spraw­com uszło to pła­zem, choćby ją miało pie­kło po­chło­nąć. I że do­kona ze­msty w taki czy inny spo­sób, bez względu na koszt.

ROZ­DZIAŁ

PIERW­SZY

Męż­czy­zna był mar­twy.

Kiva Me­ri­dan, znana nie­licz­nym jako Kiva Co­ren­tine, wpa­try­wała się w zwłoki, zwra­ca­jąc szcze­gólną uwagę na za­pad­nięte po­liczki i po­pie­latą skórę. Sto­pień wzdę­cia wska­zy­wał na to, że męż­czy­zna od­szedł w za­światy trzy do czte­rech dni wcze­śniej, czyli na tyle dawno, żeby czuć było od niego woń śmierci, choć oznaki roz­kładu jesz­cze się nie po­ja­wiły.

– Męż­czy­zna w śred­nim wieku, prze­cięt­nego wzro­stu i bu­dowy, wy­do­byty z rzeki Se­rin dzi­siaj wcze­snym ran­kiem – re­fe­ro­wała uzdro­wi­cielka Mad­dis, wy­raź­nie ar­ty­ku­łu­jąc każde słowo. – Kto ze­chce od­gad­nąć przy­czynę śmierci?

Kiva mil­czała, pa­mię­ta­jąc, że wolno jej prze­by­wać w ste­ryl­nie czy­stej sali sek­cyj­nej je­dy­nie w roli ob­ser­wa­torki.

– Nikt? – po­na­gliła stu­den­tów uzdro­wi­cielka Mad­dis. Wszy­scy stło­czyli się wo­kół zwłok le­żą­cych na me­ta­lo­wym stole na środku nie­wiel­kiego po­miesz­cze­nia. – No­wi­cjusz Wal­don?

Młody czło­wiek w du­żych oku­la­rach za­mru­gał jak sowa.

– Hm, uto­nął?

– Osza­ła­mia­jąca umie­jęt­ność de­duk­cji – oświad­czyła Mad­dis z iro­nią, po czym od­wró­ciła się do stu­dentki obok. – No­wi­cjuszka Qu­inn?

Młoda ko­bieta na­tych­miast się zgar­biła.

– Może za­wał? – wy­szep­tała nie­mal nie­sły­szal­nie. – Albo... albo udar?

Uzdro­wi­cielka Mad­dis po­stu­kała czub­kiem palca o usta.

– Nie­wy­klu­czone. Ktoś jesz­cze?

Kiva prze­stą­piła z nogi na nogę, czym ścią­gnęła na sie­bie uwagę uzdro­wi­cielki.

– A nasz gość? – Słowa Mad­dis spra­wiły, że wszy­scy wbili wzrok w Kivę. – Panna Me­ri­dan, tak?

Za­chę­cona tym, że star­sza uzdro­wi­cielka rzuca jej wy­zwa­nie, Kiva stłu­miła lęk i po­de­szła bli­żej de­nata, po czym unio­sła jego bez­władną dłoń i wska­zała smugi pod pa­znok­ciami.

– Prze­bar­wie­nie w tym miej­scu świad­czy o za­bu­rze­niu im­mu­no­lo­gicz­nym. Za­pewne cho­ro­wał na sy­fi­nus albo kre­ta­mot – oznaj­miła. W prze­szło­ści dia­gno­zo­wała już po­dobne przy­padki. – Nie­le­czone mogą pro­wa­dzić do na­głego obrzmie­nia na­czyń krwio­no­śnych. – Zer­k­nęła na dwoje we­zwa­nych do od­po­wie­dzi no­wi­cju­szy. – I Wal­don, i Qu­inn się nie mylą. Naj­praw­do­po­dob­niej miał za­wał serca albo udar mó­zgu, spo­wo­do­wany nie­zdia­gno­zo­waną cho­robą, po czym wpadł do rzeki i uto­nął. – Pu­ściła rękę męż­czy­zny. – Ale tylko pełna sek­cja może to po­twier­dzić.

Pe­łen apro­baty uśmiech roz­świe­tlił po­marsz­czone ciemne ob­li­cze na­czel­nej uzdro­wi­cielki.

– Trafna ob­ser­wa­cja – po­chwa­liła Kivę, po czym wy­gło­siła wy­kład o po­wszech­no­ści cho­rób układu od­por­no­ścio­wego.

Kiva słu­chała jed­nym uchem, na­dal nie mo­gąc uwie­rzyć w to, gdzie się znaj­duje.

Tra­fiła do Aka­de­mii Si­lver­thorn, naj­słyn­niej­szej aka­de­mii uzdro­wi­ciel­skiej w Eva­lo­nie, a zda­niem nie­któ­rych, w ca­łym Wen­de­rallu.

Gdy Kiva była dziec­kiem, jej oj­ciec czę­sto mó­wił o Si­lver­thor­nie. Do­ra­stał w mie­ście Fel­la­rion, ale wy­ko­rzy­sty­wał każdy pre­tekst, żeby od­wie­dzać Val­le­nię i ukrad­kiem wśli­zgi­wać się na za­ję­cia w aka­de­mii. Naj­bar­dziej ża­ło­wał, że ni­gdy nie prze­niósł się na te­ren mia­steczka aka­de­mic­kiego i nie pod­jął stu­diów. Za­miast tego zo­stał prak­ty­kan­tem u mi­strza uzdro­wi­ciela bli­żej domu – było to godne sza­cunku sta­no­wi­sko, ale nie mo­gło się rów­nać ze stu­dio­wa­niem w Si­lver­thor­nie.

Ce­lem ży­cia Fa­rana stała się po­moc lu­dziom. Kiva odzie­dzi­czyła po nim to po­dej­ście do tego stop­nia, że na­wet uwię­ziona w kosz­ma­rze wy­ko­rzy­sty­wała wszystko, czego jej na­uczył, do po­prawy ja­ko­ści ży­cia in­nych.

Za­sę­piła się na wspo­mnie­nie dłu­gich lat, które miała już za sobą. Spę­dziła de­kadę za gru­bymi wa­pien­nymi mu­rami i bra­mami nie do po­ko­na­nia.

W wię­zie­niu Za­lin­dov.

Dla więk­szo­ści ska­za­nych był to wy­rok śmierci, ale Kiva prze­żyła i te­raz zna­la­zła się tu­taj, w sa­mym sercu ma­rze­nia swo­jego ojca, choć po­winna być gdzie in­dziej. Gdzie­kol­wiek in­dziej.

Nic nie uspra­wie­dli­wiało jej dzi­siej­szego za­cho­wa­nia, ale kiedy nada­rzyła się spo­sob­ność wi­zyty w Si­lver­thor­nie, nie zdo­łała się po­wstrzy­mać mimo świa­do­mo­ści, że jej wła­sne pra­gnie­nia po­winny znaj­do­wać się na sa­mym dole li­sty prio­ry­te­tów.

Mi­nęło sześć ty­go­dni, od­kąd ucie­kła z Za­lin­dovu. Sześć ty­go­dni od od­kry­cia, że na­stępca tronu po­mógł utrzy­mać ją przy ży­ciu w trak­cie śmier­tel­nie nie­bez­piecz­nej próby prze­trwa­nia, zło­żo­nej z czte­rech za­dań zwią­za­nych z ży­wio­łami. Pod­jęła się tego wy­zwa­nia, żeby ra­to­wać ży­cie Zbun­to­wa­nej Kró­lo­wej, Tildy Co­ren­tine.

Swo­jej matki.

Te wy­siłki speł­zły na ni­czym, gdyż Tilda zgi­nęła pod­czas bru­tal­nych wię­zien­nych za­mie­szek. Zbun­to­wana Kró­lowa stra­ciła ży­cie, ale Kiva wraz z dwoj­giem star­szego ro­dzeń­stwa kon­ty­nu­owała jej dzieło. We trójkę za­mie­rzali ze­mścić się za to, co ode­brano im wiele po­ko­leń wcze­śniej, i od­zy­skać tron Eva­lonu dla rodu Co­ren­tine’ów.

Pro­blem po­le­gał jed­nak na tym, że Kiva nie miała po­ję­cia, jak od­na­leźć brata i sio­strę. Je­dyną wska­zówką, którą dys­po­no­wała, była za­szy­fro­wana no­tatka, prze­jęta przez nią jesz­cze w Za­lin­do­vie, z jed­nym sło­wem: Oakhol­low.

To mia­steczko le­żało za­le­d­wie pół go­dziny drogi od Val­le­nii, ale Kiva nie miała chwili dla sie­bie, od­kąd przy­była do sto­licy dwa dni wcze­śniej. Po­przed­nie ty­go­dnie spę­dziła w sercu gór Ta­ne­stra, cze­ka­jąc na wio­senne roz­topy. Pierw­sza oka­zja, żeby wy­mknąć się z pa­łacu, po­ja­wiła się wła­śnie dzi­siaj. Za­miast jed­nak ją wy­ko­rzy­stać i od­szu­kać za­gi­nione ro­dzeń­stwo, Kiva po­sta­no­wiła speł­niać wła­sne ma­rze­nia.

Tilda Co­ren­tine by się wście­kła.

Fa­ran Me­ri­dan byłby za­chwy­cony.

Kiva wy­brała ma­rze­nie ojca, bo do­szła do wnio­sku, że kru­cjata matki może jesz­cze po­cze­kać.

Gdy tego ranka po­dej­mo­wała de­cy­zję, drę­czyły ją wy­rzuty su­mie­nia, lecz jej lęk, prze­ja­wia­jący się uci­skiem w żo­łądku, nieco osłabł. Nie miała po­wodu de­ner­wo­wać się spo­tka­niem z ro­dzeń­stwem, ale... dzie­sięć lat to szmat czasu. Nie była już bez­tro­skim dziec­kiem, więc za­kła­dała, że i oni się zmie­nili. Zbyt wiele spo­tkało ich wszyst­kich.

Po­zo­sta­wała jesz­cze kwe­stia ich pla­nów...

Pod­sko­czyła, gdy w jej my­śli wdarł się dźwięk dzwon­ków. Tak re­ago­wała po la­tach spę­dzo­nych na na­słu­chi­wa­niu naj­cich­szych od­gło­sów, które mo­gły zwia­sto­wać jej śmierć. Nie tkwiła już jed­nak w Za­lin­do­vie, a spo­kojne dzwo­nie­nie, od­bi­ja­jące się echem od ścian ste­ryl­nej sali sek­cyj­nej, ozna­czało je­dy­nie ko­niec lek­cji.

Uzdro­wi­cielka Mad­dis po­że­gnała się ze stu­den­tami w nie­ska­zi­tel­nie bia­łych sza­tach, któ­rzy po­śpiesz­nie spi­sy­wali ostat­nie słowa no­ta­tek.

– I pa­mię­taj­cie! – za­wo­łała, gdy ru­szyli do drzwi. – Osoby za­mie­rza­jące spę­dzić week­end na świę­to­wa­niu niech nie li­czą na li­tość w po­nie­dzia­łek, je­śli za­nadto od­da­dzą się li­ba­cji. Po­trak­tuj­cie to jako ostrze­że­nie – do­dała zu­peł­nie bez prze­ko­na­nia, a jej szare oczy ło­bu­zer­sko bły­snęły.

Co od­waż­niejsi stu­denci od­po­wie­dzieli jej uśmie­chem, nim wy­szli z sali.

– Panno Me­ri­dan, można na słowo? – usły­szała na­gle idąca za nimi Kiva.

Przy­sta­nęła na progu po­miesz­cze­nia.

– Tak, na­czelna uzdro­wi­cielko?

Użyła for­mal­nego ty­tułu, który na­le­żał się Mad­dis nie tylko ze względu na jej wiek i do­świad­cze­nie, ale i na to, że pia­sto­wała za­szczytną funk­cję dy­rek­torki Aka­de­mii Si­lver­thorn.

– Nie­wiele osób za­uwa­ży­łoby prze­bar­wie­nie u na­sady pa­znokci tak szybko jak pani – oznaj­miła Mad­dis, na­kry­wa­jąc de­nata prze­ście­ra­dłem. – A jesz­cze mniej wśród tych bez sto­sow­nego prze­szko­le­nia. – Pod­nio­sła wzrok i spoj­rzała Ki­vie w oczy. – Zro­biła pani na mnie wra­że­nie.

– Dzię­kuję – wy­mam­ro­tała Kiva z za­kło­po­ta­niem.

– Fa­ra­nowi Me­ri­da­nowi też kie­dyś udała się ta sztuka.

Kiva mo­men­tal­nie za­po­mniała o skrę­po­wa­niu.

Uzdro­wi­cielka Mad­dis uśmiech­nęła się do niej, a jej zmarszczki się po­głę­biły.

– Wie­dzia­łam, czyją jest pani córką już w chwili, gdy sta­nęła pani w drzwiach.

Kiva nie była pewna, czy ucie­kać, czy też zo­stać i się prze­ko­nać, co uzdro­wi­cielka ma do po­wie­dze­nia. Nie mu­siała długo cze­kać.

– Jak się miewa pani oj­ciec? – spy­tała Mad­dis. – Na­dal ra­tuje świat, le­cząc pa­cjenta za pa­cjen­tem?

Mi­lion od­po­wie­dzi ci­snęło się Ki­vie na usta, ale od­parła je­dy­nie:

– Zmarł dzie­więć lat temu.

Mad­dis na­tych­miast się za­chmu­rzyła.

– Och, przy­kro mi to sły­szeć – po­wie­działa.

Kiva tylko ski­nęła głową. Nie za­mie­rzała zdra­dzać, jak i gdzie zmarł oj­ciec.

Na­czelna uzdro­wi­cielka od­kaszl­nęła i oznaj­miła:

– Pani oj­ciec był moim naj­lep­szym stu­den­tem – na­tu­ral­nie je­śli zi­gno­ru­jemy fakt, że tak na­prawdę wcale nie stu­dio­wał w Si­lver­thor­nie. Młody Fa­ran Me­ri­dan nie­ustan­nie wśli­zgi­wał się na moje za­ję­cia, za­cho­wu­jąc się jak nie­opie­rzony no­wi­cjusz. – Prych­nęła z roz­ba­wie­niem. – Tak do­brze się za­po­wia­dał, że ni­gdy nie do­nio­słam na niego ów­cze­snej na­czel­nej uzdro­wi­cielce, która z pew­no­ścią za­bro­ni­łaby mu wstępu na te­ren aka­de­mii. Ktoś z tak in­tu­icyj­nym ta­len­tem za­słu­żył na to, żeby po­głę­biać swoje umie­jęt­no­ści. Tak wtedy uwa­ża­łam. – Umil­kła. – Te­raz też tak są­dzę.

Na wi­dok spoj­rze­nia Mad­dis Kiva wstrzy­mała od­dech.

– Śmierć Fa­rana to tra­ge­dia, ale cie­szy mnie, że zna­lazł godną sie­bie na­stęp­czy­nię – cią­gnęła uzdro­wi­cielka. – Je­śli pani chce, chęt­nie przyjmę pa­nią na stu­dia w Si­lver­thor­nie. Nie musi pani się za­kra­dać na za­ję­cia.

Kiva otwie­rała i za­my­kała usta jak ryba. Stu­dia w Si­lver­thor­nie by­łyby speł­nie­niem jej ma­rzeń. Tyle mo­głaby się tu na­uczyć... Po­czuła, że ma łzy w oczach.

Po chwili na­pły­nęło ich jesz­cze wię­cej, bo wie­działa, że nie może przy­jąć za­pro­sze­nia.

Matka nie żyje.

Jadę do Val­le­nii.

Pora od­zy­skać kró­le­stwo.

Ucie­ka­jąc z Za­lin­dovu, Kiva na­pi­sała ten list do brata i sio­stry, a te­raz mu­siała trzy­mać się swo­ich de­kla­ra­cji, na­wet je­śli ozna­czało to wy­rze­cze­nie się wła­snych am­bi­cji na rzecz ro­dziny.

– Pro­szę to prze­my­śleć – po­wie­działa uzdro­wi­cielka Mad­dis, kiedy Kiva mil­czała. – Jak długo pani ze­chce. Ta pro­po­zy­cja po­zo­sta­nie otwarta.

Mru­ga­jąc, żeby od­pę­dzić łzy, Kiva już miała od­mó­wić, ale kiedy w końcu się ode­zwała, od­parła je­dy­nie:

– Za­sta­no­wię się nad tym.

Mimo tych słów zda­wała so­bie sprawę, że Si­lver­thorn nie jest jej pi­sany. Mad­dis cof­nę­łaby za­pro­sze­nie, gdyby tylko się do­wie­działa, gdzie przez ostat­nią de­kadę Kiva do­sko­na­liła swoje umie­jęt­no­ści. Wy­star­czyło je­dy­nie pod­cią­gnąć rę­kaw i po­ka­zać dłoń z bli­zną w kształ­cie li­tery Z. 

Nie mo­gła tego zro­bić. Nie mo­gła sa­bo­to­wać sa­mej sie­bie tak osten­ta­cyj­nym za­cho­wa­niem, więc tylko po­że­gnała się ci­cho i wy­szła.

Krę­ciło jej się w gło­wie, gdy szła dłu­gim, ste­ryl­nie czy­stym ko­ry­ta­rzem, nie zwra­ca­jąc uwagi na oto­cze­nie. Mi­jała odzia­nych w biel uzdro­wi­cieli i stu­den­tów, a także go­ści i pa­cjen­tów w co­dzien­nych ubra­niach. Już wcze­śniej tego dnia od­była wy­cieczkę po kam­pu­sie i od­kryła, że są tu trzy duże lecz­nice – te­ra­pii ura­zów psy­chicz­nych, dłu­go­trwa­łej opieki me­dycz­nej i re­ha­bi­li­ta­cji, oraz ostat­nia, w któ­rej prze­by­wała w tej chwili: dia­gno­zo­wa­nia i le­cze­nia do­le­gli­wo­ści fi­zycz­nych zwią­za­nych z kon­kret­nymi cho­ro­bami i ob­ra­że­niami. Na te­re­nie mia­steczka aka­de­mic­kiego znaj­do­wało się też kilka mniej­szych bu­dyn­ków, jak na przy­kład pra­cow­nia ap­te­kar­ska, izo­latka, kost­nica i re­zy­den­cje uzdro­wi­cieli. Tylko główne lecz­nice były do­stępne dla wszyst­kich. Łą­czyły się ze sobą ze­wnętrz­nymi ścież­kami z łu­ko­wa­tymi mur­kami, za któ­rymi roz­ta­czał się wi­dok na ogrody w cen­tral­nej czę­ści kom­pleksu. Park Si­lver­thorn, jak na­zy­wano te ogrody, był miej­scem, w któ­rym pa­cjenci i uzdro­wi­ciele mo­gli za­żyć od­po­czynku i re­laksu, na­cie­szyć się spo­ko­jem szem­rzą­cego stru­myka i wo­nią po­lnych kwia­tów na szczy­cie wznie­sie­nia gó­ru­ją­cego nad mia­stem, gdzie kręta rzeka Se­rin wpa­dała do Mo­rza Te­trań­skiego.

Kiva opu­ściła naj­więk­szą lecz­nicę i skie­ro­wała się pro­sto do parku. Przez chwilę wę­dro­wała ka­mienną dróżką, a gdy z niej ze­szła, za­nu­rzyła san­dały w buj­nej tra­wie. Słońce póź­nego po­po­łu­dnia szybko wy­pę­dziło chłód z jej ko­ści. Ma­sze­ro­wała bez celu, aż do­tarła do kładki nad wą­ską strużką i oparła się o drew­nianą po­ręcz, pró­bu­jąc ze­brać my­śli.

– Oho, roz­po­znaję tę po­ważną minę.

Za­marła na dźwięk zna­jo­mego głosu, igno­ru­jąc uczu­cie, ja­kie w niej wy­wo­ły­wał – a wła­ści­wie cały wa­chlarz uczuć. Gdy po chwili się od­wró­ciła, nowo przy­były za­trzy­mał się tuż obok niej.

Ja­ren Val­len­tis, czy też ra­czej książę De­ve­rick, gdyż pod tym imie­niem znał go świat, był to­wa­rzy­szem jej ucieczki z wię­zie­nia, kom­pa­nem w po­dróży, nie­gdyś przy­ja­cie­lem – a po­ten­cjal­nie kimś wię­cej – i za­przy­się­głym wro­giem jej ro­dziny.

Za­przy­się­głym wro­giem Kivy.

– To moja zwy­kła mina. – Pró­bo­wała się na niego nie ga­pić.

Gra­na­towa ko­szula ze zło­tym ha­ftem na koł­nie­rzyku wy­glą­dała na nim aż za do­brze, po­dob­nie jak szyte na miarę ma­ry­narka i spodnie. Kiva mu­siała bar­dzo się po­sta­rać, żeby ode­rwać od niego wzrok.

– Ow­szem, i jest sta­now­czo zbyt po­ważna – za­uwa­żył Ja­ren, po czym wy­cią­gnął rękę i za­ło­żył za jej ucho ko­smyk ciem­nych roz­wia­nych wło­sów.

Kiva po­czuła się tak, jakby jej żo­łą­dek zro­bił fi­kołka, i skrzy­wiła się w du­chu. Ja­ren czę­sto oka­zy­wał, co do niej czuje. Na­wet kiedy byli ra­zem w Za­lin­do­vie, za­cho­wy­wał się aż na­zbyt przy­jaź­nie. Od­kąd ucie­kli, sta­rała się trzy­mać go na dy­stans, ale przy­cho­dziło jej to z co­raz więk­szym tru­dem. Cza­sem czuła się tak, jakby uro­dził się tylko po to, żeby ją ku­sić i od­wra­cać jej uwagę od naj­waż­niej­szego za­da­nia.

A to było nie do przy­ję­cia.

– Miło spę­dzi­łaś dzień? – spy­tał Ja­ren, wpa­tru­jąc się w nią nie­zwy­kłymi nie­bie­sko-zło­tymi oczami.

Kiva wy­gła­dziła cienki biały swe­ter na skrom­nej zie­lo­nej sukni, za­sta­na­wia­jąc się nad od­po­wie­dzią. Zna­la­zła się w Si­lver­thor­nie dzięki Ja­re­nowi – za­ła­twił jej dzi­siej­szą wi­zytę i to za jego sprawą o świ­cie wy­bie­gła z Pa­łacu na Rzece, żeby sko­rzy­stać z je­dy­nej w swoim ro­dzaju oka­zji i spę­dzić dzień w naj­lep­szej aka­de­mii dla uzdro­wi­cieli w kró­le­stwie.

Kiva miała wiele po­wo­dów, żeby nie­na­wi­dzić na­stępcy tronu, ale nie zdo­łała wzbu­dzić w so­bie nie­chęci, którą po­winna go da­rzyć. Ob­wi­niała za to Ja­rena. Od­kąd się po­znali, oka­zy­wał jej tro­skę i za­in­te­re­so­wa­nie, a do tego był jej cał­ko­wi­cie od­dany. Na­wet gdy się do­wie­działa, że za­taił swoją toż­sa­mość, nie po­tra­fiła od­wró­cić się do niego ple­cami i dać mu umrzeć od ran w tu­ne­lach pod Za­lin­do­vem. Roz­pacz­li­wie pró­bo­wała za­mknąć przed nim swoje serce w ty­go­dniach spę­dzo­nych w jego ro­dzin­nym pa­łacu w gó­rach Ta­ne­stra, a także pod­czas dłu­giej po­dróży do Val­le­nii, ale na nic się to nie zdało. Po pro­stu był pie­kiel­nie sym­pa­tyczny, co znacz­nie utrud­niało prze­pro­wa­dze­nie planu, jaki miała w sto­sunku do niego i jego ro­dziny.

Cho­ciaż ni­gdy nie przy­zna­łaby tego na­wet przed samą sobą.

– Był... – za­częła, nie­pewna co po­wie­dzieć. Dzień był nie­sa­mo­wity, nie­zwy­kły i naj­lep­szy pod słoń­cem. Znała jed­nak swoją przy­szłość i wie­działa, że od­rzuci pro­po­zy­cję Mad­dis, więc od­parła krótko: – ...in­te­re­su­jący.

– Cóż za wstrzą­sa­jący za­chwyt. – Ja­ren uniósł zło­ci­ste brwi.

Kiva po­sta­no­wiła zi­gno­ro­wać sar­kazm w jego gło­sie.

– Co tu ro­bisz? – spy­tała.

Ni­kogo nie było w po­bliżu, ale i tak po­pa­trzyła ner­wowo na lu­dzi w parku oraz spa­ce­ro­wi­czów na dróż­kach mię­dzy lecz­ni­cami.

– Przy­sze­dłem po cie­bie. – Mru­gnął we­soło. – Pierw­szy dzień szkoły i tak da­lej.

Kiva po­krę­ciła głową.

– Nie po­winno cię tu być.

– Au. – Ja­ren przy­ci­snął rękę do serca. – Za­bo­lało. O tu­taj.

– Je­śli ktoś cię roz­po­zna...

Miał czel­ność za­chi­cho­tać.

– Lu­dzie w Val­le­nii przy­wy­kli do tego, że ja i inni człon­ko­wie mo­jej ro­dziny po­ru­szamy się swo­bod­nie po uli­cach. No­simy ma­ski tylko przy wy­jąt­ko­wych oka­zjach, więc przez resztę czasu ła­two nas roz­po­znać. Nie przej­muj się. Nie je­ste­śmy aż taką atrak­cją, jak ci się wy­daje.

– Wąt­pię, żeby Na­ari się z tobą zgo­dziła. – Kiva po­pa­trzyła nad jego ra­mie­niem. – A w ogóle to gdzie ona jest?

Od wy­jazdu z Za­lin­dovu i czasu, który tam ra­zem spę­dzili, Ja­ren rzadko po­ja­wiał się gdzie­kol­wiek bez swo­jej Zło­tej Tar­czy, naj­bar­dziej lo­jal­nej kró­lew­skiej straż­niczki. Te­raz nie było przy nim Na­ari Arell, co dało się wy­tłu­ma­czyć na dwa spo­soby: albo do­szła do wnio­sku, że po­wi­nien mieć wię­cej swo­body i ob­ser­wo­wała go z od­dali, albo...

– Zro­bił­bym na to­bie wra­że­nie, gdy­bym po­wie­dział, że udało mi się jej wy­mknąć?

Na wi­dok jego peł­nego sa­tys­fak­cji uśmie­chu Kiva drwiąco wy­krzy­wiła usta.

– Będę pod wra­że­niem, je­śli uda ci się prze­żyć jej fu­rię – od­parła.

Uśmiech Ja­rena znik­nął, za­stą­piony przez gry­mas.

– No tak. Cóż. – Wy­pro­sto­wał się. – Póź­niej zajmę się tym pro­ble­mem.

– Po­wiem coś mi­łego na twoim po­grze­bie – obie­cała mu Kiva.

Ja­ren ci­cho par­sk­nął śmie­chem.

– Nie prze­sa­dzaj z uprzej­mo­ścią. – Chwy­cił ją za rękę i po­cią­gnął z po­wro­tem w kie­runku dróżki zdo­bio­nej mu­ro­wa­nymi łu­kami. – Chodź, mu­simy się po­śpie­szyć, je­śli nie chcemy tego prze­ga­pić.

Kiva usi­ło­wała uwol­nić rękę, ale Ja­ren jesz­cze moc­niej za­ci­snął palce. Ustą­piła, sta­ra­jąc się nie my­śleć, jak przy­jemny jest jego do­tyk, i skon­cen­tro­wała się na tym, żeby nie zo­stać w tyle.

– Czego prze­ga­pić?

– Za­chodu słońca – od­parł i umilkł.

– Może cię to za­szo­kuje, ale ju­tro bę­dzie na­stępny – za­uwa­żyła z nie­skry­waną iro­nią.

Ja­ren lekko ją po­cią­gnął.

– Mą­drala. – Jego roz­ba­wione spoj­rze­nie spra­wiło, że zro­biło jej się cie­plej, co też zi­gno­ro­wała.

Ostat­nio mu­siała igno­ro­wać sporo kwe­stii do­ty­czą­cych Ja­rena.

– Do­roczne Święto Rzeki za­czyna się dzi­siaj o za­cho­dzie słońca – po­wie­dział. – Po­trwa przez cały week­end, ale pierw­sza noc jest za­wsze naj­lep­sza, więc mu­simy do­pil­no­wać, żeby mieć do­bry wi­dok.

– Na co?

– Zo­ba­czysz – oświad­czył ta­jem­ni­czo.

Kiva pod­jęła szybką de­cy­zję. Po­sta­no­wiła dać so­bie jesz­cze jedną noc, żeby do­świad­czyć Święta Rzeki i na­cie­szyć się to­wa­rzy­stwem Ja­rena ze świa­do­mo­ścią, że ich wspólne dni do­bie­gają końca.

Jedna noc, a po­tem wy­ru­szy do Oakhol­low, gdzie wpro­wa­dzi w ży­cie swój plan z Za­lin­dovu.

Nie­ważne, co czuła. Nie­ważne, że na­stępca tronu zdo­łał od­na­leźć drogę do jej serca. Na­de­szła pora na upa­dek rodu Val­len­ti­sów.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki