The Prison Healer. Tom 2. Złota klatka - Lynette Noni - ebook

The Prison Healer. Tom 2. Złota klatka ebook

Noni Lynette

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Lynette Noni to mistrzyni opowieści. Must read dla wszystkich, którzy kochają fantasy!”

Sarah J. Maas

Mroczny i zagadkowy drugi tom trylogii „The Prison Healer”.

Kiva Meridan zamienia jedną klatkę na drugą, gdy z ciężkiego więzienia trafia do najeżonego niebezpieczeństwami pałacu.

Wyszła z opresji obronną ręką. Przetrwała pobyt w Zalindovie, a do tego sprostała wyzwaniom, którym nie miała prawa podołać. Teraz musi nie tylko przeżyć, ale i dokonać zemsty. Przez dziesięć lat pragnęła tylko wrócić do rodziny i ukarać ludzi odpowiedzialnych za jej nieszczęście. Gdy jednak uciekła z Zalindovu, jej misja ogromnie się skomplikowała.

Kiva rozpoczyna nowe życie w stolicy, gdzie się dowiaduje, ilu cierpień doświadczyli jej bliscy i jak bardzo zmieniły się ich przekonania. Wkrótce wychodzi na jaw, że nie tylko wrogowie, ale i członkowie rodziny mają przed nią tajemnice.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 566

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału GIL­DED CAGE
Co­py­ri­ght © 2021 by Ly­nette Noni Co­py­ri­ght © 2024 for the Po­lish trans­la­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Co­ver de­sign © 2021 by Jim Tier­ney
Opra­co­wa­nie pol­skiej wer­sji okładki i map, skład i ła­ma­nieRa­do­sław Stęp­niak
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ścialbo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie­pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, na­by­wasz książki le­gal­nie i nie udo­stęp­niasz ich pu­blicz­nie, np. w In­ter­ne­cie. Dzię­ku­jemy za to, że w ten spo­sób wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać ich książki.
ISBN 978-83-8265-929-0
Must Read jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Mamy –

za pin­gwina

PRO­LOG

Ucie­kali.

Mu­sieli ucie­kać.

Noc była ciemna, zimno prze­ni­kało ich do szpiku ko­ści, a jed­nak nie mo­gli się za­trzy­mać, bo czuli od­dech śmierci na karku.

– Mamo, do­kąd...

– Ci­chutko, ko­cha­nie – prze­rwała ko­bieta córce, oglą­da­jąc się przez ra­mię, żeby spraw­dzić, czy ktoś na­dal ich goni.

– Ale co z tatą? – wy­szep­tał chłop­czyk. – Co z...

– Ciii – ucięła ko­bieta.

Moc­niej chwy­ciła jego dłoń i po­cią­gnęła go za sobą.

Chło­piec i jego star­sza sio­stra umil­kli, wy­czu­wa­jąc po­śpiech matki i wi­dząc nieme łzy, które pły­nęły po jej po­licz­kach i po­ły­ski­wały w świe­tle księ­życa.

Bie­gli da­lej. Nikt nie mó­wił ani o tych, któ­rych zo­sta­wili, ani o tym, co prze­pa­dło tego wie­czoru.

Za każ­dym ra­zem gdy ko­bieta opusz­czała po­wieki, przed jej oczami po­ja­wiał się ob­raz pło­ną­cego ro­dzin­nego domu, a także męża i naj­młod­szej córki od­cią­ga­nych przez kró­lew­skich straż­ni­ków, naj­młod­szego syna...

Z jej gar­dła wy­do­był się szloch, za­nim zdą­żyła go stłu­mić.

Jej syn nie żył.

Nie żył.

Ko­bieta przy­gry­zła ję­zyk, żeby znowu nie za­łkać. Na szczę­ście na jej po­le­ce­nie dwoje star­szych po­zo­stało w ukry­ciu, pod­czas gdy ona za­kra­dła się z po­wro­tem, żeby oce­nić sy­tu­ację. Dzięki temu nie wi­dzieli tego, co już na za­wsze miało prze­śla­do­wać ją w kosz­ma­rach.

Mie­cza prze­szy­wa­ją­cego drobną pierś jej syna.

Męża bła­ga­ją­cego o po­moc.

Córki, która z krzy­kiem usi­ło­wała chwy­cić i oca­lić brata.

Było jed­nak za późno.

– Mamo, to boli.

Sły­sząc ci­chy jęk chłopca, po­lu­zo­wała uścisk.

– Prze­pra­szam – szep­nęła.

Dła­wiona przez falę emo­cji, nie mo­gła się zdo­być na nic wię­cej.

Go­dzi­nami szli brze­giem krę­tej rzeki Al­don, ani na chwilę nie zwal­nia­jąc i nie­ustan­nie oglą­da­jąc się za sie­bie, żeby spraw­dzić, czy ktoś po­dąża ich tro­pem. Ni­g­dzie nie było śladu straż­ni­ków, ale ko­bieta nie za­ry­zy­ko­wała od­po­czynku, do­póki nie zna­leźli się u sa­mych stóp gór Ar­mine, z dala od cy­wi­li­za­cji. Po­wie­dziano jej, że jest tam kry­jówka, miej­sce, w któ­rym znaj­dzie schro­nie­nie, gdyby ją i jej bli­skich spo­tkało coś złego.

Kiedy te słowa pa­dły na targu z ust nie­zna­jo­mego w pe­le­ry­nie, ro­ze­śmiała się, jakby to był żart. Oświad­czyła, że nie ma po­ję­cia, dla­czego jej ro­dzina mia­łaby kie­dy­kol­wiek zna­leźć się w nie­bez­pie­czeń­stwie. Do­dała, że po­kor­nie służą lu­dziom: jej mąż jest uzdro­wi­cie­lem, a ona od­daną żoną i matką.

Nie miała po­ję­cia, jak ją wy­tro­pili. La­tami po­zo­sta­wała w ukry­ciu, przez całe ży­cie trzy­ma­jąc w se­kre­cie, czyja krew pły­nie w jej ży­łach.

Nie­któ­rzy mó­wili, że to krew zdraj­ców.

Inni, że krew kró­lów.

Ro­biła, co mo­gła, żeby igno­ro­wać po­gło­ski o ro­sną­cej gru­pie bun­tow­ni­ków szu­ka­ją­cych po­tom­ków dawno za­gi­nio­nego króla. Przy­jęła nowe na­zwi­sko i stała się in­nym czło­wie­kiem. Ni­czego nie pra­gnęła bar­dziej niż spo­koj­nego ży­cia z uko­chaną ro­dziną.

Tego wie­czoru bru­tal­nie ode­brano jej po­łowę tej ro­dziny.

Coś w niej pę­kło, gdy na to pa­trzyła i nie mo­gła nic zro­bić.

Już ni­gdy nie chciała czuć się tak bez­rad­nie.

Już ni­gdy nie za­mie­rzała do­pu­ścić do tego, żeby czuć się tak bez­rad­nie.

Wła­śnie z tego po­wodu, kiedy wraz z dwójką po­zo­sta­łych dzieci do­tarła do kry­tego słomą domu głę­boko w za­śnie­żo­nych la­sach, pod­jęła de­cy­zję.

Trzy­krot­nie za­ło­mo­tała zdrę­twiałą pię­ścią w drew­niane drzwi, nim się otwo­rzyły. W świe­tle lu­mi­nio­wych lamp zo­ba­czyła czło­wieka w pe­le­ry­nie, któ­rego spo­tkała na tar­go­wi­sku, a także grupkę in­nych lu­dzi. Wszy­scy sie­dzieli przy ko­minku i zer­kali z cie­ka­wo­ścią w kie­runku nowo przy­by­łych.

– Co za nie­spo­dzianka – ode­zwał się męż­czy­zna w pe­le­ry­nie, wpusz­cza­jąc ko­bietę i dwójkę jej roz­dy­go­ta­nych dzieci.

Spod czę­ściowo ścią­gnię­tego kap­tura wy­glą­dała znisz­czona twarz. Ko­bieta spoj­rzała szma­rag­do­wymi oczami w jego oczy, po czym moc­niej przy­tu­liła syna i córkę.

– Zja­wi­li­śmy się, żeby do was do­łą­czyć – oświad­czyła.

Lu­dzie w po­miesz­cze­niu za­marli jak po­sągi, je­dy­nie męż­czy­zna w pe­le­ry­nie prze­chy­lił głowę.

– Do­łą­czyć? – po­wtó­rzył.

– Wiem, kim je­ste­ście i kogo szu­ka­cie – po­wie­działa śmiało. – Nie uda wam się beze mnie.

Męż­czy­zna uniósł brwi. W po­miesz­cze­niu za­pa­dła ci­sza, jakby wszy­scy wstrzy­mali od­dech.

– Czego chcesz w za­mian?

Ko­bieta przy­po­mniała so­bie wszystko, przez co prze­szła tej nocy. Na­dal sły­szała krzyki, wi­działa krew.

– Ze­msty – wy­szep­tała krótko.

Na twa­rzy męż­czy­zny wy­kwitł uśmiech, a on sam ukło­nił się ni­sko.

– A za­tem wejdź, Tildo Co­ren­tine – oświad­czył, a lu­dzie za nim wstali i rów­nież się ukło­nili. – Twoi bun­tow­nicy od dawna na cie­bie cze­kają.

Ko­bieta, od­rzu­ca­jąc resztki wąt­pli­wo­ści, wraz z nie­liczną garstką swo­jej ro­dziny prze­stą­piła próg chaty. Już nie miała na­zy­wać się Tilda Me­ri­dan, ani nie za­mie­rzała wy­pie­rać się po­cho­dze­nia swo­jego i dzieci.

Krwi zdraj­ców.

Kró­lew­skiej krwi.

Tilda była zde­cy­do­wana wy­peł­nić tre­ścią jedno i dru­gie – zdra­dzić swoje wie­lo­let­nie prze­ko­na­nia i za­wal­czyć o to, co jej się na­le­żało z mocy prawa.

Nic nie mo­gło zmie­nić wy­da­rzeń tego wie­czoru, ale Tilda Co­ren­tine po­sta­no­wiła, że nie po­zwoli, żeby spraw­com uszło to pła­zem, choćby ją miało pie­kło po­chło­nąć. I że do­kona ze­msty w taki czy inny spo­sób, bez względu na koszt.

ROZ­DZIAŁ

PIERW­SZY

Męż­czy­zna był mar­twy.

Kiva Me­ri­dan, znana nie­licz­nym jako Kiva Co­ren­tine, wpa­try­wała się w zwłoki, zwra­ca­jąc szcze­gólną uwagę na za­pad­nięte po­liczki i po­pie­latą skórę. Sto­pień wzdę­cia wska­zy­wał na to, że męż­czy­zna od­szedł w za­światy trzy do czte­rech dni wcze­śniej, czyli na tyle dawno, żeby czuć było od niego woń śmierci, choć oznaki roz­kładu jesz­cze się nie po­ja­wiły.

– Męż­czy­zna w śred­nim wieku, prze­cięt­nego wzro­stu i bu­dowy, wy­do­byty z rzeki Se­rin dzi­siaj wcze­snym ran­kiem – re­fe­ro­wała uzdro­wi­cielka Mad­dis, wy­raź­nie ar­ty­ku­łu­jąc każde słowo. – Kto ze­chce od­gad­nąć przy­czynę śmierci?

Kiva mil­czała, pa­mię­ta­jąc, że wolno jej prze­by­wać w ste­ryl­nie czy­stej sali sek­cyj­nej je­dy­nie w roli ob­ser­wa­torki.

– Nikt? – po­na­gliła stu­den­tów uzdro­wi­cielka Mad­dis. Wszy­scy stło­czyli się wo­kół zwłok le­żą­cych na me­ta­lo­wym stole na środku nie­wiel­kiego po­miesz­cze­nia. – No­wi­cjusz Wal­don?

Młody czło­wiek w du­żych oku­la­rach za­mru­gał jak sowa.

– Hm, uto­nął?

– Osza­ła­mia­jąca umie­jęt­ność de­duk­cji – oświad­czyła Mad­dis z iro­nią, po czym od­wró­ciła się do stu­dentki obok. – No­wi­cjuszka Qu­inn?

Młoda ko­bieta na­tych­miast się zgar­biła.

– Może za­wał? – wy­szep­tała nie­mal nie­sły­szal­nie. – Albo... albo udar?

Uzdro­wi­cielka Mad­dis po­stu­kała czub­kiem palca o usta.

– Nie­wy­klu­czone. Ktoś jesz­cze?

Kiva prze­stą­piła z nogi na nogę, czym ścią­gnęła na sie­bie uwagę uzdro­wi­cielki.

– A nasz gość? – Słowa Mad­dis spra­wiły, że wszy­scy wbili wzrok w Kivę. – Panna Me­ri­dan, tak?

Za­chę­cona tym, że star­sza uzdro­wi­cielka rzuca jej wy­zwa­nie, Kiva stłu­miła lęk i po­de­szła bli­żej de­nata, po czym unio­sła jego bez­władną dłoń i wska­zała smugi pod pa­znok­ciami.

– Prze­bar­wie­nie w tym miej­scu świad­czy o za­bu­rze­niu im­mu­no­lo­gicz­nym. Za­pewne cho­ro­wał na sy­fi­nus albo kre­ta­mot – oznaj­miła. W prze­szło­ści dia­gno­zo­wała już po­dobne przy­padki. – Nie­le­czone mogą pro­wa­dzić do na­głego obrzmie­nia na­czyń krwio­no­śnych. – Zer­k­nęła na dwoje we­zwa­nych do od­po­wie­dzi no­wi­cju­szy. – I Wal­don, i Qu­inn się nie mylą. Naj­praw­do­po­dob­niej miał za­wał serca albo udar mó­zgu, spo­wo­do­wany nie­zdia­gno­zo­waną cho­robą, po czym wpadł do rzeki i uto­nął. – Pu­ściła rękę męż­czy­zny. – Ale tylko pełna sek­cja może to po­twier­dzić.

Pe­łen apro­baty uśmiech roz­świe­tlił po­marsz­czone ciemne ob­li­cze na­czel­nej uzdro­wi­cielki.

– Trafna ob­ser­wa­cja – po­chwa­liła Kivę, po czym wy­gło­siła wy­kład o po­wszech­no­ści cho­rób układu od­por­no­ścio­wego.

Kiva słu­chała jed­nym uchem, na­dal nie mo­gąc uwie­rzyć w to, gdzie się znaj­duje.

Tra­fiła do Aka­de­mii Si­lver­thorn, naj­słyn­niej­szej aka­de­mii uzdro­wi­ciel­skiej w Eva­lo­nie, a zda­niem nie­któ­rych, w ca­łym Wen­de­rallu.

Gdy Kiva była dziec­kiem, jej oj­ciec czę­sto mó­wił o Si­lver­thor­nie. Do­ra­stał w mie­ście Fel­la­rion, ale wy­ko­rzy­sty­wał każdy pre­tekst, żeby od­wie­dzać Val­le­nię i ukrad­kiem wśli­zgi­wać się na za­ję­cia w aka­de­mii. Naj­bar­dziej ża­ło­wał, że ni­gdy nie prze­niósł się na te­ren mia­steczka aka­de­mic­kiego i nie pod­jął stu­diów. Za­miast tego zo­stał prak­ty­kan­tem u mi­strza uzdro­wi­ciela bli­żej domu – było to godne sza­cunku sta­no­wi­sko, ale nie mo­gło się rów­nać ze stu­dio­wa­niem w Si­lver­thor­nie.

Ce­lem ży­cia Fa­rana stała się po­moc lu­dziom. Kiva odzie­dzi­czyła po nim to po­dej­ście do tego stop­nia, że na­wet uwię­ziona w kosz­ma­rze wy­ko­rzy­sty­wała wszystko, czego jej na­uczył, do po­prawy ja­ko­ści ży­cia in­nych.

Za­sę­piła się na wspo­mnie­nie dłu­gich lat, które miała już za sobą. Spę­dziła de­kadę za gru­bymi wa­pien­nymi mu­rami i bra­mami nie do po­ko­na­nia.

W wię­zie­niu Za­lin­dov.

Dla więk­szo­ści ska­za­nych był to wy­rok śmierci, ale Kiva prze­żyła i te­raz zna­la­zła się tu­taj, w sa­mym sercu ma­rze­nia swo­jego ojca, choć po­winna być gdzie in­dziej. Gdzie­kol­wiek in­dziej.

Nic nie uspra­wie­dli­wiało jej dzi­siej­szego za­cho­wa­nia, ale kiedy nada­rzyła się spo­sob­ność wi­zyty w Si­lver­thor­nie, nie zdo­łała się po­wstrzy­mać mimo świa­do­mo­ści, że jej wła­sne pra­gnie­nia po­winny znaj­do­wać się na sa­mym dole li­sty prio­ry­te­tów.

Mi­nęło sześć ty­go­dni, od­kąd ucie­kła z Za­lin­dovu. Sześć ty­go­dni od od­kry­cia, że na­stępca tronu po­mógł utrzy­mać ją przy ży­ciu w trak­cie śmier­tel­nie nie­bez­piecz­nej próby prze­trwa­nia, zło­żo­nej z czte­rech za­dań zwią­za­nych z ży­wio­łami. Pod­jęła się tego wy­zwa­nia, żeby ra­to­wać ży­cie Zbun­to­wa­nej Kró­lo­wej, Tildy Co­ren­tine.

Swo­jej matki.

Te wy­siłki speł­zły na ni­czym, gdyż Tilda zgi­nęła pod­czas bru­tal­nych wię­zien­nych za­mie­szek. Zbun­to­wana Kró­lowa stra­ciła ży­cie, ale Kiva wraz z dwoj­giem star­szego ro­dzeń­stwa kon­ty­nu­owała jej dzieło. We trójkę za­mie­rzali ze­mścić się za to, co ode­brano im wiele po­ko­leń wcze­śniej, i od­zy­skać tron Eva­lonu dla rodu Co­ren­tine’ów.

Pro­blem po­le­gał jed­nak na tym, że Kiva nie miała po­ję­cia, jak od­na­leźć brata i sio­strę. Je­dyną wska­zówką, którą dys­po­no­wała, była za­szy­fro­wana no­tatka, prze­jęta przez nią jesz­cze w Za­lin­do­vie, z jed­nym sło­wem: Oakhol­low.

To mia­steczko le­żało za­le­d­wie pół go­dziny drogi od Val­le­nii, ale Kiva nie miała chwili dla sie­bie, od­kąd przy­była do sto­licy dwa dni wcze­śniej. Po­przed­nie ty­go­dnie spę­dziła w sercu gór Ta­ne­stra, cze­ka­jąc na wio­senne roz­topy. Pierw­sza oka­zja, żeby wy­mknąć się z pa­łacu, po­ja­wiła się wła­śnie dzi­siaj. Za­miast jed­nak ją wy­ko­rzy­stać i od­szu­kać za­gi­nione ro­dzeń­stwo, Kiva po­sta­no­wiła speł­niać wła­sne ma­rze­nia.

Tilda Co­ren­tine by się wście­kła.

Fa­ran Me­ri­dan byłby za­chwy­cony.

Kiva wy­brała ma­rze­nie ojca, bo do­szła do wnio­sku, że kru­cjata matki może jesz­cze po­cze­kać.

Gdy tego ranka po­dej­mo­wała de­cy­zję, drę­czyły ją wy­rzuty su­mie­nia, lecz jej lęk, prze­ja­wia­jący się uci­skiem w żo­łądku, nieco osłabł. Nie miała po­wodu de­ner­wo­wać się spo­tka­niem z ro­dzeń­stwem, ale... dzie­sięć lat to szmat czasu. Nie była już bez­tro­skim dziec­kiem, więc za­kła­dała, że i oni się zmie­nili. Zbyt wiele spo­tkało ich wszyst­kich.

Po­zo­sta­wała jesz­cze kwe­stia ich pla­nów...

Pod­sko­czyła, gdy w jej my­śli wdarł się dźwięk dzwon­ków. Tak re­ago­wała po la­tach spę­dzo­nych na na­słu­chi­wa­niu naj­cich­szych od­gło­sów, które mo­gły zwia­sto­wać jej śmierć. Nie tkwiła już jed­nak w Za­lin­do­vie, a spo­kojne dzwo­nie­nie, od­bi­ja­jące się echem od ścian ste­ryl­nej sali sek­cyj­nej, ozna­czało je­dy­nie ko­niec lek­cji.

Uzdro­wi­cielka Mad­dis po­że­gnała się ze stu­den­tami w nie­ska­zi­tel­nie bia­łych sza­tach, któ­rzy po­śpiesz­nie spi­sy­wali ostat­nie słowa no­ta­tek.

– I pa­mię­taj­cie! – za­wo­łała, gdy ru­szyli do drzwi. – Osoby za­mie­rza­jące spę­dzić week­end na świę­to­wa­niu niech nie li­czą na li­tość w po­nie­dzia­łek, je­śli za­nadto od­da­dzą się li­ba­cji. Po­trak­tuj­cie to jako ostrze­że­nie – do­dała zu­peł­nie bez prze­ko­na­nia, a jej szare oczy ło­bu­zer­sko bły­snęły.

Co od­waż­niejsi stu­denci od­po­wie­dzieli jej uśmie­chem, nim wy­szli z sali.

– Panno Me­ri­dan, można na słowo? – usły­szała na­gle idąca za nimi Kiva.

Przy­sta­nęła na progu po­miesz­cze­nia.

– Tak, na­czelna uzdro­wi­cielko?

Użyła for­mal­nego ty­tułu, który na­le­żał się Mad­dis nie tylko ze względu na jej wiek i do­świad­cze­nie, ale i na to, że pia­sto­wała za­szczytną funk­cję dy­rek­torki Aka­de­mii Si­lver­thorn.

– Nie­wiele osób za­uwa­ży­łoby prze­bar­wie­nie u na­sady pa­znokci tak szybko jak pani – oznaj­miła Mad­dis, na­kry­wa­jąc de­nata prze­ście­ra­dłem. – A jesz­cze mniej wśród tych bez sto­sow­nego prze­szko­le­nia. – Pod­nio­sła wzrok i spoj­rzała Ki­vie w oczy. – Zro­biła pani na mnie wra­że­nie.

– Dzię­kuję – wy­mam­ro­tała Kiva z za­kło­po­ta­niem.

– Fa­ra­nowi Me­ri­da­nowi też kie­dyś udała się ta sztuka.

Kiva mo­men­tal­nie za­po­mniała o skrę­po­wa­niu.

Uzdro­wi­cielka Mad­dis uśmiech­nęła się do niej, a jej zmarszczki się po­głę­biły.

– Wie­dzia­łam, czyją jest pani córką już w chwili, gdy sta­nęła pani w drzwiach.

Kiva nie była pewna, czy ucie­kać, czy też zo­stać i się prze­ko­nać, co uzdro­wi­cielka ma do po­wie­dze­nia. Nie mu­siała długo cze­kać.

– Jak się miewa pani oj­ciec? – spy­tała Mad­dis. – Na­dal ra­tuje świat, le­cząc pa­cjenta za pa­cjen­tem?

Mi­lion od­po­wie­dzi ci­snęło się Ki­vie na usta, ale od­parła je­dy­nie:

– Zmarł dzie­więć lat temu.

Mad­dis na­tych­miast się za­chmu­rzyła.

– Och, przy­kro mi to sły­szeć – po­wie­działa.

Kiva tylko ski­nęła głową. Nie za­mie­rzała zdra­dzać, jak i gdzie zmarł oj­ciec.

Na­czelna uzdro­wi­cielka od­kaszl­nęła i oznaj­miła:

– Pani oj­ciec był moim naj­lep­szym stu­den­tem – na­tu­ral­nie je­śli zi­gno­ru­jemy fakt, że tak na­prawdę wcale nie stu­dio­wał w Si­lver­thor­nie. Młody Fa­ran Me­ri­dan nie­ustan­nie wśli­zgi­wał się na moje za­ję­cia, za­cho­wu­jąc się jak nie­opie­rzony no­wi­cjusz. – Prych­nęła z roz­ba­wie­niem. – Tak do­brze się za­po­wia­dał, że ni­gdy nie do­nio­słam na niego ów­cze­snej na­czel­nej uzdro­wi­cielce, która z pew­no­ścią za­bro­ni­łaby mu wstępu na te­ren aka­de­mii. Ktoś z tak in­tu­icyj­nym ta­len­tem za­słu­żył na to, żeby po­głę­biać swoje umie­jęt­no­ści. Tak wtedy uwa­ża­łam. – Umil­kła. – Te­raz też tak są­dzę.

Na wi­dok spoj­rze­nia Mad­dis Kiva wstrzy­mała od­dech.

– Śmierć Fa­rana to tra­ge­dia, ale cie­szy mnie, że zna­lazł godną sie­bie na­stęp­czy­nię – cią­gnęła uzdro­wi­cielka. – Je­śli pani chce, chęt­nie przyjmę pa­nią na stu­dia w Si­lver­thor­nie. Nie musi pani się za­kra­dać na za­ję­cia.

Kiva otwie­rała i za­my­kała usta jak ryba. Stu­dia w Si­lver­thor­nie by­łyby speł­nie­niem jej ma­rzeń. Tyle mo­głaby się tu na­uczyć... Po­czuła, że ma łzy w oczach.

Po chwili na­pły­nęło ich jesz­cze wię­cej, bo wie­działa, że nie może przy­jąć za­pro­sze­nia.

Matka nie żyje.

Jadę do Val­le­nii.

Pora od­zy­skać kró­le­stwo.

Ucie­ka­jąc z Za­lin­dovu, Kiva na­pi­sała ten list do brata i sio­stry, a te­raz mu­siała trzy­mać się swo­ich de­kla­ra­cji, na­wet je­śli ozna­czało to wy­rze­cze­nie się wła­snych am­bi­cji na rzecz ro­dziny.

– Pro­szę to prze­my­śleć – po­wie­działa uzdro­wi­cielka Mad­dis, kiedy Kiva mil­czała. – Jak długo pani ze­chce. Ta pro­po­zy­cja po­zo­sta­nie otwarta.

Mru­ga­jąc, żeby od­pę­dzić łzy, Kiva już miała od­mó­wić, ale kiedy w końcu się ode­zwała, od­parła je­dy­nie:

– Za­sta­no­wię się nad tym.

Mimo tych słów zda­wała so­bie sprawę, że Si­lver­thorn nie jest jej pi­sany. Mad­dis cof­nę­łaby za­pro­sze­nie, gdyby tylko się do­wie­działa, gdzie przez ostat­nią de­kadę Kiva do­sko­na­liła swoje umie­jęt­no­ści. Wy­star­czyło je­dy­nie pod­cią­gnąć rę­kaw i po­ka­zać dłoń z bli­zną w kształ­cie li­tery Z. 

Nie mo­gła tego zro­bić. Nie mo­gła sa­bo­to­wać sa­mej sie­bie tak osten­ta­cyj­nym za­cho­wa­niem, więc tylko po­że­gnała się ci­cho i wy­szła.

Krę­ciło jej się w gło­wie, gdy szła dłu­gim, ste­ryl­nie czy­stym ko­ry­ta­rzem, nie zwra­ca­jąc uwagi na oto­cze­nie. Mi­jała odzia­nych w biel uzdro­wi­cieli i stu­den­tów, a także go­ści i pa­cjen­tów w co­dzien­nych ubra­niach. Już wcze­śniej tego dnia od­była wy­cieczkę po kam­pu­sie i od­kryła, że są tu trzy duże lecz­nice – te­ra­pii ura­zów psy­chicz­nych, dłu­go­trwa­łej opieki me­dycz­nej i re­ha­bi­li­ta­cji, oraz ostat­nia, w któ­rej prze­by­wała w tej chwili: dia­gno­zo­wa­nia i le­cze­nia do­le­gli­wo­ści fi­zycz­nych zwią­za­nych z kon­kret­nymi cho­ro­bami i ob­ra­że­niami. Na te­re­nie mia­steczka aka­de­mic­kiego znaj­do­wało się też kilka mniej­szych bu­dyn­ków, jak na przy­kład pra­cow­nia ap­te­kar­ska, izo­latka, kost­nica i re­zy­den­cje uzdro­wi­cieli. Tylko główne lecz­nice były do­stępne dla wszyst­kich. Łą­czyły się ze sobą ze­wnętrz­nymi ścież­kami z łu­ko­wa­tymi mur­kami, za któ­rymi roz­ta­czał się wi­dok na ogrody w cen­tral­nej czę­ści kom­pleksu. Park Si­lver­thorn, jak na­zy­wano te ogrody, był miej­scem, w któ­rym pa­cjenci i uzdro­wi­ciele mo­gli za­żyć od­po­czynku i re­laksu, na­cie­szyć się spo­ko­jem szem­rzą­cego stru­myka i wo­nią po­lnych kwia­tów na szczy­cie wznie­sie­nia gó­ru­ją­cego nad mia­stem, gdzie kręta rzeka Se­rin wpa­dała do Mo­rza Te­trań­skiego.

Kiva opu­ściła naj­więk­szą lecz­nicę i skie­ro­wała się pro­sto do parku. Przez chwilę wę­dro­wała ka­mienną dróżką, a gdy z niej ze­szła, za­nu­rzyła san­dały w buj­nej tra­wie. Słońce póź­nego po­po­łu­dnia szybko wy­pę­dziło chłód z jej ko­ści. Ma­sze­ro­wała bez celu, aż do­tarła do kładki nad wą­ską strużką i oparła się o drew­nianą po­ręcz, pró­bu­jąc ze­brać my­śli.

– Oho, roz­po­znaję tę po­ważną minę.

Za­marła na dźwięk zna­jo­mego głosu, igno­ru­jąc uczu­cie, ja­kie w niej wy­wo­ły­wał – a wła­ści­wie cały wa­chlarz uczuć. Gdy po chwili się od­wró­ciła, nowo przy­były za­trzy­mał się tuż obok niej.

Ja­ren Val­len­tis, czy też ra­czej książę De­ve­rick, gdyż pod tym imie­niem znał go świat, był to­wa­rzy­szem jej ucieczki z wię­zie­nia, kom­pa­nem w po­dróży, nie­gdyś przy­ja­cie­lem – a po­ten­cjal­nie kimś wię­cej – i za­przy­się­głym wro­giem jej ro­dziny.

Za­przy­się­głym wro­giem Kivy.

– To moja zwy­kła mina. – Pró­bo­wała się na niego nie ga­pić.

Gra­na­towa ko­szula ze zło­tym ha­ftem na koł­nie­rzyku wy­glą­dała na nim aż za do­brze, po­dob­nie jak szyte na miarę ma­ry­narka i spodnie. Kiva mu­siała bar­dzo się po­sta­rać, żeby ode­rwać od niego wzrok.

– Ow­szem, i jest sta­now­czo zbyt po­ważna – za­uwa­żył Ja­ren, po czym wy­cią­gnął rękę i za­ło­żył za jej ucho ko­smyk ciem­nych roz­wia­nych wło­sów.

Kiva po­czuła się tak, jakby jej żo­łą­dek zro­bił fi­kołka, i skrzy­wiła się w du­chu. Ja­ren czę­sto oka­zy­wał, co do niej czuje. Na­wet kiedy byli ra­zem w Za­lin­do­vie, za­cho­wy­wał się aż na­zbyt przy­jaź­nie. Od­kąd ucie­kli, sta­rała się trzy­mać go na dy­stans, ale przy­cho­dziło jej to z co­raz więk­szym tru­dem. Cza­sem czuła się tak, jakby uro­dził się tylko po to, żeby ją ku­sić i od­wra­cać jej uwagę od naj­waż­niej­szego za­da­nia.

A to było nie do przy­ję­cia.

– Miło spę­dzi­łaś dzień? – spy­tał Ja­ren, wpa­tru­jąc się w nią nie­zwy­kłymi nie­bie­sko-zło­tymi oczami.

Kiva wy­gła­dziła cienki biały swe­ter na skrom­nej zie­lo­nej sukni, za­sta­na­wia­jąc się nad od­po­wie­dzią. Zna­la­zła się w Si­lver­thor­nie dzięki Ja­re­nowi – za­ła­twił jej dzi­siej­szą wi­zytę i to za jego sprawą o świ­cie wy­bie­gła z Pa­łacu na Rzece, żeby sko­rzy­stać z je­dy­nej w swoim ro­dzaju oka­zji i spę­dzić dzień w naj­lep­szej aka­de­mii dla uzdro­wi­cieli w kró­le­stwie.

Kiva miała wiele po­wo­dów, żeby nie­na­wi­dzić na­stępcy tronu, ale nie zdo­łała wzbu­dzić w so­bie nie­chęci, którą po­winna go da­rzyć. Ob­wi­niała za to Ja­rena. Od­kąd się po­znali, oka­zy­wał jej tro­skę i za­in­te­re­so­wa­nie, a do tego był jej cał­ko­wi­cie od­dany. Na­wet gdy się do­wie­działa, że za­taił swoją toż­sa­mość, nie po­tra­fiła od­wró­cić się do niego ple­cami i dać mu umrzeć od ran w tu­ne­lach pod Za­lin­do­vem. Roz­pacz­li­wie pró­bo­wała za­mknąć przed nim swoje serce w ty­go­dniach spę­dzo­nych w jego ro­dzin­nym pa­łacu w gó­rach Ta­ne­stra, a także pod­czas dłu­giej po­dróży do Val­le­nii, ale na nic się to nie zdało. Po pro­stu był pie­kiel­nie sym­pa­tyczny, co znacz­nie utrud­niało prze­pro­wa­dze­nie planu, jaki miała w sto­sunku do niego i jego ro­dziny.

Cho­ciaż ni­gdy nie przy­zna­łaby tego na­wet przed samą sobą.

– Był... – za­częła, nie­pewna co po­wie­dzieć. Dzień był nie­sa­mo­wity, nie­zwy­kły i naj­lep­szy pod słoń­cem. Znała jed­nak swoją przy­szłość i wie­działa, że od­rzuci pro­po­zy­cję Mad­dis, więc od­parła krótko: – ...in­te­re­su­jący.

– Cóż za wstrzą­sa­jący za­chwyt. – Ja­ren uniósł zło­ci­ste brwi.

Kiva po­sta­no­wiła zi­gno­ro­wać sar­kazm w jego gło­sie.

– Co tu ro­bisz? – spy­tała.

Ni­kogo nie było w po­bliżu, ale i tak po­pa­trzyła ner­wowo na lu­dzi w parku oraz spa­ce­ro­wi­czów na dróż­kach mię­dzy lecz­ni­cami.

– Przy­sze­dłem po cie­bie. – Mru­gnął we­soło. – Pierw­szy dzień szkoły i tak da­lej.

Kiva po­krę­ciła głową.

– Nie po­winno cię tu być.

– Au. – Ja­ren przy­ci­snął rękę do serca. – Za­bo­lało. O tu­taj.

– Je­śli ktoś cię roz­po­zna...

Miał czel­ność za­chi­cho­tać.

– Lu­dzie w Val­le­nii przy­wy­kli do tego, że ja i inni człon­ko­wie mo­jej ro­dziny po­ru­szamy się swo­bod­nie po uli­cach. No­simy ma­ski tylko przy wy­jąt­ko­wych oka­zjach, więc przez resztę czasu ła­two nas roz­po­znać. Nie przej­muj się. Nie je­ste­śmy aż taką atrak­cją, jak ci się wy­daje.

– Wąt­pię, żeby Na­ari się z tobą zgo­dziła. – Kiva po­pa­trzyła nad jego ra­mie­niem. – A w ogóle to gdzie ona jest?

Od wy­jazdu z Za­lin­dovu i czasu, który tam ra­zem spę­dzili, Ja­ren rzadko po­ja­wiał się gdzie­kol­wiek bez swo­jej Zło­tej Tar­czy, naj­bar­dziej lo­jal­nej kró­lew­skiej straż­niczki. Te­raz nie było przy nim Na­ari Arell, co dało się wy­tłu­ma­czyć na dwa spo­soby: albo do­szła do wnio­sku, że po­wi­nien mieć wię­cej swo­body i ob­ser­wo­wała go z od­dali, albo...

– Zro­bił­bym na to­bie wra­że­nie, gdy­bym po­wie­dział, że udało mi się jej wy­mknąć?

Na wi­dok jego peł­nego sa­tys­fak­cji uśmie­chu Kiva drwiąco wy­krzy­wiła usta.

– Będę pod wra­że­niem, je­śli uda ci się prze­żyć jej fu­rię – od­parła.

Uśmiech Ja­rena znik­nął, za­stą­piony przez gry­mas.

– No tak. Cóż. – Wy­pro­sto­wał się. – Póź­niej zajmę się tym pro­ble­mem.

– Po­wiem coś mi­łego na twoim po­grze­bie – obie­cała mu Kiva.

Ja­ren ci­cho par­sk­nął śmie­chem.

– Nie prze­sa­dzaj z uprzej­mo­ścią. – Chwy­cił ją za rękę i po­cią­gnął z po­wro­tem w kie­runku dróżki zdo­bio­nej mu­ro­wa­nymi łu­kami. – Chodź, mu­simy się po­śpie­szyć, je­śli nie chcemy tego prze­ga­pić.

Kiva usi­ło­wała uwol­nić rękę, ale Ja­ren jesz­cze moc­niej za­ci­snął palce. Ustą­piła, sta­ra­jąc się nie my­śleć, jak przy­jemny jest jego do­tyk, i skon­cen­tro­wała się na tym, żeby nie zo­stać w tyle.

– Czego prze­ga­pić?

– Za­chodu słońca – od­parł i umilkł.

– Może cię to za­szo­kuje, ale ju­tro bę­dzie na­stępny – za­uwa­żyła z nie­skry­waną iro­nią.

Ja­ren lekko ją po­cią­gnął.

– Mą­drala. – Jego roz­ba­wione spoj­rze­nie spra­wiło, że zro­biło jej się cie­plej, co też zi­gno­ro­wała.

Ostat­nio mu­siała igno­ro­wać sporo kwe­stii do­ty­czą­cych Ja­rena.

– Do­roczne Święto Rzeki za­czyna się dzi­siaj o za­cho­dzie słońca – po­wie­dział. – Po­trwa przez cały week­end, ale pierw­sza noc jest za­wsze naj­lep­sza, więc mu­simy do­pil­no­wać, żeby mieć do­bry wi­dok.

– Na co?

– Zo­ba­czysz – oświad­czył ta­jem­ni­czo.

Kiva pod­jęła szybką de­cy­zję. Po­sta­no­wiła dać so­bie jesz­cze jedną noc, żeby do­świad­czyć Święta Rzeki i na­cie­szyć się to­wa­rzy­stwem Ja­rena ze świa­do­mo­ścią, że ich wspólne dni do­bie­gają końca.

Jedna noc, a po­tem wy­ru­szy do Oakhol­low, gdzie wpro­wa­dzi w ży­cie swój plan z Za­lin­dovu.

Nie­ważne, co czuła. Nie­ważne, że na­stępca tronu zdo­łał od­na­leźć drogę do jej serca. Na­de­szła pora na upa­dek rodu Val­len­ti­sów.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki